<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Chmurnym porankiem zimowego dnia rozpocząć się miały nareście sejmowe narady, wśród tego umysłów wrzenia, które napróżno uśmierzyć usiłowano. Za Zborowskich stawał równie jak oni nieprzejednany, gwałtowny, popędliwy a ufający w swą siłę Górka, którego podżegał Czarnkowski. Bij, zabij szczwano na Zamojskiego, chcąc mu nawet, pod pozorem bezkrólewia, hetmańską wydrzeć władzę.
Usiłowania jakiegoś porozumienia, do którego ze strony Zamojskiego stawał marszałek Opaliński, rozbiły się o opór Górki.
Wśród gróźb więc i wrzawy otwierał się sejm, na którym widocznie żywioły burzliwe górę wziąć miały. Występowały one zaczepnie, zuchwale, gdy przeciwna strona trzymała się tylko obronnie.
Od rana dnia tego plac przed starym zamkiem, oddzielające go od miasta zabudowania drewniane, podwórzec zamku, sienie, kurytarze, sama nawet sala obrad, natłoczoną była w większej części Zborowskich i Górków służbą, uzbrojoną, groźną i coraz się więcej uzuchwalającą.
Niepodobna było ani zabronić wstępu na salę, ani wyłączyć z ciżby najniespokojniejszych — i posiedzenie zapowiadało się groźno. Mnóstwo ludzi poprzychodziło z rusznicami i pistoletami, które umyślnie podnosili do góry.
Szukano Zamojskiego oczyma, ale posłuszny radzie Karnkowskiego, hetman aby swą przytomnością nie jątrzyć bardziej umysłów, nie ukazał się. Stawali za niego Żółkiewski, Opaliński, Dulski i znani jego przyjaciele.
Bajbuza, pomimo odradzań chorążego, ubrał się, uzbroił i poszedł na zamek.
— Jeżeli wolno warchołom, wolno i nam się tam znajdować a bronić hetmana. Pod pozorem utrzymania pokoju, nie powinniśmy się dać zjeść w kaszy.
Ze spokojem więc, który go w najtrudniejszych nie opuszczał razach, rotmistrz poszedł, ale znalazł już na zamku ciżbę i tłok tak wielki, że się niepodobna było prawie do izby docisnąć. Siła tylko olbrzymia i zimna krew z jaką sobie wśród tłumu drogę torował, dozwoliła mu dobić się do drzwi. Niektórzy ze Zborowszczyków poznawali go, inni domyślali się w nim nieprzyjaciela, nie szczędzono więc po drodze obelg i wykrzykników, które pogardliwem zbywał milczeniem.
Z wielkim trudem znalazł się nareście, chociaż w ostatnim rzędzie tłumu, który zalegał salę, ciągle jeszcze napływem nowych ludzi ciaśniej nabitą.
Jednem wejrzeniem można było przewidzieć i przepowiedzieć co się tam dziać miało. Górka i ślepy Czarnkowski, który się miotał jak opętany, skupiali większość około siebie. Na nich były zwrócone oczy i każde ich słowo, powtarzane rozchodziło się po sali, przyjmowane wesołem potakiwaniem.
Opalińskiego marszałka, który miał stawać w obronie hetmana, nie było. Śmiały Żółkiewski stał sam jeden niemal z Dulskim, szwagrem Zamojskiego, nie zważając na to, że pięści się podnosiły ku niemu, że go dolatywały wyrazy niedwuznaczne a obelżywe.
Jak wzburzone fale poruszał się ten tłum niespokojny, wśród którego blade twarze duchownych widać było okryte smutkiem i trwogą.
Nikt naówczas zaręczyć nie mógł, że się za chwilę nie zakrwawi ta spokojna obrad sala, a Bajbuza musiał znowu dłoń położyć na rękojeści szabli, aby w każdej chwili mógł jej dobyć. Przed nim, za nim, dokoła szydzono z hetmana, ledwie zmarłemu królowi nie szczędzono obelżywych łajań.
Żaden głos inny, oprócz tych zaczepnych, nie dawał się słyszeć… Widocznie Zborowscy górę tu wziąć mieli, ale mógłże dla tego, przewidując porażkę, cofnąć się rotmistrz.
— Potrzeba, aby, choć z ofiarą żywota, stanął ktoś w obronie sprawiedliwości — powtarzał w duchu.
W chwili gdy się nareście sejm miał otwierać, posłowie litewscy domagać się zaczęli o odroczenie go jeszcze na dni dziesiątek, ale na to już wychodzący marszałek Opaliński, ani inni przyjaciele Zamojskiego nie chcieli dozwolić, przewidując, że Zborowscy czasu tego użyją, aby się jeszcze bardziej skupić i zuchwalej wystąpić.
Wśród największego więc wzburzenia umysłów otwarły się drzwi i niespodziewany wcale ukazał się w nich pochylony starzec, z długą do pasa brodą, w uroczystych szatach purpurowych. Był to prymas Karnkowski, którego upadającego na siłach, dwóch kapelanów pod ręce prowadzić musiało.
Karnkowski posuwał się zwolna, z widoczną trwogą na bladem obliczu, wargi mu drgały.
Zborowszczycy i Górka pewni będąc, że go mają za sobą, dali mu zająć krzesło, wstrzymując się od wszelkich oznak niechęci. Lecz milczenie zaledwie bardzo krótką potrwawszy chwilę, natychmiast znowu szmerem, gwarem i wrzawą zostało przerwane. Czarnkowski i wojewoda poznański dawali znaki swoim, ruch na ławach nie ustawał, mimo że prymas mówić rozpoczął.
Nie słyszano nawet pierwszych słów jego zachęcających, pobudzających do zgody i pokoju, a kilku zuchwalszych dyssydentów przerwało mu szyderskiemi wołaniami.
Zaledwie Karnkowski, znakiem krzyża świętego i błogosławieństwem kończąc, zamknął usta, gdy w tłumie zakipiało, poruszyli się wszyscy i ponad ciżbę podniosła się znana twarz blada Andrzeja Zborowskiego.
Sama przytomność jego tutaj już była najzuchwalszem wyzwaniem nieprzyjaciół… ale szmer zdziwionych pokryły wykrzykniki zwycięzkie Czarnkowskiego i gromady wielkopolan.
Zborowski zajął miejsce, a co większa, z rąk sługi, który tuż za nim szedł, wziął marszałkowską laskę, i nim mógł kto zaprotestować, począł mówić.
Cała mowa jego, gwałtowna, zuchwała, przypominającą tę, którą u zwłok Samuela wypowiedział w Krakowie, była nie obroną rodziny, ale obwinieniem króla i Zamojskiego.
Żaden głos nie odezwał się za nimi. Rotmistrz po dwakroć się podniósł stając na ławie i chciał przemówić, ściągnięto go z niej, zahukano, zagłuszono. Tłum cały za Zborowskimi stał i przyklaskiwał im.
Wśród największego zamętu i burzy, która w pośrodku sali nie ustawała, zgromadzeni poczęli się nakoniec rozchodzić i Bajbuza zduszony, zmęczony, nie dokazawszy nic, z gniewem w duszy, wprost ztąd pobiegł do pana Stanisława Żółkiewskiego.
Przewaga Zborowskich była tak dotykalną, że walczyć z nią nawet, jeźliby sił nowych nie przybyło, niemożliwem się zdawało.
We dworze Żółkiewskiego zastał rotmistrz dosyć licznie zebranych przyjaciół hetmana. Opaliński siedział o stół oparty, zniechęcony staraniem napróżnem.
— Panie wojewodo — zawołał na próg wstępując rotmistrz — nie wiem kto winien temu, ale sejm tak dziś wyglądał jakby był oskarżycielem i króla i hetmana a nie ich i sprawiedliwości obrońcą.
Gdyby Zamojski tu był, inaczejby się obróciło wszystko. Niebytność jego odjęła nam siły.
— Karnkowski się tego domagał po nim — odparł Żółkiewski.
— Niedołężny starzec jest widocznie w rękach Górki i Czarnkowskiego — zawołał rotmistrz — nie należało go słuchać, sejm się jak najgorzej rozpoczyna. Jutro oni zuchwalsi będą niż dziś… Wyszli z niego jak zwyciężcy.
— Do tego daleko — odparł Żółkiewski — dajmy im się wykrzyczeć.
Smutnie spuścił na piersi głowę Bajbuza.
— Jam tu nie do kierowania sprawą przybył, ale do służenia jej — dodał. — Stoję więc pod rozkazami waszemi, ale mi się dusza krwawi patrząc i słuchając.
— Mnie także — zawołał Żółkiewski — lecz cierpliwość mieć musimy.
Taki był początek.
W ciągu dnia tego, po odniesionym tryumfie, Zborowszczycy jeszcze zuchwalej w mieście dokazywać zaczęli. Przyjaciołom hetmana już się w ulicach pokazywać nie było można.
Zamordowano kilku szlachty… odgrażano się wprost na Żółkiewskiego i Opalińskiego, którzy jawniej występowali.
Nie przeszkadzało to Bajbuzie jak najotwarciej i najgłośniej bronić hetmana, a pomimo zuchwalstwa burzycieli, nikt jednak porwać się nie śmiał na niego.
On i Szczypior jeździli we dwu po mieście i umyślnie się pokazywali.
Rotmistrz był do najwyższego stopnia poruszony i gniewny, lecz uśmierzał się sam i czekał.
Następne posiedzenie, na które pośpieszył wcześniej, aby się dobić lepszego miejsca, rozpoczęło się jak poprzedzające.
Po Zborowskim marszałku, zabrał głos Górka, poszli za nim inni nieprzyjaciele króla, już nie samą sprawę Zborowskich i śmierć Samuela a banicyą jego braci wyrzucając nieboszczykowi, ale jego i hetmana oskarżając o nadużycie władzy, o przemoc, o nieprawy szafunek skarbu… o pogwałcenie praw i przywilejów.
Zaledwie kto z przytomnych głos podnosił z protestacyą, spychano go, zamykano mu usta, głuszono podniesioną wrzawą.
Prawie na końcu zerwał się ze swego krzesła domagając słowa Czarnkowski stary, poseł poznański, ślepy warchoł, znany cesarza i rakuskiego dworu sługa, który z dwóch źródeł chciał czerpać, a przez Zamojskiego został odepchnięty, gdy się łask coraz nowych domagał.
Zdawało się, że gwałtowność napaści na hetmana coraz rosła i stawała się zuchwalszą — mowa Czarnkowskiego doszła do ostateczności. Był to wybuch obelg, nieprzerwany potok potwarzy, wyrzutów, szyderstw i obwinień. Czarnkowski pienił się, rzucał, miotał, a że ślepota nie dawała mu ocenić wrażenia jakie sprawiał na słuchaczach, wysilał się aby je spotęgować. Nie była to już w końcu mowa posła, ale ulicznego jakiegoś przeciwnika gburowskie znęcanie się nad wrogiem.
Kilkakroć nawet wśród otoczenia Górki zmarszczyły się brwi i skrzywiły usta, ale Czarnkowski widzieć tego nie mógł i im więcej a dłużej mówił, tem jego samego silniej rozpalała namiętność. Napróżno go usiłowano powstrzymać.
Siadł nakoniec tak znużony, że już mu głosu zabrakło, a nim kto inny zdołał się odezwać, ponad ławę, na której siedział za Żółkiewskim, podniósł się Bajbuza.
— Zajadłości waszej przeciwko nieboszczykowi panu i hetmanowi, jawne są pobudki — zawołał na głos — wiemy więc co ważą takie potwarze…
Chcieliście referendaryi, odmówiono wam jej, toć największy grzech króla i Zamojskiego…
Chcieliście starostwa płockiego, nie dano go, wtóra wina…
Zażądaliście naostatek najlepszej gratki, nie będąc kapłanem, koadjutoryi arbiskupstwa gnieźnieńskiego, i to się wam nie powiodło. Inde irae! inde irae. Dość wam tej odpowiedzi!
To rzekłszy siadł Bajbuza.
Nie wiadomo czy wszyscy w izbie wśród gwaru, słowa te, choć dosyć głośno rzeczone w twarz ślepcowi, usłyszeli, ale ci, których uszów doszły, zamilkli zmięszani.
Nie można było zaprzeczać temu zarzutowi prywaty. Powstała też wśród Górki przyjaciół wrzawa ogromna i ręce się poczęły wyciągać ku Bajbuzie, jakby go na kawały rozszarpać chciały. Nie dosięgła go jednak żadna… gniew musiał być tem głębszy i silniejszy, że nawet wśród adherentów Zborowskich, ta cynicznie wypowiedziana prawda wywarła wrażenie, które się zatrzeć nie dawało. Czarnkowski, jak wszyscy ci, którym jednego zmysłu brak, a inne się przez to zaostrzają, słuch miał czuły, żaden więc wyraz rotmistrza nie był straconym dla niego. Zbladł, zaczął się trząść i byłby może wystąpił z jaką obelżywą napaścią, gdyby w tej chwili, wśród najsilniejszego miotania się ciżby, nie podniósł się Marcin Leśniowolski kasztelan podlaski.
Nie należał on właściwie do żadnego obozu i liczył się do tych, których naówczas neutralistami zwano, a Herburt ich piętnował, jako winowajców, bo nie wolno było, zdaniem jego, dziecięciu rzeczypospolitej, w sprawie macierzy, obojętnym pozostać.
Leśniowolski wszakże był nim napozór tylko, nie mięszał się do próżnej słów szermierki, nie miotał gdzie na ruch daremny zmagać się było potrzeba, ale miał odwagę chłodną stanąć w obronie sprawiedliwości.
Zborowszczycy zrazu nie wiedząc do jakiego liczył się obozu, mając go za swego, nie zahukali; wtem z pierwszych słów zaraz okazało się usposobienie Leśniowolskiego do zgody i pokoju. Tego było dosyć, aby go zaliczono do hetmana przyjaciół.
Natychmiast powstała znowu wrzawa niewypowiedziana. Chwytano kasztelana za suknię chcąc zmusić, aby usiadł i zamilkł… łajano i grożono.
Nakoniec na domiar tych wybryków, w ostatnich rzędach podniósł się nad ławę pijany żołdak Zborowskich, z rusznicą w ręku i w oczach wszystkich ją wymierzył na kasztelana, który ani drgnął, ani mówić poprzestał.
Ochrypłym głosem żołdak z rusznicą wołał, patrząc na Górkę i na Czarnkowskiego, o którego ślepocie zdawał się nie wiedzieć.
— Rozkażcie tylko… palę mu w łeb!
Była to kropla wody ostatnia, która naczynie pełne miała do rozlewu doprowadzić. Ze wszystkich stron to zuchwalstwo żołdaka w izbie sejmowych obrad wywołało oburzenie niezmierne.
Podnieśli się biskupi naprzód, wołając za Solikowskim.
— Otóż do czegośmy doszli z łaski waszej, panie wojewodo!
Zwracali się do Górki.
Żołdaka pochwycono natychmiast i ściągnięto z ławy, ale wrażenie pozostało.
Zborowszczycy sami pojęli naostatek, że doprowadzając sprawę do takiej pogardy wszelkiego prawa, sobie samym szkodzili najwięcej.
Zaczęto wołać o milczenie, a Leśniowolski, wśród cichego już szmeru, mowę swą dokończył.
Słuchano jej wśród niepokoju, wywołanego wypadkiem, nie mogącym bez następstw pozostać.
Zaledwie kasztelan skończył, gdy biskupi pierwsi opuścili swe krzesła, a za nimi znaczniejsza część senatorów wyszła z sali.
Około Czarnkowskiego tylko i Górki skupiła się garść ich przyjaciół, widocznie strwożona, choć nie chciała dać tego poznać po sobie.
Bajbuza wysunął się za innymi z tą krwią zimną, którą umiał zachować w najgorszych razach. Jego wystąpienie dało go poznać tym, którzy nigdy nie spotykali i nie wiedzieli kim był… ale zarazem poburzyło wszystkich przeciwko niemu.
Usłyszał pogróżki dokoła, na które wcale nie zważał, ani nawet oczu podniósł, aby wiedzieć zkąd wychodziły.
Dokoła wywoływano.
— Czekaj ty! zuchwały Buzo! nie ujdziesz ty rąk naszych… zapłacisz krwią za obelgę! zapłacisz…
Jak psu mu w łeb wypalimy!
Powiesić go na pierwszej lepszej gałęzi. Nie obroni cię twój hetman. Skończyło się jego panowanie.
Wykrzykniki te towarzyszyły Bajbuzie w kurytarze, na podwórzec, i aż w ulicę za zamek. Tu spotkał Żółkiewskiego i z nim razem podszedł nieco ku jego dworkowi.
— Cóż myślicie? — zapytał wojewodę. — Hetmana trzeba o tem uwiadomić co się tu przeciwko niemu wywołuje. Może on nie dbać o to, ale pamięci króla nieboszczyka się to należy. Musi odpowiedzieć, powinien przybyć lub odpisać.
— Przybyć nie — odparł Żółkiewski — bo albo stanąć od otwarcia sejmu był powinien, lub wytrwać musi w postanowieniu, aby się nie chlubili, że go ściągnęli.
Na jutro — dodał — spodziewam się list jego otrzymać. Czytać go damy.
Odwrócił się z rozjaśnioną nieco twarzą Żółkiewski ku rotmistrzowi.
— Dobrzeście ślepemu plunęli w oczy — rzekł z uśmieszkiem. — Mało wyrazów, a każdy z nich był policzkiem. Bóg zapłać… Nieochybnie wam teraz jak mnie grozić będą śmiercią.
— Ah! — zawołał rubasznie Bajbuza — w to mi graj! Przynajmniej poczuję, żem tu się na co zdał. Wyszedłem z izby ostrzeliwany temi groźbami, aż mi się cieplej od nich zrobiło.
— Nie będą się ważyli targnąć — przerwał jadący obok Żółkiewskiego Wąsowicz, bródkę gładząc. — Jednegoby zabili, a tysiące sobie narazili jawnym gwałtem, ale pokątnie z za węgła? kto wie?
Żółkiewski potrząsnął głową, rozstali się. Bajbuza powrócił do dworku, w którym Szczypior oczekiwał na niego.
Opowiedział mu śmiejąc się jak Czarnkowskiego zmył… i że mu się za to śmiercią odgrażano.
Chorąży to wziął mocniej do serca niż Bajbuza i strwożył się.
— Tak-li jest — rzekł — ja już was nie odstąpię. Wprawdzie dwoje rąk niewiele znaczy, ale zawsze w razie napaści choć się oprzeć możecie o plecy moje.
— Bóg zapłać, ale wierz mi, Szczypior, nie mam obawy — rzekł rotmistrz. — Ci co się odgrażają, nie są straszni, gorsi co milczą.
— A i tych tam siła być może, kiedy ich taka kupa! — zamruczał Szczypior.
Dzień się skończył na tem. Nie szli już nigdzie, a z dawnych towarzyszów broni rotmistrza, nikt go dnia tego nie odwiedził. Zdziwił się tylko Bajbuza, gdy późno już pokazał się dworzanin księżnej Sapieżynej.
— A wy tu co w Warszawie robicie? — zapytał.
Był to zaufany księżnej Teresy stary sługa, milczący a powolny człek.
— Mamy i my nasze małe sprawy — odparł — a księżna przytem kazała mi się dowiedzieć i donieść o miłości waszej, bo, choć to ino sejm jest, ale się zabiera jak na wojnie krwią kończyć.
— Pokłońcież się miłościwej pani — odparł Bajbuza — a napiszcie, że przy pomocy Bożej, choć wielce pognębieni przez warchołów, ani się trwożym, ani tracimy nadziei, że poczciwi wezmą górę.
Drugiego dnia potem ani było powstrzymać rotmistrza od znajdowania się na posiedzeniu. Szczypior spróbował i cofnąć się musiał.
— Bój się Boga! — zawołał Bajbuza — gdybym jak chorym był, tobym się zanieść kazał, inaczej mnie tchórzem ogłoszą. Boże uchowaj od posądzenia nawet.
Znowu pogróżkami ścigany, rotmistrz wcisnął się na salę, a zajął przebojem toż samo miejsce co wczoraj, aby wiedzieli gdzie go szukać oczami. Siadł im tak szeroko i widocznie, jakby wyzywał.
Dnia tego miał pociechę, że list zapowiedziany hetmana czytano, a choć go Zborowszczycy przerywali łajaniem i szyderstwy, nie mógł on przejść bez skutku na umysłach. Pismo było poważne, spokojne i piękne, a kończyło się poruszającemi wyrazy.
Zarzucano mu, iż się nie stawił, odpowiadał na to:
— „Przyjdę, ale przyjdę w pokoju, bez cudzoziemskich posiłków (mieli je Zborowscy) — zachowam się jak bono civi (dobremu obywatelowi) przystoi. To com w początkach miotanych na mnie podejrzeń powiedział, i teraz powtarzam. Mam tylko jedną córkę i jednego potomka i drogiemi są sercu mojemu; tych ja wam jako rękojmie pokoju i wierności mej oddaję. Niech mnie więc jak kto chce obnosi. Jakim jestem dowiodły już sprawy, okażą i dzisiaj postępki moje”…
Śmiechem gorzkim zakończyło się czytanie, ale co było ludzi poważniejszych w senacie, czuło, że dostojeństwo jego naruszonemby było, gdyby obrady dłużej w ten sposób gorszący, wśród wrzawy arbitrów uzbrojonych odbywać się miały.
Postanowiono więc przez dni kilka zamknąć izbę dla słuchaczów i nie wpuszczać nikogo. Sprzeciwiali się temu Górka i Czarnkowski, ale wielką większość mieli przeciwko sobie. Musieli uledz.
Rotmistrz więc tylko codziennie wieczorem chodząc do Żółkiewskiego, który pilno w izbie pracował choć napróżno, mógł się o przebiegu sprawy dowiedzieć.
Zborowszczycy nie wiedzieć na czem polegając, uparcie przeciwko hetmanowi stawali, to domagając się złożenia buławy, to jakichś ustępstw i upokorzenia, na które Zamojski nigdy w życiu przyzwolić nie mógł.
Opaliński marszałek, Żółkiewski, biskup przemyślski Baranowski, Dulski ujadali się napróżno przez kilka dni z Górką i Czarnkowskim. Cesarscy partyzanci czując poza sobą poparcie całego obozu, nie dawali się do żadnych ustępstw nakłonić. Żądali, aby za Samuela padł ofiarą Zamojski.
W kilka dni przychodząc wieczorem do Żółkiewskiego Bajbuza, zastał go niespodzianie wybierającym się w drogę.
— Dokąd? — zapytał niespokojny. — Juściż nie opuścicie placu?
— Ja? — odparł Żółkiewski — nie możecie mnie o to posądzać; ale już tu nie ma co robić, wyczerpaliśmy wszystkie środki, a pokątnemu mordercy dać się tu zgładzić, gdy człowiek czuje się potrzebnym i chce służyć rzeczypospolitej, byłoby grzechem. Wiem, że mnie postanowili zamordować.
Bajbuza krzyknął nagle.
— Nie damy was! — własną osłonimy piersią.
— Powracam do hetmana — przerwał mu Żółkiewski rękę wyciągając — tak mi rozkazał. Jutro rano jadę, ale w biały Boży dzień, aby nie sądzili, że się ich ulęknę.
— Strwożył się mocno rotmistrz.
— Źle to jest — zamruczał.
— Mam-li szczerze powiedzieć? — dodał Żółkiewski zbliżając się do niego. — Wy także zemstę ich na siebieście ściągnęli, jedźcie ze mną.
— Przeprowadzić was dla bezpieczeństwa chciałem sam, niżeliście to powiedzieli — odezwał się rotmistrz — lecz zostanę tu potem. Nie ustąpię. Jeżeli ujdziem wszyscy, nadto będą tryumfowali.
Spytał potem Bajbuza o godzinę wyjazdu. Żółkiewski umyślnie nazbyt rannej nie naznaczył.
— Mszy świętej wysłucham u Panny Maryi i ztamtąd pociągnę — odpowiedział Bajbuzie.
— Ja też stawić się będę ze wszystkimi ludźmi mymi.
Miał już odchodzić, gdy ze złamanem czekanem w ręku wszedł sługa Żółkiewskiego. Na widok jego uśmiechnął się Żółkiewski biorąc mu go z rąk.
— Oto — rzekł, pokazując strzaskany czekan — czem mnie dziś sługa Andrzeja Zborowskiego, w powrocie z zamku poczęstował.
Muszę mu oddać sprawiedliwość, że mierzył dobrze i rękę ma silną. Czekan o czapkę moją drasnął tak silnie, że mi ją z głowy zrzucił, a o płot się roztrzaskał, ale czaszka moja byłaby mu się nie oparła.
Bajbuza osłupiał.
— Byćże to może? — zakrzyczał.
— Stu ludzi patrzyło na to — odparł spokojnie Żółkiewski — człowieka tego po imieniu i nazwisku wszyscy wymieniają, ale ani mi dochodzić na nim godzi się zamachu tego, ani czekać tu, aby go drugi zbój z za węgła szczęśliwiej powtórzył.
Do walki stanąć gotówem, ale na morderstwo się takie narażać byłoby nierozumem. Doszliśmy już do tego, że w ulicy bezpiecznym być nie można.
Jeżeli sądzicie — dodał — że jutro nam spokojnie dadzą wyciągnąć, mylicie się. Jestem pewnym napaści, dlatego wozy moje wszystkie biorę, aby na wypadek przemagającej siły otoczyć się taborem.
Przejęty jeszcze cały tem, co tu posłyszał, strapiony niewymownie, Bajbuza powrócił coprędzej do domu.
— Szczypior! — zawołał od progu. — Idź natychmiast… ludzie niech wszyscy będą do dnia pogotowiu. Przeprowadzimy Żółkiewskiego, na którego życie nastają. Dziś o włos czekanem mu głowy nie rozbito.
Szczypiorowi znużonemu już bezczynnością była to najpożądańsza nowina, jaką mógł rotmistrz zwiastować; pochwycił się więc natychmiast z taką żywością i ochotą, jak gdyby czasu mu nie miało starczyć.
Wyrzekł się wieczerzy i snu, bo musiał do ludzi jechać i zgromadzić ich, zawsze rozprószonych po mieście, gdy nic do czynienia nie mieli.
Nazajutrz dobrze przededniem cały oddział Bajbuzy stał już przy dworze p. Żółkiewskiego, gdzie się też jego ludzie wszyscy zebrali, i wozy gotowano.
Dzwonek kościelny powołał ich naprzód do P. Maryi. Żółkiewski tymczasem oddziałowi swemu i ludziom Bajbuzy dał rozkaz, aby powoli przodem przez most jechali na Pragę, gdzie się zatrzymać mieli, tam bowiem obawiano się napaści.
Wejście do kościoła, wyruszenie oddziału Żółkiewskiego nie pozostało niepostrzeżonem przez Zborowszczyków, którzy ciągle czatowali na wroga.
Nim się msza skończyła i oddział most mógł przebyć, już ruch na ulicach można było dostrzedz, o którym znać dano Żółkiewskiemu, gdy się modlił jeszcze. Nie przerwał jednak słuchania mszy świętej i dotrwał aż do błogosławieństwa. Bajbuza go nie opuszczał.
We dwu potem powolnym krokiem wyszedłszy skierowali się pieszo za wozami, które już w znacznej znajdowały się odległości.
Zborowszczycy źle się widać obrachowali, bo zebrany ich dosyć znaczny tłum z samopałami i rusznicami, z halabardami i orężem jaki się znalazł pod ręką, dopiero się puścił w pogoń, gdy już Żółkiewski z Bajbuzą na moście byli.
Biegli wprawdzie przyśpieszając kroku, ale dwaj ścigani nie potrzebując uciekać, mieli dość czasu, aby się dostać do wozów i ludzi przy nich będących.
Niepodobna się było omylić, pogoń z krzykiem i nawoływaniem na Żółkiewskiego pędziła. Natychmiast dano znak, aby wozy związać łańcuchami w tabor.
Oddział Żółkiewskiego i Bajbuzy stanął w pośrodku, gotując rusznice… tłum już następował na przychodzących do obozu, gdy Żółkiewski i Bajbuza siedli na konie.
Od oka obliczając siły, zdawało się, że Zborowszczycy, między którymi wielu szlązaków było i niemców, likiem przechodzili we dwójnasób przynajmniej ludzi w taborze zamkniętych, ale to była kupa niesworna, ludzie w większej części nietrzeźwi, i niemający wodza. Zdawało się im zapewne, że dosyć będzie natrzeć na garść Żółkiewskiego, aby poszła w rozsypkę i dała się wystrzelać i zrąbać.
Zobaczywszy, że się tu do twardej obrony przygotowują, zatrzymali się opodal nieco, może o jedno z łuku strzelenie.
Tymczasem z miasta, zkąd widać było i pogoń i oddział, co się opasał wozami, bo ciekawi aż na wieże powstępowali, aby się początkowi tej wojny domowej przypatrzyć, wysłał sam Górka z rozkazem, aby jego ludzie pierwsi nie rozpoczynali. Słychać bowiem było dokoła takie wrzaski i wyrzekania na Zborowskich, iż widział jakby to ich sprawę popsuło.
Ze zgrozą mówiono o Zborowskich, Górce i Czarnkowskim. Ktoś już w oczy rzucił wojewodzie poznańskiemu.
— Ciężej ci będzie dźwigać zgryzotę przelanej krwi braterskiej, niż ten garb, którym cię Opatrzność napiętnowała.
Lecz, rozkaz pijanych napastników pewnoby nie pohamował, gdyby nie to, że mężna postawa Żółkiewskiego i Bajbuzy niełatwe zapowiadała zwycięztwo.
Zaczęli tedy objeżdżać zdala tabor, jak gdyby go mieli osaczać, rusznice wymierzali, krzyczeli, rękami rzucali, ale nie zbliżyli się.
Żółkiewski zaś z towarzyszem ustawiwszy ludzi, wydawszy rozkazy, czekali tylko najścia, aby się rzucić na Zborowszczyków, którychby nieochybnie byli nietylko odparli, ale pognali aż do miasta.
Rada w radę, gdy jeszcze nadbiegli ludzie Górki, aby Żółkiewskiemu pokój dać, ostygli goniący i zatrzymali się gdzie stali. Z obu stron patrzano na siebie nic nie czyniąc. Rotmistrz mający oko bardzo wprawne, już naówczas rzekł głośno.
— Pójdą precz jak przyszli, nie porwą się.
Wtem właśnie gdy to mówił, jeden jedyny strzał padł niewiedzieć zkąd, bo nawet dymu nie było widać i Bajbuza się za ramię lewe pochwycił. Uczuł jakby mu rękę potrącono, a wtem Szczypior krzyknął.
— Ranili cię bestye! ranili.
Zwrócił się pan Żółkiewski natychmiast do rotmistrza, obstąpiono go, a niektórzy na zbójów rzucić się chcieli, aby pomścić ten postrzał, ale hałastra, która miała rozkaz ustąpienia, a nie wiedziała kto był ranny… zamiast się tem uzuchwalić, strwożyła się. Ten i ów więc zawrócił do miasta nieznacznie, a gdy raz się ten ruch rozpoczął, cała kupa ogromna, jak na hasło jakie odciągać poczęła w różne strony.
Bajbuzie zaraz na miejscu, prosty człek bardzo też po prostu, czując kulę pod skórą blizko, nożem tępym rozciął ją i naprzód dobył ołów z rany, potem rękę obwiązał. Chciano ażeby zaraz z ludźmi do Warszawy powracał, ale rotmistrz oświadczył, że póty tu stać będzie on i Szczypior, dopóki nie przekona się, że Żółkiewski odciągnął bezpiecznie.
Z pół godziny trwało znowu nim tabor rozwiązano, wozy pozaprzęgano i oddział gotowym był w drogę. Przez cały ten czas Bajbuza, choć mu się we łbie kręciło, bo krwi dosyć stracił, z konia nawet już nie zsiadł, i wozu, który mu chciano przyprowadzić, nie przyjął.
Szczypior wściekły chodził pięści sobie ciągle do czoła przyciskając, a zębami zgrzytając. W ten sposób zawsze się jego gniew wyrażał, z dodatkiem niewyraźnie wymawianych przekleństw straszliwych.
Kto strzelił? było i miało pozostać nazawsze tajemnicą. Kupa, ponad którą dym się podniósł po wystrzale, najpierwsza potem z pola zeszła, rozdzieliwszy się. Śmiechy tylko i krzyki towarzyszyły jej odwrotowi.
Ci, co na to zdala patrzyli, ponieśli do miasta zaraz wieść, że albo sam pan Żółkiewski lub jego najgłówniejszy dowódzca ciężko był rannym. Cieszyli się tem, ale w domu Górki, dokąd z wiadomością pośpieszono, nie byli pono jej radzi. Wiedzieli, że im tę krew wypominać będą, a i tak już z każdym dniem coby miała urastać ich partya, słabła i rozdzielała się. Niektórzy zuchwalstwem oburzeni, cofali się, duchowieństwo całe z sejmu już wystąpić chciało.
Sam Karnkowski czując się głową i wodzem tych ludzi, zniechęcony, wyrzutami ich przyjmował.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.