<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział VI
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Wikta jest gospodarską córką z Żernowa. Jej rodzice już dawno pomarli, ale brat i siostra żyją po dziś dzień. Przed laty piętnastu Wikta była dziewczyną jak ten kwiat; dalekoby trzeba szukać podobnej. Chyża jak sarna, pracowita jak pszczółka, lepszej żony niktby sobie życzyć nie mógł. Taka dziewczyna, gdy jeszcze jej się należy dział po ojcach, nie potrzebuje się bać staropanieństwa. Wiadome rzeczy. O Wikcie wszyscy sobie opowiadali, jaka to ładna dziewczyna, a swaci przychodzili jedni za drugimi. Rodzicom niejeden chłopak bardzo się podobał, bo byli śród nich zamożni gospodarscy synowie, i córka byłaby się dostała odrazu do gotowego, ale ona nie chciała o tem nawet myśleć. Uśmiechnęła się czasem do takiego, co najładniej tańczył, ale to tylko przy muzyce.
Często-gęsto ojciec zastanawiał się nad tem, że córka ma sobie za nic wszystkich konkurentów i nawet na żadnego nie spojrzy. Krzyknął na nią raz i drugi, żeby się namyśliła i jednego z nich wybrała, bo jak nie, to jej męża sam wybierze i przymusi ją wyjść za niego. Ale dziewczyna wybuchała płaczem, prosiła, żeby jej przecie z domu nie wyganiali, że niema nic pilnego, bo skończyła dopiero dwadzieścia lat, że jeszcze nie użyła wcale życia, że nie wiadomo kogo dostanie za męża i jak się jej będzie powodziło. Ojciec lubił ją bardzo, więc gdy słyszał takie lamenty, to mu się robiło żal, a gdy patrzył na jej ładne liczko, myślał sobie: — Masz jeszcze dosyć czasu, ty o konkurentów kłopotu mieć nie będziesz. — Ale ludzie tłumaczyli sobie to wszystko całkiem inaczej; mówili, że Wikta jest zarozumiała, że czeka pewno, aż po nią przyjadą powozem, że pycha idzie przed upadkiem, że panna, co bardzo przebiera, zostaje na koszu, i takie tam gadanie.
Owego czasu kwaterowali we wsi strzelcy, a jeden z nich zaczął za Wiktą chodzić. Gdy szła do kościoła, szedł za nią, w kościele stał zawsze blisko niej i zamiast się modlić i patrzeć w ołtarz, patrzył w nią. Gdy szła po trawę, to jakoś zawsze znalazł się w pobliżu, jednem słowem, gdzie się Wikta ruszyła, mój strzelec zawsze za nią, jak ten cień. Ludzie mawiali sobie o nim, że musi być niespełna rozumu, a gdy Wikta była między rówieśnicami i zgadało się o strzelcu, mawiała: — Poco ten żołnierz za mną chodzi? Taki jakiś milczek, że się nawet nie odezwie. Boję się go. Jak go czuję w pobliżu, to po mnie dreszcze latają, a od jego spojrzenia aż mi się w głowie kręci.
Wszyscy mówili o tych jego oczach, że one nic dobrego nie wróżą, bo w nocy błyszczały mu podobno, jak kotowi, a czarne brwi, rozpięte nad oczami, jak skrzydła kruka i zrośnięte pośrodku, mówiły wyraźnie, że to są oczy uroczne. Niektórzy litowali się nad nim i mawiali: — Któż tam temu winien, miły Boże, gdy się z takim defektem urodził. Zresztą takie oczy szkodzą tylko niektórym ludziom, inni zaś bać się ich nie potrzebują. — Pomimo to sąsiadki miały się na baczności i jak ten strzelec spojrzał na które dziecko, zaraz leciały, żeby mu przetrzeć czoło białą chustą, a gdy jakie dziecko we wsi zachorowało, to wszyscy mówili zaraz, że je urzekł ten czarny strzelec. Ale wkońcu przyzwyczaili się ludzie do tej ponurej twarzy, a dziewczęta zaczęły nawet mawiać, że nie byłaby ona brzydka, gdyby była trochę uprzejmiejsza, lecz naogół trzymały się jednego zdania: — Co robić z takim dziwakiem! Bóg wie co za jeden i skąd pochodzi? Może nawet nie człowiek? Najlepiej się przeżegnać i powiedzieć: Panie, zbaw nas ode złego! Ani nie tańczy, nie mówi, nie śpiewa: dajmy mu spokój! I dały mu spokój. Ale wszystko na nic. Im było łatwo powiedzieć: Dajmy mu spokój. On im też dawał spokój i na żadną nie spojrzał, ale Wikta miała z nim krzyż Pański.
Bez musu to już nawet nigdzie nie wychodziła, aby tylko nie musiała spotykać tych oczu, które prześladowały ją na każdym kroku. Już i muzyka przestała ją cieszyć, bo zawsze z któregoś kąta w gospodzie spoglądała na nią para oczu z pochmurnej twarzy strzelca; nie lubiła też już chodzić na prząślenie, bo wiedziała bardzo dobrze, że jeśli strzelec nie siedzi w izbie, to z pewnością stoi za oknem i zagląda do izby; od samej myśli o tem wysychało jej w gardle i nić jej się rwała. Męczyło ją to coraz bardziej. Wszyscy zauważyli, że się zmieniła, ale nikomu nie przyszło na myśl, że to z winy tego strzelca. Uważali go za warjata i myśleli, że Wikta pozwala mu chodzić za sobą tylko dlatego, że innej rady niema. Ale razu pewnego Wikta rzekła do rówieśnic: — Wierzcie mi, dziewczęta, że gdyby teraz nawinął się jaki konkurent, to czy byłby bogaty, czy ubogi, ładny czy brzydki, wyszłabym za niego, byle tylko był nie tutejszy.
— Co ty wygadujesz! Czy ci to w domu źle, żeś tak zdziwaczała i że chciałabyś nawet naszą wieś porzucić? — mówiły rówieśnice.
— Nie myślcie o mnie nic złego, ale nie mogę tu wytrzymać, dopóki będzie we wsi ten czarny strzelec. Nawet wyobrazić sobie nie możecie, jak mnie ten natrętny człowiek męczy i gniewa. Już się spokojnie ani wyspać ani pomodlić nie mogę, wszędzie mnie jego oczy ścigają — z płaczem skarżyła się Wikta.
— Ależ, miły Boże, czemu nie zakażesz mu tego chodzenia za tobą? Dlaczego mu nie powiesz, że patrzeć na niego nie możesz? Że ci jest solą w oczach? — radziły dziewczęta.
— Alboż tego nie zrobiłam? Sama z nim nie rozmawiałam, bo i jakże ozwać się do niego, kiedy włóczy się jak cień za mną? Ale kazałem mu to powiedzieć przez jednego z jego kolegów.
— I nie usłuchał? — pytały przyjaciółki.
— Juści, że nie usłuchał. Odpowiedział tamtemu koledze, że nikt nie ma prawa rozkazywać mu, że może sobie chodzić, gdzie mu się podoba i za kim mu się podoba. Zresztą, powiada, że jeszcze mi się nie oświadczył, więc nie potrzebuję mu powiadać, że go nie chcę.
— Patrzajcie go, prostaka! — sierdziły się dziewczęta. — Co sobie taki myśli? Trzeba mu dać za to nauczkę.
— Tylko sobie z takim nie zaczynajcie, bo wam jeszcze co zada — mówiły dziewczyny rozważniejsze.
— Terefere, co nam może zrobić? Jakby nam chciał coś zadać, to musiałby mieć coś takiego, cośmy nosiły na sobie, a tego mu przecie żadna z nas nie da, a od niego także niczego nie przyjmiemy. Czegóż się bać?... I ty się, Wikta, nic nie bój, będziemy z tobą mówiły chodziły i kiedyś spłatamy temu szatanowi dobrego figla ze śmiechem dziewczęta.
Ale Wikta rozglądała się trwożliwie dokoła i, bynajmniej nie pocieszona ich słowy, wzdychała: — Żeby mnie Bóg wyzwolił z tej udręki!
— To, co Wikta powiedziała dziewczętom, nie zostało tajemnicą, i rozniosło się bardzo szybko nawet po wsiach sąsiednich.
Po kilku dniach nawinął się jakiś usłużny człowiek ze wsi sąsiedniej i zwrócił się do Wikty ojca. Mówiło się o tem i owem, aż wreszcie gospodarz powiedział co i jak, że Sima, jego sąsiad ma syna i że bardzo chciałby go ożenić z Wiktą, że go prosił o swatanie i żeby się umówił, czy sąsiad ma przyjść z synem w konkury, czy też nie.
— Poczekajcie chwilę, zapytam Wiktę, niech ona sama powie. Co do mnie, to znam tego Simę i jego syna Antka i nie mam nic przeciw temu, bo mają porządną gospodarkę — rzekł stary swatowi i poszedł do córki do komory, żeby się z nią rozmówić.
Gdy Wikta usłyszała, o co idzie, odpowiedziała zaraz i bez namysłu: — Niech przyjdą!
Ojcu zdawało się to dziwnem, że zdecydowała się tak odrazu, pytał ją, czy Antka zna, żeby ich nadarmo nie trudziła, gdyby się jej miało odwidzieć, ale Wikta wytrwała przy swojem i rzekła ojcu, że Antka Simę dobrze zna jako porządnego chłopaka.
— No, to się cieszę — rzekł ojciec. — Twoja to rzecz, więc jak postanowisz, tak będziesz miała. Niech więc w imię Boże przychodzą!
Gdy ojciec poszedł, żeby swatowi dać odpowiedź, przyszła matka do komory do Wikty, przeżegnała ją i życzyła jej szczęścia.
— Bardzo się cieszę, że nie będziesz miała teściowej i szwagierki i że będziesz samodzielną gospodynią — mówiła matka.
— E, matulu, wyszłabym za niego, nawet gdybym miała mieć dwie teściowe — odpowiedziała Wikta.
— Tem ci lepiej, jeśli się tak kochacie.
— Kochać się nie kochamy, a wyszłabym i za innego. Wszystko mi jedno.
— Co też ty wygadujesz, dziewczyno! Przecie tylu się ich starało o ciebie, a tyś żadnego nie chciała.
— Bo wtedy nie chodził za mną jeszcze ten żołnierz z urocznemi oczami — szeptała Wikta.
— Mówisz od rzeczy, moje dziecko. Poco wspominać o tym strzelcu? Co tobie do niego? Niech sobie chodzi, gdzie mu się żywnie podoba, on cię przecie z domu naszego nie wypędzi!
— A właśnie, że to on mnie z domu wypędza. Ja się dręczę i truję, nie mam nigdzie spokoju i wytchnienia — rozpłakała się dziewczyna.
— A czemu już dawno nie powiedziałaś mi o tem, byłabym poszła z tobą do kumy kowalki, ona umie radzić na takie rzeczy. No, nie martw się, jutro do niej pójdziemy — pocieszała matka córkę.
Na drugi dzień matka poszła z córką do kowalki. Znała się pono na wielu rzeczach i umiała, czego inni nie umieją. Gdy komu coś zginęło, gdy krowy nie doiły, gdy kto kogo urzekł, na wszystko umiała poradzić kowalka, wszystko odgadła. Wikta opowiedziała jej o wszystkiem z całą szczerością, co i jak.
— I nie rozmawiałaś z nim ani razu, ani słówka? — badała kowalka.
— Ani słówka.
— Czy ci nie dał, albo nie posłał przez innych strzelców czego do jedzenia, na przykład jabłko, albo marcepan?
— Nic, kumo, nic! Inni strzelcy nawet z nim nie przestają, że jest bardzo dumny i zawsze już taki odludek. Mówili o tem nieraz.
— To już taki strzygoń akuratny — mówiła kowalka z głębokiem przekonaniem, — ale ty się nic nie bój. Ja ci poradzę, bo jeszcze nic złego się nie stało. Jutro przyniosę ci coś takiego, co będziesz stale nosiła przy sobie. Rano, gdy wychodzisz z komory nigdy nie zapomnij pokropić się święconą wodą i mów: I nie wwódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego! Jak idziesz przez pole, nigdy nie patrz ani za siebie ani dokoła siebie, a gdyby ten żołnierz do ciebie przemówił, nie odpowiadaj mu, choćby mówił jak anioł. Taki może i głosem urzec, więc lepiej odrazu zatkaj uszy. Pamiętaj o tem! Jeśli za parę dni nie będzie ci lepiej, to trzeba będzie zrobić co innego, ale musisz do mnie koniecznie przyjść.
Wikta wyszła od kowalki z myślą spokojniejszą i miała nadzieję, że znowuż będzie jej dobrze i wesoło, jak bywało dawniej. Nazajutrz kowalka przyniosła jej coś zaszytego w czerwonym gałganku i sama zawiesiła to dziewczynie na szyi, nakazując jej, żeby tego ani na chwilę nie zdejmowała i nikomu nie pokazywała. Wieczorem, gdy żęła trawę, zauważyła, że w pobliżu drzewa ktoś stoi, czuła, że wszystka krew pędzi jej do głowy, ale zebrała się w sobie i ani razu nie obejrzała się za siebie, a gdy trawy nażęła, ile było potrzeba, biegła z nią do domu, jakby się za nią paliło. Na trzeci dzień wypadła niedziela. Matka jej piekła kołacze, ojciec poszedł zaprosić pana bakałarza i kilku starych sąsiadów na poobiedzie do siebie, a po wsi przystawali ludzie i szeptali: — U Wikty będą swaty.
Po obiedzie przyszli do zagrody rodziców Wikty trzej sąsiedzi w odświętnych kabatach, a dwaj mieli rozmaryn na rękawach. Gospodarz przywitał ich u proga, a czeladź, stojąca na zaprożu życzyła im: Daj wam Boże dużo szczęścia!
— Daj to Panie Boże! — odpowiedział swat za ojca i syna.
Konkurent przeszedł przez próg jako ostatni, a na dworze odzywały się kobiece głosy: — Ładny chłopak z tego Antka, głowę nosi prosto, jak jeleń, a na rękawie ma bardzo ładną gałązkę rozmarynu. Gdzie też ją sobie kupił? — A znowuż głosy męskie odpowiadały: — Bagatela! Może głowę zadzierać, kiedy dostanie za żonę najładniejszą dziewczynę, najlepszą tancerkę, dobrą gospodynię i do tego jeszcze zamożną. Takiemu dobrze na świecie! — Tak samo myśleli niejedni rodzice i dąsali się, że Wiktę wydają do obcej wsi, jakby we wsi własnej nie było dobrych konkurentów. Dziwili się też, że raptem dziewczynie tak pilno za mąż wychodzić, chociaż tak długo kaprysiła, i gadali to i owo, jak to przy takich sposobnościach bywa.
Ku wieczorowi była Wikta wyswatana. Pan bakałarz napisał umowę ślubną, świadkowie i rodzice podpisali ją trzema krzyżykami zamiast imion, które pan bakałarz musiał przypisać, a Wikta obiecała Antkowi przez podanie ręki, że za trzy tygodnie stanie się jego żoną. Nazajutrz przychodziły koleżanki z życzeniami, a gdy Wikta wyszła na nawsie, wszyscy jej winszowali: — Szczęść ci Boże, narzeczono! — A młodzież znowu swoje: — Szkoda cię, Wikto, że nas opuszczasz; czemu nie chcesz zostać między nami? — Wikta słuchała, a w oczach miała łzy.
Przez kilka dni była weselsza, a gdy wypadło jej iść za wieś, szła śmiało i bez trwogi, która nawiedzała ją dawniej, dopóki jeszcze nie miała tego szkaplerza od kowalki i nie była narzeczoną. Zdawało się jej, że wszystek strach z niej spadł i dziękowała za to Bogu i kowalce, która jej tak dobrze poradziła. Ale ta jej radość była nietrwała.
Pewnego wieczora siedziała ze swoim narzeczonym w ogrodzie. Gawędzili zcicha o przyszłem gospodarstwie i o weselu. Nagle Wikta zamilkła, oczy wytrzeszczyła w stronę zarośli, a ręce jej drżały.
— Co ci jest? — spytał narzeczony ze zdziwieniem.
— Spojrzyj między te zarośla naprzeciwko. Czy nie widzisz tam czego? — szeptała Wikta.
Narzeczony spojrzał i odpowiedział: — Ja nic nie widzę, a coś ty tam widziała?
— Tak mi się zdawało, że patrzył na nas czarny strzelec — szeptała narzeczona jeszcze ciszej.
— Poczekaj-no, zaraz zrobimy z tem koniec! — krzyknął Antek, rzucił się naprzód i wszystkie zarośla przeszukał, ale nic nie znalazł. — Ja mu tego jednak nie daruję, jeśli jeszcze i teraz będzie się ciągle gapił na ciebie, to go nauczę po kościele gwizdać! — gniewał się Antek.
— Nie wszczynaj z nim żadnego swaru, Antosiu, proszę cię bardzo; wiesz sam że żołnierz to żołnierz. Ojciec sam był na Czerwonej Górze i byłby nawet dużo dał za to, gdyby tameczny oficer był tego żołnierza przeniósł z naszej wsi gdzieindziej, ale on odpowiedział, że tego zrobić nie może i że to nie jest zbrodnią, gdy chłopak patrzy za dziewczyną. Ojciec dowiedział się tam od żołnierzy, że ten strzelec pochodzi z jakiegoś bogatego rodu, że poszedł do wojska z dobrej woli i może odejść kiedy mu się będzie podobało. Z takimi nie warto zaczynać, bo można na tem wyjść źle. — Tak mówiła Wikta do Antka, a on jej przyrzekł, że da strzelcowi spokój.
Ale Wikta miewała wieczorami znowuż swoje lęki, a chociaż z całą ufnością przyciskała szkaplerz do serca, ilekroć oczy uroczne znalazły się w pobliżu, to jednak strach ściskał jej serce i budził w niem niepokój. Wikta poszła znowu na poradę do kowalki.
— Pewno to już taka kara od Boga na mnie włożona, że mi nic nie pomaga z tego, coście mi dali. We wszystkiem was usłuchałam akuratnie — narzekała sobie Wikta.
— Nie martw się, dziewczyno, nie martw się! Żeby on był samym Antychrystem, to rada się na niego znajdzie. Ale muszę naprzód dostać od niego dwie rzeczy. Zanim je zdobędę, wystrzegaj się go, ile tylko możesz! Módl się do anioła stróża i módl się za te dusze w czyścu, za które nikt się nie modli. Jak którą z nich wykupisz, to będzie twoją orędowniczką.
— A to właśnie najgorsze, moja kumo, że nawet pomodlić się spokojnie nie mogę — mówiła dziewczyna z płaczem.
— Widzisz, widzisz, dziewczyno; czemu to tak długo czekałaś, aż cię złe całkiem opętało! No, ale da Bóg, że tego szatana pokonamy.
Wikta zebrała wszystką swoją siłę, modliła się żarliwie, a gdy myśli jej rozpraszały się, zaczynała myśleć o męce Pańskiej, o Marji Pannie, aby tylko zła moc od niej odeszła. Pomagał jej ten wysiłek dzień, dwa; na trzeci dzień musiała wyjść na sam kraniec ojcowskiego pola po koniczynę; parobkowi nakazała, żeby niebawem przyjechał za nią, bo ona prędko koniczyny nakosi. Szła w pole jak sarenka, krokiem lekkim, aż ludzie oglądali się za nią, że taka zgrabna dziewczyna. Taką szła w tamtę stronę, a do domu przywiózł ją parobek na podścieli z koniczyny bladą i poranioną. Nogę miała owiązaną cienką białą chusteczką a z wozu do mieszkania musieli ją zanieść.
— Panienko Przenajświętsza! — biadała matka. — Co ci się stało, dziewczyno?
— Wbiłam sobie głęboko w nogę cierń i od tego zrobiło mi się słabo. Zanieście mnie do komory, położę się — prosiła Wikta.
Zanieśli ją na łóżko, a ojciec pobiegł natychmiast po kowalkę. Przyleciała w te pędy, a razem z nią gromada nieproszonych kum, jak to już bywa w takich razach. Jedna radziła dzięcielinę, druga szczyr, trzecia zażegnywanie, czwarta kadzenie, ale kowalka robiła swoje i przykładała na puchnącą nogę krochmal kartoflany. Potem kazała wszystkim odejść, że sama będzie Wiktę pielęgnowała i że niebawem wszystko będzie w porządku.
— Powiedz-no mi, dziewczyno, jak to było. Jesteś taka wystraszona. I kto owiązał ci nogę taką bielutką, cienką chusteczką? Ja ją zaraz schowałam, żeby jej te rajfurki nie zauważyły — mówiła mądra kowalka, układając chorą nogę dziewczyny na łóżku.
— Gdzieście ją położyła, kumo kowalko? — pytała śpiesznie Wikta.
— Masz ją pod poduszką.
Wikta sięgnęła pod poduszkę, przypatrywała się krwawym plamom na chusteczce, przyglądała się wyszytym na niej literom, usiłując odgadnąć imię, którego nie znała, a twarz jej to bladła, to czerwieniała.
— Dziewczyno, dziewczyno, jakoś mi się nie podobasz! Co sobie mam myśleć o tobie?
— Myślcie sobie, że mnie Pan Bóg opuścił, że jestem stracona na wieki wieków i że niema dla mnie ratunku.
— Może ma gorączkę i bredzi? — myślała kuma, dotykając twarzy Wikty, ale twarz była zimna, a ręce też były zimne, tylko oczy dziewczyny gorzały wpatrzone w chusteczkę, którą trzymała obiema rękami przed sobą.
— Słuchajcie, kumo, ale nikomu tego nie powiadajcie, to wam wszystko powiem. Przez te dwa dni go nie widziałam, już wiecie kogo — ale dzisiaj od samego rana brzmiało mi w uszach: Idź na koniczynę! Idź na koniczynę! Jakby mi kto do ucha szeptał. Wiedziałam, że to jakaś pokusa, ale nie mogłam się oprzeć, aż wzięłam płachtę i kosę i poszłam. Po drodze przyszło mi na myśl, że sama sobie zło wyrządzam, ale w uszach słyszałam ciągle ten szept: Idź na koniczynę, idź na koniczynę, może go tam wcale niema! Czemu byś się bała, kiedy zaraz przyjdzie za tobą parobek! Tak mnie ta pokusa pędziła aż na pole. Spojrzałam ku drzewu, nie było nikogo. No, jak go tam niema, to już wygrane — pomyślałam sobie, wzięłam kosę i chciałam kosić. Jakoś mi przyszło do głowy, żebym spróbowała szczęścia i szukała czterolistka koniczyny; myślałam sobie przytem, że jeśli znajdę, to będę z Antkiem szczęśliwa. Szukam, szukam, mało oczu nie wypatrzę, ale nic nie znalazłam. Znowuż zachciało mi się spojrzeć na zbocze i raptem widzę tam tego strzelca! Zaraz się odwróciłam i zaczęłam uciekać, ale nadepnęłam na cierń przy drodze i zraniłam się w nogę. Nie krzyknęłam, ale z bólu pociemniało mi w oczach i upadłam na ziemię. Niby przez sen widziałam, że mnie ktoś brał w objęcia i gdzieś niósł, ale dopiero mocny ból przywrócił mi przytomność. Przy potoku leżał strzelec, maczał w wodzie swoją białą chusteczkę i owijał mi nią nogę. Mój Boże, myślałam sobie, co to się teraz stanie, bo przecie już tym oczom uciec nie mogłam. Najlepiej nie patrzeć! Ból był dotkliwy, w głowie mi się kręciło, ale ani nie pisnęłam i oczu nie otworzyłam. Kładł mi dłoń na czole, brał mnie za rękę, a po mnie dreszcze biegały, ale milczałam. Potem mnie położył i zaczął mi skrapiać twarz wodą, podnosił głowę. Cóż miałam robić? Musiałam przecie oczy otworzyć. — Ach, moja kumo, te jego oczy zajaśniały nade mną jak Boże słonko; musiałam sobie oczy zasłonić. Ale na co mi się to zdało, kiedy zaczął mówić! — Ach, miałyście rację, kumo kochana, że oczaruje i głosem, bo jeszcze ciągle słyszę w uszach jego głos, kiedy mi mówił, że mnie kocha, że jestem jego szczęściem i jego niebem.
— Co za grzeszne słowa! Zaraz widać, że to sidła djabelskie, bo żaden człowiek nie wymówiłby takich słów! O, nieszczęsna dziewczyno, coś też sobie myślała, żeś mu uwierzyła! — biadała kuma.
— Mój Boże, jakże mu nie uwierzyć, gdy powiada, że kocha!
— Różnie mówią, ale prawdy w tem niema, tylko same takie bałamuctwa. Chce ci głowę zawrócić.
— Też mu to powiedziałam, ale on mi na Boga i na duszę swoją przysięgał, że mnie pokochał zaraz od pierwszego spojrzenia i że tylko dlatego unikał mnie i nie chciał ze mną rozmawiać, żeby mnie nie złączyć ze swoim nieszczęsnym losem, który go wszędzie prześladuje i nie pozwala mu nigdzie szczęścia zakosztować. Ach, ja już nawet nie pamiętam, co on mi za rzeczy opowiadał, było mi aż do płaczu smutno. Ja we wszystko uwierzyłam, powiedziałam mu, że się go bałam i że z samego strachu stałam się narzeczoną, że noszę na sercu szkaplerz, a gdy go zażądał, dałam mu go — mówiła Wikta.
— Ach, Zbawicielu mój! — zabiadała kowalka — ona mu dała poświęcany szkaplerz, dała mu rzecz, którą nosiła na własnem ciele! Już teraz jesteś w jego mocy, już i święty Boże nie pomoże, jesteś zaczarowana na amen.
— On mi powiedział, że ten czar to jest miłość, i żebym niczemu innemu nie wierzyła — ozwała się znowu Wikta.
— Tak, tak, gadał ci o miłości! Jabym mu powiedziała, co to jest miłość, ale teraz już wszystko za późno. Coś ty zrobiła najlepszego! Przecież to jest strzygoń i będzie z ciebie teraz krew wysysał, aż wszystką wyssie, zadusi cię, a dusza twoja nie będzie miała spokoju nawet po śmierci. A mogłaś być taka szczęśliwa!
Wikta wystraszyła się, słysząc te słowa kumy kowalki, ale po chwili mówiła: — Już przepadło; ja za nim pójdę, choćby mnie do piekła prowadził. Już przepadło. Przykryjcie mnie, kumo, bo mi zimno! — rzekła po chwili milczenia.
Kuma pookrywała ją pierzynami, jakie tylko były w komorze, ale Wikcie było wciąż zimno i słówka już nie wymówiła.
Kowalka lubiła Wiktę szczerze i chociaż się na nią gniewała, że się pozbyła szkaplerza, to jednak los dziewczyny, którą uważała za straconą, martwił ją bardzo. Naturalnie, że tego, co jej Wikta powiedziała, nie powtórzyła nikomu.
Od owego dnia Wikta leżała jak zabita. Nie mówiła, tylko bredziła jak przez sen, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa, niczego nie żądała i na nikogo nie zwracała uwagi. Kowalka siedziała u niej stale i robiła wszystko, co tylko mogła, aby dziewczynę poratować. Ale nic nie pomagało; rodzice z każdym dniem byli smutniejsi, a narzeczony oddalał się po każdych odwiedzinach z coraz większą żałością i zgryzotą. Kowalka kręciła głową i myślała: — To nie jest takie proste, jak się zdaje. Jakżeby to było, żeby jej żaden z tych środków nie pomógł, kiedy pomogły one tylu innym! Niezawodnie ten strzelec jej coś zadał i stąd choroba! — Myśli podobne nie opuszczały jej ani dniem ani nocą, a gdy pewnej nocy wyjrzała przez okno na dwór i ujrzała pod drzewem w ogrodzie mężczyznę otulonego w płaszcz, gdy jej spojrzenie spotkało się z jego oczami gorejącemi jak rozżarzone węgle — byłaby przysięgła, że go widziała! — nie wątpiła ani trochę, że jej domysły są prawdziwe.
Cieszyła się tedy szczerze, gdy razu pewnego dowiedziała się od Wikty ojca, że strzelcy otrzymali rozkaz wymarszu ze wsi.
— Co do mnie, to mogli tu sobie pozostać wszyscy strzelcy, ale że tego jednego tu nie będzie, to mnie cieszy bardziej, niż gdybym dostała duże pieniądze. To jakiś niedobry człowiek! Wciąż mi się zdaje, że od czasu jak on tu jest, Wikta nie jest już taką, jaką bywała dawniej i że on jej coś zadał — mówił ojciec Wikty, a jego żona i kowalka mu przyświadczyły. Ale kowalka miała nadzieję, że po odejściu tego szatana wszystko zmieni się na lepsze.
Żołnierze odeszli, ale tej samej nocy było Wikcie tak niedobrze, że kowalka chciała posłać po księdza; jednakże nad ranem zrobiło się jej lepiej i zdrowie poprawiało się tak szybko, że po kilku dniach sama z łóżka wstała. Kowalka była przekonana, że poprawa zdrowia nastąpiła dlatego, że w pobliżu niema już szatańskiej mocy tego strzelca, ale miło jej było słyszeć, gdy ludzie mawiali: — Ta kowalka to kuta baba; żeby nie ona, to jużby Wikta chyba nie żyła. — Słyszała te pochwały tak często, iż wreszcie sama uwierzyła, że swoją sztuką lekarską ocaliła życie dziewczynie.
Ale nie było jeszcze po wszystkiem. Wikta wprawdzie chodziła, wychodziła i na dwór, ale każdemu wydawała się obcą. Z nikim nie rozmawiała, na nikogo nie spojrzała, a oczy jej były jakby zamglone. Lecz kowalka pocieszała wszystkich, że to minie samo i uważała, że chora już opieki nie potrzebuje. Siostra Wikty, Marynia, sypiała z nią w komorze, jak dawniej.
Pierwszej nocy, gdy dziewczęta były w komorze same, Marynia przysiadła się do Wikty i z wielką serdecznością — bo to bardzo dobra dziewczyna — pytała siostrę dlaczego jest taka dziwna i czy jej co nie dolega. Wikta spojrzała na nią i nic jej nie odpowiedziała.
— Widzisz, Wikciu, chciałabym ci coś powiedzieć, ale nie wiem, czy bym cię nie pogniewała.
Wikta zakręciła głową i rzekła: — Mów śmiało, Maryniu!
— Wieczorem, zanim żołnierze wymaszerowali — zaczęła Marynia, ale ledwo to powiedziała, Wikta schwyciła ją za rękę i bez tchu pytała: — Wymaszerowali? A dokąd?
— Nie wiem, dokąd. Poszli sobie.
— Chwała Bogu! — westchnęła Wikta i ułożyła się do snu.
— Więc słuchaj, Wikciu, ale się na mnie nie gniewaj. Ja dobrze wiem, żeś ty tego czarnego strzelca znieść nie mogła, i będziesz się pewno na mnie gniewała, że z nim rozmawiałam.
— Tyś z nim rozmawiała? — zerwała się Wikta wielce zdumiona.
— Nie mogłam w żaden sposób odmówić mu rozmowy, bo mnie bardzo prosił. Ale nie spojrzałem na niego ani razu, bom się bała. Dawał mi jakieś zioła i prosił, żebym je dla ciebie ugotowała, to ci będzie lepiej. Powiedziałam mu, że od niego nic nie przyjmę; bałam się, żeby ci nie posłał lubczyka. Kiedy nie dałam się namówić, abym zioła dla ciebie przyjęła, rzekł do mnie: — W takim razie zrób dla mnie przynajmniej to jedno i powiedz Wikcie, że odchodzę, ale że nigdy o swojej obietnicy nie zapomnę; niech ona pamięta o swojej także. Spotkamy się! — Obiecałam mu, że ci to powtórzę, więc ci powtarzam. Ale ty się nic nie bój, bo on już tutaj nie wróci i będziesz miała spokój raz na zawsze — mówiła Marynia.
— Dobrze, Maryniu, dobrze, jesteś dobra, dziękuję ci, żeś mi to powtórzyła. Teraz idź spać! — rzekła Wikta i pogłaskała ją po ramieniu. Marynia poprawiła poduszki pod głową siostry, życzyła jej dobrej nocy i położyła się.
Rano, gdy się Marynia przebudziła, łóżko Wikty było już puste. Myślała, że siostra poszła do izby i zabrała się do swej zwykłej roboty, ale nie było jej ani w izbie, ani na podwórzu. Rodzicom wydało się to dziwnem, posłali tedy natychmiast do kowalki, czy Wikty niema u niej, ale jej tam nie było.
— Gdzie też się mogła podziać? — pytał jeden drugiego, szukając Wiktę po wszystkich kątach. Nawet do narzeczonego wyprawiono parobka, czy jej u niego niema. Kiedy jej nigdzie znaleźć nie mogli i gdy narzeczony przyszedł, aby powiedzieć, że nic o niej nie wie, wówczas dopiero kowalka stuknęła się w czoło i rzekła: — Najpewniej poleciała za żołnierzem.
— Nieprawda! — krzyknął narzeczony.
— To niemożliwe — mówili rodzice. — Przecież patrzeć na niego nie mogła. Jakżeby za nim poleciała?
— Już tak jest, a nie inaczej — twierdziła kowalka i powiedziała piąte przez dziesiąte, czego dowiedziała się od Wikty. Także Marynia zaczęła opowiadać, o czem z siostrą w nocy rozmawiała, i wreszcie gdy się powiązało jedno z drugiem, stało się jasnem, że Wikta pobiegła za strzelcem, nie mogąc się oprzeć mocy djabelskiej, która ją opanowała.
— Jej winić nie można, ona temu nie winna, chyba tyle, że gdyby była szukała mojej pomocy wcześniej, to byłabym jej skutecznie pomogła. Ale teraz już za późno, on ją oczarował i dopóki będzie chciał, będzie za nim chodziła. Gdybyście ją nawet znaleźli i do domu przyprowadzili, musiałaby za nim znowu polecieć — twierdziła kowalka.
— Tak, czy owak, pójdę ją szukać — zadecydował jej ojciec, — może się da przekonać, bo zawsze była dziewczyną posłuszną.
— A ja pójdę z wami, ojcze! — zawołał Antek, który był zrozpaczony tem, co się stało.
— Ty zostaniesz w domu — rozkazał gospodarz stanowczo. — Jak człowiek jest rozgniewany, to nie postępuje rozsądnie; jeszcze zrobiłbyś coś takiego, że dostałbyś się gdzie nie trzeba. I na co to? Dość już doznałeś przykrości w tych ostatnich czasach, poco miałbyś narażać się jeszcze na inne? Twoją żoną już być nie może, musisz się z tem pogodzić. Jak chcesz, to czekaj rok na Marynię; dam ci ją, a to dobra dziewczyna. Chciałbym, żebyś był moim zięciem, ale zmuszać cię nie będę; rób jak ci rozum każe! — Wszyscy płakali, ale ojciec ich pocieszał: — Nie płaczcie, bo płaczem nic nie naprawicie; jeśli jej nie przyprowadzę do domu, to wola Boża!
Ojciec wziął na drogę kilka reńskich, nakazał co i jak ma być w domu robione i ruszył w świat. Po drodze rozpytywał wszędzie, czy ludzie nie widzieli takiej a takiej dziewczyny, przyczem opisywał córkę od stóp do głowy. W Józefowie powiedzieli mu, że strzelcy odeszli do Hradca i że ten czarny żołnierz został przeniesiony do innego oddziału. Powiedzieli mu też, że chciał wystąpić z wojska. Gdzie się czarny strzelec znajduje, tego się nie można było dowiedzieć, ale jedno było zupełnie pewnem, że Wikty nikt tam nie widział. Radzili mu niektórzy, żeby się udał do władz, to mu najlepiej poradzą, ale gospodarz nie chciał mieć z żadnemi władzami do czynienia.
— Z urzędami wolę sobie nie zaczynać — powiadał, — nie chcę, żeby mi ją przyprowadzili ciupasem jak jakiego włóczęgę, i żeby na nią palcem wskazywali. Takiego wstydu jej nie zrobię. Gdzie jest, to jest, wszędzie jest w ręku Boga, a bez jego woli nawet włos jej z głowy nie spadnie. Jeśli jej sądzone wrócić, to wróci, a jeśli nie, to wola Boża. Rozbębniać po świecie jej nie będę.
Takie było jego postanowienie. Strzelca, z którym rozmawiał, poprosił, aby w razie spotkania z Wiktą powiedział jej, że ojciec ją szukał, a gdyby chciała wracać do domu, żeby jej powrót do domu możliwie ułatwił. Strzelec obiecał mu wszystko zrobić, bo go znał jako człowieka bardzo dobrego, a gospodarz powrócił do domu, uspokojony w swojem sumieniu, że zrobił wszystko, co tylko zrobić mógł.
Wszyscy opłakiwali Wiktę, zanosili na msze na jej intencję, ale kiedy minęło pół roku, trzy kwartały i więcej, a o niej ciągle jeszcze nie było żadnej wiadomości, wspominali o niej już tylko tak, jak się wspomina o nieboszczce.
Szło już na drugi rok od zniknięcia Wikty, gdy razu pewnego owczarze przynieśli do wsi nowinę, że w książęcym lesie widzieli kobietę takiego samego wzrostu i barwy włosów, jak Wikta. Natychmiast ojciec i jego czeladź udali się do lasu na poszukiwanie, ale nikogo w lesie nie znaleźli.
Byłem wtedy pierwszy rok na praktyce u swojego poprzednika tutejszego, mojego późniejszego teścia. Słyszeliśmy, oczywiście, o tym wypadku, i gdy nazajutrz szedłem do lasu, rzekł mi stary, żebym się dobrze rozglądał po lesie, czy nie spotkam takiej osoby. I rzeczywiście, jeszcze tego samego tygodnia widziałem ją na zboczu niedaleko gospodarstwa jej ojca pod dwiema jodłami. Znałem Wiktę już dawniej, ale w tej obdartej, oszumiałej kobiecie nie byłbym jej nigdy poznał. A jednak to była ona. Jej szata przypominała ubiór pański i musiała być niegdyś ładna, ale teraz była cała w strzępach. Widać po niej było, że jest matką. — Oddaliłem się szybko i poszedłem powiedzieć swemu staremu, co widziałem, on zaś poszedł powiedzieć o tem rodzicom Wikty. Płakali oboje, bo byliby woleli usłyszeć, że nie żyje, niż dowiedzieć się o tak wielkiem jej nieszczęściu. Ale cóż było robić! Umówiliśmy się, że będziemy ją śledzili, żeby się z nią zbliżyć. Pewnego dnia przyszła pod wieczór do ogrodu ojcowskiego gospodarstwa. Usiadła pod drzewem, kolana objęła rękoma, podbródek oparła na kolanach i tak siedziała bez ruchu, spoglądając w jedno miejsce. Matka chciała się do niej zbliżyć, ale ona się zerwała, przeskoczyła przez płot i uciekła do lasu. Mój stary poradził, żeby jej przynieśli jedzenia i jakie takie ubranie ku jodłom do lasu, że może zwróci na to uwagę. Rodzice zrobili, jak im mój poprzednik radził, a ja zaniosłem do lasu na pewne miejsce jedzenie i ubranie. Na drugi dzień przekonałem się, że z jedzenia zabrała sobie tylko chleb, a z ubrania spódnicę, stanik i koszulę. Wszystko inne zostawiła na miejscu nietknięte; ponieważ leżało to tam przez kilka dni, zabrałem wszystko i odniosłem rodzicom, żeby tego kto niepowołany nie ukradł. Długo nie umieliśmy wybadać, gdzie nocuje, aż wreszcie podpatrzyłem ją, że chodzi spać do jaskini pod trzema jodłami. Być może, że tam kiedyś łamali kamień i pozostała spora jaskinia. Wejście osłonięte jest zaroślami tak szczelnie, że nieświadomy nie trafiłby za nią, a ona jeszcze je zatarasowała chrustem. Razu pewnego wszedłem do tej jaskini i przekonałem się, że miejsca jest tam na dwoje ludzi najwyżej i że Wikta nie miała tam nic, prócz trocha suchej podściółki i mchu. To było jej łóżko. Znajomi i krewni, ojciec i Marynia, która już była narzeczoną Antka, czyhali na nią niejednokrotnie, bo chcieli z nią porozmawiać i zaprosić ją do mieszkania, ale ona uciekała od ludzi, a w dzień pokazywała się rzadko kiedy. Gdy znowu razu pewnego przyszła sobie posiedzieć do ojcowskiej zagrody, Marynia podeszła do niej na palcach i prosiła ją jak najserdeczniej: — Pójdź, Wikciu, pójdź ze mną do komory spać, dawno już ze mną nie spałaś, bardzo mi tęskno za tobą.
Wikta popatrzyła na nią, pozwoliła się jej ująć za rękę i zaprowadzić aż do sieni, ale nagle wyrwała się i uciekła. Przez parę dni ani razu nie pokazała się w okolicy.
Pewnej nocy miałem strażowanie na zboczu przy Starym Bielniku; świecił miesiąc i jasno było jak we dnie. Wtem widzę Wiktę wychodzącą z lasu. Ręce złożone na piersi, głowa pochylona naprzód, a biegnie tak szybko i lekko, że zdaje się, iż wcale nie dotyka ziemi. Wybiegła z lasu i prosto do upustu koło stawu. Widywałem ją już nieraz pod wielkim dębem na zboczu, ale nigdy nie spoglądałem na nią tak uważnie, jak wtedy. Patrzę więc i widzę, że coś wrzuca do wody i słyszę, że śmieje się tak dziko, aż mi się zimno zrobiło. Mój pies zaczął strasznie wyć. Ogarnął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. A Wikta usiadła sobie na pniaku i śpiewała. Słów nie rozumiałem, ale melodja była ta sama, co do kołysanki, którą matki dzieciom śpiewają:

Śpij, dzieciątko, już,
Siwe oczka zmruż,
Dobry Pan Bóg będzie blisko,
Aniołkowie nad kołyską,
Śpij, dzieciątko, już!

Ta melodja brzmiała w nocy tak żałośnie, że zdawało mi się, iż nie wytrzymam i ucieknę. Dwie godziny siedziała i śpiewała. Od tego czasu co dzień siada nad upustem i śpiewa tę kołysankę. Rano powiedziałem o wszystkiem swojemu staremu, a ten domyślił się odrazu, co ona mogła wrzucić do wody. Jego domysł był trafny. Gdy ujrzeliśmy ją znowu, była zmieniona do niepoznania. Jej matka była w rozpaczy, reszta domowników także, ale cóż było robić? Biedna obłąkana nie wiedziała, co czyni. Powoli przyzwyczaiła się do ludzi i zbliżała się nieraz i do naszych drzwi, szczególniej, gdy głód ją przypędził. Ale zachowywała się zawsze tak samo, jak i obecnie: przyszła, stanęła przy drzwiach bez słowa i czekała. Moja żona — wówczas jeszcze mała dziewczynka — dawała jej zaraz coś do zjedzenia: Wikta przyjęła bez słowa co jej dali, i biegła zpowrotem do lasu. Gdy idę lasem i podam jej kawałek chleba przy spotkaniu, przyjmie go, ale gdybym chciał z nią porozmawiać, zaraz ucieknie w gąszcz i nie przyjmie nic. Bardzo lubi kwiaty; nosi je w ręku albo za stanikiem, ale jak spotka dzieci, lub gdzie przyjdzie, zaraz kwiaty porozdaje. Czy zdaje sobie sprawę z tego, co robi? Któż to może wiedzieć? Sam nieraz jestem ciekaw, co się w tej obłąkanej głowie dzieje, ale tego nikt wyjaśnić nie zdoła, a ona milczy.

Gdy siostra jej Marynia miała wesele i pojechała z narzeczonym i gośćmi do ślubu na Czerwoną Górę, przyleciała Wikta — Bóg raczy wiedzieć, czy przypadkowo, czy też dowiedziała się jakoś o weselu siostry — do zagrody rodziców. Miała naręcz kwiatów; gdy podeszła do zagrody, porozrzucała kwiaty po podwórzu. Matka wybuchła płaczem, wyniosła jej na dwór kołaczy i co tam mieli dobrego, ale ona odwróciła się od matki i uciekła.
Ojciec martwił się nad chorobą córki niewymownie, bo ją bardzo kochał. Na trzeci rok umarł. Byłem akurat we wsi. Antkowa żona i on pytali mnie z płaczem, czy nie widziałem Wikty, bo chcieli przyprowadzić ją do zagrody, a nie wiedzieli, jak to zrobić. Ojciec nie mógł skonać i wszyscy byli przekonani, że to ona trzyma ojca duszę na tym świecie. Wróciłem do lasu i myślałem sobie, że gdybym ją spotkał, tobym jej powiedział, że jej ojciec umiera, czy mnie zrozumie, czy nie zrozumie. Siedziała pod jodłami; szedłem obok niej, jakby nigdy nic i tylko tak mimochodem, od niechcenia, rzuciłem: — Twój ojciec umiera, Wikto, mogłabyś zajść do domu.
Ani nie drgnęła, jakby mnie nie słyszała. Ano, trudna rada, pomyślałem sobie, i zawróciłem do wsi, żeby o tem jej krewnym powiedzieć. Jeszcze rozmawiałem z Marynią, a tu parobek woła: — Wikta idzie do ogrodu!
— Każ, Antosiu, wyjść kumom z izby i schowajmy się, żebyśmy jej nie spłoszyli — rzekła Marynia i poszła do ogrodu.
Po chwili wprowadziła Wiktę do izby. Biedaczka miała w ręku prymulę i bawiła się nią, a jej błędne czarne oczy zdawały się być na wszystko obojętne. Marynia prowadziła ją jak ślepą. W izbie było zupełnie cicho. Po jednej stronie łóżka klęczała matka, po drugiej jedyny syn; stary ojciec Wikty leżał bez ruchu z rękoma złożonemi na piersiach, a oczy jego zdawały się spoglądać już na tamten świat. Marynia podprowadziła Wiktę do samego łóżka ojcowskiego; umierający zwrócił oczy w jej stronę i na blednących ustach zagrał mu błogi uśmiech. Chciał podnieść rękę, ale już nie mógł. Wikta myślała widać, że ojciec chce czegoś od niej i włożyła mu do ręki prymulę. Chory spojrzał na nią jeszcze raz, westchnął głęboko i skonał. Przyniosła mu wyzwolenie. Matka zaczęła narzekać, a gdy Wikta usłyszała jej głośny płacz, wybiegła jak strzała za drzwi i uciekła do lasu...
Nie umiem powiedzieć, czy jeszcze raz zajrzała do swojej rodzinnej zagrody. Przez te piętnaście lat jej przebywania w lesie, tylko raz słyszałem ją mówiącą. Nie zapomnę tego do śmierci. Szedłem razu pewnego w dół ku mostowi; gościńcem jechali książęcy parobkowie, a łąką szedł akurat pisarz z zamku. Dziewczęta przezywały go złotogłówkiem, bo miał długie jasne włosy o złotawym odcieniu. Szedł sobie łąką, a ponieważ było ciepło, więc zdjął czapkę i niósł ją w ręku.
Nagle, jakby z pod ziemi wyrosła, Wikta rzuciła się na niego, schwyciła go za włosy i zaczęła nim potrząsać i rzucać na wszystkie strony, jak małem dzieckiem. Pisarz krzyczał na całe gardło, ja biegłem ze wzgórza na dół, ale Wikta sapała rozwścieczona, gryzła go po rękach i głosem okropnym wykrzykiwała: — Teraz cię mam w swej mocy, ty żmijo, ty szatanie! Rozszarpię cię! Gdzieś ty podział mego chłopca, szatanie, djable! Oddaj mi go! — Była taka rozwścieczona, że tylko sapała i nie można było zrozumieć, co wykrzykuje. Napadnięty nie rozumiał o co jej chodzi i szamotał się z nią jak pijany. Ale ani przy mojej pomocy nie byłby się wyrwał z rąk Wikty, gdyby nie było w pobliżu parobków. Widząc, co się dzieje, przybiegli na łąkę i dopiero im udało się uwolnić pisarza z rąk Wikty. Gdyśmy ją chcieli zatrzymać, wyrwała się nam, uciekła pod las i stamtąd rzucała w nas kamieniami, przeklinając nas straszliwemi słowy. Potem przez parę dni nie widziałem jej wcale.
Pisarz zaniemógł od tej przygody i tak się bał Wikty, że opuścił swoje miejsce w administracji. Dziewczyny śmiały się z niego, ale cóż z tego? Kto ucieknie, ten wygra. Zresztą i bez niego pola rodzą, a my za nim nie tęsknimy.
— Tak więc, babuniu, to jest cała historja Wikty; trochę dowiedziałem się od kowalki, trochę od Maryni. Co się stało nadto i jak się stało, tego nikt nie wie, ale musiało się dziać źle, sądząc podług wszystkiego. Kto tę duszę ma na sumieniu, ten ciężko odpowie za nią przed Bogiem.
Babunia otarła załzawione oczy i rzekła z uprzejmym uśmiechem: — Pięknie wam dziękuję za opowieść, panie strzelcze. Trzeba przyznać, że umie pan kum opowiadać niby jaki książkowy człowiek. Słuchałoby się i słuchało, a tymczasem słoneczko za górami. — Przy tych słowach wskazała babunia na cienie, ścielące się po izbie, i składała wrzecionko.
— Poczekajcie, babuniu, małą chwilkę, nasypię kurkom pośladu i odprowadzę was przez pagórek! — rzekła strzelcowa, a babunia chętnie dała się namówić.
— A ja pójdę z wami aż do mostu, bo muszę jeszcze zajrzeć do lasu — rzekł strzelec i wstał od stołu.
Pani strzelcowa pobiegła po poślad i po chwili słychać było na podwórzu głośne wołanie: Cip-cip-cip-cip! Na to wołanie drób zbiegał się ze wszystkich stron, ale najpierw przyleciało stado wróbli, jakby to ich właśnie zwoływano na kolację. Pani strzelcowa śmiała się i mówiła: — No, wy się musicie zawsze pchać na sam przód! — Ale wróble nic sobie z tego nie robiły.
Babunia stała na progu i trzymała dzieci przy sobie, aby nie płoszyły drobiu, na który ona z wielkiem upodobaniem spoglądała. Było tam na co patrzeć! Białe i szare gęsi z gąsiętami, czarne kaczki tureckie, ładne kokoszki swojskiego chowu i tyrolskie na wysokich łapkach, czubate i grzywiaste, pawie, perliczki, indyczki z indykiem, który się nadymał i gdakał tak głośno, jakby był pierwszą na świecie osobą, gołębie zwyczajne i murzyny. Wszystko to zbijało się w jednę kupę, deptało po sobie, podłaziło i przelatywało nad sobą, aby się tylko dostać do smakowitego pośladu. Małe wróbelki jak te uliczniki pchały się naprzód i skakały głupim gęsiom i kaczkom po plecach. W pobliżu siedziały króliki, obłaskawiona wiewiórka patrzyła z kasztanu na dzieci, mając ogon zadarty nad głową jakby jaki pióropusz. Na płocie siedział kot, drapieżnem okiem spoglądający na wróble. Sarna podeszła do Basi i nadstawiła łeb, aby ją Basia łaskotała, ale psy siedziały spokojnie koło dzieci, bo pani strzelcowa trzymała w ręku rózgę. Ale i tak, kiedy czarny kogut zaczął gonić gąsiątko, które złapało mu ziarnko z przed dzioba, a gąsiątko uciekając, przebiegło tuż przy pysku Hektora, nie mogło się psisko powstrzymać, żeby za maleństwem nie kłapnąć zębami.
— Patrzcie-no go, starego konia, jakich zbytków mu się zachciewa! — krzyknęła gospodyni i smagnęła psa rózgą. — Masz tu, żebyś sobie zapamiętał!
Zawstydził się Hektor wobec swoich młodszych kolegów, że został skarcony i ze zwieszonym łbem powlókł się do sieni. Zaś babunia rzekła: — Nie lepszy ojciec od syna. — Hektor bowiem był ojcem Sułtana, który babuni zagryzł tyle ładnych kacząt.
Drób był nakarmiony i śpieszył na grzędy. Dzieci dostały od Franka i Bertka piękne pawie pióra, pani strzelcowa dała babuni jajek do wylęgania od kur tyrolskich i wzięła Anulę na rękę, żeby babunię odprowadzić, a pan strzelec przerzucił strzelbę przez ramię, zawołał Hektora i wszyscy ruszyli w drogę. Sarna biegła z nimi także, jak piesek.
Pod wzgórzem pani strzelcowa pożegnała się z babunią i dziećmi i zawróciła do domu, a pan strzelec szedł z nią aż do mostu, poczem podał jej opaloną rękę na pożegnanie i ruszył do lasu. Janek długo za nim spoglądał, a potem rzekł do Basi: — Jak będę trochę większy, to pójdę do pana Beyera i razem z nim będę chodził na czaty.
— Mój kochany, jeszczeby cię z sobą nie wziął, bo się przecie boisz dziwożon i światłonoszów — śmiała się z niego Basia.
— Ty się nie znasz — dąsał się na nią Janek. — Jak urosnę, to się nie będę bał.
A babunia, przechodząc obok upustu, spojrzała na omszony pień i pomyślawszy o Wikcie, westchnęła: — Biedna dziewczyna!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.