<<< Dane tekstu >>>
Autor Sewer
Tytuł Bajecznie kolorowa
Wydawca Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp.
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Wiosna zaledwie się zaczęła wykłuwać. Drzewa stały jeszcze nagie, lecz już drgające pączkami życia. Południowy wiatr niósł jakieś radosne czary w cieple i nieokreślonych zapachach budzącej się natury... Czarno było, jednak rozkosznie — ciepłem i nadzieją, wesoło, żywo krążyła krew w żyłach, jasne słońce płynęło w szarym kolorycie nieba. Zielona trawka wydobywała się na południowych stokach, czarne bryły zoranej ziemi pękały, rozsypując się w proch... Wśród czarnych zagonów i zielonych trawników wiły się białe, suche ścieżki i bielsze od nich gościńce.
Gwarno było na placu Matejki, wesoło na korytarzach szkoły sztuk pięknych. Wiejskie dziewczęta, z próżnemi koszykami, siedziały na schodach, szepcząc ze sobą i chichocząc. Po sprzedaży przyniesionych ze wsi produktów, zmieniały się w przygodne modelki do obrazów dla paniczów z ostatniego kursu.
Młodzi panicze przebiegali schody, na widok dziewcząt zatrzymywali się, rozmawiali, stroili z niemi żarciki. Dziewczęta odpowiadały, młodość w nich grała, a młode kształty wydobywały się z obcisłych gorsetów; wzrok ich nie palił, były zbyt młode, nieświadome, figlarne. Panicze obejmowali je wzrokiem, w myślach ich tworzyły się obrazy i miejsca dla wiejskich modelek. Żadna z nich za nic na świecie nie odkryłaby swego ciała. Do ciał czyli aktów są urzędowe modelki.
Panicze biegli dalej, na górę, dziewczęta siadały na schodach, bawiąc się wesoło. Kolorowe ich gorsety i chustki na głowach rozjaśniały ogólną szarość, panującą w budynku. Jeden z paniczów zbiegł z drugiego piętra, zatrzymał się przed dziewczętami, wstały. Wybrał z nich jedną, w najlepszym dla swego obrazu kolorze. Poszła za nim, lecz z drugą krewną lub przyjaciółką. Żadna z nich nie chciała iść sama do młodego „kawaliera“. Zapłatą za modelowanie dzieliły się zwykle po połowie.
W tym czasie, u progu wiosny, wrócił wprost z Paryża Wacek, plenerzysta, wielki szykowiec, ubrany podług ostatniej mody, lekceważący Kraków, całą Galileję, ludzi, sztukę naszą. Patrzył z politowaniem na profesorów, na małe, miasteczko, nawet na kolegów, na wszystkich i wszystko, marząc o rychłym powrocie do Paryża. Jedna z pracowni w szkole, była przypadkiem pusta, wziął ją w tymczasowe posiadanie. Dla zwyczaju postawił płótno na sztalugach i myślał coby malować, lecz jakoś natchnienie opuściło go w „małej“ mieścinie — płótno stało czyste, nieskażone dotknięciem ołówka, a Wacek obnosił po mieście swój szyk paryski, wytworność i nudę wielkiego pana i artysty, przyzwyczajonego do życia stolicy i jej wielkich uciech.
W tej właśnie chwili szedł na górę, by pochodzić po pracowni, popatrzeć na płótno (a może przyjdzie idea), pogadać z kolegami, których zawsze lubił i lgnął do nich.
Na ławeczce, obok Wenus Calipigos, siedziało młodziutkie dziewczę o matowej twarzyczce, okraszonej smagławością, wypaloną południowym wiatrem, o ciemnych oczach, jak tarki, że aż w granat wpadały, ustach, wykrojonych smutkiem i dobrocią. Prosty, misterny nosek z nieznacznie odchylonemi chrapami, biała chusteczka okrywała jej włosy, gładko zaczesane, biała haftowana koszula i wiśniowy gorset stroiły ją.
Wacek biegł szybko, dziewczęta się rozstąpiły, spojrzał na dziewczę... i stanął, jak wryty.
...Madonna wiejska — strzeliła mu myśl. — Niech padnę, madonna wiejska — co za przepyszna robota. Jakaż kolorowa!
Dziewczynka, pod pełnym zachwytu spojrzeniem paryskiego szykowca, spłonęła, oczy przykryła rzęsami, zakłopotana, drżała z wewnętrznego lęku, rodzącego się w jej sercu, obejmującego jej organizm. Wacek odczuł rozkoszne strachy, występujące rumieńcami na twarzy dziewczęcia. Niewidzialna siła zatargała mu serce. Zapragnął rysować gwałtownie, niepohamowanie.
— Jak ci na imię, dziecko? — odezwał się jak mógł najserdeczniej.
— Jaga — odpowiedziała cała w płomieniach, szukając w zakłopotaniu na podłodze tego, czego nie zgubiła.
— Jagusiu, czybyś nie chciała mi pozować?
Spojrzała na niego czarnemi oczyma zdziwionej sarny i po długiej chwili milczenia szepnęła:
— Siostra nie wróciła.
— To poproś którą ze znajomych.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie chcesz? — spytał serdecznie Wacek.
— Boję się — odparła.
— Kogo?
— Panicza — odpowiedziała w rozkosznych płomieniach.
Dziewczęta w śmiech.
— Czyż to ja jestem taki straszny?
— Nie — szepnęła cichutko — ale jakiś inakszy...
Zwierzenie to podziałało na artystę, wzbudzając coraz większą ochotę do rysowania.
— Zrobię ją — pomyślał — przy blasku południowego słońca, pod lipą, w leciutkim cieniu drzewa, zasłuchaną po zwiastowaniu... Anioł wraca do nieba, rozpływając się w niebieskawem przezroczu...
Dziewczę w spojrzeniach artysty nie mogło dłużej tkwić — powstało.
— I nie zaczekasz na siostrę?...
Dziewczę nic nie odpowiedziało, wzięło koszyczek, pociągnęło chusteczkę, co jej z czoła spadła, i cichutko, jak myszka, przesunęła się po schodach — znikła...
Dziewczęta cicho się śmiały.
— Skąd Jagusia? — zapytał.
— Z Bronowic — odpowiadały.
— A Bronowice?
— Za Łobzowem, wielki gościniec sam zaprowadzi, byle minąć kolej, co się zakręca ku Oświęcimowi.
Poleciał na górę, otworzył okno — patrzył. Na zielonym dywanie trawników, wśród nagich, czarnych drzew przesuwała się Jagusia w jasnej, perkalowej spódniczce, wielkiej, szkarłatnej chustce na ramionach i białej chusteczce na głowie. Mknęła, jak kwiat ruchomy, wśród zieleni i nagich drzew...
— Wiosno! — zawołał z całych sił — nie słyszała. — Ach, jakaż kolorowa w kwietniowem słońcu!
Poskoczył do płótna, naznaczył drzewo, dziewczę i anioła, ginącego w niebieskich blaskach słońca — rzucił kredą.
— Co tu, w tej ciemnej budzie, czas napróżno tracić!... Do światła, do słońca, do wiosny, do drgań powietrza, do życia, rozkoszy, natury!...
Usiadł, kręcił papierosa i marzył:
...Mam obraz i palę się do niego!... A może ty, łajdaku, palisz się do dziewczyny? To i cóż? Palą się do wiosny — to wiosna i mego życia. Nie oddam tej wiejskiej dziewczyny za wszystkie monachijskie Bawarki, za wszystkie paryskie kokoty, za cały świat... i basta!
Zerwał się, zapalił papierosa.
...Te czarne, podpalone na brunatno oczy, jakże one patrzą; te usteczka, wymawiające: — „Siostra nie wróciła...“ — jakże się poruszały, pokazując białe zęby, jak u młodej myszki... Nie, ja tu nie wytrzymam w tym brudnym Krakowie, w tej gorącej, pełnej zgniłych zapachów budzie!... Na wieś, do Bronowic!... A dalej co? Co dalej? odpowiadaj! Co ja mam odpowiadać na niedorzeczne pytania?... Skończ obraz — wielki brak mamony — a wtedy odpowiesz, jak się spodoba.
Rad, że tak dobrze i logicznie skończył ze sobą samym, wdział paryskie rękawiczki, kapelusz pochylił nieznacznie na lewe ucho, wziął laseczkę, przejrzał się i zadowolony ze swego szyku, młodości i urody, poszedł do rodziców na obiad.
U wyjścia ze szkoły spotkał zamaszystego kolegę.
— Mam obraz! — zawołał do niego.
— Skończony?
— W głowie.
— W głowie, no, to co innego, ja ich mam parę kóp...
— Widziałeś śliczną Jagusię z Bronowic?
— Nie widziałem, lecz mniejsza z tem. To ci tylko powiem, paryżaninie, że wiejskie dziewczęta dla nas świętość, żebyś to sobie pamiętał. Ja stoję w ich obronie, a za mną wszyscy — cała szkoła!
— I ja z wami!
— Nic łatwiejszego, jak rozpędzić wiejskie modelki, a wiejskie modelki, to kolory, estetyczne cuda. Coby znaczyła i jakiby miała charakter szkoła krakowska i polskie malarstwo, gdybyśmy nie mieli wiejskich modelek...
Ujął Wacka pod ramię, szli plantami.
— I ja to samo mówię — pochwycił paryżanin. — Wyobraź sobie, wiejska modelka natchnęła mnie do obrazu, że świat się skończy. Południowy skwar, lipa daje cień jasny, drżący, leciutki... To słońce i ten cień.
— A modelka?...
— Mówię ci, Jagusia — to typ z miljona wybrany — madonna! madonna!...
— Gdzież znajdziesz tak piękną lipę i ten cudowny pod nią cień?
— W Bronowicach!
— Idziesz tam?
— Jutro — po słońce wiosenne, moją madonnę i po Stimmung rodzinny naszego krajobrazu. My mamy najpiękniejsze stimmungi w naszych krajobrazach, ale idjoty, nie szukamy ich, siedząc w tych wściekłych, malowanych na czekoladowo butach.
— Wacek, masz rację! Z początku wołaliśmy: w ludowej poezji skarby! — i znaleźliśmy je. Dziś powinniśmy wołać: w ludzie, w jego typach, w jego kolorach, w naszych stimmungowskich krajobrazach malarstwo polskie!...
— Kochany Dyzmo, mówisz, jak natchniony, wyciągasz mi z gardła wyrazy, jak pajac wstążki.. Głupcy jesteśmy, za mało jeszcze idziemy do ludu i za konwencjonalno głupie malujemy sceny biedy chłopskiej; kiedy lud, dziś bogatszy od nas, weselszy od nas, swobodniejszy od nas, umie się bawić, kochać, żyć, i to tak, że my nie mamy o tem pojęcia. Powiedz, co za motywy — co?! — co za natura, jakie stimmungi — a my?... W pomalowanych na czekoladowo butach siedzimy i malujemy purpury i aksamity na drewnianych manekinach...
— Co nam po Paryżach?!
— Dyzma, daj pokój. Paryż daje technikę, a bez techniki wszystko wielkie gadanie — i na gadaniu się kończy. Paryż dał plener, a teraz pakuje nam w ślepie impresjonizm, aż miło. „Trzeba z żywymi naprzód iść“ — niema rady, inaczej śmierć! Bez pleneru nie możnaby było iść w lud. Woziłbyś budę za sobą, żeby w niej malować?...
— Prawda — plener i lud. Lud tylko w plenerze na polu, u żniwa, w ogrodzie, w lesie, na powietrzu, masa powietrza, burze, huragany!.. Wacek, tyś miał delikatny węch, żeś za pierwsze złapane pieniądze poleciał do Paryża. Tyś przeczuwał, że pójdziesz do ludu, a do Paryża poleciałeś po słońce.
— Miałem jakiegoś djabła w sobie, co mnie gwałtownie pchał. W Monachjum, gdy mróz zelżał, a słońce zaświeciło, wylatywałem z płótnem za miasto.
— No, i udało ci się?!...
— W Paryżu podpatrzyłem i okradłem francuzów.. Malować na powietrzu, w słońcu drgającą życiem naturę, to rozkosz dla artysty. Dyzma, cóż ty?
— Do ludu! — zawołał Dyzma — po wrażenia, światło i słońce. Z kunsztownością pleneru, z jego sztukami i ja sobie poradzę — ty pomożesz...
— Z rozkoszą, przecie mnie znasz.
— Znam cię, Wacku, jak zły szeląg, i lubię cię. A co będzie z twoim szykiem paryskim?
— Już mi się tak przejadł, że radbym go zamienić na płótniankę krakowską z granatowemi wyłogami, tylko brak mamony na przebranie.
— Mamona? — gdyby nie ta szelma, inaczej chodzilibyśmy po tym świecie. Zresztą, mamona, to tylko wymysł łyków i brudnych miast, u ludu mało jej potrzeba. I mnie coś pali, żeby iść na wieś... Dowidzenia! gdy wrócisz — opowiesz ..
Rozstali się na plantach u wylotu ulicy Karmelickiej. Wacek był mocno wzruszony odkryciami, jakie niósł w sobie... Zdawało mu się, że wynalazł światło, słońce, plener i lud...
— Lud mój kochany, kolorowy, kąpany w promieniach słońca — białych, złotych, purpurowych! Jakże się wezmę do niego! Jagusia, co za zjawisko... Duże, ciemne rzęsy, zakrywające oczy — i ten uśmiech, i te rozkoszne dołeczki na twarzy. Drżę, aby ją jak najprędzej malować. Nigdym się jeszcze nie palił do roboty, jak dziś... Madonna w plenerze!... Białe skrzydła anioła, roztapiające się w niebieskich przezroczach. Ach, żeby mi się udało! Na ten obraz złożyć się muszą rysownik i kolorysta z perspektywą, światłem i drgającem w promieniach słońca powietrzem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Maciejowski.