Bajecznie kolorowa/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajecznie kolorowa |
Wydawca | Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp. |
Data wyd. | 1926 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, po białej mgle, deszcz puścił się ciepły, obfity, zapładniający. Ziemia pod nim rosła, drzewa wydawały rozkoszną won wiosny, lecz niebo było zasępione, w naturze — ponuro. Wacek, zły, że nie może lecieć do Bronowic, był zdenerwowany, smutny, stracił raptownie wiarę w siebie i swój talent. W pracowni szkolnej smarował jakiś szkic dla handlarza żyda za dwadzieścia pięć papierków. — Na zapytanie kolegów w kwestji zaczętego w Bronowicach obrazu — odpowiedział:
— Sztuka fajkę pali i śmieje się.
— Szczęście, że się śmieje, bo zwykle pali fajkę, milczy i nie patrzy na nasze smarowania.
— Jeżeli tylko raz spytała się: — „A kto tam?“ — a gdy jej odpowiedziano: — „Michał Anioł“ — kiwnęła łaskawie głową, można się pocieszyć. Jeżeli się nie spytała nawet: — „Kto tam?“ gdy Rafael przyszedł — paliła fajkę wciąż, zamyślona i zła.
— A kiedy myśmy przyszli?...
— Zaklęła wściekle i dalej pali — zawołał Wacek. — My jesteśmy nieporównani w szkicach dla żydów po piętnaście lub najwyżej dwadzieścia blatów...
Na trzeci dzień chmury ustępowały, słonko przez szczeliny coraz częściej wyglądało, świat się do niego rwał. Do szkoły wpadł Jaś, szukał Wacka, znalazł i oddał mu list.
„Mój paniczu, we czwartek wesele Józka Trznadla z Zosią Szafrańcówną. Ja i Marysia jesteśmy za druchny. W samo południe zajedziemy przed kościół Panny Marji, jako do naszej parafji, a potem na Nowej Wsi, w wielkiej karczmie przyjmują drużbowie i kto ma ochotę. Dziewczęta nasze radeby widzieć panoszków ze szkoły w kościele. Przyjedziemy we trzy wozy, to się przecie zabierzemy.
„Cnie mi się bez panicza i tyle, ale deszcz przecie nadstaje... Pozdrawiam wszystkich w szkole.
Agnieszka.“
Wacek czytał. Ręce mu drżały ze wzruszenia, uśmiechał się. „Cni mi się bez panicza — i tyle“, powtórzył trzy razy. List od Jagusi uważał za fakt wielkiej wagi w kwestji społecznej i artystycznej. Zawołał wszystkich ludowców z majsterszuli do siebie. Przyjechali z Monachjum Antek i Franek.
Zebranym odczytał list; powstała wesoła, młoda, tryskająca życiem wrzawa, wołano głośno:
— Z ludem iść — lud to artyzm, pejzaż, wszystko!...
— Po kostjumy, kierezje, plótniaki, kapelusze śpiczaste — rozchodziła się gwara.
Antek i Franek prosili kolegów o pomoc. Nie chcieli być ostatnimi w kwestji ludowej.
Ludowcy ze szkoły, oszołomieni ważnością sprawy, nie myśleli w tej chwili o zabawie, lecz o wielkiej idei wyzwolenia sztuki polskiej z historycznego szkolarstwa, przez lud!... Z aksamitów i jedwabi, przez jasne plamy, podpatrzone na gorącym uczynku natury i drgającego życiem powietrza...
Wielki praktyk w rzeczach ludowych, Dyzma, objął dowództwo. Na wielkiej radzie postanowiono przyjąć własnym sumptem wesele w Nowej Wsi, zebrano, jak na młodzież artystyczną, dość pokaźną sumę, bo aż piętnaście papierków.
Nazajutrz rano Dyzma kazał wymyć w karczmie podłogę; wytoczyć dwie ćwiartówki piwa, garniec słodkiej dla dam, mocnej dla młodzieży, za resztą bułek, chleba i kiełbasy. Ludowcy, przebrani w płótniaki i granatowe żupaniki, w butach z podkówkami, w spiczastych kapeluszach z szerokiemi, złotemi taśmami lub czerwonych krakusach o pawich piórach wyglądali pokaźnie i zamaszyście.
Sam karczmarz mlaskał ustami i kręcił głową.
— Fajnisto — mówił. — Kiedy panowie malarze zaczynają, to już ogniście!...
Trzy wozy, wyładowane, strojne, śpiewające, drżące wesołością, przeleciały galopem. W środku stała Jagusia, wodząc dokoła oczyma. Na głowie miała wysoki diadem, ubrany w kwiaty i złote taśmy. Drobna i młoda jej twarzyczka podobna była do staroniemieckiej madonny w wielkiej koronie. Ludowcy schowali się w karczmie, aby zrobić później tem większą niespodzianką.
— Córka Tomasza, najpiękniejsza z całych Bronowie, jako i jej siostra. Już taki cały ród bogaty w urodziwość — mówił żyd — ale zato ubogi w krajcary.
— Ja go złotem obsypię, rozumiesz?! — zawołał Wacek.
— Daj pan Bóg paniczowi szczęście.
Żyd uniósł wgórę jarmułkę. Wacek wierzył, że wory złota czekają na niego, byle tylko rękę wyciągnął. Uderzył hołubca podkówkami i zaśpiewał krakowiaka. Ochota u ludowców wzrastała w miarę oczekiwania.
Tymczasem weselnicy zajechali na rynek, przed boczne drzwi kościoła Panny Marji. Jaguś, Marysia i wszystkie przygodne modelki oglądały się za malarzami, lecz napróżno. Jaguś odciągnęła Jasia nabok i kazała mu biec do szkoły. Chłopak wrócił smutny, szepcząc dziewczynie:
— Wszystko zamknięte, puściutko, niema tam żywej duszy!...
Wracano z kościoła z wielką brewerją, muzyka grała na wozach, basy jęczały, starościny śpiewały, drużbowie galopowali na koniach, Jaguś wypatrywała oczy napróżno!... stała posępna i zamyślona, pomimo, że Walek, jako drużba, z lasem pawich piórek u czapki, wciąż zawracał obok wozu, rzucając pytania dziewczynie:
— Jaguś, nie cieszysz się, ino jak sowa patrzysz i markocisz?...
Jaguś nie odpowiadała, ostatnia jej nadzieja zgasła za rogatkami.
— Przepadł, jak kamień w wodę, pojechał i zostawił mnie samiuteńką na całym Bożym świecie...
— Walek dziś galanto koło naszego wozu się uwija — szepnęła jej siostra.
— Co mi tam Walek — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
— Więc któż?
— A nikt.
— Wiem ja ci, kto. Ej, głupia, głupia, za królewiczem cnisz.
— Bom zaczarowana królewna — odpowiedziała Jagusia.
Wielkie „hura!“ rozległo się od strony karczmy. Jaguś drgnęła, pokraśniała, radością zaświeciły jej oczy. Dwunastu ludowców, jako dwunastu parobczaków ochoczych, witało weselników. Dyzma z chlebem i solą wyszedł do panny młodej. Oracja jego była krótka, ale wesoła i przyścipna. Śmieli się wszyscy. Wacek przyskoczył i wyciągając do Jagusi ręce, szeptał:
— A mój kwiateczku, mój bławatku, mój skowronku, stęskniłem się za tobą, lecz cóż, deszcz lał, jak z cebra, o robocie na świecie ani marzyć.
Wziął ją na ręce i zaniósł na chodnik.
— A ty? — zapytał.
— Cnełam — szepnęła. — A jakem panicza w kościele i na rogatkach nie ujrzała, to mi się tak markotno zrobiło, żem se rady dać nie mogła. Chciałam wyskoczyć z wozu i lecieć heń! heń!...
— Moje ty dzieciątko!
— Jaguś, Marysia cię woła! — zagadnął w sutej kierezji Walek.
Skinęła Wackowi głową i pobiegła. Walek poszedł za nią. W izbie weselnicy i muzyka, obsługiwani przez ludowców, obstąpili stoły. Kiełbasa, za nią stosy bułek i chleba znikały; piwo się lało, słodka wódka zwilżała gardziołka niewiastom.
Gwarno, wesoło, ochotnie. Wystąp malarzy, ich gościnność, usłużność, stroje — porwały serca weselników. Dziewczęta patrzyły na ludowców rozkosznie, śmiały się do nich, rade im dusze oddać. Parobcy i drużbowie starali się nastroić do grzeczności i uprzejmości ludowców. Z początku było im trudno, czuli się onieśmieleni, lecz później, po mocnej wódce i piwie ciepło się zrobiło, zuchowatość wyjrzała im z oczu, z ruchów, z uśmiechów i konceptów. Zuchowatość, ta krasa krakowskiego parobka, przechodząc we wrzenie, działała na dziewczęta rozkosznemi dreszczami. Zuchowatość ta jednak była łagodzona grzecznością, braną od ludowców...
Żyd z za szynkwasu, gładząc brodę, szeptał:
— Pięknie, delikatnie, ale co będzie później, jak się zacznie z czubów kurzyć?! Co wtedy będzie z panami malarzami? Dziewczęta ino na nich wytrzeszczają ślepia...
W karczmie robił się rozkoszny szmer, z którego jak rakieta wybuchał koncept — za nim śmiech i znowu rozkoszny szmer rozmów, opowiadań, zalecanek... Dziewczęta wodziły za ludowcami ślepiami i śmiały się do nich serdecznie. Jaguś szukała swego, lecz nie znalazła, wyjrzała przez okno i zobaczyła siedzącego na ławie przed karczmą, zapatrzonego. Nieznacznie wysunęła się z izby.
— Paniczowi czegoś markotno? — spytała nieśmiało, stając przed nim. — Czy nie dlatego, żem od panicza uciekła?... Uciekłam, bo się ludzi boję.
— Ależ nie, moje dziecko. Smutno mi jakoś.
— Smutno, na wiosnę, choć panicz sam jak wiosna? Smutno na weselu, kiej wszyscy są?
To miało znaczyć: kiedy mnie masz blisko siebie.
Wacek zrozumiał wyrzut, ujął ją za rękę i pocałował. Dziewczę zadygotało z rozkoszy, wdzięczności i upojenia... Pokraśniało, oddechu złapać nie mogło, nie było w stanie przemówić — zbladło. Szczęściem dla niej, dźwięki krakowiaka wyleciały z karczmy, rozdźwięczały w powietrzu i porwały odrazu Wacka. Zerwał się, objął Jagusię wpół i pobiegł z nią do izby. Sławny był z niego tancerz i sławne krakowiaki śpiewał. Tam, gdzie on, była ochota wielka i animusz rósł.
Skrzypki cięły tak od ucha, że aż serce wrzało. Dziewczęta poskoczyły do ludowców, jako gospodarzy na Nowej Wsi, drużbom i parobkom zostały starościnę i młode mężatki. Pierwszy za starostą stanął Wacek i odrazu krzyknął: — „W lewo!“ Zadudniało, spódnice wykrochmalone furknęły, tancerze, przylepieni do tancerek, z zawadjacką zawziętością i siłą owijali je koło siebie. — Muzyka grała od ucha, serca rosły, gorąco się robiło. Wacek z poza ramion Jagusi jednym rzutem oka objął całą masę.
...Co za pęd — pomyślał — żeby ten pęd uwięzić na płótnie!...
— Odbijanego! — zawołał starosta.
Parobcy porwali dziewczęta, Walek odbił Jagusię i poszedł z nią. Artysta wysunął się z izby, stanął w oknie i patrzył na tańczących, jak na obraz.
...Co za ruchy, co za pęd, na szarem tle izby, a wesołe światło wpada przez okno i barwy rozjaśnia. Ale co za pęd?!.. Uchwycić go na gorąco!... Ach, ten lud, ten lud, jakiż on daje motywy, byle tylko w nim tkwić.
Józef, zwany „księciem bułgarskim“, gdyż w Bułgarji przebywał, w tej chwili przodował. Stanął przed muzyką, zaśpiewał i tak poszedł w lewo, że aż niemal ziemi dotykał. Spódnice szły wgórę, jako skrzydła, wesoło furczące, a muzyka z wielkiej ochoty jęczała. Wacek wydobył notatnik, chciał ująć masę, zbitą w jedną całość, i dać jej ten szalony pęd rozweselonych twarzy, rozigranych spódnic i granatowych, o czerwonych wyłogach, żupanów. Łapał pochylone pozycje rozszalałego wiru. Ręce mu drżały z rozkoszy i radości. Odczuwał w sile swego artyzmu ten szalony ruch.
— Tylko w ludzie tkwić — szeptał, rysując.
— Paniczu, na nas kolej! — zawołała Jagusia.
Skoczył przez okno, objął dziewczyną wpół, do skrzypiec rzucił srebrną koroną i zaśpiewał:
„Oj, nad górą, nad górą
Już się niebo mroczy,
Zdradziły mnie twoje,
Jaguś, czarne oczy.“
— W lewo!...
Taniec szedł, jak burza. Jęczały miarowe odgłosy podkówek, bitych o podłogę.
Wacek stanął przed muzyką, zdjął kapelusz, obcierał czoło, patrzył na Jagusią, że aż jej serce drżało z rozkoszy i kołysząc się, obyczajem wiejskich śpiewaków, ciągnął:
„Rozwija się kwiatek
Między listeczkami,
Tak się rozwijała
Miłość między nami.
Kwiatek się rozwija
I owoc nam wyda,
A nasze kochanie
Czy się na co przyda?...“
Zgrabnie, delikatnie, przytupując, leciutko zawrócił w prawo — pary za nim. Raptem muzyka ucięła wściekłego. Odrazu, jak huragan, cały łańcuch par przewalił się w lewo. Wacek padł siłą rozpędu, zatoczyła się na niego Jaguś, za nią tanecznicy. Wesołe śmiechy wypełniły izbą, muzyka ucichła. Wacek nie ruszał się, zbladł, oczy zamknął.
Pierwsza rzuciła się na niego z krzykiem dziewczyna. Starościny odciągnęły dziewczynę, lud się koło niego skupił.
— Serce mu pękło — szeptano. Jaguś uderzyła w wielki płacz. Podźwignięto go delikatnie i położono na stole.
Jęknął.
— Żyje! żyje! — wołały radośnie dziewczęta. Jagusia przestała łamać ręce.
Wacek otworzył oczy.
— Okropny ból — szepnął. Przysunęli się koledzy.
— Gdzie? — spytali, strwożeni.
— W kostce i kolanie — odpowiedział cicho. Zimny pot wystąpił na jego czole; Jaguś, dygocąc, obcierała mu chusteczką twarz,
— Gdzie Florek? — pytano — wołajcie Florka Kapuśniaka.
Przyszedł Florek Kapuśniak, znany naprawiacz nóg.
— Naprzód mu delikatnie but zzuć — dał rozkaz.
— Rozciąć! — zawołali malarze,
— Zdjąć, szkoda buta — protestowali parobcy.
— Rozciąć! — krzyknęła Jaguś — nie dam zdejmować...
Dyzma wyjął z kieszeni nóż, zrobił otwór, podważył i przeciął od jednego zamachu całą cholewę. Wacek odetchnął, Florek ściągnął skarpetkę, obejrzał, pomacał.
— Puchnie — szepnął — niema czasu. Spojrzał znacząco na kumów, ci pochwycili Wacka wpół, Florek ujął w piętce chorą nogę, jak w kleszcze, kolanem oparł się o stół i pociągnął. W nodze trzasło, Wacek jęknął przeraźliwie, z oczu Jagusi wytrysły łzy.
— A teraz niech doktorzy smarują i robią przeróżne cudactwa, nic nie zaszkodzą, noga będzie zdrowa.
To powiedziawszy, Florek się zaśmiał, za nim chórem kumy, starostowie i parobcy. Kapuśniak, jako naprawiacz i składacz, znanym był na całem Powiślu i szanowanym, jak wyrocznia.
— Chłopak niech leci do miasta po jednokonkę i panicza do ojców i doktorów odwiezie — rozkazywał Florek. — A nie bójcie się, nogi mu nie zepsują, choćby chcieli.
Jaguś wyprawiła Jasia.
Wacek leżał, zmęczony i blady, żydówka podsunęła mu poduszkę pod głowę.
— Całe szczęście, że przyszedł na wesele Kapuśniak i naciągnął przed spuchnięciem — powiedział poważnie żyd, wielki zwolennik naprawiacza.
Chory zamknął oczy, zimny pot występował na jego czoło. Jaguś usiadła przy nim i obcierała mu chusteczką twarz — weselnicy wyszli z karczmy. Dziewczę się obejrzało, nikogo nie było, prócz żyda, a któżby się żyda wstydził, pochyliła się i pocałowała Wacka w czoło.
Żyd się uśmiechnął. Wacek oczu nie otworzył.
— A chociaż ty jesteś ładna — szepnął żyd — to i głupia jesteś...
Wrócili do karczmy. Dyzma, Antek i Józiek radzili cicho przy oknie, zbliżyli się do Wacka.
— Jak się czujesz? — spytał go Dyzma.
— Piekielny ból — odpowiedział — w mózgu świdruje. Boję się, czy kości nie pęknięte.
Otworzył oczy i znów je zamknął, jęcząc cicho.
— Odwieziemy cię — odezwał się Antek monachijski — zaniesiemy do domu, ułożymy w łóżku, otoczy cię rodzina, przyjdzie doktór i coś przecie poradzi na ten wściekły ból.
Wacek zazgrzytał zębami, Jaguś rada była płakać, rzucić mu się na szyję i całować w usta, ale się wstydziła i bała.
— A cóż ja z sobą, sierotą zrobię, jak będzie u ojców leżał? — myślała. — Ani go nawiedzić, ani zabawić, ani popatrzeć na niego. — Szarpnęła zębami chusteczkę i załamała ręce.
Dyzma patrzył na nią, nieznacznie wzruszył głową, spojrzał na Wacka i pomyślał:
— To tak rozwiązujesz kwestję malarsko-ludową? To tak idziesz do ludu i czerpiesz z niego natchnienie...
Zajechał jednokonką Jaś, do karczmy wpadł Florek i dwóch tęgich drużbów, do chorego zbliżył się żyd, cicho radził z Florkiem.
— Ja z Florkiem pod plecy — powiedział głośno — drużbowie pod krzyże, panowie malarze u kolan. Starościna niech trzyma głowę, Jaguś pilnuj nogi, no i marsz.
— Powolutku — prosiło błagalnie dziewczę — powolusieńku.
Ulica Nowej Wsi zaroiła się od weselników i widzów, tłumnie otoczono jednokonkę, lud się rozstąpił, złożono chorego, żyd pożyczył poduszki. Tuż przy Wacku siadł Dyzma, w nogach Antek i pojechali.
— Tylko wolno — prosiła Jaguś, biegnąc obok jadących.
Zaledwo ruszyli z miejsca, skrzypki jęknęły, zahuczały basy, taniec się zaczął. Jaguś szła przy wozie, patrząc na twarz bladą i zamknięte oczy Wacka. Antek przyzwał ją, stanęła na stopniu, jechali wolno. Dziewczę wlepiło czarne swe oczy w twarz chorego. Boleść jej była wielka, strach okrutny, niemoc, rozpacz, żal... Nie powiedziała ani jednego słowa, patrzyła wciąż. Za murowaną bramą wjazdową do miasta pochyliła się, pocałowała panicza w rękę, jakby jaką świętość, zeszła za stopnia i stanęła, patrząc, dopóki jednokonka nie zniknęła.
Wracała wolno, w głowie jej huczało, dreszcze nią wstrząsały, żal cisnął łzy do oczu...
— I może go już nigdy nie ujrzę? A tak mi się wpił w serce, że już bez niego i słonko mi nie świeci, i ludzie nie gwarzą, i uciecha we mnie zamarła, i smutek mnie żre, że se rady dać nie mogę.
Zaszeptała:
„Puchu wezmę troszeczkę,
Uszyję poduszeczkę
I z nią do niego polecę...“
— Ale ci mnie od niego odegnają, jak psa!...
Rozpłakała się serdecznie.
— Odegnają, jak psa — powtarzała, płacząc żałośnie. — Przyszedł... jak wietrzyk z południa przemknął... i już go moje oczy nie zobaczą...
Od rogatek skręciła w pole, nie chciała wracać obok karczmy, muzyka drażniła jej nerwy, nie mogła jej słuchać i nie mogła patrzeć na uciechę ludzką, kiedy jej się serce krwawiło.
Ścieżkami dotarła do chaty, zamknęła się w niej, usiadła za stołem, oparła głowę na rękach i patrzyła na świat, na niebo jasne i przelatujące po niem białe chmurki. Niebo było dla niej smutne i smutna była lipa, jeszcze nie okryta liściem, a najsmutniejsza ona... I nic już jej nigdy nie rozweseli...
— Kiej nic — szeptała — kiej go oczy moje już nigdy nie ujrzą, polecę do Wisły i rzucę się w nią!... Jak się dowie o tem, może zapłacze i przekona się, żem się tak w niego wlubiła, że nie było dla mnie zmiłowania i miejsca nijakiego na świecie. I pocóż mnie w „szkole“ zdybał na schodach... i jakie mnie tam nieszczęście zagnało i trzymało, póki nie przyszedł i nie wraził się w duszę moją, że go wydrzeć nie mogę. Nie mogę!.. i ani się mocować z tem nie mam sił...
Zasłuchana we własne myśli, z głowę, podpartą na ręku, siedziała, patrząc w świat. Serce jej wypełniło się tęsknotą, dusza — żalem za nieznanem a upragnionem, za tą potrzebą miłości — tej wiosny w wiośnie życia.
Przed wieczorem weselnicy wrócili na wieś do zagrody panny młodej. Do chaty Tomaszów wpadła starsza siostra.
— Ej, Jaga, jakaś ty głupia, podajesz się tylko na ramoty ludzkie i tak sobie poczynasz, jakbyś już była jego; gotowe obmówisko.
— A niechta — szepnęła Jaguś, rada, że może cierpieć za niego.
— Walek markotny, na złość hulał z Kaśką, że aż ziemia jęczała.
— A niechta — powtórzyła.
— Ona mu okrutnie rada.
— To dobrze.
— Jaga, co ci w głowie, pomyśl ino. To panicz, malarz z hedukacją, syn pono dziedzica, przecie się z tobą nie będzie żenił.
Jaguś milczała.
— Jaguś, pomyśl ino i wyrzuć se z głowy te głupstwa, co nie warte kłaczka siana, źdźbła słomy.
Dziewczę milczało.
— Nic nie mówisz? Dziecko, przecie ja nie chcę twojej zguby, nie opowiadam przed ojcami. Kocham cię, jak własną, bom cię wyniańczyła.
Jaguś się rozpłakała, siostra przycisnęła jej głowę do swych piersi.
— Wlubiłam się w niego — szeptało dziewczę — że se rady dać nie mogę i już niema dla mnie nijakiego upamiętania, ino zmiłowanie Boskie...
— Zapomnisz — mówiła Marysia.
Jaguś się zerwała.
— Nie, nie zapomnę! — zawołała z mocą — i nie chcę zapomnieć; można mi go wydrzeć z serca, ale z życiem.
— No, i cóż będziesz robić?
— Bo ja wiem — iść do świętej ziemi.
— Głupia, głupia, szesnaście lat, urodziwa, jak wiśniowy kwiat, zdrowa, jak krzemień, dusza śmieje się do słonka, a ona gada o świętej ziemi...
— Wolę, żeby mnie święta ziemia gryzła, jak żyć bez niego i już — odpowiedziała wśród łkań. — Już mnie i głowa boli, i zimno mnie wstrząsa, i słabiutka ci jestem, że mnie byle wietrzyk z nóg zwalić może.
Marysia zaprowadziła ją do komory, rozebrała, położyła do łóżka, otuliła pierzyną i poszła na wesele, szepcząc:
— Nieszczęście z głupią, będzie biedować i cnić, latać do Krakowa do samych żniw. Gdy pierwszy raz stanie z sierpem na zagonie, ciężka praca zegnie jej kark, to i wypędzi z głowy wszystkich malarzy..
Odgłos muzyki połechtał jej nerwy — poleciała.
Jednokonka, wioząca Wacka i dwóch kolegów, stanęła na ulicy Karmelickiej przed bramą okazałego domu. Wyskoczył z niej Dyzma, wpadł do mieszkania rodziców Wacka, nie było ich w domu. Zbiegła się służba, stróż pomógł zanieść chorego. Położono go w pokoju na parterze, łóżko ustawiono przy oknie, aby mógł patrzeć na ulicę. Antek przywiózł doktora.
Noga była silnie naderwana, lecz nie złamana, ból nadzwyczaj przykry, lecz bez niebezpieczeństwa.
— Zimne okłady dzień i noc, bez przerwy. Koledzy niech się zmieniają i nic, absolutnie nic. Proszę mi nogi nie walać żadnemi arnikami, octanami ołowiu i podobnemi brzydactwami. Woda i spokój. Dać czas naturze, aby zrobiła swoje.
Zadzwonił — wpadła służąca.
— Trzy ręczniki i wody zimnej do miednicy. Nauczę panów, jak się do tego brać.
Pokazał, nauczył i odjechał. Woda robiła swoje.
— No, i nawarzyłeś piwa — odezwał się Dyzma do rozciągniętego, z nogą na poduszce, Wacka.
— Szczęściem, że się to stało w Krakowie — odpowiedział. — Pomyśl sobie, coby to było w Paryżu?... A jakby, jak zwykle, nie było jeszcze blatów — brrr. Co myślicie?..,
— Antek poszuka jednego z naszych, którzy nie są na weselu, sam zostanie przy tobie, ja muszę wracać.
— Sprawa przedewszystkiem — przyświadczył Wacek.
— Lud — dodał Dyzma — ludu nie można lekceważyć i zdradzać.
Przy ostatnim wyrazie pogroził choremu.
— Co? kogo? — zapytał Wacek.
— Spytaj się, łajdaku, sumienia!
— Czego ty chcesz od mego sumienia?
— Ledwo wyrosła z dzieciństwa, kwiat wiośniany...
— I jest kwiatem i jego pyłku nawet nie zdmuchnąłem gorącem westchnieniem. Przysięgam!..
— A rozpłakana, tak rozpaczała!?
Wackowi poczciwe, niebieskie oczy zaśmiały się.
— Płakała, ręce łamała, leciała przy koniu — mówił Antek. — Pozwoliłem jej stanąć na stopniu jednokonki.
— Gdyście mnie wieźli, stała przede mną, jak senne zjawisko. Mdlałem wtedy z bólu.
— Teraz ci lepiej?
— Zimna woda łagodzi ból. Gdyby był lód!
— Lodu! — wołał Dyzma. — Musi być lód, będziesz miał lód.
Wybiegł i za chwilę powrócił, niosąc przezroczystą bryłę.
Pod lodem ból ustawał, chory, zmęczony cierpieniem, odpoczywał, gorączka się wzmagała, usnął. Dyzma z Antkiem polecieli na Nową Wieś i wraz z weselnikami, do Bronowic małych, podejmowani przez rodziców panny młodej.
Jutrzenka zastała ich rozbawionych. Dyzma szukał Jagusi, lecz jej nie znalazł, nie pokazała się. Walek z Kaśką okrutnie wywijał, umyślnie, aby widzieli ludzie i powtórzyli Jagusi. Czuł się rozpaczą dziewczęcia za malarzem dotknięty na honorze.
— Kiedy ona nie miała wstydu drzeć się, głośno płakać i lecieć za nim, gdy go wieźli, to i ja dbam o nią tyle, co o wronę, skaczącą po zagonie. Niech leci, niech breweruje, niech włosy garściami wyrywa se z głowy, na ludzki śmiech, ja do niej gęby nie otworzę. Wstyd robi całej wsi! Co ona se myśli? Przecie się z nią nie ożeni? Głupiby był, żeby ją brał, a i ona głupia, żeby za niego szła. Ani jednego morga ziemi, ani jednego zagona?! To mi kawalir? Wodzenie pędzelkiem po płótnie chleba nie da!...
Walek włożył ręce do kieszeni i dumny swemi morgami, chodził między ludzi.
— Walusiu! — zawołała na niego Kaśka — jeszcze jednego...
— Dobrze, Kasiuniu moja — poskoczył do izby. — Ty za malarza nie dasz się na obmowisko ludzkie — dokończył w duchu.
Po oczepinach, z muzyką odprowadzono państwa młodych na ich siedzibę. Dyzma zaśpiewał im na dobranoc wesołego, muzyka przygrywała, lud się śmiał.
Malarze powracali razem, rozmarzeni, lecz jeszcze silni i energiczni.
— Niema, jak lud — zabrał głos Dyzma. — Tak mi się nie chce do mieściska wracać!
— Bo i poco my tam idziemy? Smarować w czterech ścianach, na płaskiem płótnie płaskie figury i rzeczy bez światła i powietrza?
— Horyzontów, wielkich horyzontów, wielkiego drgania powietrza i ciepłych promieni światła. Zamknęli nas w izbach i każą malować aksamitne gałgany i uroczyste, wystrugane z drzewa, postacie...
— My, malarze „uroczystości“, a niech nas, ich i wszystkie „uroczystości“ uroczyste pioruny zatrzasną!
— Wracajmy do ludu i światła!
Stanęli.
~ Dobrze, wracajmy — rzekł poważnie Antek — ale gdzie, do kogo? Biedaki, nie mamy ani jednego zagona ziemi.
— Za pierwszy obraz, który sprzedam, kupię grunt w Bronowicach małych — rzekł poważnie Dyzma.
— I my, i my — powtarzała chórem wiara.
— Do roboty, teraz wiemy, poco i dlaczego pracować będziemy, musimy...
Od rogatek skręcili na Karmelicką, odwiedzić Wacka. Nie spał, wtłoczyli się do małego pokoiku w płótniankach i śpiczastych kapeluszach.
— Mówcie! — nalegał Wacek.
— Lud przepada za nami, mamy go i basta. Za sprzedane obrazy kupujemy grunt w Bronowicach i osiedlamy się na nim.
Wacek pociągnął Dyzmę i szepnął mu:
— Widziałeś Jagusię?
— Dobry sobie jest, dziewczę pewno, schowane w komorze, płacze za nim, a on chciał, aby tańcowała z nami, śmiała się i dokazywała!...
— Wacek, Wacek — kończył Antek — czy ty naprawdę tego chciałeś od tego biednego dziewczęcia?...
— Kupujesz z nami grunt w Bronowicach?
— Zobaczymy po ucięciu nogi.
— Co, po ucięciu nogi?
— Tak mnie okrutnie boli, że pewno na tem się skończy.
— Wacek, co ty pleciesz — dawaj papierosa.
— Jest ich sto, bierzcie, palcie, A możebyście się napili po kieliszku konjaku? Dyzma, otwórz szafę.
Dyzma nalał i podał Wackowi.
— Napij się, a fantazje obcinania nóg cię odlecą...
— Za zdrowie naszego ludu, w ręce przyszłych gospodarzy Bronowic małych.
— Dziękujemy!...
— I artystów!...
— Bezwarunkowo! Czemże być możemy?
— Malarz tylko na wsi mieszkać powinien.
— W Bronowicach małych zakładamy kolonję artystyczną.
Wackowi oczy świeciły.
— Marzę o tem — szepnął, lecz wśród ogólnego gwaru nie usłyszano go.
Dyzma otworzył okno.
— Dzień śliczny, świeże powietrze otrzeźwi cię. Pokaż nogę.
Była spuchnięta, sina, gorąca.
— Wody! lodu! Bądź zdrów, idziemy nad Wisłę wykąpać się i do pracy. Trzeba się wziąć, aby mieć mamonę na grunt w Bronowicach.
— I na postawienie pracowni!
— Jednej wspólnej w środku wsi — cóż myślisz?
— Pogadamy!
— Dowidzenia!..,
Wyszli, zrobiło się cicho, wiosenny wietrzyk wpadł przez okno, chłodząc rozpaloną twarz chorego. Z łóżka widział przechodzących ludzi po drugiej stronie ulicy, szereg kamienic i wgórze szmat jasnego nieba, drgającego falami powietrza.
— Życie jest jedno, stanowi go jedna chwilka, a znaczy tyle, co drganie fali powietrza pod promieniami słońca. Jeżeli życie jest tylko chwilką, przecież od nas zależy, aby to drganie było przyjemne, nie dokuczało nam chłodem głupoty naszej i nędzą naszą. Idźmy za natchnieniem serca, za pierwszym popędem naszych uczuć, nie zmrożonych szowinizmem naszego egoizmu.
Dzieweczka objawiła się mym zdziwionym oczom, jako kwiat, jako bajeczna plama na tle krajobrazu, jako tchnienie wiosny i szczerości, jako naiwność pierwotnych czasów i pierwotnej natury, zasłuchana w powiewy wiatru, niosącego na swych skrzydłach młodość, miłość i rozkosz... Zasłuchana w poezji i sztuce. Dziewczę to idzie do mnie i oddaje mi wiosnę swego uczucia i swych pragnień kwiaty — a ja... jako wykrochmalony i wylakierowany filister, powiem jej: idź precz, bo ja wolę anemiczną mieszczkę w gorsecie, która będzie w miesiąc po ślubie wołać do mnie: — „Dawaj pieniędzy na gałgany, plotki i dobry wikt!“
Dzieweczka, zapłakana, odejdzie i w głębi lasu, wśród szumu drzew, ukryje swój żal i tęsknotę, a na dnie serca pogardę, a ja, w cylindrze, z moją mieszczką, o piątej po południu będę maszerował plantami do mamy Dobrzyńskiej na kwaśne mleko i tam będę obgadywał i wystawiał swoją fizjognomję na obgadywanie bab!
Mieszczka moja, wysznurowana, z wysznurowanemi ustami... Ach, te wysznurowane usta naszych mieszczek, to szczyt idjotyzmu filistrów — podobają się im!... W domu mieszczka będzie mi powtarzać naprzód co tydzień, potem codzień, nareszcie co godzina: — „Za mato zarabiasz, nie masz pojęcia, idjoto, o swym precedensie — patrz: Armułowicz drugą kamienicę kupuje — a ty? cóż ty? Miesiące trawisz nad jednym głupim landszaftem. Para wierzb, jedna bosa dzieweczka i to twoje powietrze, czyste jak woda, którą piję, bo nawet na szklankę piwa nie zarobisz...“
Przerażony własnemi myślami, chciał uciec, dźwignął się, lecz straszliwy ból nogi powalił go, głowa spadła na poduszki, jęknął głośno.
Młodziutki kolega, śpiący na sofie po bezsennej nocy, zerwał się na równe nogi:
— Zmienić okład? — szepnął.
— Połóż się — rzekł Wacek — okład sam zmienię. Wyobraź sobie, śniło mi się, że jestem mężem panny, wyedukowanej w Scholastyce, wysznurowanej gorsetem, z wysznurowanemi ustami...
— Okropny sen — rzekł poważnie, mało wytrzeźwiony ze snu, kolega.
— Prawda, okropny! i dlatego wrzasnąłem. Nie ożenisz się z mieszczką ze skończonej Scholastyk?..
— Może, ale na dwadzieścia cztery godziny przed zwarjowaniem.
— Doskonale! A z kimże się ożenisz na dwadzieścia lat przed zwarjowaniem?.,.
— Z kobietą, bo przecie muszą być kobiety, które nie są mieszczkami. Z jedną z tych...
— Chodź, podaj mi rękę! Są jeszcze na naszym globusie kobiety: nie anioły i nie mieszczki. Strzeż się aniołów...
— Więcej jeszcze jak mieszczek — dokończył poważnie młody kolega.
— Skąd ci się bierze tyle rozumu stanu?
— Kochałem anioła — odpowiedział cicho.
— Długo?
— Coś blisko pół roku.
— Bój się Boga, mów, zaczyna być ciekawe.
— Myślałem wtedy, że zdechnę! Byłem wypakowany czułościami, mdłą limonjadą, delikatnemi wymówkami, a opity anieiskością, jak w upał pies wodą. Język wywalałem, żeby ze mnie anielskość trochą wyparowała.
— Co za jędrne porównanie. Skądżeś je wziął?...
— Od ludzi i natury!... Kochać lud, a patrzeć w twe z naturze i czytać z jej oczu tajemnice, to nasze zadanie...
— Genjalnie!... Co się stało z aniołem?...
— Drapnąłem, a anioł poszedł w posiadanie askultanta sądowego, i podobno, mu z askultantem dobrze jest. Anioł, rozkochany w sprawiedliwości sądowniczej — co?... to pyszne! My, artyści, znamy się na aniołach!...
— Ile masz lat?...
— Dwadzieścia cztery już dawno przeszedłem.
— I dopiero kończysz trzeci kurs?..
— Bieda wypędzała mnie dwa razy ze szkoły. Trzeba było kuć guwernerką, wykuć parę krajcarów i wracać. Krajcary poszły, ja znów musiałem iść na guwernerkę, po galicyjsku — kondycję.
— A więc to praktyka życiowa zrobiła z ciebie filozofa?
— I książki. Na kondycji dużo czasu i nudy...
— Mówisz, że anioły i mieszczki...
— Schodzą się często, a wtedy robi się z tego połączenia coś bajecznego.
— Niech żyją kobiety!... Lecz gdzie ich szukać?...
— Po świecie!... U ludu dużo jest szczerości i prostoty. Czasem między modelkami mężna znaleźć perłę kobiecości, czasem w dworku szlacheckim. Ale to wszystko duszone biedą lub gorszym od biedy konwenansem.
— Mówisz, jak prorok. Te wściekłe konwenanse, uciekajmy od nich, jak od zarazy!...
— A właśnie w szkole rozsiadł się drewniany konwenans, wystrojony w aksamity, gronostaje i jedwabie!..
— My go ludem rozbijemy w puch.
— Wielki czas!
— Cieszę się, że mi los dał za towarzysza niedoli tak dzielnego kolegę. Teraz, proszę, odmień mi okład, noga piecze, jakbyś po niej przejeżdżał rozpalonem żelazem.
Kolega zmienił okład.
— Ach, jak mi dobrze, przyjemnie, jaki rozkoszny chłód. Filozofie kolego, racz zastukać do kuchni i poprosić Marysię o herbatę, bułki i masło. Po śniadaniu prześpimy się.
— Lecę do szkoły, do pracy. Tyle się czasu zmarnowało kondycjami. Jasno, słońce, świat zdaje się drży z rozkoszy na wieść, że go malować będziemy.
— Tak, tak — pochwycił Wacek — natura powinna drżeć z rozkoszy, jak kochanka w objęciach, gdy my przystępujemy do jej uwiecznienia!.. Ta miłość artysty do natury, gdy ją chłonie w sobie i odtwarza piękną — jest wielka. Ona to również odczuwa, jestem tego pewny.
— O, i ja! wzajemność jest koniecznością miłości. Inaczej natura byłaby mieszczką, wystruganą z drewna, z wysznurowanemi ustami, wysuszonym mózgiem. Przecież nią nie jest.
— Z pewnością! Nie cierpi filistrów i nieraz robi im psikusy, zmiatając od jednego podmuchu całe miasto. Zato do nas, artystów, wyciąga ręce i pada nam w objęcia, jeżeli ją odczuwamy i kochamy.
— Miłość jest wszystkiem — siłą, która rzucony świat trzyma w powietrzu!...
— Dzielny z ciebie facet, kolego.
— Jeżeli jeszcze nie pędzlem, to przynajmniej nadrabiajmy fantazją.
Marysia wniosła na tacy herbatę. Rozmowa zeszła na zwyczajne sprawy tego świata.
Po śniadaniu kolega się zerwał:
— Dziś na noc nie przyjdę, tymczasem proszę sobie radzić samemu.
Wyszedł. W pokoju zapanowała cisza, przeciwległe kamienice, oblane były wiosennem słońcem, ponad niemi widniał skrawek pogodnego nieba; Wacek leżał na łóżku, zapatrzony w szarawe, wypełnione parą wodną błękity, i zaciekawiony myślami, przelatującemi huraganem przez głowę. Nie był w stanie ani jednej z nich złapać, zatrzymać, skrystalizować... Zpośród wyłaniała się młodziutka dzieweczka, blada z przerażenia i żalu. Płakała — przez łzy zobaczył głębię w oczach... Jakże była bajecznie kolorowa, na stopniu jednokonki, skąpana w słońcu, zapatrzona w niego... Zamknął oczy — wciąż stała, słońce świeciło, młoda pierś wzbierała serdecznym żalem, usta drżały rozpaczą, nozdrza się rozszerzały...
— Całowałaby mnie, gdyby się nie wstydziła Dyzmy... Szukajmy kobiet, rzetelnych kobiet. Można je znaleźć wśród ludu. Ae jakże ja się z moją dzieweczką zobaczę?!... Przyjść tu — będzie się bać i wstydzić... Przeklęta noga, może mi zniszczyć całą przyszłość.
Zmienił okład.
— A może ją uratowała?!... Powiedziawszy prawdę, co jabym z tą dziewczyną robił na przyszłość, za pięć lub dziesięć lat. Ja, mąż chłopki?! Gdybym był panem, mógłbym sobie pozwalać na takie zbytki, na takie zachcianki, lecz biedny artysta, bez majątku... Wyrwać ją z jej rodziny, z przyzwyczajeń, ze wsi, z jej kolorytu i pejzażu, przebrać ją, wdzieć jej gorset i zasznurować, żeby nie mogła oddychać?... To jej los, taką jej przyszłość gotuje?!... udusić ją chcę w gorsecie i zamknąć w trzech pokojach kamienicy na drugiem piętrze. Niech się wędzi w dymie krakowskim i schnie!... Czegóż więc chcesz?!...
Nie umiał na to odpowiedzieć — a dziewczę wciąż mu stało przed oczyma, zapatrzone w niego, skąpane w świetle słońca, kolorowe...
Pod zimnym okładem ból ustał, pochwycił ołówek, kajet roztworzył i rysował gwałtownie krakowiaka, tańczącego w lewo w karczmie z wielkim rozmachem.
— Czuję ten ruch, fale ludzi, zbitych w jedną masą. Izba, wypełniona niebieskawym dymem papierosów. Muzykanci, siedzący na stole, spódnice sztywne, latające w powietrzu, i ten rozmach tancerzy, burza upojenia i wściekłej ochoty... Ręka mi drży... Jak ja to czuję, jakżebym malował z zawziętością, lecz cóż, noga trzyma na uwięzi!...
Rysował — burza upojenia i wściekłej ochoty dobrze mu się udawała. Jak od wiatru pochylone w jedną stronę kłosy zboża, tak się kładły ciała ludzkie, pchane wirem tańca i uciechy.
...Do tego, gdy przyjdą kolory żywe, drgające życiem!... Gdzież jabym coś podobnego znalazł w salonie mieszczańskim lub arystokratycznym?... Wykrochmalone koszule i panowie wykrochmaleni. Panie, zakute w gorsety, jak w pancerze, osypane pudrem, wszystkie białe... Skonać w tym świecie wykrochmalonych koszul, stojących kołnierzyków, pudru i gorsów, wysuniętych naprzód...
Zamyślił się i mimowolnie, jakby bez wiedzy, na drugiej stronie kajetu zaczął rysować Jagusię, stojącą na stopniach jednokonki!.. Zamknął oczy, dziewczę wystąpiło w całej krasie i barwach, skąpane w słońcu.
...Jakaż bejeczna!.. a z poza łez jakież głąbie w ciemnych oczach!