<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Nie chcąc aby sądzono, iż się raną swą chlubi, albo ją obrócić myśli za narzędzie przeciwko Górce i cesarskim, brzydząc się wszelkiem przechwalaniem i rozgłosem, Bajbuza, choć dla wielkiego upływu krwi ledwie się na koniu mógł utrzymać, delią osłoniwszy rękę a Szczypiorowi przy sobie jechać każąc, po pożegnaniu Żółkiewskiego, pociągnął do miasta.
Miewał zawsze przy swym oddziale kilku doskonałych trębaczów i flecistów, tym więc, przy towarzyszeniu bębna, który wiózł dobosz na koniu, kazał grać i jakby w tryumfie przez most ciągnąć, aby nieprzyjacielowi dokuczyć.
Zborowszczycy pochowali się na czas, choć i oni buty wcale nie stracili, a rannym się tak chlubili jak wprzódy czekanem, który o mało Żółkiewskiemu nie rozbił głowy.
W mieście ten wyjazd Żółkiewskiego i na zamku uczynił wrażenie niemałe, ale trudno było powiedzieć na czyją stronę przeważało ono.
Ci, co z Zamojskim trzymali, nie byli radzi przebiegowi sprawy na sejmie i hałaśliwemu występowaniu Górki z Czarnkowskim, ale też Zborowscy skarżyli się, że nie dopięli czego chcieli i widzieli, że im teraz z każdym dniem ubywało towarzyszów. Wielu spokojniejszych ludzi, nie mogąc się doprosić pomiarkowania, stawało na stronie.
Ani za, ani przeciwko.
Czarnkowski tylko z cesarskimi partyzantami krzyczeli i miotali się jak przedtem, pewni że poparci zostaną czynnie, a domagając się posiłków.
Gdy Bajbuza do miasta nazad wjechał, znalazł je już uspokojonem nieco, przynajmniej napozór. Na drodze nikt mu nie zastąpił i bezpiecznie dostał się do dworku, gdzie zaledwie wszedłszy, musiał się w łóżko położyć.
Z zamku przysłano od królowej natychmiast dowiedzieć się o rotmistrza, bo go z okien widziano, tam i nazad z oddziałem ciągnącego, a papiezki poseł Annibal z Kapui z wieży od P. Maryi, cały przebieg tego wypadku naocznie oglądał.
Szczypior dworzaninowi królowej dał wiedzieć, że Bajbuza ranny i o lekarza prosił. Nie upłynęła więc godzina, gdy nadworny Batorego Buccella, ten sam co się z Simoniusem spierał o leczenie nieboszczyka, przybiegł do dworku dla opatrzenia rany.
Z rotmistrza, który zaciąwszy usta milczał, nic dobyć nie było można, więc i o ranie tyle tylko wiedziano, iż kula z niej wyrznięta dobytą została. Dopiero gdy Buccella ramię obnażył i ranę opatrzył, okazało się że kość była nadwerężona i muskuły potargane.
Bajbuza jedno powtarzał.
— Panu Bogu chwała! Lewa ręka! a cobym ja bez prawej na świecie robił?
Włoch, który po polsku, choć tu długo mieszkał, mówił obrzydliwie, oświadczył rannemu, że niebezpieczeństwa utraty ręki niema, ale ranę pielęgnować długo będzie potrzeba.
Lekarz nadworny królowej i króla, gorącego temperamentu, zjadliwy i zgryźliwy człek, który w pokoju długo żyć nie mógł, a oprócz medycyny trudnił się wszystkiem co zysk przynieść mogło, dobra skupywał, spółki zawierał, zapewniwszy rotmistrza że go nawiedzać będzie, nakazał spoczynek i łoże.
Bajbuza znał go chciwym.
— Doktorze — odezwał się do niego — clara pacta, im krócej będę chorzał, tem lepiej zapłacę. Rób sobie co chcesz. Ja pod czas chorować nie mogę, bom tu i owdzie potrzebny. Wprawdzie się i bezemnie obejdzie, ale moja też ręka przydać się może, jeśli nie głowa.
Zapewnił go Włoch, że uczyni co tylko będzie można, aby go corychlej z łoża podźwignąć.
Chociaż z tej rany swej nietylko chluby nie szukał rotmistrz, ale wolałby był ją utaić nawet, dnia tego o niczem nie mówiono po Warszawie tylko o czekanie rzuconym na Żółkiewskiego i o postrzeleniu Bajbuzy.
Górka, chociaż ząb miał do człowieka, który mu we własnym jego domu nauki śmiał dawać, gdy mu śmiejąc się i uradowany dworzanin przyniósł pierwszy tę wiadomość, że Bajbuzę raniono, cisnął na niego kijem, który w ręku trzymał.
— Już i tak nas Kaimami piętnują — krzyknął — powiedzą na mnie, żem się mścić chciał za jego wystąpienie.
Zły był. W istocie mu też przypisywano, co było dziełem przypadku. Rotmistrz wielu miał wszędzie przyjaciół, bo rad pomagał, a znano go możnym, nie zamykały się więc drzwi za dowiadującymi o zdrowie jego. Nadbiegł i dworzanin księżnej, strwożony, domagając się, aby go do Bajbuzy wpuszczono, ale Szczypior się temu oparł.
— Dajcie mu spocząć — rzekł — niebezpieczeństwa życia niema; ból srogi, ale my do znoszenia go przywykliśmy. Ręką rychło władać nie będzie, doktor jednak ręczy, że władzę przywróci.
Po odjeździe Żółkiewskiego i sam sejm już pośpieszano zamknąć, naznaczając czas elekcyi, ale w umysłach ogólnie zapadł zwrot Zamojskiemu przyjaźniejszy.
Widziano w nim męża, który ład mógł jeden utrzymać, a w Zborowskich wichrzycieli, co dla własnego interesu niepokój mnożyć byli gotowi. O Czarnkowskim wiedziano, że zaprzedany był, a Górka dyssydentów popierał. Duchowieństwo więc pierwsze w senacie zaczęło i na Karnkowskiego działać, aby nie dolewał oliwy do ognia.
Bajbuzie dolegało to więcej niż potrzaskana kość w ręku, iż na sejmie bywać, obradom się nie mógł przysłuchiwać, a z nich słuchać musiał sprawozdania tych, co albo na jedną lub drugą stronę przesadzali i po swojemu tłumaczyli, co w rzeczy inaczej było. Chociaż więc Szczypior, żołnierz i simplex servus Dei, nie nadawał się na takiego posła, codzień musiał się wciskać pomiędzy arbitrów, aby Bajbuzie donosić trzeźwo i zimno co się na zamku działo.
Zwrot najmocniej czuć się dający, a dla Górki nieprzyjaźny, wywołało domaganie się dyssydentów, aby im ich prawa potwierdzone przez Henryka tuż, zaraz, zapewniono. Przeciwko temu zaś jawnie i potajemnie z wielką przebiegłością działał Annibal z Kapui, poseł rzymski papieża, i duchowieństwo całe.
Wahający się arcybiskup tak był złamany i znękany obustronnemi naleganiami i groźbami, że sam nie wiedząc co począć, pod pozorem choroby uciekać myślał.
I stało się, czego dyssydenci nie przewidzieli, że z wyjątkiem dwóch, wszyscy biskupi, a z nimi Karnkowski, bez opowiedzenia się, bez pożegnania, dnia jednego rozjechali się z Warszawy.
Wpadł z tą wieścią Szczypior śmiejąc się, bo wiedział, że nią uraduje chorego.
Solikowski arcybiskup lwowski i Goślicki biskup kamieniecki, chociaż się z wyjazdem ociągnęli, nie ustępowali wcale i na żądanie dyssydentów zgodzić się nie myśleli.
Na jednem z posiedzeń, które Szczypior z właściwą sobie opisywał prostotą, Solikowski, któremu zuchwalstwem dojadł Górka, powstał cały rozżarzony, gniewny, pałający i krzycząc na głos cały, ze bodaj mu życie wzięto, nie dopuści, aby kościół szwankował. Zerwał z głowy kaptur szkarłatny z mucetem i rzucił go na salę, suknię na sobie rozdarł, piersi obnażył.
— Strzelajcie! — zawołał.
Wśród osłupienia i milczenia, wywołanego tą sceną gwałtowną, wyszedł precz Solikowski i natychmiast z miasta wyjechał.
Pozostawszy sam Goślicki, nie mógł już przeciwko całemu duchowieństwu sam jeden się okazać miększym, wyruszył więc z innymi.
Tu dopiero przerazili się wszyscy. Cały trud sejmowy szedł w niwecz, bez senatorów duchownych uchwały mogły być uznane za nieważne; sromano się takiego rozdwojenia, wyprawiono pogoń nie już za Solikowskim, na którymby nic nie wymożono, ale za słabszym Goślickim.
A i ten ledwie nieledwie się dał uprosić; zawrócił do Warszawy i akt konwokacyi podpisał z restrykcyą. Dla pokoju!
Zaszkodziło to Goślickiemu, bo go poseł rzymski zaskarżył do Stolicy apostolskiej, jako powolnego dla dyssydentów.
Stało się to już pierwszych dni Marca.
Mogło się zdawać, że elekcya wśród tak burzliwego stanu kraju wprędce naznaczoną zostanie, aby wynijść z niepewności, ale podobno wszystkie stronnictwa zwłokę wolały.
Buccelli z zamku też przyniósł od królowej wiadomość, że i ona była rada przeciągniętej do ostatnich dni Czerwca elekcyi, aby mieć czas króla Jana III przekonać, iż się o tron polski dla syna czynniej starać był powinien.
Cesarscy mieli nadzieję siły zebrać. Zamojski się ich spodziewał z Węgier. Tymczasem zaś Górka z prymasem pochlebiali sobie, że zmuszą hetmana do zgody, a potem go na cesarską stronę zjednają.
Natychmiast po podpisaniu aktu, co żyło się z Warszawy wynosić poczęło, a byłby i Bajbuza pewnie wolał leżeć w Nadstyrzu niż tu, ale rana o podróży myśleć nie dozwalała.
Ludzi jednak tymczasowo musiano nie rozpuszczając po wsiach rozłożyć. Szczypior wierny pozostał z przyjacielem.
On, doktor Buccella i kilku dworzan królowej stanowili teraz kółko, otaczające Bajbuzę, który do zdrowia wzdychał jak do swobody, gdyż rana go w istocie niewolnikiem czyniła.
Życie, do jakiego był zmuszony, chociaż wśród poczciwych i przyjaźnych ludzi, nie odpowiadało ani usposobieniu, ni nawyknieniom rotmistrza.
Na wojnie był on żołnierzem dzielnym i starczyło mu rycerskie zajęcie na życie; bezczynny potrzebował myśleć, czytać i na duchu pracować, czego teraz nie mógł czynić, bo mu na godzinę nie dawano w samotności pozostać.
Ludzie według własnego pojęcia wyobrażali sobie, że pozostawiony sam sobie, nudzić się będzie. Zabawiano go więc na gwałt, a zabawianie musiał przyjmować z wdzięcznością.
Z jednym Szczypiorem się mógł nie zmuszać, i gdy się wyczerpała rozmowa czcza, odprawiał go, rozkazując sobie podać książkę.
Ale Buccella, który sam dużo pisał, dla chorego zajęcie umysłowe znajdował niewłaściwem. Zakazał więc czytania. Pogniewał się Bajbuza, włoch także, i ledwie do zgody znowu przyszło.
Dnie czasem utrapienia były do przeżycia trudne.
Marzec wczesną zdawał się zapowiadać wiosnę. Tęsknił za nią chory, obiecując sobie, iż gdy słońce zaświeci, może mu pod drzewa do ogródka wyjść pozwolą.
Gdy się tak wlokło leczenie, jeden z tych licznych posłów, których królowa Anna wyprawiała do Szwecyi, wrócił ze Sztokholmu.
Był to niejaki Kaliński, młody dworzanin, żywy i roztropny, którego Anna rada była zawczasu zalecić siostrzeńcowi, aby mieć wiernego sługę u jego boku.
Kaliński jednak wybywszy kilka miesięcy, musiał z ważnemi listami przyjechać do Polski.
Można sobie wyobrazić, z jaką go tu ciekawością chciwie przyjmowano, począwszy od królowej aż do sług i dworu, oczekującego na nowego pana.
Na usilne prośby chorego Buccella sprawił to, że Kaliński jednego dnia przyszedł rotmistrza odwiedzić. Lecz, że mu królowa szeroko rozpowiadać zawczasu o Zygmuncie wzbraniała, dla różnych interpretacyj, jakim powieści te podlegać mogły — oprócz Szczypiora i rotmistrza, nikogo nie dopuszczono.
Bajbuza postarał się o ujęcie sobie Kalińskiego naprzód gościnnem przyjęciem, jadłem i napojem, potem pańskim prawdziwie podarkiem rzędu na konia, któregoby się nie powstydził użyć daleko możniejszy od Kalińskiego.
Chłopak więc uszczęśliwiony, całkiem się w rozmowie otworzył przed rotmistrzem.
Bajbuzie, który aż do śmieszności się troszczył o przyszłość kraju, szło o to, czego się po Zygmuncie spodziewać było można.
Królowa ciotka, która jednego jego miała na świecie, straciwszy wszystkich, których kochać mogła i na ich miłość rachować, widziała w tym przybranym synu same doskonałości. Innym szło o to, jak go zimniejsze oczy i bezstronniejszy sąd miał ocenić.
— Mówże nam o przyszłym królu — zapytał rotmistrz — jeżeli się my w nim pana spodziewać mamy?…
— O przyszłym panu? — podchwycił Kaliński, który trochę chłodnem jego obejściem się z sobą był zrażony — a cóż? tylko dobrze mówić można. To, co w nim widne, pochwały jest godne, a no bieda, że nie pokazuje rad, co w sobie piastuje, milczący jest… nad wiek swój poważny i ostrożny.
— Cóż on lubi? wojnę? — pytał Bajbuza.
— Chyba nie! — rzekł Kaliński. — Rycerskie wychowanie odebrał, nie jest mu obcem nic… ale żeby rozmiłowanym był w żołnierskiem życiu, uchowaj Boże!
— Coś przecież lubić musi! — podchwycił rotmistrz, kubek nowy nalewając Kalińskiemu i dając znak Szczypiorowi, aby go zachęcał do picia.
— Naprzód pobożnym jest wielce — mówił Kaliński. — Nad tem wprzódy i Herbest czuwał, a teraz ks. Gołyński Jezuita nie daje mu ostygnąć. Pobożny bardzo.
— Ależ mnichem nie będzie — odparł Bajbuza. — Dobrze to jest, nie starczy jednak dla króla…
Kaliński się zadumał.
— No, naprawdę — dodał — ma on i inne zabawki i upodobania… Ciekawy jest pięknych rzeczy, rad maluje i ze złota małe cacka wyrabia, muzykę lubi i nią się rozkoszuje. Toć to znaki dobrego serca.
— Ale ja w tem siły i energii nie widzę — odparł Bajbuza — a tej nam na gwałt potrzeba.
— Znajdą się one może, gdy się okoliczności do objawienia ich nastręczą — rzekł Kaliński. — Mówiłem wam, że w sobie dosyć zamknięty; Bóg więc raczy wiedzieć co tam chowa.
— A powierzchowność? — badał Szczypior.
— Wzrostu średniego, postać piękna, pozór pański — odpowiedział Kaliński — płeć świeża, włos ciemno-rudawy, uśmiech przyjemny. Podobaćby się mógł, gdyby chciał, lecz więcej w nim widać obawy zdradzenia się z uczuciem, niż chęci pozyskania serc sobie.
— Hej! hej! — westchnął obracając się na łóżku swem rotmistrz — coś mi to wszystko, co mówicie, mętno i smętno wygląda. Żołnierzem gdy nie zechce być, to go nie pokochamy; siły i energii gdy nie okaże, to go się warchoły nie zlękną…
A wież on co się tu u nas dzieje? — dodał Bajbuza.
— Za morzem, to choć wieści dochodzą — dodał Kaliński — niezawsze one wierne. Król Jan dla syna się boi Polski, on sam pono, gdyby nie ciotka, którą kocha jak matkę od dzieciństwa, możeby też nierad Szwecyi rzucić.
Tu zamilknąwszy nieco, dodał ciszej Kaliński.
— Weźmiecie-li go, to i siostrę z nim Annę będziecie musieli razem, bo ona tam już nie znajdzie opieki; ale ta jak niebo do ziemi do brata niepodobna.
— Jako więc? — pytał rotmistrz.
— A no, on katolik jak już chyba gorliwszym być niemożna — ciągnął dalej Kaliński — a królewna Anna do zboru będzie chodziła. Pracowali nad nią Jezuici, męczyli się, i porzucić musieli; księdza Gołyńskiego o mało żółć nie zalała tak się tem gryzł, ale im ją goręcej nawracali, tem ona uparciej przy swojem stała i stoi.
Zmilczał Bajbuza.
— A co nam tam do królewnej — wtrącił Szczypior — niech sobie modli się kędy zechce.
— Pewnie — rzekł Bajbuza — ale na dworze walka powstanie, gdy i Jezuici i dyssydenci mieć będą opiekę. Dziwna to sprawa i niedobra. Co robić! Cóż na to królowa nasza?
— Spodziewa się, że ją tu katolicy nawrócą! — rzekł Kaliński — a ja wątpię, bo i brat i ona twardo stać przy swem nawykli.
— Król młody — rzekł Bajbuza — byle pana hetmana słuchać chciał, a dał mu się powodować, ten go bezpieczną poprowadzi drogą.
— Myślicie? — zapytał Kaliński i trochę się zawahał. — Aliści — dodał ciszej i nieśmiało — mnie się widzi, że na to się nie zanosi.
— Dlaczego? dlaczego? — przerwał żywo rotmistrz.
Zmięszał się jakoś Kaliński i przez chwilę milczał.
— Zkąd o tem wnosicie? — powtórzył rotmistrz — mówcie otwarcie, my was tu nie zdradzimy.
— Dlatego mi się tak widzi, — zniżając głos rzekł gość — że i dawniej i teraz królowa w listach zawsze utyskiwała na zbytnią przewagę hetmana. Jemu przypisywała ona, iż Batorego znienawidzono, a kraj się cały prawie oburzał na okrucieństwo. Młody więc pan zawczasu jest przestrzeżonym, aby się nie poddawał.
Rotmistrz głową poruszył.
— Źleby było, gdyby bez przewodnika iść chciał — odezwał się — nie znając drogi. Ktoś mu tu potrzebny. Jezuici nie starczą. Do zbawienia pokażą mu pewnie najpewniejszą ścieżkę, ale w sprawach kraju, kapłan inaczej widzi i radzić musi inaczej. Bez Zamojskiego jak bez ręki nie potrafi się obejść. Odepchnie go, uczyni sobie nieprzyjacielem, a walka będzie niebezpieczna.
— Boże uchowaj, aby się te wasze presumpcye sprawdzić miały — dołożył Bajbuza. — Wiele ran goić mu przyjdzie, a nowych rozterek szukać… uchowaj Panie.
Z tego obrazu, jaki malował Kaliński, niewiele mogli wyciągnąć pocieszającego słuchający. Ale też Zygmunt obranym jeszcze nie był, choć już dziś przewidywać należało, że Zamojski z obawy i wstrętu rakuszan ku niemu się skłoni, a za nim pójdzie wielu. Królowa do ostatniego niemal grosza już, ujmując sobie ludzi, wysypała. Batorowie niewiele się spodziewać mogli, o w. kniaziu moskiewskim w Polsce ani słuchać nie chciano, zostawało więc dwu tylko kandydatów: Zygmunt i Maksymilian. Jeden lub drugi obranym być musiał.
Kaliński przychodził niemal codzień zabawiać chorego, który na gwałt się zrywał z łoża i Buccella ledwie go mógł utrzymać w spokoju postrachem pogorszenia rany, bo z niej jeszcze odłamki kości wychodziły.
Ze dworu królowej Szczypior sprowadzał i innych ichmościów, aby Bajbuzie nie dać tęsknić za ludźmi.
Nie zbywało więc na wiadomościach z kraju, bo królowa, która w ciągu panowania Stefana zupełnie była bezczynną i odsuniętą od wszelkich spraw publicznych, teraz znowu z gorączkową gorliwością popierała sprawę siostrzana i śledziła pilno, co się w całej rzeczypospolitej działo.
Niemożna było jeszcze przewidzieć, jak elekcya wypadnie, bo cesarskie stronnictwo miało za sobą Rzym, a zręczny i przebiegły Annibal z Kapui, choć przed królową zaręczał, że Stolicy apostolskiej idzie tylko o wybór gorliwego katolika, mocno przeciwko szwedowi za rakuszaninem chodził, duchowieństwo starając się na jego stronę przeciągnąć.
Litwa w znacznej części dla spokoju była za w. kniaziem moskiewskim, ale sama jedna przeprowadzić go nie mogła. Inni kandydaci wcale Zygmuntowi nie byli straszni.
Wszystkie pogłoski o zabiegach Górki, Czarnkowskiego i ich stronnictwa, zbiegały się na dworze królowej, a ztąd przynoszono je do dworku rotmistrza, w którym teraz więcej było życia niż w całem mieście.
Przysposabiano się jednak do elekcyi, którą przewidywano burzliwą i niełatwą. Z obu stron gotowano się do niej jak do wojny.
Dyssydenci z Górką i Zborowskimi rachowali na zaciągi zagraniczne, na żołnierza obcego z Niemiec, z Czech, a nawet Włoch i Francyi; Zamojski na prusaków i inflantczyków, lecz daleko więcej na szlachtę, która w nim miała zaufanie i mimo obawy przewagi, widziała w hetmanie rękojmię utrzymania porządku i bezpieczeństwa osób i mienia.
Odgróżki Zborowskich przeciw osobistym ich nieprzyjaciołom, zamiast ustraszyć, coraz bardziej przeciw nim oburzały.
Pomiędzy dwoma obozami i ich czynnościami ta zachodziła różnica, że Zborowscy postępowali sobie wrzawliwie, huczno, groźno, gdy hetman z powagą i spokojem do ostatecznej walki się gotował.
Wolałby był z pewnością Zamojski jednego z Batorych; być bardzo może, iż chwilę jakąś łudził się tem, że jako Piast sam obranym być może. Bezkrólewie przekonało go, że marzenia te ziścić się nie miały najmniejszego widoku, a mnożąc słabe stronnictwa, cesarskimby tylko posiłkowały, musiał się więc zbliżyć do królowej.
Dla Anny było to najpożądańszem, bo, choć się obawiała hetmana i żal miała do niego, czuła, że bez jego pomocy się nie obejdzie. Zamojski potajemnie zniósł się z nią i słowne stanęły umowy, że hetman poprze Jagiellońskiej krwi potomka.
Nikomu to może żywszej nie sprawiło radości nad Bajbuzę, który się lękał rozdwojenia, a z wielką większością szlachty wstręt miał do rakuszanina, bo imię jego miało znaczenie absolutum dominium, niewola.
Kaliński, który czekał w Warszawie na listy, aby znowu z niemi do Szwecyi płynąć, tymczasem przychodził do rotmistrza, zabawiał go i przynosił mu najświeższe wiadomości. Na zamku — powiadał — panowała obawa i niepokój o Litwę, której część tylko królowej zjednać się udało, o podstępne knowania rzymskiego posła, o zuchwalstwo Zborowskich, naostatek nawet o samego króla Jana, niechętnie patrzącego na wybór syna. Oprócz tego brakło najpotrzebniejszej sprężyny wszelkich czynności — pieniędzy. Królowa do ostatniego grosza wydała co miała, Zamojski wyszafował swoje i co pozostało po Batorym, a dało się od rodziny wyzyskać.
Gdy Kaliński tak jednego dnia lamentował przed Bajbuzą na niedostatek, szepnął mu coś rotmistrz na ucho. Kaliński wstał i natychmiast na zamek pośpieszył, a w parę godzin potem powrócił nazad. Znowu tedy szeptano pocichu, a wieczorem Bajbuza w złotym humorze powołał do siebie Szczypiora.
Począł od tego że go uściskał.
— Słuchaj, Szczypior — rzekł — nie łaj mnie. Powiadasz, że ja się nad siły zmagam trzymając na swym żołdzie sto koni i ludzi, alem ja na świecie sam jak palec… jeżeli krajowi służyć nie będę, tom się nikomu na nic nie zdał.
A no, na tych stu kopijnikach niedość.
Szczypior się zżymnął.
— Na rany pańskie — zawołał — toż to wam ostatni grosz wyssie! Czyż jeszcze mało?
— A mało! — odparł Bajbuza — my od tej rzeczypospolitej wszystko mamy, powinniśmy być gotowi zawsze oddać jej wszystko. Matka jest, dla matki zawielkich ofiar niema, choćby życie przyszło dać. Tymczasem, tu zniżył głos, królowa się do ostatniego halerza na elekcyę wyszafowała, hetman ledwie ostatnich dziesięć tysięcy od Batorych wyrwał na wojsko, sam już niema w skarbonie nic…
A pięknież to, że u mnie w kowanych skrzyniach w sklepie w Nadstyrzu tyle grosza leży napróżno? Na co mi się on zda, gdy ojczyzny nie poratuje?
Rachowałem na waszeci — dodał wesoło Bajbuza — bo sam się ruszyć nie mogę dla tej rany przeklętej, lada kogo zaś do ula i miodu dopuścić niemożna. Nie wódź nas na pokuszenie! A tu mi trzeba dla królowej JMci dwadzieścia tysięcy przywieźć i to nie zwlekając!
Klucza, oprócz ciebie, nikomu nie mogę zwierzyć — dodał rotmistrz, powoli z szyi zdejmując na łańcuszku zawieszony, który podniósł do góry.
— Jedź bracie do Nadstyrza i przywieź ten nieszczęsny nervus rerum, bez którego na świecie nic.
Szczypior wąsa zakąsywał, co miał we zwyczaju, gdy był w trudnym razie. Z żołnierzem, z ludźmi, choćby z najrozszalańszą hałastrą do czynienia mieć, nie obawiał się; na nieprzyjaciela skoczyć, choćby przemagającego, gotów był zawsze, ale od gospodarowania około pieniędzy wymawiał się i obawiał go.
— Już ty mnie — odezwał się mrukliwie do rotmistrza — użyj kędy i jak chcesz, wiesz, że się nie wzdrygnę, pójdę, ale z pieniędzmi ja się nawet obchodzić nie umiem.
Ręce walają…
— Do twoich brud ich nie przystanie — odparł rotmistrz śmiejąc się. — Zresztą, dla samej dogodności w przewiezieniu talerami nie dam, ino złotem, a to rzecz czysta.
Szczypior posmutniał.
— No, i ty tu chory, sam, z tym, z pozwoleniem, smarkatym Kalińskim pozostaniesz i z Buccellą, który więcej o nabywaniu dóbr i robieniu majątku myśli niż o chorych.
— Mylisz się, jeszcze więcej myśli o pogrzebieniu Simoniusa i biją się na trumnie króla nieboszczyka gęsiemi piórami aż strach.
Ale do rzeczy. Jutro jedziesz do Nadstyrza. Najlepszych ludzi, konie, wozy weź z sobą; ruszaj bez zwłoki i przywoź mi dwadzieścia tysięcy.
— Ależ to majątek! — zawołał Szczypior — cóż ty z tem zrobisz?
— Prosta rzecz, pożyczę królowej — dodał Bajbuza — a że i nasza kasa dla tej choroby mojej doktorami i apteką wyczerpana, kilka tysięcy i nam się przyda.
Pieniądze leżą.
Szczypior słuchał zdumiony.
— Drzwi do piwnicy pod podłogą sypialnej izby — mówił dalej rotmistrz — pokaże ci Sawka stary. Znijdziesz po wschodach, a oto masz klucz, który ci pierwsze drzwi otworzy. W prawo od nich jak ręką sięgnąć, w murze cegła jest ruchoma, a w komórce za nią kluczy reszta, która drugie zamki ci odemknie.
W piwnicy, znowu na prawo skrzynia z workami, każdy z nich po tysiącu złotem.
Sawka ci pomoże wynieść do skrzyni podróżnej, włożycie ją na wóz, okryjecie workami i skórą, wiu! ha!… i napowrót tu do mnie!
Bajbuza mówił to z taką radością, jakby nie ofiarę czynił, ale dobrodziejstwo odbierał.
— Królowej posłużyć — rzekł — wielka to cześć dla mnie i pociecha, a bez tego złota i Nadstyrze i ja się obejdę łatwo!
Szczypior ciągle wąsa kąsał.
— Wolałbym, żebyś mi izbę kazał zamiatać — zawołał w końcu.
— Szczypior mój — wtrącił Bajbuza — nie pytam czy ci to miło, czy nie, aleśmy sobie wzajem wszyscy służyć powinni. Musisz jechać.
— Jużci pojadę — odparł smutnie chorąży — bo niema rzeczy, którejbym nie uczynił dla ciebie, ale bogdajbyś pieniędzy nie miał nigdy, kiedy ja je mam wozić.
— Wiosna śliczna, konie dobre, droga znajoma — rozśmiał się Bajbuza — nie kwaś się daremnie. Jedź i po wszystkiem.
Wieczorem, gdy Szczypior już swoje sakwy przysposabiał do podróży, nadszedł Kaliński.
— Powiedz królowej — odezwał się do niego rotmistrz — iż jutro wysyłam po pieniądze dla niej. Dali Batorowie Zamojskiemu dziesięć, ja królowej pożyczam dwadzieścia, aby spokojną była. Odda mi gdy zechce i będzie mogła.
Kaliński, który się nie spodziewał, aby jego utyskiwania tak szczęśliwym były uwieńczone skutkiem, chciał natychmiast na zamek powracać, aby dać znać Annie, ale go Bajbuza powstrzymał.
— Niemasz się czego śpieszyć — rzekł — najlepiej będzie gdy pieniądze przywiozą, wprost je oddając, sprawić niespodziankę.
— Ale tymczasem zmaga się i frasuje — wtrącił Kaliński — pocieszy się i uspokoi.
Nie dając się długo zatrzymać, chłopak powrócił na zamek zaraz, a choć królowa z fraucymerem już była na wieczornych modlitwach, kazał oznajmić, iż w pilnej przychodzi sprawie. Nastraszyła się nieco królowa, bo w ciągłej niepewności, zmęczona, wszystkiego się teraz obawiała, ale rozjaśniona twarz Kalińskiego uspokoiła ją.
— Najjaśniejsza pani — zawołał kłaniając się rozpromieniony chłopak — przynoszę dobrą nowinę. Rotmistrz Bajbuza, rzadki człek, bo jemu podobnych ze świecą szukać, dwadzieścia tysięcy złotych na potrzeby W. Król. Mości kazał przywieźć z domu i jak tylko nadejdą, złoży je u nóg waszych.
Królowa Anna zrazu nie wierzyła uszom.
— A cóż on chce za to? — zapytała zdumiona.
— On? on prosi tylko, abyś W. Kr. Mość przyjęła je, nie frasując się o oddanie. Człek to do innych niepodobny, i dlatego może Zborowscy go postrzelili, aby nie dawał złego przykładu drugim.
Jutro jedzie zaufany jego przyjaciel i pośpieszy z powrotem.
Złożyła ręce królowa.
— A! niechże mi go Buccella rychło do zdrowia przyprowadzi — zawołała — abym mu choć podziękować mogła; da-li Bóg, że mój Zygmunt obranym zostanie, postaram się oto, aby mu dobre jego dla nas serce zawdzięczył. Powiedz mu to Kaliński.
— Uchowaj Boże! — szepnął chłopak, który już znał Bajbuzę — obraziłby się, gdyby mu nagrody nadzieję uczyniono.
Na zamku poweselało zaraz, ale we dworku rotmistrza też, który czuł się coraz lepiej, a o Zborowskich odbierał wiadomości coraz im mniej pomyślne — wszyscy byli dobrej myśli.
Zamojskiemu przybywali sprzymierzeńcy, Tęczyński wojewoda krakowski, Zborowskim niechętny jak cała rodzina, od czasów Samuela i Wapowskiego, Szafraniec wojewoda sandomirski, na Litwie wojewoda wileński Radziwiłł, nie licząc Żółkiewskiego, Opalińskiego, podkanclerzego Baranowskiego i innych.
Ponieważ cesarscy jawnie wtargnięciem zbrojnem zagrażali, druga też strona musiała w ludzi się i zaciągi wcześnie sposobić, aby módz siłę odeprzeć siłą.
W maju wstał nareście Bajbuza, mogąc się przechadzać z ręką na podwiązaniu, wychudły i znękany, ale ducha podnieconego i niecierpliwy, aby mógł czynnie wystąpić a przydać się na co.
Szczypior, wedle wszelkich rachub mający być z powrotem, opóźnił się, co rotmistrza niepokoiło, nie o grosz, którego bezpieczeństwa był pewnym, ale o człowieka.
Pierwszych dni czerwca chorążego jeszcze z powrotem nie było.
Codzień prawie przychodził się o niego dowiadywać Kaliński i odchodził z niczem smutny. Królowa nie śmiała go już pytać, badając tylko oczyma.
Naostatek Bajbuza najżwawszemu ze swych ludzi, najlepszego konia dosiądz rozkazawszy, wyprawił przeciw chorążemu, aby powrót jego przyśpieszył.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.