Babunia (Němcová, 1927)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Rozdział | V |
Wydawca | Księgarnia Ludwika Fiszera |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia A. Dittmann |
Miejsce wyd. | Łódź, Katowice |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co dwa albo trzy tygodnie, jeśli pogoda była ładna, mawiała babunia: — Dzisiaj pójdziemy na prząślenie do strzelców. — Dzieci cieszyły się z tego od samego rana i nie mogły doczekać się chwili, gdy babunia wziąwszy wrzecionko, ruszy w drogę. Za upustem prowadziła droga pod stromem zboczem ku mostowi, od mostu szło się topolową aleją, ciągnącą się aż do Ryzemburga. Ale babunia wolała drogę pod zboczem wdłuż rzeki aż do tartaku. Nad tartakiem było puste wzgórze, a na niem rosły wysokie dziewanny. Basia lubiła biegać po nie i przynosić babuni. Za tartakiem dolina zwężała się coraz bardziej, a rzeka w ciaśniejszem łożysku bystrzej płynęła przez wielkie kamienie, które jej w drodze leżały. Wzgórza były porośnięte jodłami i świerkami, które cieniem swoim przesłaniały niemal całą dolinę. Tą dolinką szły dzieci z babunią aż pod same ruiny zamku Ryzemburga, które dźwigały się z pośród ciemnej zieleni drzew gromadami omszonych kamieni.
W pobliżu zamku nad starem sklepieniem, którem podobno można było ujść pod ziemią trzy mile, ale pod które nikt się nie zapuszczał dla wielkiej wilgoci i zepsutego powietrza, wznosiła się wielka altana z trzema ogromnemi półkolistemi oknami. Gdy państwo polowali, to tutaj spożywali drugie śniadanie. Ku tej altanie skierowały się dzieci, wspinając się po stromem zboczu, jak giemzy. Stara babunia ledwo się wdrapała na górę i musiała się chwytać drzewek rosnących na zboczu. — No, ładnieście mnie urządziły, moje dzieci — rzekła po tem uciążliwem wspinaniu —, ledwo zipię.
Ale dzieci ujęły babunię za ręce, zaprowadziły ją do altany, gdzie był przyjemny cień i skąd otwierał się piękny widok, i usadowiły ją na krześle. Z prawej strony altany widziały dzieci ruiny zamku; pod zamkiem wiła się w półkolu dolinka, zamknięta u górnego i dolnego końca wzgórzami, porosłemi jedliną. Na jednem z tych wzgórz stał nieduży kościołek. Szum wody i śpiew ptaków był jedynym odgłosem życia, przerywającym dookolną ciszę.
Janek przypomniał sobie siłacza Czcibora, który był owczarzem pana na Ryzemburgu. Tutaj w dole na łące zdarzyło się, że pan przyłapał go niosącego na ramieniu całą jodłę, wyrwaną z korzeniami. Na pytanie pana, Czcibor przyznał się całkiem szczerze, że tę jodłę ukradł w lesie. Pan mu wybaczył i jeszcze kazał mu przyjść na zamek, obiecując dać mu tyle pożywienia, ile tylko uniesie. Czcibor był chciwy, wziął żonie dziewięciołokciową wsypę i poszedł na zamek, a tam nasypali mu do niej grochu i nakładali wędzonych udźców. Dla jego siły i szczerości polubił go rycerz, a gdy w Pradze odbywał się wielki turniej, zabrał go z sobą. Czcibor dzięki sile swojej pokonał pewnego niemieckiego rycerza, któremu nikt nie mógł dać rady, i król zrobił go za to także rycerzem.
Dzieciom się to opowiadanie bardzo podobało i od chwili, gdy je od starego owczarza słyszały, zamek i łąki nabrały dla nich osobliwego znaczenia.
— A jak się nazywa tamto miejsce, gdzie jest ten kościołek, babuniu? — pytał Wiluś.
— To jest Bousin. Jeśli Bóg da zdrowie, to także tam kiedy pójdziemy na odpust — rzekła babunia.
— A co się tam stało, babuniu? — pytała Adelka, która byłaby słuchała opowiadań babuni od rana do wieczora.
— Cud się tam stał. Nie pamiętacie już, jak o tem razu pewnego Urszula opowiadała?
— Już nic nie pamiętamy. Opowiedzcie nam, babuniu, bardzo pięknie prosimy — nastawały dzieci, a babunia nie kazała się prosić zbyt długo.
— Więc siadajcie grzecznie na ławce i nie wychylajcie mi się z okna, żebyście nie pospadały na dół i nie złamały karku! — napominała babunia i zaczęła opowiadać.
— Za tem wzgórzem i za temi lasami są wsie Turyń, Litoborz, Slatina, Meczów i Bousin. Wszystkie te wsie dawnemi czasy należały do jednego rycerza, który nazywał się Turyński, a mieszkał na Turyni w zamku. Pan ten miał żonę i córkę jedynaczkę, ładną dziewczynkę, ale, niestety, była ona głucha i niema, co rodziców jej bardzo smuciło.
— Pewnego razu dziewczynka przechadzała się po zamku i umyśliła sobie, że pójdzie zobaczyć, co porabiają małe baranki we dworze bousińskim, i czy też podrosły od czasu, jak ich nie widziała. Muszę wam powiedzieć, że wtedy nie było tu jeszcze tego kościołka ani wioski, tylko był dwór, a w nim mieszkała czeladź pana na Turyni. Tam też chowały się jego stada. Dokolusieńka były tylko lasy i lasy, a w nich było dużo dzikich zwierząt.
— Córeczka państwa Turyńskich była kilka razy w tym dworze, ale zawsze jechała tam z ojcem; myślała sobie, niemądra, że jak się rozpędzi, to za chwileczkę będzie u celu. Szła więc, szła, gdzie ją oczy prowadziły i myślała sobie, że jedna droga jest taka dobra, jak druga. Była jeszcze młoda i nieroztropna, jak wy. Ale kiedy tak szła i szła, a biały dwór się nie pokazywał, zaczynała się niepokoić; przyszło jej do głowy, co powie ojciec i matka, że uciekła z zamku; ogarnął ją strach i nawróciła z drogi nazad do domu. Ale jak człowiek jest w strachu, to łatwo mu się w głowie zamąci. Zbiła się dziewczynka z drogi i nie wiedziała ani którędy do dworu, ani którędy do domu. Dostała się w gąszcz leśny, gdzie było bardzo ciemno. Teraz dopiero zrozumiała, że zabłądziła!
— Możecie sobie wyobrazić, jak jej tam było. Ale wam nie byłoby tak źle, jak było jej: macie słuch i mowę, a dziewczynka była głuchoniema. Biegała w zamieszaniu, na wszystkie strony wypatrując drogi do domu, a coraz bardziej błądziła. Wreszcie zachciało się jej pić i jeść, a nogi ją bolały; ale to wszystko nie było takie straszne, jak przerażenie dziewczynki, gdy zapadała noc, a trzeba się było bać dzikich zwierząt. I jeszcze musiała przytem myśleć, co powie ojciec i matka i jak się o nią niepokoją. Wystraszona, spłakana, doszła jakoś do źródła. Uklękła i chciwie piła wodę, bo była bardzo spragniona. Gdy potem obejrzała się dokoła, zauważyła dwie wydeptane ścieże; nie wiedziała wszakże, którą ścieżką iść, bo przez zbłądzenie była wystraszona i już teraz wiedziała, że nie każda ścieżka prowadzi do domu. Wtem przypomniała sobie, że jej matka, jak była strwożona i zmartwiona, udawała się zawsze do swego pokoju i modliła się. Uklękła więc ta dziewczynka na ziemi i modliła się, aby ją Pan Bóg wyprowadził z tego lasu.
— Nagle usłyszała coś dziwnego. Huczało i brzmiało jej w uszach coraz wyraźniej, pełniej i jaśniej... Dziewczynka nie wiedziała, co się z nią dzieje i co za dźwięki słyszy. Zaczęła drżeć ze strachu i płakać, i chciała uciekać, aż tu patrzajcie! — biegnie ku niej z lasu po ścieżce biała owieczka, za nią druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta i coraz więcej ich przybiega, aż jest przy źródle całe stado. Każda owca miała na szyi dzwonek, te dzwonki podzwaniały, a dziewczynka je słyszała! To były owce jej ojca, a za niemi biegł biały pies owczarka, a za nim idzie i sam Barta, owczarek... Dziewczynka woła: — Barta! — i biegnie ku niemu. Uradował się Barta, gdy usłyszał, że panienka mówi i słyszy. Wziął ją na ręce i śpieszył do dworu, który był niedaleko. Siedziała tam pani Turyńska w wielkiem zaniepokojeniu, bo nikt nie wiedział, gdzie się ich córeczka nagle z zamku podziała, i co się z nią stało. Rozesłali po lesie ludzi na wszystkie strony, nawet ojciec poszedł córkę szukać, a matka siedziała we dworze i czekała na jakieś wiadomości. Możecie sobie wyobrazić, co to była za radość, gdy Barta przyniósł matce córeczkę i jeszcze do tego wszystkiego cudownie uzdrowioną. Gdy i ojciec powrócił, a córka im wszystko opowiedziała, postanowili rodzice, że przy tem źródle Bogu na podziękowanie zbudują kościołek. Tak też uczynili. Ten kościołek, co go tam widzicie, jest ten sam, a przy nim jest to samo źródło, z którego dziewczynka piła i gdzie się modliła. A w tych tu lasach błąkała się, biedna. Ale dziewczynka już dawno, dawno umarła, a pan Turyński także, i pani Turyńska, i owczarek Barta, a zamek na Turyni leży w gruzach.
— A gdzie się podziały owce i pies? — pytał Wiluś.
— Pies zdechł, stare owce skapiały, młode urosły i miały znowuż młode baranki. Bo tak już jest na tym świecie: jeden umiera, drugi się rodzi.
Dzieci spojrzały w dolinę. W duchu widziały rycerzy na koniach, dziewczynkę zbłąkaną — i nagle — z lasu wyjeżdża pani na pięknym koniu, jedzie doliną a za nią koniuszy. Pani ma ciemny żakiecik, długą szatę ciemno-czerwoną, spływającą aż za strzemiona, na głowie zaś ma czarny kapelusz, z którego wiatr odwiewa zielony zawój, okalający jej krucze włosy.
— Babuniu, babuniu, rycerka jedzie, patrzaj! — wołały dzieci.
— Co wam też przychodzi do głowy! Czy są jakie rycerki na świecie? To pani księżna — odpowiedziała babunia, spoglądając oknem w dolinę.
Dzieciom było niemal przykro, że to nie była rycerka, jak sobie myślały.
— Pani księżna jedzie do nas na górę! — zawołały wszystkie naraz.
— E, co też wam się zdaje! Jakżeby tu koń podjechał? — mówiła babunia.
— Naprawdę, Orland lezie jak kot; popatrz tylko! — wołał Janek.
— Daj mi spokój, nawet patrzeć na to nie mogę. Ci państwo miewają dziwne przyjemności — mówiła do siebie babunia, przytrzymując dzieci, żeby się z okna nie wychylały.
Niedługo pani księżna była na górze. Lekko zeskoczyła z konia, tren długiej sukni przerzuciła sobie przez rękę i weszła do altany.
Babunia wstała i grzecznie ją witała. — To dzieci państwa Proszków? — pytała księżna, wpatrując się w twarzyczki dzieci.
— Tak jest, pani księżno — odpowiedziała babunia.
— A ty jesteś niezawodnie ich babcią?
— Jestem matką ich matki, pani księżno.
— Możesz się cieszyć, że masz takie zdrowe wnuczęta. Ale, czy też wy, dzieci, słuchacie babunię? — pytała księżna, zwracając się do dzieci, które z niej oka nie spuszczały. Na jej pytanie zakłopotały się i ledwie odpowiedziały: — Słuchamy.
— No, można z niemi wytrzymać od biedy... Czasem, oczywiście, niebardzo, ale cóż robić? I my też byłyśmy nie lepsze — rzekła babunia.
Księżna roześmiała się, a widząc, że na ławce stoi koszyczek jagód, pytała, gdzie też dzieci tyle ich nazbierały. Babunia zaraz zwróciła się do Basi: — Idź, dziewczynko, i podaj pani księżnej! Są świeże, dzieci zbierały je po drodze, więc może będą pani księżnej smakowały. Jak jeszcze byłam młoda, lubiłam je jadać, ale od czasu, jak mi dziecko umarło, nie wzięłam jagody do ust.
— A dlaczego? — pytała księżna, biorąc koszyk jagód z rąk Basi.
— Śród ludu jest tak, proszę pani, że jak matce umrze małe dziecko, to do świętego Jana Chrzciciela nie je czereśni ani jagód. Bo Przenajświętsza Panienka chodzi podobno po niebie i rozdaje jagódki malutkim dzieciom. Jeśli matka którego dziecka była niewstrzemięźliwa i jadła czereśnie, to Przenajświętsza Panienka mu powiada: — Widzisz, niebożątko, dla ciebie zabrakło, bo matka ci wszystko zjadła. — Dlatego matki powstrzymują się od jedzenia tego owocu. No, a jak się która wstrzyma do świętego Jana, to po świętym Janie też — dokończyła babunia swoje opowiadanie.
Księżna trzymała w ręku poziomkę słodką, czerwoną jak jej piękne usta, ale przy opowiadaniu babuni położyła ją mimowoli z powrotem do koszyka, mówiąc: — Nie mogę teraz jeść, a wy, dzieci, nie miałybyście nic na drogę.
— Ach, tak źle nie będzie, pani księżno! Niech pani je, albo weźmie je sobie do domu razem z koszyczkiem, my sobie nazbieramy innych — zawołała Basia z pośpiechem, podsuwając księżnej koszyczek.
— Przyjmuję tedy wasz prezent — rzekła księżna uśmiechając się do miłej, naiwnej Basi — ale jutro przyjdźcie sobie po koszyczek do zamku, a babunię przyprowadźcie z sobą! Rozumiecie?
— Przyjdziemy, przyjdziemy — odpowiedziały tak samo, jak odpowiadały pani młynarce, gdy je zapraszała, aby przyszły do młyna. Babunia chciała coś powiedzieć, ale już nie było czasu, bo księżna skłoniła się zlekka przed babunią, uśmiechnęła się do dzieci i wyszła z altany. Podawszy koszyk koniuszemu, wskoczyła na Orlanda i znikła między drzewami, jak piękne zjawisko.
— O, babuniu, jak się cieszę, że pójdziemy do zamku! Tatuś powiada, że pani księżna ma tam ładne obrazy! — rzekła Basia.
— I jest tam podobno papuga, która gada. Poczekaj, babuniu, dopiero się napatrzysz! — wołał Janek klaszcząc w dłonie.
Zaś mała Adelka popatrzyła po sobie i rzekła do babuni: — Ale ubierzesz mnie w inne ubranko, prawda, babuniu?
— Święci Pańscy! — zawołała babunia. — Na chwilkę spuściłam ją z oczu i masz tobie! Śliczna jesteś, moja panienko! Cóżeś ty robiła?
— Ja nic nie winna, Janek mnie popchnął i wpadłam w jagody — tłumaczyło się maleństwo.
— Wy zawsze coś z sobą macie. Będzie pani księżna ładne wyobrażenie o was miała, powie sobie, że jesteście psotnik w psotnika. Ale teraz chodźcie, żebyśmy zdążyli zajść do strzelców! Tylko pamiętajcie, chłopcy, że jeśli będziecie zbytkowali, jak to zawsze robicie, to nigdy więcej nie wezmę was z sobą — groziła babunia.
— Będziemy grzeczni, babuniu — zapewniali chłopcy.
— Zobaczymy! — odpowiedziała babunia, idąc za dziećmi leśną ścieżką ku leśniczówce.
Ledwo uszli kawałek drogi, znaleźli się między drzewami liściastemi, a z za nich już im migotał biały dworek strzelca. Przed domkiem była duża przestrzeń zielona, ogrodzona, wysadzona lipami i kasztanami, pod któremi było kilka ławeczek i stolików przytwierdzonych do ziemi. Po trawniku przechadzały się pawie, a babunia mówiła o nich, że mają anielskie pióra, djabelski krzyk i złodziejski krok; prócz pawi było tam dużo nakrapianych perliczek, a białe króliki siedziały w trawie, strzygły uszami i przy każdym głośniejszym szeleście rozbiegały się trwożliwie na wszystkie strony. Piękna sarna z czerwoną obrożą na szyi, leżała na zaprożu, a kilka par psów włóczyło się po podwórzu. Ledwo dzieci na nie krzyknęły, psy zaszczekały z wielkiej radości, podbiegły do nich, zaczęły biegać wkółko i omal że z samej uciechy wszystkich nie poprzewracały. Sarenka na zawołanie Adelki przyszła do niej i swojem niebieskiem okiem spoglądała na dziewczynkę tak ładnie, jakby chciała powiedzieć: — A to ty jesteś, co mi przynosisz smaczne kąski! Witam cię! — Adelka zrozumiała widać to spojrzenie, bo zaraz sięgła do kieszeni i podała sarnie kawałek bułki, którą ta przyjęła i zaczęła biegać za dziewczynką.
— Skąd was się tu tyle nabrało, czeladko hałaśliwa! — zawołał skądciś znajomy głos i po chwili wyszedł z komory strzelec w lekkim zielonym kabaciku, w domowej czapeczce na głowie. — Witam was, mili goście! — wołał, widząc babunię. — Prosimy dalej! Hektor, Djana, Amina, z drogi! Rozszczekały się psiska, że i słowa własnego człek nie usłyszy — sierdził się pan strzelec.
Babunia weszła do domu, nad którego wejściem znajdowało się duże poroże jelenia. W sieni wisiało kilka strzelb, ale dość wysoko, żeby dzieci zdjąć ich nie mogły. Babunia bardzo bała się strzelby, nawet nienabitej, a gdy pan strzelec śmiał się z niej, mówiła: — Któż to wie, co człowieka spotkać może? Djabeł nigdy nie śpi.
— Prawda — przyświadczył strzelec —, bo jak Pan Bóg dopuści, to i z motyki wypuści.
Babunia nie gniewała się na strzelca, że jej czasem docinał, byle tylko w jej obecności nie brał imienia Bożego nadaremno i nie przeklinał. Takich rzeczy babunia słuchać nie mogła i zaraz sobie uszy zatykała, a potem mówiła: — Na co to się zdało takie gadanie? Co za język szkaradny! Nic, tylko święconej wody i kropić a kropić!
Pan strzelec babunię lubił i dlatego miał się w jej obecności na baczności, żeby nie zawadzić o djabła, który, jak mawiał, sam się mu do rozmowy wtrąca.
— A gdzie pani kuma? — pytała babunia, gdy weszła do pokoju i nikogo tam nie zastała.
— Zaraz ją zawołam, proszę tylko siadać. Ona ma już taki narów, że zawsze czuje się najlepiej między dziatwą, jak kwoka między kurczętami — rzekł strzelec idąc zawołać żonę.
Chłopcy stanęli obok szafy, w której za szkłem błyszczały strzelby i noże łowieckie, a dziewczęta bawiły się z sarną, która weszła za niemi do pokoju; babunia objąwszy jednem spojrzeniem oka cały ten jasny, czysty i porządny pokój, rzekła do siebie: — Trzeba przyznać, że czy się tu przyjdzie w świątek, czy w piątek, zawsze wszystko czyste jak szkło. — A gdy spostrzegła przędzę, która związana i opatrzona znakami leżała na ławce koło pieca, podeszła bliżej i przyglądała się jej.
Wtem otworzyły się drzwi i do pokoju weszła pani jeszcze dość młoda, w czystym domowym ubiorze z białym czepeczkiem na głowie. Na ręku miała małe jasnowłose dziewczątko. Babunię i dzieci przywitała bardzo serdecznie, a na jej jasnej uprzejmej twarzy widać było, że jest gościom szczerze rada. — Polewałam płótno i mam z niego wielką uciechę, bo będzie latoś bielutkie jak batyst — mówiła pani strzelcowa, tłumacząc swoją nieobecność.
— Zaraz widać pracowitość — rzekła babunia —, sztuka płótna na bielniku, a tu już się szykuje nową pracę dla tkacza. Z tej przędzy będzie płócienko jak pergamin. Byle tylko dobrze je zrobił i nie oszukał pani. Zadowolona pani ze swego tkacza?
— Wszyscy wiemy, kochana babuniu, że każdy z nich trochę oszukuje — odpowiedziała strzelcowa.
— No, moje niewiasty, chciałbym wiedzieć, w jaki to sposób mógłby was tkacz oszukać, gdy macie wszystko tak dokładnie wyliczone — śmiał się strzelec. — Niechże babunia siada i nie stoi! — zapraszał babunię, która nie mogła oderwać oczu od przędzy.
— Mamy dużo czasu — mówiła babunia, biorąc za rękę małą Anulę, którą pani strzelcowa postawiła obok ławki, aby nie upadła, bo dopiero zaczynała chodzić.
Gdy pani gospodyni odstąpiła od drzwi, ukazali się za jej plecami dwaj opaleni chłopcy, jeden jasnowłosy, drugi czarnogłówek po ojcu. Przybiegli razem z matką, ciesząc się z przybycia gości, ale potem nie wiedzieli, co powiedzieć dzieciom na przywitanie, zaczęli się wstydzić i chować za matkę. — Cóż wy, dudki, wyprawiacie? — rzekł do nich ojciec. — Co to za maniery, żeby się chować za matkę, jak trzeba witać gości? Zaraz mi się z babunią przywitajcie!
Chłopcy chętnie podeszli do babuni, aby się z nią przywitać, a ona kładła im do rąk jabłka. — Macie chłopcy po jabłuszku, bawcie się i na drugi raz się nie wstydźcie, bo to chłopcom nawet nie wypada, żeby się trzymali maminej sukienki — napominała ich babunia, a chłopcy spuścili oczy i patrzyli na jabłka.
— A teraz dalej na dwór! — rozkazał ojciec. — Pokażcie dzieciom puhacza i rzućcie mu sójkę, com ją dzisiaj zastrzelił. Pokażcie im też młode psy i młode bażanty! Ale nie biegajcie mi między drobiem jak te jastrzębie, bo się za was wezmę...! — Tego dodatku dzieci nie słyszały, bo ledwo, że ojciec powiedział: „Dalej na dwór!“ — wszystko odrazu garnęło się ku drzwiom.
— Jak te konie! — rzekł strzelec, ale widać po nim było, że mu się ta żwawość bardzo podoba.
— Dzieci są dziećmi, młoda krew — rzekła babunia.
— Żeby tylko ci chłopcy nie byli takimi dzikusami! — westchnęła pani strzelcowa. — Wierzcie mi, babuniu, że przez cały dzień drżę o tych zbytników. Ciągle na coś włażą, zawsze ich można znaleźć na drzewie, kozły wywijają, spodnie drą — aż strach patrzeć. Chwała Bogu, że mam tę dziewczynkę — spokojniejsze dziecko.
— Tak już jest na świecie, pani kumo, że w matkę córka, w ojca syn — rzekła babunia.
Pani strzelcowa z uśmiechem podała córeczkę mężowi, żeby ją trochę pobawił: — Przyszykuję tylko coś do zjedzenia i zaraz wrócę.
— Dobra niewiasta — rzekł strzelec, gdy żona jego wyszła za drzwi —, grzech byłoby, ją skrzywdzić, tylko że się ciągle boi o tych chłopaków, żeby się nie pozabijali. Ale co po chłopaku, jak w nim niema ognia?
— Co za dużo, to niezdrowo, kumie. Jakby im człowiek za bardzo pofolgował, toby chyba po głowach chodzili — mówiła babunia, chociaż sama też nie była zbyt surowa.
Po niedługiej chwili weszła do izby pani strzelcowa z pełnemi rękoma. Dębowy stół został przykryty białym obrusem, a na nim pojawiły się majolikowe talerze, noże z trzonkami z jeleniego rogu, znalazły się jagody, babka, śmietana, chleb, miód, masło i piwo.
Pani strzelcowa wyjęła babuni wrzeciono z rąk i rzekła: — Teraz nie będziemy przędły, babuniu, ale się pożywimy. Bierzcie chleb, smarujcie i jedzcie. Masło jest dzisiaj bite, piwo porządne. Babka niebardzo się udała, upiekłam ją dzisiaj łap-cap, ale może będzie babuni smakowała, że jest niespodzianką. — Mówiąc to, pani strzelcowa krajała kromkę za kromką i smarowała masłem i miodem.
Babunia przypomniała sobie nagle coś ciekawego, uderzyła się w czoło i zawołała: — Moja stara głowa jak sito! Wszystko zapominam, a chciałam wam powiedzieć, że w altanie przy zamku rozmawiałam z panią księżną.
— Nic dziwnego, że babunia zapomniała, bo te dzieci robią taki wrzask, że aż się w głowie mąci — rzekła pani strzelcowa, a strzelec zaraz pytał, co pani księżna powiedziała.
— Poczekajcie, babuniu, z opowiadaniem, dopóki nie wrócę — prosiła strzelcowa. — Muszę naprzód trochę te dzieci uspokoić, żeby się ustatkowały.
Dzieci używały tymczasem wolności ile wlezie, a Franek i Bertek, chłopcy strzelca, wszędzie byli pierwsi, pokazywali, objaśniali. Właśnie stali przed domem, a mała suka Amina pokazywała im swoje sztuczki, skacząc przez kij i aportując rzeczy rzucone, gdy pani strzelcowa ukazała się na progu, wołając dzieci na podwieczorek. Nie kazały sobie dwa razy powtarzać. — Siadajcie grzecznie pod drzewami i jedzcie, ale się nie umażcie za bardzo! — napominała dziatwę, układając im jedzenie na stolikach. Dzieci zasiadły do podwieczorka, a koło nich przywarowały psy, patrząc im w usta.
Gdy pani strzelcowa wróciła do izby, prosiła babunię, aby opowiadała ze wszystkiemi szczegółami, jak to tam było w altanie.
— Zawsze powtarzam, że ona ma dobre serce — dodała. — Ile razy przyjdzie tutaj, zawsze pyta, jak się mają dzieci, a małą Anulkę całuje w czoło. Kto lubi dzieci, jest dobrym człowiekiem. Ale służba ją obgaduje, jakby była Bóg wie jaką.
— Wysługuj się djabłu, to ci się piekłem odsłuży — ozwała się babunia.
— Tak jest, babuniu — rzekł strzelec — to przysłowie jest prawdziwe. Mówię zawsze to samo. Lepszej pani życzyć sobie nie trzeba, żeby tylko nie miała dokoła siebie tylu różnych drabów, którzy ją okłamują i szczują przeciw innym. A wszystkie te trutnie nie zdały się na nic, chyba tylko, żeby Panu Bogu dni kraść próżnowaniem. Gdy czasem patrzę dokoła siebie, kochana babuniu, to nieraz myślę, żeby ich sto tysięcy... fur beczek! Bo czy niema się człek rozzłościć, jak taki jeden i drugi gawron, co nic nie umie i do niczego nie jest zdatny, chyba żeby się kręcił jak pajac dokoła powozu, albo przysiadywał fałdów w pokoju, dostaje tyle co i ja?! Albo że jeszcze większe poważanie ma ode mnie, który muszę po deszczu, po błocie i śniegu włóczyć się po lesie, we dnie i w nocy, z kłusownikami się gardłować, wszystkiego pilnować i za wszystko odpowiadać. Oczywiście, nie mam powodu do narzekania i jestem zadowolony, ale jak mi tu przyjdzie taki jegomość i zadziera nos, to najchętniej złapałbym za kark i — co tu dużo gadać! Pan strzelec sięgnął po szklanicę i łyknął piwa, żeby tę złość zapić.
— Ale pewno ta pani nie wie o wszystkiem, co się dzieje. Dlaczego nie weźmie ktoś na odwagę i nie powie jej, jak się rzeczy mają? — pytała babunia.
— Nikt nie lubi wtykać palca między drzwi. I ja nieraz myślę, gdy z księżną rozmawiam, że mógłbym jej powiedzieć to i owo, ale zaraz sobie mówię: Daj spokój, Franek, trzymaj język za zębami, żeby się na tobie nie skrupiło... Zresztą mogłaby mi nie uwierzyć, pytać tych wyższych, i byłby kram, awantura. Oni wszyscy trzymają z sobą, ręka rękę myje. Rozmawiałem z nią przed kilku dniami; chodziła po lesie z tym przyjezdnym księciem, co u niej bawi. Spotkali w lesie Wiktę i księżna się wystraszyła. Pytała, co to za jedna.
— I coście jej powiedzieli, panie strzelcze? — pytała babunia.
— Cóż jej miałem powiedzieć? Powiedziałem, że jest pomylona, ale że nikomu nic złego nie robi.
— A księżna co na to?
— Usiadła na trawie, książę przysiadł się do niej, a mnie kazali usiąść obok siebie i opowiadać o pomylonej Wikcie. Jak to się stało, że zwarjowała?
— Dopiero się rozgadałeś! — roześmiała się strzelcowa.
— Jakbyś wiedziała! Któżby chętnie nie odpowiedział na pytanie pięknej pani? A nasza księżna wprawdzie już nie jest całkiem młoda, ale bardzo jest ładna. Zresztą, co miałem robić? Opowiadać, to opowiadać.
— Jesteście figlarz, panie kumie. Już dwa lata jestem tutaj i wciąż mi obiecujecie opowiedzieć, jak to się z tą Wiktą stało, a dotychczas jeszcze tego nie wiem, tylko tak piąte przez dziesiąte. Nie jestem piękną panią, nakazać wam nie mogę, więc pewno się nie doczekam tej opowieści nigdy.
— E, babuniu, jesteście mi milsza od najpiękniejszej pani na świecie, i jeśli chcecie słuchać, to wam tę historję opowiem, choćby na poczekaniu.
— Patrzajcież, jak ten pan kum umie miód koło ust smarować, gdy tylko chce! — roześmiała się babunia. — Jeśli pani kuma nie ma nic przeciwko temu, to bardzobym chciała usłyszeć tę opowieść. Stary człowiek jest jak dziecko, a sami wiecie, jak dzieci lubią opowieści.
— Ja nie jestem jeszcze taka stara, a lubię słuchać, gdy opowiadają. Opowiadaj, ojciec, czas nam zleci milej — odpowiedziała pani strzelcowa.
— Mamusiu, daj nam jeszcze chleba, bo już nie mamy ani kawałka — ozwał się od drzwi głos Bertka.
— To przecie niemożliwe! Gdzieby te dzieci były podziały tyle chleba! — dziwiła się babunia.
— Połowę zjadły, połowę dały psom, sarnie i wiewiórkom; zawsze tak robią. Mam ja z nimi krzyż Pański! — westchnęła strzelcowa, krając nowy kawał chleba. Podczas gdy pani gospodyni dawała dzieciom chleb, a niańce oddawała pod opiekę małą Anulkę, pan strzelec nabijał sobie fajkę. — Mój nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, miał także taki zwyczaj: nim zaczął coś opowiadać fajka musiała być przyszykowana — mówiła babunia i oko pojaśniało jej blaskiem miłego wspomienia.
— Wszyscy mężczyźni jakby byli w zmowie — rzekła powracająca pani strzelcowa, — trzymają się tego brzydkiego nałogu palenia.
— Nie udawaj aby, że ci ten nałog jest taki wstrętny, bo mi sama z miasta tytoń przynosisz — rzekł strzelec zapalając fajkę.
— Cóż mam robić? Dla świętego spokoju szybkę z okna daćby wam trzeba. No, ale teraz zaczynaj opowiadać — rzekła pani gospodyni, siadając z wrzecionkiem koło babuni.
— No to słuchajcie — zaczął pan strzelec, puszczając pierwszy obłoczek dymu w górę pod sufit. Nogi założył na krzyż, oparł się wygodnie o krzesło i mówił o Wikcie.