<<< Dane tekstu >>>
Autor Sewer
Tytuł Bajecznie kolorowa
Wydawca Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp.
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Nazajutrz raniutko wyświeżył się, podobny do królewiątka. Koszula, jak śnieg biała, czerwony, modny pas okrywał mu biodra, jasna marynarka na ramionach i słomkowy kapelusz na głowie. Przejrzał się w lustrze i serdecznie roześmiał się z siebie:
— Gdyby mnie w tej chwili zobaczyła Lotti lub piękna Berta?... Czy wiejskie dziewczę odczuje szyk? Prócz głupiego szyku, może jeszcze jest coś we mnie, co na wiejską dziewczynę podziała — nie rozpaczam o sobie.
Nucąc ochoczego marsza, pomknął raźno ku rogatce łobzowskiej.
Chciwy wrażeń, rad jak najprędzej spotkać się oko w oko z wiosną, mijał gęsto zabudowaną Nową wieś, szedł szybko, rozmawiał z sobą głośno i gestykulował rękami.
Pusto było na Nowej wsi, ludzie w polu i ogrodach, dzieci spały jeszcze, bydło w stajniach ryczało żałośnie do słońca. Jedne gęsi, otaczające stadka gąsiątek, gęgały gniewnie na przechodnia.
Minął pałac Łobzowski, stawy, zabudowania i niespodziewanie znalazł się na otwartem polu. Gościniec wyschnięty, biały, przecinał wielką przestrzeń pola, zamkniętą z prawej strony wałem kolei żelaznej, z lewej — kopcem Kościuszki i zielonemi wzgórzami. Zdaleka widział białe i jasne plamy chat i czerwony dach kościołka.
Z za wysokiego wału wysunął się cicho pociąg, zrobił łuk dokoła wielkiego pola i zniknął, pędząc do Wiednia. Słońce biegło z za Krakowa, rzucając jasne promienie czarów na dolinę. Czarna ziemia grzała się, z za skib wylatywały skowronki, śpiewając wiośnie, witając chłopca. Zielona trawka oddychała, szeregi drzew sterczały suche, przerażone, promienie słońca budziły je pocałunkami. Niebieski koloryt wypełniał świat, jasne słońce srebrzyło go i rozjaśniało, na skłonie widnokręgu ciemne pasy lasów zamykały przezroczem horyzont.
Młody artysta odczuwał czary. Wychowany u podnóża Tatr, w wielkich przestrzeniach i wielkich horyzontach, nozdrza rozszerzał, wzrok zagłębiał, jak młody orzeł, wypuszczony na wolność.
— Jak tu rozkosznie, jakiż tu nasz pejzaż, co za stimmung w tej ciszy, w tem drganiu jasnością powietrza! Granatowy kopiec, zielony wał, oblany słońcem, i ciemne smugi lasu. Powietrze ty moje! pełna wilgotnej woni i ciepłych fal, płynących wgórę! kocham cię i wiosnę kocham, i mój rodzinny stimmung! Kocham wszystko twoje — i lud twój, który karmisz, i jego pieśni, i na nich wykołysane dziewczęta twoje...
Minął krzyż na wzgórzu, dochodził do drogi żelaznej, przecinającej gościniec, gdy z za drzew ukazała się dziewczyna — wiosenny kwiat w jasne plamy, szkarłatne i granatowe, na głowie biała chusteczka...
— To ona — szepnął — zjawisko, pierwszy kwiat wiosny, skąpany w słońcu. Jakaż kolorowa, jakaż w kolorze... Niebieskie powietrze obejmuje ją i tuli do siebie — przyśpieszył kroku. — To ona, Jagusia! ona z pewnością, ona! jej drobny chód i jej prosta, jak młoda brzózka, postać. .
Szedł szybko, wysuwając się z poza przydrożnych drzew. Dziewczyna go zobaczyła, stanęła, pomyślała chwilę i zawróciła, uciekając pędem do wioski — na zakręcie zginęła mu z oczów.
— Uciekła! — zawołał — chwała Bogu, nie pójdzie do miasta, zostanie ze mną.
Pobiegł za nią, stanął na wzgórzu, majaczyła jaskrawemi plamami na słońcu, wśród białych ścian chat.
— Schowała się za pagórek. Znajdę ją!...
Ach, jak to dobrze, że uciekła, przyjmie mnie w domu. Zdaje się, że była boso... i moja Madonna boso. Biegła, jak wiewiórka...
Wszedł do wioski. Kobiety, idące po wodę, zatrzymywały się, patrząc na pięknego, jak królewicz, panicza. Czego on tu chce? kogo szuka piechotą z Krakowa?... Wacek stanął przed jedną z nich:
— Moja droga, kochana kumosiu...
— Ani ja droga, bo za mnie nie danoby i dwóch dutków, ani ci kochana, bo panicz znajdzie se ładniejszą, a co do kumostwa, to dziękuj za zaproszenie.
— A zatem, moja komusiu, powiedzcie mi, gdzie mieszka Jagusia, młode dziewczątko — tylko co przebiegło drogą zpowrotem.
— Widziałam ci ją, leciała w dyrdy wystraszona — dziewczyna od Tomasza Czepca, Czepcówna. No, ale jeżeli panicz myśli... — zatrzymała się.
— O czemże mówicie?
— O zbereziach, to nic z tego! Czepiec prawowity chłop, baba jego uczciwa, a dziewczęta, ma ich dwie, noszą feretron z Najświętszą Panienką i jak łzy czyste.
— Za kogóż mnie to, matusiu, macie? za urwipołcia, czy co? Czy mi źle z oczu patrzy? Czy nie umiem uszanować dziewczęcia, co feretron cudownej Panienki nosi?
— Kiej tak, to co innego. A pocóż ją gonicie?
— Wedle malowania — odparł Wacek. — Dziewczyna śliczna, jak wiosna, a mam malować Najświętszą Panienkę — no, i Jagusia udała mi się na wzór.
— A nie grzech to, brać ziemską gębę?
— Sam biskup mi pozwolił.
Kobieta odsunęła się o parę kroków, spoważniała.
— Kiej biskup pozwolił, to co innego. Jaga najładniejsza we wsi, co prawda, to prawda. Widzicie tę chatę na pagórku, krytą nową słomą, tam się skryła, to jej ojcowizna.
— Dziękuję wam, matusiu, a co do kumostwa, trzymam was za słowo.
— Może w parze z biskupem, co? — zaśmiała się.
— A choćby!...
— No, no, żeby tak prawda była — dodała cicho.
Spotkała się z kumami przy studni, otoczyły ją.
— Panicz z Krakowa, piękny i delikatny, jak książątko, z Jagi gębusi ma podobniusieńką malować Świętą Panienkę.
— Panicz z Krakowa do naszej Jagusi, a to cud...
— I błogosławieństwo.
— Błogosławieństwo — powtórzyły kumy — jeżeli mu za kołnierzem djabeł nie siedzi.
— Gdzie tam, gdzie tam! — zawołała kuma — dobrze mu z oczu patrzy, a taki jakiś pochlebny i miły, że do rany przyłóż.
— Tak się wam spodobał?
— A tak.
— Ano, to djabeł ogień rozpala.
— Stuliłybyście gęby, bo ino je otwieracie na boską obrazę.
Kiedy we wsi pogwara leciała, że do Jagusi Czepcównej panicz z Krakowa, piękny jak malowanie, przyszedł, Wacek otworzył drzwi izby.
Przy oknie, wystraszona, stała Jagusia; wargi jej drżały, rumieniła się, łapiąc w płuca powietrze, nie śmiała spojrzeć, rzęsy zasłoniły jej oczy, głowę pochyliła.
— Niech będzie pochwalony — rzekł Wacek, a głos mu jakoś drżał.
Dziewczę nie odpowiedziało.
— Nie chciałaś, Jagusiu, przyjść do mnie, to ja przychodzę do ciebie. — Zdjął kapelusz, usiadł. — Teraz, moje śliczności, już mi się nie wymkniesz, tu, na otwartem polu, będę cię malował.
Do izby wpadł młody czternastoletni chłopak i stanął, jak wryty.
— Jak ci na imię? — spytał go Wacek.
— Jaś!
— Jaguś — twoja siostra?
— A ino!
— Mój Jasieczku, poproś siostry, aby mi uwarzyła mleka, jeść mi się okrutnie chce.
— Jaguś, ruszże się — szepnął Jaś.
Dziewczyna, jakby iskrą elektryczną dotknięta, drgnęła, wysunęła się z za stołu, zobaczyła czy jeszcze ogień tli się na kominie i wybiegła.
— Poleciała do piwnicy po mleko i po patyki na ogień — tłumaczył Jaś.
— A ty, moj drogi, skocz do żyda po bułki — wsunął mu w rękę parę szóstek — i przynieś mi płótno, farby i grubą lagę.
Chłopak wybiegł. Wacek otworzył okno, siadł na ławie, oparł łokcie o stół, głowę na rękach i dumał.
...Zmienić otoczenie, a w tej chwili znajdziemy się w innych warunkach. Szklanka ciepłego mleka i kawałek chleba nasyci, a na to, choćby malować Świętych Pańskich, raz na kwartał, wystarczy!... Nie szarpać się całe życie za tą wściekłą mamoną, nie służyć jej, nie być niewolnikiem... Mieć, żeby wydać?! I znowu wściekle pracować, żeby zdobyć i natychmiast wydać — i znowu nic nie mieć, i nigdy nie być sobą, nie być natchnionym, nie być artystą, nie mieć czasu dla siebie, dla sztuki. To nie życie, a zjadanie się, niech takie życie piorun trzaśnie...
Patrząc przez okno, zobaczył smukłą topolę, kawał łączki żółtawej, ruń oziminy na zagonach, tuż przed sobą studnię z żurawiem, w głębi czarne, sterczące krzaki i siny pas lasu w niebieskawej oprawie mgły.
— Gotowy pejzaż — szeptał — gdzie okiem rzucić, pejzaże do brania, tkwi się w pejzażu, a lud — przepyszne na nim plamy.
Wszedł Jaś, niosąc bułki, płótno i szkatułkę. Za nim cicho, z narączkiem drzewa i dzbankiem mleka, wsunęła się Jagusia.
— Mamy wszystko, co potrzeba — odezwał się wesoło Wacek — a tak mi się siarczyście jeść chce, że półknąłbym samego djabła.
Jagusia się zaśmiała, srebrny głos dziewczęcia przeszedł po nerwach Wacka.
— Jaguś, jeszcze raz tak się roześmiej, jeszcze raz... serdecznie i głośno.
— A bez co? — cicho spytała, rozniecając ogień.
— Twój śmiech raduje mi serce i wesoło wlatuje do duszy.
Zbliżył się do komina.
— Radbym ci pomóc,
— Albo to panicz potrafi?
— Czy to tak trudno?
Pochylił się i dmuchnął, popiół się zakłębił, dziewczę odskoczyło od komina i znowu srebrny śmiech wypełnił izbę. Wacek przecierał oczy i strzepywał popiół, śmiejąc się również.
— A dlaczego tobie, gdy dmuchasz, popiół oczu nie zasypie?
— Bo ja umiem — delikatnie i z pod spodu. Panicz dmuchał zgóry na popiół.
Wacek był rad, że swoją niezręcznością ośmielił dziewczynę, rozweselił się.
— Nie umiem dmuchać, ale zato potrafię trzaski do ognia przykładać.
— O, wielka mi rzecz!
— I mleko przywarzyć.
— Także nie sztuka. No, ale niech panicz spróbuje.
Podała mu dzbanek z mlekiem.
— W dzbanku warzyć? — zapytał.
— Nie wiem.
— W cóż mam przelać? Dajże mi rondel.
Dziewczę znów rozśmiało się:
— My rondli nie mamy.
Jaś podał mu płaski garnek, w którym się mleko warzyło.
— Ach, widzisz — jest!
Chciał przelać. Jagusia odebrała mu garnek.
— Trzeba wodą popłukać, bo się zwarzy.
— Zapomniałam — oddał garnek i usiadł na ławie, wodząc oczyma za Jagusią.
— Gdzieżeś to biegła, gdym cię zobaczył?
— Na Nową wieś z mlekiem.
— I nie poszłaś?
— Nic się nie stało, Jaś poskoczy.
— Wolisz się ze mną zostać?
— Nie wiedziałam, że panicz do nas zajdzie.
— Więc czegóżeś nie poszła dalej?
— Bałam się — szepnęła cicho.
— Mnie? Czyż ja taki straszny?
— Ej, nie, ale ci mnie taki lęk wziął, żem nóg pod sobą nie czuła i tchu złapać nie mogłam.
— I dlaczegóż?
— Taka głupia... i już — odezwał się Jaś.
— Jaguś, cóż ty powiesz?
Milczała, zamyślona.
Mleko się zakłębiło, Jaś pochwycił miskę, lecz Wacek mu ją odebrał, trzymając przed dziewczęciem. Wylała; gorąca, słodka para rozeszła się po izbie. Postawił miskę na stole. Jaś pochwycił łyżki.
— Jaga, drób! — powiedział.
— Drób, drób! — nalegał Wacek.
Zapłonione dziewczę stanęło za stołem, rzucając urwane kawałki bułki do mleka. Czarne jej oczy świeciły z poza ciemnych rzęs, ręce drżały, a usta wyginały się rozkoszą radości. Zawinęła rękawy od koszuli Wacek zręcznie pocałował ją wyżej łokcia. Nic nie powiedziała, lecz mówił za nią szkarłat na smagławej jej twarzy i gorący oddech, podnoszący młodą pierś.
Nie patrzyła, drobiła wciąż, bułka w mleku pęczniała, w palcach dziewczęcia niknęła.
— Dosyć — rzekł Jaś, podał łyżkę Wackowi i siadł na ławie.
— Jaga, bierz łyżkę i chodź do środka — zaczynajmy!
Jagusia mimowoli usiadła, przy niej Wacek, obok Jaś.
— Uczta nielada! — zawołał artysta, chcąc ośmielić dziewczę.
Podniosła na niego czarne oczy:
— Panicz pewno pierwszy raz siedzi przy takiej uczcie?
— Ale chciałbym siedzieć całe życie.
Domyślała się znaczenia słów, zamilkła, spoważniała, jedząc powoli, jakgdyby się zmuszała,
— Jaga, jesz, jakgdybyś z wesela przyszła — odezwał się Jaś. — Panicz i ja ze swoją łyżką czekamy na ciebie, bierz prędzej.
— Nie czekaj — odrzekła.
— Czekaj — odezwał się artysta do Jasia. — My, chłopcy, jemy, jak wilki, Jaguś powolutku i delikatnie; zwyczajnie, jak panienka.
Zaśmiał się Jaś, zaśmiała się Jaguś i raptownie młodość zawrzała w izbie, a jednocześnie wiosna wysłała słonko przez okno na zwiady. Młodość drżała, wiosna słonkiem się śmiała.
W rozbawieniu i jasnych promieniach musiała się Jaguś ślicznie przedstawić w szarym kolorycie izby, gdzie artysta, co na nią spojrzał niebieskiemi oczyma, szeptał w duchu!..
— Bajeczna!.. niech padnę, bajeczna!..
Jaguś nie słyszała, lecz odczuła kobiecością zachwyt artysty, jaśniała radością i szczęściem. Młody panicz przypadł jej do serca, że nieraz tchu nie mogła złapać.
— Pożywiliśmy się — rzekł artysta, wyciągając rękę do Jagusi — podała mu swoją nieśmiało — i dziękujemy ci, a teraz do pracy. Niema tu blisko chaty starej, rozłożystej lipy?
— Nie całe stajanie — odrzekła. — Szeroka, cienista, na pagórku, widok z jednej strony na Kraków, z drugiej na ciemny las.
— Bosko! — zawołał Wacek. — Jaś, bierz płótno i nieś go pod lipę, tylko ostrożnie. Jaguś, jakie masz gorsety?
— Czarny, wyszywany złotem, i wiśniowy.
— Zawdziej wiśniowy i chodź pod lipę.
— Obiad trzeba warzyć, zanieść go ojcom i siostrze w pole...
— Jaga — przerwał Jaś — sam uskrobię ziemniaków, mleko przegotuję i zaniosę, a ty krowy wydoisz.
— Czy ino wydoisz?
Jaś wzruszył ramionami.
— Idźcie, paniczu, migiem za wami przylecę, tylko się przewdzieję. Panicz będzie mnie malował?
— Święta Panienkę, ale podobniusieńką do ciebie.
— Rety! — szepnęła Jagusia i wpadła do komory. Artysta raz jeszcze powtórzył: — „Bajeczna!“ — i zabrawszy pudełko z farbami i sztalugi, poszedł za Jasiem.
Na wzgórzu stała rosochata lipa, poplątane jej konary, zakończone pączkami, grzały się na słońcu, rzucając cienie na szarą murawę. Opodal stały chaty bielone, na zachodzie kąpał się w niebieskiem powietrzu ciemny kopiec, za nim pod promieniami stał Wawel, otoczony czerwonym murem i wielkiemi wieżycami na straży.
Artysta obejrzał się dokoła, uśmiechnął i zadowolony z siebie, szepnął:
— Bosko! co za myśl świetna, co za pomysł bajeczny, mnie, paryżaninowi, prosto z bulwarów, przejść odrazu do polskiej wioski, kąpać się w wiosennem słońcu i przeglądać w czarnych oczach dziewczęcia, zdziwionych — i tem zdziwieniem rozkosznych.
Ustawił sztalugi, na n ch[1] płótno, odznaczył pagórek i z gorączkowym pośpiechem zaczął szkicować drzewo. Jaś patrzył chwilą, lecz widocznie anudzony bezczynnością, zawołał:
— Jagę przyślą, a sam wezmą się do skrobania ziemniaków.
— Przysyłaj — odparł artysta, znacząc szybko, aby w dobrem miejscu ustawić Jagusią.
...Mnie, paryżaninowi, dają do roztrzygniącia kwestję skrobania ziemniaków?... Ale to pycha, boska pycha! Tak jestem rad z wynalazku dla artysty wioski polskiej — i to pod samym Krakowem — że mi z radości serce drży. Poczciwcy bratają się z ludem przez dziewczęta, przychodzące do szkoły! Chcecie lud wprowadzić do sztuki, schodźcie się do jego siedzib, jedzcie z nim razem drewnianą łyżką i razem z nim skrobcie ziemniaki!... Głupcze, ty przecie nie skrobisz?... Ale będę skrobał z Jagusią.
Zaszeleściało... zarumieniona Jaguś zbliżyła się wolno i nieśmiało. Jasna spódniczka, wiśniowy gorset, korale, śnieżnej b ałości[2] koszula, kryza haftowana około szyi, warkocze czarne, połyskujące, lecące na plecy, i rzęsami zasłonięte oczy.
— O; la Boga! Jaguś, jakażeś śliczna! — zawołał Wacek — a czyż ja to potrafię takuteńką cię wymalować, jeżeli nie ulituje się nade mną Święta Panienka!
— Żartuje sobie panicz z biednej dziewczyny — odpowiedziała wesoło.
— Te oczy — szeptał — przysłonięte do połowy rzęsami... pochwycić ich blask, ich siłę i tak rozkosznie przysłonić, to przecie sztuka... — Jaguś — zwrócił się do dziewczęcia — podaj mi rękę i spojrzyj na mnie.
Podała rękę, lecz odwróciła głowę, czarne warkocze, zaplecione wstążkami, lśniły. Wacek przerzucił je poza ramiona, posadził ją na ziemi, ułożył odpowiednio, popatrzył, poprawił, otworzył pudełko, wyjął paletę, farby, umieszał i malował szybko, znacząc postać dziewczęcia. Odsunął się od płótna, patrzył i znowu do niego wracał.
Zaciekawione gospodynie wyszły z chat, przypatrując się zdaleka. Nie śmiały zbliżyć się do panicza, co Jagę maluje na Świętą Panienkę, lecz były zgorszone tą śmiałością.
— Z wiejskiej dziewczyny brać takie podobieństwo — to przecie grzech.
— A jeżeli biskup pozwolił?...
— Zawsze grzech — powtarzały surowsze i starsze kobiety, gniewne, że której z ich córek nie wziął, jeno taką, co nie ma całego majątku więcej nad mórg, gdy każda z ich córek będzie mieć przynajmniej po pięć.
— Ale Jaguś najurodziwsza z całych Bronowie, wielkich i małych!. ..
— Chuda, czarna, ślepie, jak smoła...
— Gadajcie zdrowi! ona cała dyszy urodą i urokami. Rzuciła je w Krakowie na ślicznego panicza i aż go tu za sobą przywiodła.
— A jak ci się wystroiła, kosy założyła na ramiona, kryza u koszuli, gorset, co go ino na Wielkanoc kładzie, i leży se, jak pani.
— A może ona i zostanie panią?!., wszystko w ręku Boga!...
— No, no, my już wiemy, na czem się to państwo skończy.
Kumy zazdrosne wróciły do chat, a kumy, przychylne rodzinie Czepców, zostały, patrząc z lubością na młodą parę.
— On, jakby jakie książątko, ino mu pióra orle przypiąć, a ona, jakby królewna zaczarowana, w wiejską dziewczynę.
Odeszły, w głowach ich zaczęły się roić legendy.
Praca szła — królewicz malował — zaczarowana królewna, siedząc zamyślona na murawie, marzyła o królewiczu, bojąc się na niego spojrzeć, bo przecież on wciąż patrzył na nią.
Po godzinie, artysta zawołał:
— No, Jaguś, odpocznijmy sobie!
Dziewczę spojrzało na płótno i zaśmiało się serdecznie.
— To ja mam być, niby jako Święta Panienka?... Oj, oj, panicz tylko żartują i taki z niego malarz, jak ze mnie święta.
— Więc któż ja jestem?
— Albo ja wiem — szepnęła, spuszczając oczy — może jaki utajony królewicz.
— Ej, dziewczyno, żartujesz sobie z biedaka, co musi ciężko na życie pracować.
— Pono wszyscy utajeni królewicze tak mówią — zaczęła miąć kryzę około ręki.
— Jeżeli ja królewicz, toś ty utajona królewna.
Zaśmiała się cicho i smutno.
— Znają mnie tu — ubogą dziewczynę.
— Zaczekaj, Jagusiu, tydzień, a najdłużej dwa, wtedy zobaczysz takusieńką na płótnie, jakeś sama, tylko, że ta, na płótnie, nie będzie tyle ładna, co żywa.
— Mówią ludzie: piękna, jak malowanie.
— Aleś ty piękniejsza... i basta!
Spojrzała i spłonęła, nie śmiała przeczyć, tylko głową wstrząsała, że nie wierzy.
— Nie wierzysz, to i lepiej, bo jakbyś uwierzyła, tobyś na mnie spojrzeć nie chciała.
— Jabym nie chciała? — szepnęła smutno i westchnęła.
— Jaga, leć odcedzić ziemniaki! — wołał Jaś.
Jaguś, rada wołaniu Jasia, uciekła.
— Bajeczna! — szeptał artysta, patrząc za biegnącą dziewczynę, promieniejącą w słońcu, zgrabną, silną, choć jeszcze wiotką. — Jakaś ludowa baśń, w której jestem przebranym królewiczem, dziewczę — zaczarowaną królewną, przesuwa się przed mojemi oczyma, tkwię w niej, odczuwam ją, tworzę... i pewno dlatego tak mnie ciągnie i pochłania.
Dziewczę zniknęło w chacie, Wacek siadł na murawie, zebrał pędzle, ułożył je w pudełku i umył ręce w płynącym obok wzgórza strumyku.
Przyszedł Jaś.
— Cóż Jaguś? — spytał go artysta.
— A nic, jak tylko odcedziła ziemniaki, poleciała do okna i wyglądała za paniczem.
— Gniewasz się o to na nią?...
— A za co?! Zwyczajnie, dziewczyna. Wszyćkie dziewczyny wyglądają za chłopakami,
— A ponieważ ja jestem chłopak,..
— Prawda! — zawołał.
— A więc wszystko się dobrze dzieje.
— A ino!
— Weź płótno, ja poniosę sztalugi i pudełko z farbami — i do karczmy.
Żyd schował płótno do pustej szafy i klucz od niej oddał artyście. Wacek i Jaś napili się dobrej a mocnej, zjedli razem z piętnastu jaj jajecznicę. Chłopiec odprowadził artystę do gościńca, uścisnęli się za ręce, jak przyjaciele.
— Powiedz Jagusi, że jeżeli i jutro będzie tak samo świecić słonko — przyjdę.
— Dobrze! — zawołał Jaś, biegnąc do domu.
— Niech czeka na mnie w tym samym gorsecie!...
— I w koralach, i w obszywie, jak dziś. Co niema czekać, do roboty przecie nie chodzi, ino domu pilnuje — dokończył Jaś, odwróciwszy się na gościńcu, i dalej pomknął ku domowi.
Wacek wracał do Kr kowa[3], było mu ciepło i wesoło, dziewczę patrzyło na niego przez okno. Myśl ta podniecała go. Szedł wolno, przed sobą miał Wawel, zboku, otulony przezroczystą gazą, kopiec, biała droga gościńca ginęła wśród ciemnych drzew, z pośród których wyglądały szare mury łobzowskiego zamku, Z zielonego walu wysunął się pociąg, cicho przemknął po szynach i znikł na zachodzie.
W naturze, w dziwnym a przyjemnie budzącym nerwy zapachu, czuć było wiosnę. Jakaś rozkosz utajona szła z południa na ziemię i brała serca ludzkie. Artysta odczuwał zrodzoną w nim rozkosz, miłość do życia, świata i wiosny. Stawał, rozglądał się, chwytał głęboko w płuca powietrze, oddychał wolno. Dziwna radość wypełniała mu serce, czuł się jakoś odrodzony i zmieniony.
...I ukazał mi się żywy kwiat, pierwszy wiosny kwiat wśród natury, jeszcze surowej i czarnej. Wyszła niespodzianie i stanęła na rozłogu w promieniach słońca i bajecznie kolorowa, płonęła. Za nią chaty, dwie smukłe topole, biała droga, skiby czarne zoranej ziemi i koślawy żuraw studni. Powietrze drży od ciepłych promieni słońca. Kocham mój rodowity pejzaż i te jasne, wesołe na nim plamy, A pewno kocham w naszym pejzażu i nasz lud wesoły, gwarny, ochoczy, biedny a szczęśliwy, zuchowaty, szczery i prawdziwy!... Jaguś i brat jej Jaś!... Jaguś zaśmiała się z Madonny!... Malować Madonnę, gdy przede mną wiosna, a ona, jako jej kwiat, stoi mi przed oczyma. Bajeczna w ruchu i kolorze, w otaczaniu. Czarne skiby roli, biała droga, a ona — zjawisko — płonie wśród słońca... Wracam do pejzażu. Leciałem do Paryża po plener, przyleciałem z Paryża z plenerem i mam go tu zaprzepaścić... Pokażę wam!
Chciał wracać, zamazać płótno i wziąć się do pejzażu.
— Jutro przyniosę nowe, niższe nieco, a dłuższe.
Wiosna, plener, a ona, Jaguś, jako rozkoszna plama. Mam czas na portret Jagusi, teraz trzeba pokazać ludziom, com przywiózł z Paryża, tkwić w ludzie i przez lud wydobywać z nicości sztukę polską.
Zwolnił kroku, zamyślił się i po długiej chwili zadeklamował:

„Ukochałem lud biedny nad miarę,
Bom się jego pleśnią wykołysał,
Ukochałem zwyczaje i gwarę,
Które, dziecko, z piersi jegom wyssał.“[4]

— Ludu mój, ja cię dźwignę w sztuce i postawię na wyżynach, a ciebie, Jaguś, unieśmiertelnię!...
Na drodze mijał go wóz w półkoszkach, zaprzężony w parą koni. Na wiązce siana siedział syn gospodarski w białej płótniance i spiczastym kapeluszu. Zwolnił.
— Gdzie panicz idą?
— Do Krakowa.
— Siadajcie, podwiozą was pod bramę Florjańską.
Wacek, rad zbliżyć się do ludu, skoczył na wóz, siadł na wiązce, wyjął papierosa, podał go towarzyszowi, zapalili i zaczęła się przyjacielska pogwara, jakgdyby się znali od dziesięciu lat. Wacek dowiedział się, że towarzyszowi na imię Kasper, że jest synem gospodarza na dziesięciu morgach, że jedzie do miasta po węgle, że zasiali już groch i owies, że Jaguś biedna, ale ona i jej siostra najpiękniejsze dziewczyny w całych Bronowicach. Że parobcy i dziewuchy przepadają za malarzami, że jak ich niema na jakiem bądź weselu, to ludzie mówią, że niema radości i rozweselenia... Że malarze od dziewcząt, które zarabiają od nich przy pozowaniu, wiedzą, co się dzieje we wszystkich wsiach naokoło Krakowa, a najwięcej wiedzą o weselach i wyborach. Na weselach nie ustępują kroku najtęższym parobkom, przy wyborach radzą ogniście...
Przy rogatce zsiedli z wozu; Wacek zaprosił Kaspra na wódkę. Po wódce przekąsili kiełbasą i znów się napili, siadając na wóz, jak starzy przyjaciele.
Kasper przez miasto papierosa ćmił i jechał siarczyście, aby łyki wiedzieli, że jedzie syn gospodarski z Bronowic! Wacek mu to chwalił, lubił rycerski animusz, pogardę dla łyków i siarczystą jazdę.
Przed bramą Florjańską pożegnali się. Wacek przyrzekł odwiedzić Kaspra w jego zagrodzie.
Wzięty stanowczo przez wiosnę i lud, poleciał do pracowni, zwołał kolegów, radzili...
— Co nam po ornamentach, pompach, napuszonych banalnością, co po uroczystościach, aksamitach, jedwab ach, manekinach, odgrywających niby jakieś role!? Fałsz, blaga, pozór, nieszczerość, jasełka, robota, szych, tombak!... Pejzaż, natura, lud nasz polski; czerwone kaftany, śpiczaste kapelusze...
— Gorsety, haftowane złotem, od których leci zapach wiosny i naszych pól! — zawołała młodzież.
— A zatem — do ludu, panowie, w nim odrodzenie naszej sztuki, w nim prawda, szczerość, natura...
— Do ludu! do ludu! — wołali chórem.
— Mój kochany — zabrał głos Dyzma — tobie się zdaje, żeś ty go odkrył, żeś go wynalazł, jak nową gwiazdę na firmamencie, dlatego, że za jedną białą spódnicą w różowe kwiatki poleciałeś do Bronowic i chcesz z niej zrobić Madonnę na piasku albo na trawie... Latałeś po Paryżach, gdyśmy lud garnęli do siebie i dziś mamy na ładniejsze modelki. Trzeba z ludem się zżyć, bawić się z nim, kochać go, żeby potem malować. Wynalazł lud, odkrył księżyc i to dla nas, którzy od kilku lat patrzymy na niego...
— Dyzma, dajno pokój, nie studź zapału Wacka, on, jak młody wyżeł, co pierwszy raz zobaczył zająca — skomli i jęczy z radości.
Pracownia zabrzmiała śmiechem.
— My tu wszyscy jesteśmy ludowcy — mówił dalej Dyzma — i cieszymy się, że i ty odgadłeś, że przyszłość naszej sztuki leży w prawdzie, a prawda — to pejzaż, powietrze, słońce i przepyszne plamy ludu naszego... Ale cóż? Zobaczyłeś śliczną dziewczynę i robisz z niej Świętą Panienkę!
— Właśnie pejzaż! — krzyknął Wacek — a ona w nim, jako polny kwiat wiosny, bajecznie kolorowa!
— Wiwat! Wacek, to co innego!...
— Zostaw to lizusom i partaczom świętych pańskich. Partacze dlatego są lizusami, bo czują, że partaczami zostaną całe życie.
— A więc — mówił Wacek spokojnie — cieszę się, żem wpadł na waszą myśl, zrozumiał wasze pragnienia, trafiłem w sedno waszej idei. Nie potom leciał po plener do Paryża, żeby go później zdradzać!...
— Wacek, my czujemy, że ty go nie zdradzisz.
— Nie, nie zdradzisz, wiemy o tem — dodał Dyzma. — A teraz, panowie, nowa idea! Chodziliśmy do ludu, jak wypomadowani na gładko panowie, frajery, niżniki żołędne, kołtuny. Jeżeli zbratać się z ludem, to stać się nim! Nie jestem deklamatorem, jak Wacek, i kończę: idziemy do ludu w sukmanach, płótniankach, kaftanach, śpiczastych kapeluszach z pawiemi piórami i w wysokich butach z podkówkami.
— Z podkówkami! — wołała uniesiona młodzież.
— Żeby dziewczęta nie mogły odróżnić malarza od parobka.
— To właśnie!...
— Gdy wejdziemy naprawdę w lud, wtedy on inaczej będzie wyglądał na naszych obrazach.
— Racja, racja!...
— Pierwsze wesele, a na niem ani jednego z naszych, jako surdutowca, uczesanego na gładko.
— Śmierć surdutowcom! — zawołali, śmiejąc sią.
— Poznają malarzy!
— Panowie — zaczął Wacek — idea znalazła swój wyraz! Dyzma odkrył jajko Kolumba.
— Łamalibyście sobie łby bez mego odkrycia, chodzili, jak pijani, i nie trafili do ludu.
— Do knajpy, oblać wynalazek!...
Wacek przed wieczorem posłał chłopaka ze szkoły z nowem płótnem do bronowickiej karczmy, a sam wrócił do mieszkania, ułożył się na sofie, pochwycił ulubionego Słowackiego i rozkoszował się nim. We wszystkich blaskach swego życia porywał Słowackiego, aby ducha topić w pieszczotliwym rytmie i muzyce poezji.
Otworzył książkę bez wyboru i czytał głośno:

„Cóż ja jej powiem? — Ja jestem ubogi,
Pan Regent jasnych atlasów naniesie,
Przyjedzie końmi karemi w kolesie —
Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry,
Jak te barany jutro w Berdyczowie
Przemieni w pereł kałakuckich sznury.
I ją ubierze — że jak aniołowie,
Będzie świeciła miedzy siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.
A ja — co powiem?...
Co ja przyniosę?...“

— Co ja przyniosę?! — zawołał i stanął, jak wryty. — Ja przyniosę — mówił wolno — młodość, serce, zapał do sztuki, plener, samą sztukę. Ja przyniosę naturą, ukradzioną niebu, jak ogień — drganie powietrza, przestrzeń, ciszę, nieskończoność...
Przetarł ręką czoło.
— Komu to wszystko przynosisz?... Ludziom czy tej dziewczynie, która tylko może być ciepłą plamą w twoim pejzażu?... i gorącą krwią mego serca — szepnął. — Do ludu iść, to znaczy kochać go w jego najpiękniejszej postaci, kochać go w jego młodości, w jego wdzięku, w jego prostocie, to znaczy kochać jego dziewczęta, ciepłe, szczere, kochać wiosnę jego życia.
Pochwycił książkę, przesunął kartkę i znowu czytał dalej głośno:

„Nad sianem, nad żłobeczkiem
Aniołek z aniołeczkiem
Ridentes.
Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.
Przyleciały łańcuchy
Łabędzi srebrne puchy
Mutantes.
Puchu wzięła troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku.
Potem je położyła
I sianem nakryła
W żłobiątku.“

— Puchu wezmę troszeczkę, zrobię poduszeczkę dziewczątku. Niech śpi i marzy: o wiośnie, o sztuce i o przebudzeniu myśli...
Zaczął deklamować z pamięci:

„Któż ją ma? czasem gdzieś w pastuszku siedzi.
Ta myśl najczystsza, więc władnąca światem,
A nikt jej krokiem ziemskim nie wyprzedzi,
Choć owce ludem jej — a berło kwiatem...
Widziano więc raz, jako hełmom z miedzi
I królom drogim, okrytym szkarłatem,
Przyszła na pomoc taka bohaterka,
Jedna słoneczna i święta pasterka.“

— A berło jej „kwiatem“. Ona sama kwiatem wiosny, wiosną ludu twego.
Rzucił się na sofę, rękami podparł głowę i marzył bezładnie. Nie wiedział, czego chce, nic nie pragnął. Oczy dziewczątka, przysłonięte do połowy rzęsami, świeciły mu, drgające uśmiechem, kąciki wąski h[5] ust drżały... Czuł ją obok siebie, gonił ją myślą, słuchał, lecz nie słyszał...
...Coś się we mnie przewala, coś przemienia, coś się dzieje, lecz niech mnie piorun trzaśnie czy wiem co? Gdybym mógł przyłożyć ucho do mego serca, posłuchać jego szmerów i dowiedzieć się, czego chce i czego pragnie. Ściąć kosą ten kwiat wiosny — to podle — nigdy!... Niech rośnie, niech się rozwija w cieple słońca, w krasie niewinności.. Dlaczego rzucam myśl zrobienia z dzieweczki Madonny? Coby to była za Madonna, klękajcie narody! Słodycz, prawda i te wielkie oczy, patrzące głębiami tęsknoty. Wiosna śmieje się do słońca, a w oczach głębie nieskończoności.
Zerwał się i chodził po pokoju.
...A jednak nie mogę malować Madonny, nasz pejzaż mnie bierze i drgające światłem powietrze. Wszystko mnie bierze — wiosna, kraj rodzinny i dziewczę... Wszystko się łączy i miesza w mej głowie, tworząc jeden wielki plener, którym oddycham, pragnę go przycisnąć do serca i tonąć w nim. Wiosno, ty uroku młodości! Być młodym i wiosnę mieć obok siebie i w sobie — to rozkosz! Jest mi tak dobrze, jak wtedy, gdym zdał maturę, wyszedłem z gmachu szkolnego, spojrzałem na świat i odetchnąłem. Nic nie myślałem, niczego nie żądałem, świat był dla mnie białą plamą, płótnem niedotkniętem — alem oddychał, oddychał, oddychał — już na drugiej stronie, i dziś staję przed rozpiętem na ramach czystem płótnem i oddycham świeżością wiosny i budzącą się wiosną w mem sercu. Nic nie żązam[6] od świata i ludzi. Zato od słońca chcę ciepła, farb, różowej jutrzenki, tęczowych kolorów, złota, gorącego złota, tkanego w powietrzu. Ludzie to plamy czerwone lub białe i moja dzieweczka jest tylko plamą mojego pejzażu. Roskoszna plama! Zrobię ją w ruchu, gdy kładzie zżętą garść zboża, przeginając się rozkosznie. Co tu motywów! co tu motywów! Boże! byle wyjść z tego głupiego miasta.
Nazajutrz raniutko, wynurzył się z poza rogatki łobzowskiej. Biała mgła okrywała świat, a czuło się słońce wgórze, było jasno, biało, przezroczyście. Idąc, kąpał się w mgle, oddychał westchnieniami wiosny, nowe wrażenia, nowe obrazy, nowe pragnienia wciskały się w jego umysł. Rad był tej srebrnej mgle, temu słońcu, które przeczuwał, że jasno świeci wgórze. Dostał się na ścieżkę przydrożną, na drodze panował wielki ruch — piątkowy targ w mieście, wozy ciągnęły wolno, wśród nich ludzie, otuleni mgłą, fantastyczni, jacyś inni, z łagodnemi konturami, zdawało się, że ciągnie armją duchów. Milczała, tylko łańcuchy u naszelników grały, tylko podkowy koni, bijąc twardy gościniec, wydawały głuche jęki.
Poza Łobzowem, na szerokich polach, mgła zbijała się w kłęby, uciekając przed promieniami słońca, goniona ciepłem, rozpływała się cicho, konając na zagonach i trawnikach. Uciszyło się, ludzie już przeszli, słonko grzało rozkosznie, ziemia oddychała wiosną. Od strony drogi żelaznej, z poza wałów, wychyliło się dziewczę. Mgły kładły się u jej nóg, a słonko oświecało białą chusteczką na głowie.
Nie uciekała, przyłożyła rękę do czoła, młodym wzrokiem sokoła wpatrywała się w owiniętego w mgły młodzieńca, uśmiechnęła się radośnie, szeptała:
— Idzie... to on... a któżby inny, tylo on, mój panicz złocisty, pełen krasy i przychlebstwa, co za serce łapie. Idzie mój... a takem ci go wyglądała!... Głupia! głupia! twój!?... Patrzy na jakiegoś królewicza!... Niech będzie, kim chce, tyle uciechy, co z nim. Serce rwie się do niego i raduje się, gdy go ujrzy, a co będzie, to będzie, jedno życie... i już! A Walek? Ej, co Walek przy takim delikatnym paniczu, co bławatami swych ślepi zawraca, a głosem ciągnie, a pańską mową podbija — grzeczny, przyścipny. Niech, co chce, będzie, jedno życie, lgnę do niego i już!... Byłeby się tylko o tem nie dowiedział, bobym się spaliła ze wstydu. A któż mu powie?... Chyba ta sroka, co siedzi na słupie i słucha, wygada. A niech mu powie, jeżeli mowę sroki zrozumie — rozśmiała się. — Ale on gotów z moich ślepi wyczytać, z mego zawstydzenia, z mego głosu, bo ja głupia jeszcze jestem i kryć się nie umiem. A jak wyczyta, to co? Ucieknę i schowam się, choćby w mysią dziurę, niech mnie znajdzie... Zarazicko mi się spodobał, w szkole na schodach, kiedy tak ślepia swoje we mnie utopił, myślałam, że padnę. Tego topienia ślepi we mnie nie mogłam znieść i uciekłam. Nie pomogło, przyszedł tu! Idzie... idzie... wywija laseczką, zdaje się, że mnie już dojrzał...
Pochwyciła blaszankę z mlekiem i pomknęła ścieżką naprzód.
Młode serce mocno się biło, nożyny uginały się, ze strachu bladła i kraśniała, a idąc, powtarzała w duchu: — „Niech się dzieje, co chce... jedno życie!“
— Jaguś, tak rano? — zawołał Wacek, zdejmując na przywitanie kapelusz.
— Hej, hej, panicz mówią: — rano, a to może i późno. Słonko rozpędza mgły i niedługo stanie nad zamkiem.
Zatrzymali się naprzeciw siebie. Wacek wyciągnął rękę, Jaguś podała swoją. Chciał ją podnieść do ust — wyrwała.
— Nie chcesz, żebym ci rękę ucałował?
— Nie — szepnęła, oblana szkarłatem. — To ja powinnam panicza.
— Ty mnie?
— Tak powinno być, bo ja młodsza — odpowiedziała śmielej. — I żeby panicz całował taką spracowaną, czerwoną łapę, to już chyba niedługo byłby koniec świata.
— Właśnie spracowaną. Gdzież idziesz?
— Do Łobzowa, z mlekiem.
— Odprowadzę cię.
— Żeby ino ludzie nie gadali.
Poszła, Wacek obok niej.
— Cóż mają gadać?
— Byłe nieco — u ludzi o gadanie nie trudno.
— I robisz sobie co z gadania ludzkiego?...
— Jeszcze czego! ale tatuś, matusia wydziwialiby na mnie i na panicza. A Walek, to już, o la Boga!
— Któż to jest ten Walek?
— Gospodarski syn, będzie miał z pięć morgów gruntu na siebie, delikatny, na książce dobrze się zna.
— Dawno się znacie?
— Jeszcze z błonia, potem ze szkoły. Pasaliśmy razem i razem do szkoły chodzili.
— Umiesz czytać?
— Galanto! i piszę przecie.
— Napiszesz do mnie list?
— O czemże?
— Co się dzieje u was na wsi.
— Tegoby nie spisał na wołowej skórze.
— Cóż takiego?
— Różności rozmaite... i już!
— Walek — ładny chłopak?
— Niczego — śwarny, co się zowie.
Wacek nie miał pojęcia o znaczeniu wyrazu „śwarny“ w tak wysokim stopniu.
— A ja śwarny jestem dla Jagusi?
— Panicz, to co innego! — panicz jest paniczem, a Walek — Walkiem.
Wackowi markotno się zrobiło, raptownie Walek jakby stanął pośród nich.
— Walek kocha cię, Jaguś?
— Nie wiem — szepnęła — coś tam plecie, że się wlubiła jego dusza we mnie...
— A twoja wlubiła się w niego?
Podniosła swoje czarne ślepia i wlepiła je w Wacka, na chwileczkę zasłoniła je rzęsami, rumieńce zakwitły na jej smagławej, podpalonej twarzy, westchnęła cichutko i łapiąc całą siłą w płuca powietrze, przyśpieszyła kroku.
Szli, zamyśleni, obok siebie, słońce stanęło nad zamkiem, mgły, kłębiąc się, leciały za kopiec, ziemia, dobra rodzicielka, grzała się pod promieniami słońca, zdaleka widać było srebrem migocące wody Wisły.
Wackowi smutno się zrobiło, dziewczę nie śmiało przemówić. Dla przerwania ciszy deklamował półgłosem:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.

Przyleciały łańcuchy
Łabędzi srebrne puchy
Mutantes.

Puchu wzięła troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku

Potem je położyła
I sianem nakryła
W żłobiątku.“

Przestał, dziewczę stanęło, patrząc, rozrumienione, na młodego chłopca.
— Takiej kolędy nie słyszałam — szepnęła.
— Podoba ci się?
— Okrutnie.
— Nauczyć cię?
— Żebym ino spamiętała.

„Puchu wzięta troszeczkę
Zrobiła poduszeczkę
Dzieciątku.“

— Piękniusie.
— Napiszę ci, a zato na przyszły raz, gdy się zobaczymy, musisz mi ją zaśpiewać.
— Spaliłabym się ze wstydu! — i nie wiem jak?
Zaczął śpiewać:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.“

Jagusia cichutko powtarzała za nim. Stanęli przed długo ciągnącym się murem.
— Polecę, mleko oddam, wrócę migiem. Pobiegła szybko i cicho zniknęła. Była boso.
— A więc, Walek — bogacz!..

„Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry.“

...Jam, biedny, nie mam nic, ani jednej morgi, tylko tyle, co się wyroi we łbie i na płótno wlezie...

„Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.“

...A ja co powiem?..
Wybiegła z furtki, pędząc do chłopca z całych sił.
— Paniczu! — wołała — prawda, że niedługo?
— Migiem!
— Żal mi było czasu z grubą Niemką siedzieć, wolę słuchać śpiewu panicza i jego ślicznego gadania.
Stanęła, jak wryta, nieśmiała, zdawało się jej, że za dużo powiedziała, że zdradziła tajemnicę swego serca, pragnęła uciec, lecz nie było rady.
— Cóż, Walek — bogacz? — zapytał serdecznie.
Odwróciła się, blaszanka drżała w jej ręku.
— Wracajmy — szepnęła.
Szept ten wypełnił serce Wacka i rozgrzał je. Szli szybko. Jagusia — do gospodarstwa, Wacek za nią — do płótna. Słońce ruszyło z zamku i na kopiec paliło, powietrze drżało, natura rozkosznie oddychała... Jaguś, jak wiosny kwiat, a przy niej Wacek, smukły, zgrabny, rozmarzony. Milczeli — zato ich serca mówiły, wsłuchując się w tę czarującą mowę wiosny. Wietrzyk od południa pieścił im twarze, wdali majaczył siny, tajemniczy pas lasu.
— Paniczu, jeszcze raz tę kolędeczkę — prosiła.
— A czy mi jutro sama zaśpiewasz?
— Spróbuję.

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki

Cantantes.“

Śpiew szedł po rosie daleko. Dziewczę, porwane silnym głosem chłopca, śpiewało coraz śmielej.
— Będziesz pamiętać? — zapytał Wacek, przystając.
— I jak jeszcze. Nauczyłam się czytać w niecałe trzy miesiące. A teraz, niech panicz postoi chwilkę, polecę sama naprzód, do izby, uwarzyć mleka, jak wczoraj. Gdyby nas ludzie razem wracających widzieli, byłyby wielkie dziwy, a tak panicz zajdzie do izby sam, jak nic — i już. Zrobi to panicz — zaczeka?
— Jeżeli się boisz ludzkich dziwów — zrobię, zaczekam.
Popędziła boso wgórę wąwozem, na głowie biała chusteczka migotała w blasku słońca, czerwony gorsecik odbijał makiem.
— Bajeczna! — szeptał Wacek — bajeczna!.. I bajecznie kolorowa...
Rozbudzony bajeczną kolorowością dziewczęcia, wbiegł po spadzistej krawędzi na wyniosłość wąwozu i szukał wzrokiem pejzażu — ram, w którychby tę bajecznie kolorową plamę umieścił.
Poza wioską spostrzegł rosnącą olszynę nad brzegiem potoku, linja jej łamała się biegiem wody, pośrodku tworząc bramkę, za nią woddali niebieskawe powietrze, a białe, puchowate chmurki ciągnęły naprzód.
— Na pierwszym planie moja kolorowa, śmiejąca się do słońca. Co za myśl, może sztuka przestanie palić fajkę i spojrzy na mnie. Ale cóż! stara, twarda, jak krzemień! A niech ćmi fajkę do skończenia świata i milczy — my swoje...
Pobiegł do karczmy zabrać płótno.
— Tomaszowa dziewucha zabrała bułki — odezwał się karczmarz, podnosząc jarmułkę na przywitanie.
Wacek rzucił mu srebrnego guldena, pochwycił płótno, farby, sztalugi i wybiegł.
Karczmarz kręcił głową:
— To pan, kiedy rzuca guldenami, jak miedzią. Na cosik się zanosi. Gdybym ja był Tomaszem, nie dałbym dziewczyny malować. On ją pomaluje!... Znam ja ich, tych krakowskich lakierników — oni malują, aż zmalują. Ten przynajmniej pan, płaci po pańsku, no i z gęby na panicza patrzy. Tomasz — głupi, powinien lakiernika odpędzić, a Walka trzymać... Walka trzymać całą garścią!...
Wacek wybrał miejsce. Bramkę, utworzoną z olszyny, umieścił na środku zielonej łąki, na lewo naznaczył miejsce na wielką lipę, wgórze — białe, wełniste chmury, wtem Jagusia srebrnym zawołała głosem:
— Paniczu, śniadanie!
Uczuł po ciele elektryczny prąd w postaci drobniutkich szpileczek. Rozkoszne ciarki trwały chwileczkę, obejrzał się. Na wyniosłości, skąpana w słońcu, różowa spódniczka, czerwony gorset i biała na głowie chusteczka zlewały się w świetlaną całość.
— Mleko wystygnie! jest świeże masło i bułki, i chlebuś, na co stać chudziaków. Chodżże, panicz, chyżo, Jaś popilnuje płótna.
Odwróciła się w stronę chałupy, wołając:
-Jaś! Jaś!
— Bajeczna!.. bajeczna!.. — szeptał Wacek, zapatrzony.
Wyszedł Jaś z miseczką mleka i wielką kromką czarnego chleba.
— Siadaj, gdzie panicz stoi, jedz sobie powolutku i pilnuj płótna.
Zbiegła z wyniosłości ku chacie, Wacek za nią.
Byli sami — chłopcu oczy świeciły, ręce mu drżały, milczał. Dziewczę, z początku zafrasowane, ośmielało się z każdą chwilą. Wewnętrzna radość rozpierała jej serce, wyglądające na świat przez oczy. Kąciki ust i dołeczki na twarzy, tworzące się przy każdym uśmiechu, drżały.
Chłopiec zapanował nad sobą, jedli z jednej miski i gwarzyli o wiosce i Krakowie. Naiwność dziewczęcia brała go, słuchał jej szczebiotu z niekłamanem upojeniem. Był on dla niego nowością, siłą, prostotą i zarazem stimmungiem uczucia, dostrojonym do jej kolorowości... Słońce przez otwarte okienko wdzierało się do izby, pozwalając artyście przeglądać się w czarnych głębiach oczu, podziwiać jej białe, wąskie czoło i niebieskie żyłki na skroniach, nosek prosty, podpaloną cerę i uśmiech.
— Za ten uśmiech możnaby pójść do piekła — szeptał Wacek w duchu.
Nagle zaciemniało w izbie, ktoś zasłonił okno, chłopiec i dziewczyna spojrzeli na siebie.
Za chwilę krowa wsadziła łeb przez okno, jeżykiem przyciągnęła kromkę chleba i jadła spokojnie.
— Łaciata się urwała! — zawołała wystraszona Jagusia.
Wybiegła, Wacek za nią.
Krowa powoli wysunęła głowę, poszła wolno do studni napić się wody, wciągnęła głęboko wiosenne powietrze, spojrzała na dziewczynę.
— Wracaj do stajni! — wołała Jaguś.
Krowa spojrzała na nią, zaryczała wesoło, wypadła z opłotków i całą siłą pogalopowała w pole do olszyny.
— Paniczu, ratuj! łaciata gotowa nogi połamać — nieszczęście!
Biegła za nią z całych sił, Wacek za dziewczyną.
— Co za rozkoszna przygoda! — powtarzał.
Nareszcie udało się dziewczynie zawrócić łaciatą.
Zmęczone, krowa i Jagusia szły wolno. Dziewczę znalezioną gałązką poganiało krowę... Wacek puścił ją naprzód. Kąpały się w słońcu i niebieskawym kolorycie. Dziewczę z fantazją podnosiło gałązkę wgórę.
— Mam gotowy pejzaż!... Jaguś i krowa, co za pyszne plamy na pierwszym planie! za niemi łąka i oddzielająca ziemię od nieba, olszyna. Poza bramką niebieskawa nieskończoność, zakończona białemi chmurkami.
Zapomniał o całym świecie, dopadł płótna, naznaczył miejsce dla dziewczęcia, przed nią postawił łaciatą i dalej wziął się gorączkowo do pracy.
Jaguś weszła do izby i wróciła, siadła na wrotkach, wołając:
— Paniczu, mleko docna wystygnie!
— Nie jestem głodny — odpowiedział.
— Sama będę jeść? — odezwała się tak smutno, iż Wacek rzucił pędzle, poleciał do niej. Pochwycił ją, jak dziecko, na ręce i postawił na ziemi.
Zarumieniona i zawstydzona, uciekła do izby, myśląc sobie w duchu:
— Taki mocny, a jaki ci delikatny! Matkaby milej dziecka nie podźwignęła.
I znowu w izbie zostali sami: ośmielona pewną nieświadomością siebie dziewczyna i artysta młody, o gorącej krwi, z zapierającym płuca oddechem.
— Panicz okrutnie się rwie do malowania — zaczęła.
— Bo widzisz, Jaguś, musiałem znaleźć miejsce na obrazie dla ciebie i dla łaciatej.
— To panicz mnie i łaciatą wymaluje? Ja i taciata będziemy podobniusieńkie?
— Jak dwie krople wody.
— Może dolać mleka?
— Chcesz mi pochlebić, żebym cię ładną zrobił!
— Ani mi w głowie, bo jak będę ładna, to nie będę podobna do siebie i cóż mi z tego. Chciałabym się obaczyć takusieńką drugą na obrazie.
— I cóż z tego?
— Zaśmiałabym się do siebie samej, bo przecie choć raz ujrzałabym całą.
— W Krakowie zaprowadzę cię do wielkiego lustra.
— Co mi tam lustro, co ino podrzeźnia, ja chcę żywej, coby się śmiała do mnie, a ja do niej.
— A jeżeliby płakała?...
— To i ja z nią! Myśli panicz, że ja nie płaczę? I jak jeszcze, kiej mi ino smutno na sercu.
— A kiedyż ci smutno?
— Wieleż to razy tęsknica mnie schwyciła za gardło, panicz tego nie rozumie, bo pan, ale u nas, u biedaków, smutku więcej, jak radości...
Posmutniała i zamyśliła się, zostawiając łyżkę w mleku. Wacek mimowoli objął ją ręką wpół i przycisnął, drugą głaskał pieszczotliwie po twarzy. Położyła głową na jego piersiach i patrzyła daleko przez otwarte okno. Chłopiec rozgarnął jej krucze włosy i pocałował w czoło. Cicho oddychała, jak myszka.
— Jaguś! — szepnął.
— Co?
— Wracajcie do płótna! — wołał Jaś. — Marcinowe prosiaki wyleciały na drogę a ja muszą iść w pole.
Jagusia wolno osunęła się na ławę. Wacek, wzruszony, pochwycił kapelusz, spojrzał na odwrócone dziewczę i wybiegł nerwowo. Zamyślony, wracał do obrazu.
...Sielanka mnie bierze i jak nieznana siła ciągnie do dziewczyny. Trzeba prędko kończyć obraz i w nogi. Jedna chwila zapomnienia, a potem wstyd. Spotwarzać lud w jego wiośnie — hańba... Głowinę położyła na moich piersiach, jak ojcu, i oddychała spokojnie, jakby usnąć miała. Rozkoszna jest wiosna naszego ludu... Ty przecież nie jesteś brutalną naturą, ani wilkiem, ani rozbestwionym prusakiem... Podłym nie jesteś!... Ale kiedy głowinę oparła, jakaż była wtedy swem dzieciństwem i swą nieświadomością pociągająca...
Rozmarzony, malował. Słońce grzało, pary szły wgórę i niebieskawym urokiem zalewały świat. Poza bramką z olszyny białe chmury łączyły się, gęstniały, szły naprzód. Malował zawzięcie, czuł, że jest rozmachany. Zdjął marynarkę, zawiesił ją na gałęzi drzewa — malował. Kapelusz nasadził na tył głowy, rękawem pot obcierał z czoła — malował...
W południe zbliżył się do niego chłop niewielkiego wzrostu, o siwiejącym wąsie, sympatycznego wejrzenia. Z rysów twarzy odgadł, że to ojciec Jagusi. Wyciągnął rękę, uścisnęli się, zapalili papierosy i zaczęła się gawęda. Artysta usiadł obok ojca na murawie. Zdaleka, od strony chaty, przypatrywała się matka i starsza siostra — Marysia.
— Malowanie — mówił Tomasz — rozumiem, ale kościelne.
— Świętych Pańskich — dokończył artysta.
— Ale tego świeckiego nie kapuję. I poco to smarować, kiej na świecie wszystko jest ładniejsze, wszystko żyje, rusza się, cieszy albo smuci.
— Prawda, macie rację. Ale poco Pan Bóg malarzy stworzył?...
— Na chwałę swoją.
— A kiedy chwały zabraknie, a tu żyć trzeba?!
— I kiej są jeszcze tacy...
— Głupcy — dodał Wacek — że kupują!
Tomasz się rozśmiał.
— Widać, że dużo mają.
— Gdyby im się jeść chciało, a mieli tylko na chleb, nie kupowaliby smarowań na płótnie.
— Nie będą ściągać rzemykiem brzucha, żeby kupić malowanie.
— Z pewnością, ojczulku.
Porozumieli się wybornie. Tomasz lgnął do młodego, a zdrowy rozum ojca Jagusi brał artystę.
— Dosyć na dziś — odezwał się Wacek, czuł, że przy starym malować nie może. Zwinął pędzle, zamknął szkatułkę z farbami, ukłonił się Tomaszowej i Marysi kapeluszem, wziął płótno.
— Pomogę panu — rzekł Tomasz, odbierając płótno z rak artysty.
Poszli razem. W karczmie Wacek kazał żydówce wymyć pędzie w gorącej wodzie, a żydowi — dać słodkiej wódki, sera, masła i bułek. Przepili do siebie i zjadali dary Boże, gawędząc. Stary wyjął fajeczkę, Wacek kupił mu całą paczkę dobrego tytoniu, pakując flaszkę słodkiej wódki do kieszeni sukmany.
Na drodze rozstali się, jak dwaj przyjaciele.
Wacek wracał do miasta z rozhulanemi myślami. Chłonął go pejzaż, dziewczyna piękna, jej siostra, matka, której z oczu dobrze patrzyło, i Tomasz — w nim chłopski rozum i serdeczna dobroduszność.
— Gdyby to tak Pan Bóg dał mi z tymi ludźmi żyć! — zawołał i zaśmiał się. — Z bulwarów paryskich do Bronowic małych, z salonów do chaty. Od wyrafinowanych paryżanek do Jagusi, członek wykwintnej kultury!? A właśnie rzetelna kultura łączy się z prostotą. Rad był z tego odkrycia, lecz w tej chwili przyszła refleksja. — Co jabym robił całe życie, całe długie życie? Drapałbym do Monachjum, a potem znowu wrócił do Bronowie małych. W duszy artysty jest coś z cygana, albo każdy cygan jest artystą. Artysta musi zostać całe życie cyganem, jeżeli chce być artystą.
...Jakaż była kolorowa z gałązką wierzbiny w ręku, skąpana w słońcu, przed nią łaciata. Prawdziwe artystyczne uroki wśród natury z polskiej wioski. Zaczął śpiewać:

„Przyleciały wróbelki
Do Panny Zbawicielki
Cantantes.“

...Jestem czegoś rad, jakoś mi swojsko i dobrze. Czy wierzę, że obraz się uda?... Czy dziewczę z palącemi ślepiami, śliczne, naiwne prostotą, polskie dziewczę położyło piękną głowę swoją na mych piersiach z jakąś wiadomością bajeczną. Kładła ją cicho, jakby na piersiach świętego, a mnie było dobrze, spokojnie, tylko artyzm we mnie grał.
A niech gra wszystkiemi surmami...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – białości.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Krakowa.
  4. Władysław Orkan.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wąskich.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żądam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Maciejowski.