<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Ostra w początkach zima, złagodniała w końcu stycznia. W Nadstyrzu wszystko już było w gotowości do ciągnienia, ale też nadchodzące tu wiadomości, czyniły je obowiązkiem. To co w pierwszej chwili przywiózł z sobą Szczypior, w zupełności się potwierdzało. Nikt nie przypuszczał nawet, aby Zborowscy pognębieni śmiercią Samuela i banicyą Krzysztofa na siły takie zdobyć się mogli; i nie zebraliby ich, pomimo przyjaciół swych, gdyby nie pokrewieństwo z wojewodą poznańskim, a jego niechęć i zazdrość zastarzała przeciwko Zamojskiemu.
Hetman i on żartobliwie się niegdyś przezywali, pierwszy rektorem padewskim, drugi wittembergskim; dziś nienawiść Górki śmiercią Samuela podniecona, nie znała granic, a miał ze sobą nietylko całą Wielkopolskę, ale mnogich nieprzyjaciół hetmana i dyssydentów, którzy go za głowę i wodza swego liczyli.
Na pierwszą wieść o zgonie Batorego ruszyło wszystko, co żelazna jego ręka dotąd w pozornym pokoju trzymała, żywioły niespokojne i burzliwe podniosły się gwałtownie. Oprócz Górki, stary, schorzały arcybiskup gnieźnieński Karnkowski jawnie brał stronę przeciwników hetmana, do którego nawet list wysłał, radząc mu, aby się nie pokazywał na sejmie. Szło o sprawę Zborowskich, którzy nie zważając na to, iż prawo sejmowi konwokacyjnemu o niczem więcej stanowić nie dopuszczało oprócz terminu elekcyi, chcieli co najprędzej zrzucić z siebie wywołanie i wrócić do praw, jakie im odjął wyrok Batorego.
Nie zważając na to, czy Zamojski na sejm przybyć zechce lub nie, Bajbuza gotował się stanąć przy Żółkiewskim, lub połączyć z tym obozem, który stronę Zamojskiego miał trzymać.
Ludzie już się ściągnęli do Nadstyrza, a Iwaś niecierpliwił słysząc o tem, co się działo na świecie, gdy on tu siedział z założonemi rękami, aż jednego dnia zawołał na Szczypiora.
— Chorąży? jadę księżnę Teresę, sąsiadkę moją łaskawą pożegnać; nie uchodzi, abym cię z sobą nie wziął. Zobaczysz taką kobietę, powiadam ci taką, jakiej drugiej ani ze świecą, ani z pochodnią nie znaleźć.
— O! ho! — przerwał Szczypior — to mi dopiero niewiasta, kiedy wy to o niej mówicie.
— Rychło i wy to powtórzycie za mną — rzekł rotmistrz — odziejże się szykownie, sanki zajdą i pojedziemy.
Szczypior był ciekawy, bo nigdy nic o księżnie nie słyszał.
— Stara, młoda? — spytał.
— Młoda i piękna — rzekł Bajbuza — ale mogłaby być starą i brzydką, a trzeba przed nią bić czołem.
— Aż mi strach! — rozśmiał się Szczypior — alem ciekawy.
Parę mil od Nadstyrza było do Nadługów księżnej. Szczypior nie chciał wierzyć, że do rezydencyi księżnej zajeżdżali, gdy sanki ich przez wysoką, starą, krytą bramę wtoczyły się na dziedziniec i przed prosty dwór szlachecki, około którego cicho było i mało ludzi się kręciło.
Stary sługa w wyszarzanej sukni długiej ciemno-burakowego koloru przywitał ich w progu i zaraz do izby wielkiej wprowadził, gdzie zastali księżnę nad krosnami, której młode dziewczę z książki coś czytało. Mieszkanie było skromne, ale wyszukanej czystości i woniejące świeżością jakąś.
Księżna Teresa wstała uradowana na powitanie sąsiada, który jej przyjaciela przedstawiał.
— Przyjechaliśmy pożegnać księżnę panią — rzekł — i dopraszać się błogosławieństwa.
— Dokąd? na wojnę? — zapytała żywo.
— Tak dobrze jak na wojnę i gorzej niż na pohańca — odparł Bajbuza — bo na Turka idąc, serce się raduje, że się wojować będzie z nieprzyjacielem krzyża świętego, a my może z braćmi się bić będziemy musieli.
— Nie dopuści Pan Bóg — westchnęła wdowa, w którą Szczypior oczy miał wlepione jak w obraz cudowny.
Począł tedy przybyły gość rozpowiadać, co się święciło, a księżna go z wielką słuchała uwagą. Szczypior milczał. Przyniesiono wino i słodycze.
— Mościa księżno — żartobliwie odezwał się rotmistrz — radbym zawczasu wiedział, za kim wy będziecie na to królestwo, abym i ja z nim był.
Rozśmiała się gosposia.
— Ale ja, panie rotmistrzu — odparła — niespełna wiem nawet, kto staje na kandydata, a temu życzyć będę korony, kto ją godnie Batorego nosić będzie. Któż się do niej swata?
— Że nie zabraknie Piastów i obcych, to pewna — mówił Bajbuza — ale najbliższy jest siostrzan królowej i rakuszanin. Zgłoszą się i Batorowie, a bodaj w. kniaź moskiewski.
— A wy z kim będziecie? — spytała księżna.
Ruszył ramionami rotmistrz.
— Wierzę w rozum i poczciwość Zamojskiego — rzekł — z nim pójdę na ślepo, a to znaczy, że w żadnym razie nie z rakuszany trzymamy, bo tych Zborowscy są.
Gdy to mówili, Szczypior patrzał a patrzał na księżnę, nie mogąc od niej oczu oderwać. Wyobrażał ją sobie i piękną i miłą, kiedy Bajbuza tak ją wielbił, ale taką jaką ujrzał, wcale się nie spodziewał zobaczyć.
Księżna była właśnie w tym wieku najświetniejszego rozkwitnienia, gdy kobieta jest w całej swej piękności potędze. Złotego włosa, wielkich oczu niebieskich, biała, z płcią nadzwyczaj delikatną, średniego wzrostu, kształtna, instynktowo ruchy mająca pełne uroku, choć zalotną nie była, dla Szczypiora wdowa wcielała ideał kobiety, o jakiego istnieniu nawet nie marzył.
Oniemiał też na widok jej, osłupiał i siedział zapatrzony tak, że się śmiesznym mógł wydawać. Potrzebował trochę czasu, nim wyszedł z tego upojenia i do rozmowy się mógł wmięszać.
Był najmocniej teraz przekonanym, że rotmistrz być musiał do ręki wdowy pretendentem.
Ona tymczasem z nim wiodła swobodną, wesołą i spokojną rozmowę, ale Szczypior w niej próżno szukał choćby cienia jakiegoś porozumienia i uczucia.
Oboje teraz z kandydatów do korony wybrali zgodnie Zygmunta.
— Należyć się choć to zadośćuczynienie ostatniej z Jagiellonek — mówiła gospodyni — tej biednej królowej, którą za życia rodziców w kąt zasuwano, za życia brata na uboczu trzymano, po wyborze Henryka osadzono na koszu, a ze Stefanem połączono tylko dla ceremonii. Słyszałam i wiedzą wszyscy, że kocha Zymusia jak syna, że sobie wizerunki jego posyłać każe. Na jej może intencyę po polsku go uczono. Pobożnym być ma i statecznym, młodym jest, do kraju się przywiąże, bierzcie go!
— Jam gotów! — zawołał rotmistrz — a za przyjaciela Szczypiora ręczę, że tak głosować będzie, jak mu księżna każe.
Zarumieniła się wdowa mocno.
— Tak, chorąży wedle mego życzenia, a wy, rotmistrzu? przeciwko memu życzeniu? — poczęła żartobliwie.
— Ja nie wiem — rzekł spokojnie rotmistrz — ale za to ręczę, że przeciwników jeśli się poważą nam chcieć gwałt zadać, będziemy tłukli nie patrząc, czy trafimy na ślepotę Czarnkowskiego, czy na niecnotę rakuszan.
Tak cały ten czas odwiedzin upłynął na bardzo ożywionej rozmowie i goście odjeżdżać mieli, gdy ich jejmość wstrzymała na wieczerzę, ale Bajbuza zostać nie mógł. Spodziewał się Wąsowicza w domu.
Na żart poklękali prosząc o błogosławieństwo, a Szczypior domyślając się, że imby może było milej sam na sam chwilę pozostać, wysunął się zaraz. Rotmistrz zatrzymał się jeszcze.
— Mościa księżno — rzekł rękę jej trzymając — bardzo mi tęskno będzie na długo Nadstyrze opuszczać, nie dla niego, ale dlatego, że w. książęcej mości widzieć nie będę.
— A dlaczegóż to ma trwać tak długo? — zapytała z prostotą księżna Teresa.
— Bo z tego co wiem, na rychłą się nie zanosi elekcyą — mówił Bajbuza — potem nie zaraz pokój nastąpi. Będziemy musieli z p. hetmanem stać na czatach.
Westchnął.
— Dobra to rzecz — dodał — mieć tak miłą sąsiadkę na siebie łaskawą, ale się człowiek do niej przyzwyczaja a potem tęskni.
— O! — odpowiedziała żywo księżna - nie prawcie mi słodyczy, jam do nich nie nawykła i nie smakuję w nich. Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi i odprowadza.
Pocałował ją w rękę, spojrzeli sobie w oczy. Któż wie? może gdyby nie Szczypior, powiedziałby coś więcej, ale musiał zagryźć usta, skłonił się i wyszedł smutny.
Siedli do sanek.
— A co? — zapytał rotmistrz.
— Nie mam co mówić — zamruczał chorąży — pani jest osobliwej piękności i rozumu, więc wam tylko powinszować.
Rozśmiał się Bajbuza.
— Mnie? czego?
— A no!
— A no czego? — naglił rotmistrz.
— Juści ona wasza! — dodał chorąży.
— Tak samo jak waszmości — odpowiedział Bajbuza. — Adoruję ją, to prawda, alem jej nie śmiał powiedzieć słowa i nie czuję się takiej niewiasty godnym.
Warchoł i ja jestem — dodał wzdychając — bo my polacy ze krwi jesteśmy warchołami, z tą tylko różnicą, że jeden dla złego, drugi dla dobrego warcholi. Spokojnie żyć, powoli iść nikt z nas nie umie, rwiemy z kopyta. Godziż się kobietę narażać na to, aby nasze ciężkie podzielała losy?
Ja też w sobie czuję, że spokojnie Boga chwalić na Nadstyrzu nie będę. Korci mnie zawsze nieproszonemu palce między drzwi włożyć, a w nieswoje wdać się rzeczy…
Szczypior słuchał.
— Obmawiacie się — rzekł — bo trudno teraz choćby człek rybią krew miał siedzieć spokojnie pod piecem i popijać ciepłe piwko z grzankami, gdy wszystko wre dokoła.
A ułoży się potem wszystko po elekcyi, powrócicie na wasz dwór i będziecie siedzieli jako i drudzy.
Westchnął ciężko Bajbuza.
— Chyba mnie nie znasz! — dorzucił. — Żenić mi się doprawdy nie godzi, bo charakteru nie poprawię i zawsze mnie jakaś bieda do guza kusić będzie.
Nazajutrz po tej wycieczce już wozy ładowano, a chorąży, który towarzyszył Bajbuzie, z nim razem opatrywał stu kopijników, których pan Nadstyrza z sobą prowadził. Lud był dorodny, zdrów, silny i ledwie czwarta część takich, co w ogniu nie bywali.
Konie i ludzie stawili się aż miło. Nie brakło nic, rotmistrz obejrzawszy wesoło powrócił do komina.
— Jutro po mszy świętej w drogę — rzekł wesoło. — Prawda, że się ma ku wiośnie, że choć marznie nocami, ale taja już we dnie i droga będzie pod czas dla nas i dla koni niemiła, a no na to żołnierz nie zważa.
Jak zamierzał rotmistrz, tak się stało; kapelan i proboszcz razem odprawił mszę świętą, potajemną do niej wiążąc intencyę, aby na pokój z dyssydentami nie dozwalano, pobłogosławił ludzi. Bajbuza i Szczypior siedli na konie, chorągiew ruszyła w pięknym porządku, przez stanowniczego poprzedzana.
Cale po pańsku ciągnął zawsze Bajbuza, choć bez wystawności i przepychu, a tem się odznaczał, że po drodze za wszystko płacił, stogów i stert ludzie jego nie psowali, kłótni z włościanami na noclegach i popasach nie dopuszczano.
Trzeciego dnia gdy na większy się gościniec wybili, mogli już zmiarkować, co pod Warszawą ich czeka. Mniejsze i większe oddziały do Zborowskich, Czarnkowskiego, Górków, Zbarażskich należące, pośpieszały ku mazowieckiej stolicy; ale co chwila też spotykali oddziały Zamojskiego, Żółkiewskiego, Dulskiego, Opalińskich i tych, co z hetmanem trzymali. O ile zmiarkować było można, lik po obu stronach prawie musiał być równym, ale hetmańscy szli cicho i spokojnie, gdy Zborowszczycy wrzawliwie się parli odgrażając i ledwie nie wyzywając po gościńcach do walki.
Swoim ludziom Bajbuza najmocniej zalecił, aby żadnego powodu do waśni nie dawali. Układali się też tak zawsze, aby obok Zborowszczyków ani nocować, ni odpoczywać.
Im bliżej ku Warszawie, tem na gościńcach gęściej było. Chorążego Szczypiora z ludźmi zostawiwszy rotmistrz się puścił przodem niespokojny, aby corychlej dostać języka. Gorączka ta, która mu nigdy spokoju nie dawała, gdy szło o publiczne sprawy, ogarniała go coraz mocniej.
Miał zawczasu zamówiony dwór dla siebie, przy Długiej ulicy, tam właśnie, gdzie się przybywających najwięcej zbierało, i wprost zajechał do niego.
Po drodze już Wąsowicza spotkawszy, który do hetmańskich należał przyjaciół, wiedział, że Zamojski nie przybędzie, bo mu to Karnkowski odradzał, ale Żółkiewski, Dulski i inni przyjaciele zastępować go nie omieszkają.
Oburzało to Bajbuzę.
— Gotowi sądzić, że się ich uląkł! — wołał w duchu — a to rozzuchwali. Zamojskiemu się poddać nie godziło, ale stanąć śmiało oko w oko. Zły początek.
Wąsowicz, który go spotkał wjeżdżającego, nadjechał tu zaraz. Młody był a zuchwały wojak i nawykły też do przewagi hetmana. Rozumieli się więc z Bajbuzą doskonale.
Zoczywszy go na progu wołał rotmistrz.
— A to ja tu piękne rzeczy znajduję… hetman się cofa?
Wąsowicz głową potrząsł.
— Nie lękajcie się tego — rzekł — na początek jednak trzeba było Karnkowskiego posłuchać. Żółkiewski go tu zastąpi.
— A Zborowscy?
— Zborowscy? — przerwał Wąsowicz — tajemnica to jeszcze… Mówią jedni, że siłę mając z sobą, choć wywołani wbrew banicyi staną na sejmie, drudzy powiadają, że ich Górka zastąpi. Wszystko wre i kipi. W ulicach już ludzie się rąbią.
Nie wytrzymał rotmistrz.
— Gdzie Żółkiewski? — spytał — jest w mieście?
— U Giżych we dworze stoi — rzekł Wąsowicz.
— Idę do niego — odparł popędliwie Bajbuza, który do jutra czekać nie chciał.
— Ja z wami — dodał Wąsowicz.
W mgnieniu oka kazał sobie odzienie podać rotmistrz, konia osiodłać i pacholikowi siąść na drugiego.
— Jakto! samowtór myślicie na miasto? — zapytał Wąsowicz.
— Albo co?
— Znają was, żeście z hetmanem, napadnie który z ich ludzi… weźcie poczet koniecznie.
— Tak już u was w mieście?
— Nieinaczej.
Wyruszywszy w ulicę mógł się przekonać Bajbuza, że w istocie, jeśli jeszcze do walki otwartej nie przyszło, wszystko się do niej gotowało. Wyzywające wyrazy, obelżywe łajanie latały w powietrzu, ludzie sobie pięści ukazywali, mijając się. Żwawsi chwytali za oręż, który im wyrywać musiano.
Zborowskich wszędzie czuć było.
Około dworu Giżych, najmajętniejszych z mieszczan Warszawy, stały tłumy gęste. Do Żółkiewskiego wchodzili i wychodzili od niego ciągle naczelnicy oddziałów. W ganku Urowiecki, hetmana wierny sługa, trzymał straż. Wewnątrz izby wszystkie były pełne.
Pięknej rycerskiej postawy pan Stanisław Żółkiewski stał spokojnie, przyjmując tych, co się biegli radzić i słuchać rozkazów.
— Zborowscy przybyli — wołali jedni — nie ma wątpliwości. Górka ich prowadzi. Nie widział ich nikt, ale czują wszyscy. Zobaczycie, że się w izbie pokażą.
— Nie będą śmieli — mówili drudzy — zuchwalstwoby było i lekceważenie prawa.
— A co dla nich prawo znaczy! — wyrywało się zdala.
Wśród tego gwaru przystąpił Bajbuza, osobiście znany panu wojewodzie, oświadczając, że mu stu kopijników przyprowadził.
— Nie daj Boże ich potrzebować — zawołał Żółkiewski — a no w porę bardzo przyjdą, bo Zborowscy i Górka mają pono do dziesięciu tysięcy, a nas na tyle dotąd nie stało.
— Niekoniecznie lik stanowi — rzekł rotmistrz.
— Zażartość na hetmana wielka — dodał śmiejąc się Żółkiewski — Zborowscy śmieją stanowić nam warunki i nietylko domagają się odwołania dekretów banicyi, ale żądają deprekacyi ze strony hetmana. Grożą mu wieżą!
Okrzyk oburzenia wzniósł się dokoła.
— Ksiądz Karnkowski, który chory leżał i przybyć nie miał — odezwał się w tej chwili Szafraniec nadchodzący — przybywa leżący i każe się poprowadzić do senatu. Głowę traci. Zobaczymy go w izbie.
— Oho! — dorzucił ktoś inny — gorąco być musi, gdy się na to ważył.
Wtem Żółkiewski obróciwszy się do przyjaciół, na rany Pańskie zaklinać zaczął, aby ze strony ich żadna zaczepka nie wyszła. Dajmy przykład poszanowania prawa. Zbrodnią jest czasu bezkrólewia wszczynać boje. Zmuszą nas, bronić się będziemy, lecz niech ohyda wyzwania nas nie plami.
Wszyscy się zgadzali na to.
Bajbuza rozsłuchawszy się, rozpatrzywszy, z twarzą pochmurną powrócił do dworku swojego, dokąd i Szczypior nadjechał. Rozpalono ognie i do późna czas upłynął na rozmowach niespokojnych.
— To wcale do sejmu niepodobne — rzekł w końcu rotmistrz — ale wygląda na przygotowanie do bitwy.
Nazajutrz rano ludniej jeszcze było w ulicach. Bajbuza podumawszy a spróżnować nie mogąc, znowu się odział do wyjścia, ale tym razem na zamek, do królowej.
Znano go wszędzie, a królowa Anna była mu szczególniej życzliwą. Z podróży włoskiej powróciwszy, przywiózł jej był pożądane wiadomości i pamiątki z Baru, które mieć sobie życzyła. Był więc pewnym, że mu przystępu do niej nie odmówią.
Lecz i tu zjazd sejmowy dobrze czuć było. Kurytarz i drzwi były w ustawicznem oblężeniu. Marszałek dworu, osobiście życzliwy rotmistrzowi, prosił go, aby miał cierpliwość. Czekając więc z innymi, mógł się przypatrzeć ruchowi, jaki tu panował.
Co chwila przynoszono wiadomość jakąś lub wyprawiano posłańców.
Wsuwali się rakuszanie chcąc dostać języka, a może probując, czy się królowę pozyskać czem nie uda.
Szczególniej na mocy dawnych stosunków cisnął się ślepy Czarnkowski, lecz królowa, którą długo oszukiwał, zimno go i milcząco się pozbywała.
Na samym końcu prawie przyszła kolej na Bajbuzę.
Królowę znalazł w towarzystwie dwóch pań, w grubej żałobie, niezmiernie zestarzałą, lecz z twarzą ożywioną jakimś promykiem nadziei.
Ponieważ nikogo oprócz kobiet nie było, mogła Anna otwarcie powitać rotmistrza, nie potrzebując taić co myślała.
— Pomagajcie mi — rzekła — abym syna siostry mojej na tron wyniosła. Wychowałam go dla was, wprzódy po polsku niż po szwedzku się uczył. Pobożny jest, dobry, łagodny. Ja go za syna przysposobiłam.
Złożyła ręce na piersiach i powtórzyła.
— A! pomagajcie mi zgodnie.
— W. Królewska Mość zapewne poleciliście to hetmanowi — rzekł Bajbuza.
— Lękam się, aby on kogo innego nie miał na myśli — cicho szepnęła królowa. — Mówcie mu za mną i za Zygmuntem.
Głos jej drżał, patrzyła w oczy rotmistrzowi i łzy się jej kręciły pod powiekami.
— Tylko tego pragnęłabym dożyć — mówiła dalej — aby go posadzić na tronie, spokojną naówczas umrę.
Bajbuza nieśmiało wyraził ubolewanie nad tem, że hetman nie przybędzie do Warszawy.
— Wiem o tem — przemówiła Anna — lecz lepiej może jest, ażeby całą siłę na sejm elekcyjny zachował. Mąż jest baczny, wie co czyni. Bylem go dla mojego Zygmunta mogła pozyskać, nie ulęknę się innych współzawodników.
Rozmowę tę przerwało przyjście duchownych, którzy chcieli powitać królowę. Bajbuza cofnął się zadumany.
Wszędzie znajdował ten sam niepokój i niepewność jutra. Nigdy może burzliwiej nie zapowiadały się sejmowe narady.
Stronnictwo Zamojskiego wywoływało głośno i stanowczo, że nic ten sejm nie miał więcej do czynienia, oprócz naznaczenia czasu elekcyi.
Tymczasem z drugiej strony widocznie inne mu zadanie usiłowano narzucić.
Przez cały dzień tak błądząc po mieście dla wyrozumienia jak rzeczy stały, w końcu Bajbuza powrócił zmęczony do domu i na łóżko się rzucił.
Szczypior czekał tu na niego ciekawy, a gotów wedle skazówki się pokierować.
— A co? — zapytał.
— Co? Chaos — odparł rotmistrz — Nikt z pewnością nie odgadnie, co z tego wyrośnie. Daj Boże, aby rozumnym ludziom udało się krwi rozlewowi zapobiedz.
Westchnął.
— Rozumny pan — dodał — alebym wolał, żeby Karnkowskiego nie słuchał i sam tu nam przewodził Zamojski. Głowy nie mamy!
Przed wielu latami Bajbuza miał zręczność zbliżyć się do wojewody poznańskiego, tego, którego obóz przeciwny stawił jako równoważnego z Zamojskim.
Z wielu względów była to osobistość znakomita i umysł rozwinięty i żywy, zręczność wielka, obejście się z ludźmi umiejętne, dar ujmowania ich niepospolity odznaczały wojewodę. Nie zbywało mu ani na uczoności, ani na ogładzie, a choć wstrętliwą miał powierzchowność, pański przepych, niezmierne bogactwa, któremi blasku sobie dodawał, śmiałość i energia w postępowaniu pomagały mu do opanowywania łatwego ludzi, do pozyskiwania ich sobie. Ambicya wielka, temperament namiętny, sam rodzaj życia nadawał domowi jego urok jakiś pociągający. Dzień i noc otwarte były u Górki komnaty, stoły i kuchnie.
Wesołe usposobienie było panującem. Śpiewano, śmiano się, wykrzykiwano, dowcipowano, a swoboda panowała aż zbyteczna.
Nic sprzeczniejszem być nie mogło z cichem i poważnem życiem hetmana, nad ten wyuzdany i rozpasany sposób życia wojewody. Ludzie też płynęli do niego chętnie, mając tu więcej swobody, pobłażania i uciechy. Dyssydenci mieli w nim opiekuna i obrońcę namiętnego.
Burzliwy duch Zborowskich najdoskonalej się godził z usposobieniem Górki.
Jakim sposobem ten obrońca swobód niepomiernych szlachty i wolności sumienia, mógł razem ze Zborowskimi stać w obozie cesarskim i prowadzić na tron rakuszanina, którego popierał Rzym i po którym obawiano się, że obali dawną budowę rzeczypospolitej, aby ją zastosować do państw, które już ulegały berłu dynastyi rakuzkiej, to namiętność tylko i idące za nią zaślepienie tłumaczyć mogło.
Trudno było naówczas tak samo zrozumieć Annibala z Kapui, wysłanego z Rzymu, popierającego partyę cesarską i przyjmującego, naradzającego się, idącego w jednym kierunku z dyssydentami, nieprzyjaciółmi Rzymu. Interes chwili zbliżał, łączył bez względu na przyszłość i następstwa.
Po namyśle Bajbuza, który miewał wybryki dziwaczne, oświadczył zimno Szczypiorowi.
— Pójdę do Górki!
— Wy? a toż poco?
— Powiem mu słowa prawdy — dodał Bajbuza.
— Na cóż się one przydać mogą? — odparł Szczypior — dziwuję się, że mogliście nawet pomyśleć o tem.
— A! — zawołał Bajbuza — jabo mam taką naturę, że szukać muszę dróg, któremi nikt nie chodzi. Daj mi pokój!
— Idziesz więc?
— A jakże? Głowy mi nie zdejmą z karku — dodał — zobaczę i posłucham co mówią. Plunę im w oczy tem co myślę, a nie podoba się, cóż mi tam!
Bajbuza mówiąc to kazał sobie podać najbogatsze swe i najwspanialsze ubranie, ustroił się jak do króla. Ogromny, niemal jak gołębie jaje rubin zatknął pod szyją, i z fantazyą puścił się do dworu własnego pana wojewody.
Mało kto go tu znał, a ci co znali, koso nań spoglądali.
Dwór i tu przepełniony był gośćmi… krzyki, wołania i śpiewy słychać się dawały zdaleka.
Górka sam jeden wśród paradnie przystrojonego dworu swojego i gości, z lekceważeniem magnata, przyjmował ich w wytartym kożuszku i wykrzywionych butach, których barwy już rozpoznać było trudno. Z zamrużonemi oczyma, pogardliwie mierzył otaczających i krzyczał głośniej niż oni.
Wszyscy koryfeusze obozu znajdowali się około niego, oprócz panów Zborowskich, którzy chcieli się po raz pierwszy publicznie pokazać dopiero na sejmie.
Zobaczywszy wchodzącego Bajbuzę, którego nie poznał zrazu lub go sobie nie przypomniał Górka, zmarszczył się nieco, i nagle, jakby mu pamięć wróciła, powitał go grzecznie.
— Wyście tu też w Warszawie? — zapytał ironicznie.
— Gdyby nie obowiązek, to ciekawość sprowadzić mogła — odezwał się Bajbuza.
— Mnie ani jedno, ani drugie, ale złość i gniew tu ściągnął — rzekł wojewoda. — Skończyło się wreście panowanie despotów i przemocy… Moich powinowatych Zborowskich sprawa wyjść musi na stół, trzeba się było stawić.
— Juści nie na konwokacyi ją sądzić — przerwał Bajbuza — my tu więcej nic nie mamy do czynienia, oprócz naznaczenia terminu elekcyi.
Górka się rozśmiał.
— A my inaczej myślimy! — zawołał — kto ma na karku miecz i infamię, ten pory nie pyta. Sejm musi między hetmanem a Zborowskimi dekret wydać…
Bajbuza się zmarszczył.
— Pozwijcież nieboszczyka króla — odparł — bo hetman spełniał wolę jego. Za co tu go obwiniać?
Górka oczyma zapalonemi zmierzył od stóp do głowy rotmistrza.
— A! wiem, wy należycie do hetmana! — zawołał.
— Mnie się zda, że należę sprawiedliwości i prawu — rzekł zimno rotmistrz.
Wojewoda ramionami zżymnął.
— I przyszliście mi to zwiastować? — zapytał.
— A dlaczegóżbym nie miał powiedzieć co myślę? — począł dumnie Bajbuza, za pas kładnąc jedną rękę. — Właśniem dlatego tu zabłądził do pana wojewody, ażeby się naocznie przekonać o tem, czemu wierzyć nie chciałem… że wasza miłość…
Wojewoda przerwał mu gwałtownie.
— Moja miłość — rzekł — trzyma ze Zborowskimi i trzymać z nimi będzie, a nigdy z despotą i ciemiężycielem! Słyszycie?
— Doskonale — odparł Bajbuza, około którego zwolna goście się skupiać zaczęli ciekawi. — Właśnie mnie to dziwi, że razem popieracie Zborowskich i sprawę cesarską do korony, która, gdyby się utrzymać miała, także nam nie obiecuje swobód przymnożyć.
Bajbuza się uśmiechnął. Brwi Górki się ściągnęły.
— Za młodym waćpan jesteś, abyś mnie uczył rozumu — rzekł popędliwie.
— Zgoda na to — odparł Bajbuza — więc wy, panie wojewodo, nauczyć raczcie mnie, jak to pogodzić. Ja nie potrafię.
Chmurno spojrzał na niego Górka.
— Życie waćpana nauczy — rzekł poskramiając się — iż są twarde konieczności, którym uledz człowiek musi napozór. Nie ma tu mowy o partyi cesarskiej, ani żadnej innej, pora nie przyszła, ale sprawa pokrzywdzonych na stole…
— Więc dla niej nowe prawo chyba uchwalać przyjdzie, bo stare nie dopuszcza — mówił rotmistrz.
— Waszmość tego rozstrzygać nie będziesz — rzekł Górka dumnie.
Bajbuza stał uparcie, choć wojewoda niespokojnie się oglądając, widocznie chciał go pozbyć.
Stali tak przez chwilę naprzeciwko sobie w milczeniu.
— Jeżeli hetman rachuje na to, że wojsko pod rozkazami ma — począł mruczeć Górka — omyli się na tem. My też nie jesteśmy bez ludzi.
— A godziż się dla prywaty wojnę domową zapalać? — odparł Bajbuza spokojnie.
— Nie myśmy ją rozpoczęli — krzyknął unosząc się wojewoda — ale ten, co dwory bezbronne najeżdżał i zakrwawiał, co przemocą nas nękał, co sam wyszedłszy z niczego, nas chciał poniżyć i wyniszczyć.
Tak — dodał wojewoda — ale przyszedł czas porachunku. Król zmarł, szwagier jego jest znowu prostym szlachcicem… a my tu starsi ojczyce od niego…
Bajbuza słuchał i głową potrząsał. Spojrzał na niego Górka i zdziwił się jego spokojowi i krwi zimnej. Otoczony ludźmi, którzy zdawali się chcieć porwać na niego, rotmistrz udawał, że ich nie widzi, a najmniejsza oznaka trwogi nie postała na jego twarzy.
Przedłużać rozmowę było próżnem. Rzucił długiem, powolnem wejrzeniem dokoła.
— Czołem panie wojewodo! — rzekł głośno.
— Czołem mości rotmistrzu — zawołał gniew tłumiąc Górka.
Z powagą wielką, powoli Bajbuza, rękę położywszy na szabli, skierował się ku drzwiom. Niektórzy z gości ustępowali mu z drogi, inni nie poruszali się, tych on obchodził. Milczenie panowało w izbie, przeprowadzano go oczyma.
W progu nałożył czapkę na ucho, i tak samo jak w początku, krokiem mierzonym, wyszedł ze dworu wojewody.
Dopiero po chwili za nim wybuchnęły głosy oburzenia przeciw śmiałkowi, który się ważył najść tak dwór pana wojewody i zuchwale mu się stawić.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.