Bajecznie kolorowa/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajecznie kolorowa |
Wydawca | Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp. |
Data wyd. | 1926 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ósmy maja, św. Stanisława, wielkie święto w diecezji krakowskiej, na Skałce odpust... Słońce wesołe stanęło nad zamkiem i przeglądało się w Wiśle. Tataraki ozieleniły stawy, kasztany okryły się kwiatami i miękkiemi liśćmi, podróżniki obsypały złotem błonia, bez wypuszczał kwiaty, wierzby okwitły, ciepło się zrobiło, przylaszczki, stokrotki wyciągały się do słonka, a skowronek mknął wgórę. Jakieś dziwne zapachy leciały z południa — świeże i rozkoszne. Wesołość drżała w powietrzu, ludzie mimowoli spoglądali na białe chmurki, czy nie zobaczą na jednej z nich płynącej wiosny, rzucającej kwiaty czarów miłości na świat.
Wacek z łóżka patrzył przez otwarte okno na skrawek nieba, oblane słońcem kamienice i przylegający do nich chodnik. Widział przelatujących dorodnych chłopaków w białych sukmanach, wyszywanych czerwienią, obok nich dziewczęta w gorsetach i wykrochmalonych spódnicach, strojne, wesołe, śmiejące się. Czarna Wieś, Nowa Wieś, Krowodrza i Bronowice małe przeleciały. Przeleciała Maryś, starsza siostra Jagusi, samej Jagusi tylko nie widać.
Zaczerwieniało na słońcu. Wacek, pchany przeczuciem, dźwigał się na rękach. W czerwonym kaftanie szedł Walek z podkręconemi wąsikami, z książką do nabożeństwa, w nowych butach, obok niego Jagusia strojna, jak kwiat wiosenny, promienie słońca pieściły żywe barwy jej chusteczki i wzorzystej spódnicy. Spojrzała, zobaczyła panicza i spłonęła. Wacek e[1] wzruszenia opadł na poduszki.
— Tak się skończył romans! — zawołał. — Dziewczyna ma rozum. Walek, na pięciu morgach większy pan ode mnie, potrafi zapracować na żonę i siebie. Sam zorze własny zagon i obsieje go, skosi łąkę, zboże wymłóci — a ja co?... Jagusia ma rozum!... Walek — mąż, Walek — pan i gospodarz. Lud trzeźwo patrzy na świat!
Zamyślił się i patrząc w przezroczyste wiośniane niebo, szeptał:
„Cóż ja jej powiem? ja jestem ubogi.
Pan Regent jasnych atłasów naniesie,
Przyjedzie końmi karemi w kolesie,
Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry,
Jak te barany jutro w Berdyczowie
Przemieni w pereł kałakuckich sznury
I ją ubierze — że, jak aniołowie,
Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi. —
A ja co powiem?“
...Ja będę milczał, niewolnik barw i biedy mojej. Będę milczał i w tem milczeniu rozmawiał ze swem sercem...
Usiadł na łóżku.
...I co mu powiesz? — — padł na poduszki. — Nic nie powiem, niech samo za siebie mówi.
Udawał, że słucha myśli serca i dalej snuł wątek marzeń.
...Poznałem wiosnę naszych pól i naszych brzozowych gajów, piękną i barwną, jak polny kwiat naszych łąk, serdeczną, jak promień słońca, uśmiechniętą, jak jutrzenka, z głębiami nieba nocy majowej w oczach, gdy gwiazdy świecą... Rozradowała się moja artystyczna dusza i poszła za tem widzeniem, oddychać powietrzem wioski, patrzeć na wiosnę, wciągać z zapachami uroki krajobrazu polskiego. Lecz cóż, wiosna wiecznie wiosną nie może zostać, zmienia się w lato, pracuje na jesień, myśli o zimie. Dzieweczka zwróciła się do Walka, on jest uosobieniem jej lata! Poszła za nim, musiała, prawa natury idą jak fatum, podlegają im światy — a czyż jedno młode dziewczę mogło się nie dać — poszło za przeznaczeniem życia, A moje przeznaczenie?..
„Na grobowcach siadać
Własnych uczuć.“
...Czego ja chciałem? Nic, absolutnie nic nie chciałem. Kawałka nieba, garści złotych promieni i wiosny... Kierunek mój zdecydowany — tkwię w plenerze, poszedłem do ludu i pejzażu. Objawienie wiosny w postaci młodego dziewczęcia zdecydowało o moim artystycznym losie. Zrobiło swoje i odeszło. Pewno już nigdy jej nie zobaczę w życiu? Czemże jest życie?... Jasną lub ciemną plamą w pejzażu świata. A wszystko zależy od chwilowego oświetlenia, czy słońce rzuciło snop promieni na nie lub było schowane za chmury. Słońce mego życia raz tylko zajaśniało i znowu utonęło w szarym kolorycie powszedniości... Brrr... zimno się robi na myśl, że dalej trzeba będzie brnąć przez życie w tej szarości, w tej mglistej monotonji, bez słońca i uśmiechów... Do Bronowic nie pójdę już więcej; uroki odleciały, wstyd i żal szarpałyby mi serce, gdybym zobaczył moją wiosnę w objęciach Walka, żoną Walka.
Nie upłynęło dwóch tygodni, gdy stała na stopniu jednokonki, zapatrzona we mnie; łzy, jak kałakuckie perły, płynęły po jej twarzy... Dwa tygodnie!... Jakiż ten lud nasz jest trzeźwy, Jezus, Marja! Dwa tygodnie!...
Dźwignął się.
...Ożenisz się z nią? Więc czegóż chcesz?... Romansu? Na romans jesteś za uczciwy... A zatem milcz, głupcze, i idź swoją drogą...
Podjął tom Słowackiego i czytał:
„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty,
Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty.“
...No, chodź tu, do mnie, chodź, pieszczoto moich myśli, moich snów, przebaczam ci Walka, tylko patrz na mnie, jak wtedy, uśmiechaj się wiosną i płacz deszczem majowym, jak wtedy. Wszystko, jak wiosna, przechodzi w naturze i życiu.
„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty,
Umieram z żalu, omdlewam z tęsknoty.“
...Jestem skończony idjota, romantyk z czasów Ary-Schefera, a mnie się zdawało, że we mnie impresjonizm drży z radości, dostawszy się do takiego mózgu, jak mój... Czy ty ją kochasz? A czy ty kochasz wiosnę i młodość, słońce i barwy, ciepło i rozkosz, uśmiech i piękność. Stanęło przed tobą zjawisko w słońcu i barwach, naiwne młodością, i powiedziało ci: — „Patrz! taką jest nasza wiosna...“ Kochasz wiosnę? pierwsze drżenie zbudzonego serca i pierwsze spojrzenie gorące, i pierwszy uśmiech zalotny, i pierwszy wstyd, i rumieniec pierwszy... Wiosna, płynąca na czarach młodości, stanęła przed tobą...
„Odkąd zniknęła, jak sen jaki złoty...“
Wszedł młody kolega filozof.
— Dzień bajecznie piękny, wiosna gospodaruje, aż miło. Na Skałce mrowie ludu! Ach, ten nasz lud! co za barwny, co za życie, jaka swoboda. Śmieje się, że aż niebo drży, a bawi się i tańczy, że ziemia jęczy. Robi wrażenie, że z ostatnim wykrzyknikiem duszę z siebie wyrzuci. A to fracha, wykrzykników jeszcze idzie potem sto!
— Wracasz ze Skałki? — pochwycił Wacek.
— Cały młody świat artystyczny jest tam, bawi się. Ale jak się bawi!...
— A tu noga... — szepnął Wacek, wściekły na los.
— Noga trzyma w łóżku. Dziękuj Bogu, że ją masz całą, mogli uciąć. Pyszniebyś wyglądał ze swoim temperamentem i impresjonizmem.
— A jeżeli mi każą całe życie leżeć?
— Blagujesz, bo wiesz od doktora, że za cztery dni wstaniesz.
— Cztery dni, to dla mnie cztery wieki, rozumiesz?
— Co nie mam rozumieć, ale i te dni cztery, jak wieki cztery, miną mgnieniem oka... Obłóż nogą lodem.
— Okład zmień, lodu kłaść nie wolno. Opowiadaj, kogoś widział?
Miał nadzieją, że mu coś wspomni o dziewczęciu, lecz młody kolega nie był wtajemniczony, nie odgadywał niecierpliwości chorego. Raptownie rozweseliło się na ulicy, młode głosy, śmiechy i szczebiotania dziewcząt wpadły przez otwarte okno...
— Zobacz — szepnął niespokojnie Wacek.
Kolega wyjrzał.
— Nasi i lud idą tu...
Poskoczył do drzwi, otworzył, wypadł do sieni. Chwilą słychać było szepty zawstydzenia, nareszcie cała gromada z ostatniego wesela, strojne dziewczęta i artyści razem wpadli do pokoju...
Wacek pokraśniał ze wzruszenia.
Na przodzie stała Jaguś, z podkrążonemi oczyma, uśmiechnięta, nerwowa i zarumieniona, podeszła. Wacek, milczący, podał jej rękę. Zrozumiał, że go chce przepraszać, rękę wysunął gwałtownie.
Dziewczę zbladło... Wesołość i ochota zasypały tę krótką, jak błyskawica, niemą scenę. Koledzy obstąpili chorego, dziewczęta zgromadziły się u jego nóg.
Pogwara, pełna zapytań i opowieści, szła raźnie i wesoło ...
Otworzyły się drzwi, u progu stanęła wspaniała, siwiejąca postać ojca Wacka. Szczerość i humor szlachecki biły z całej postaci. Jaguś zadygotała ze strachu.
— Proszę łaskawych gości mojego syna do mego pokoju na wino. Tu za ciasno. Dziewczęta niezawodnie modelki?... Moi panowie, nie wielka wasza zasługa, że coraz głośniejszymi stajecie się artystami, mając takie wzory... Panie Dyzma, prowadź pan panienki! chodźcie! Chory tymczasem odpocznie.
Wacek został sam, pewny, że Jaguś przyszła go przepraszać za Walka. Zgrzytał zębami ze złości, a w duchu powtarzał:
— Idjoto, czego ty chcesz?... Odpowiedz mi raz, czego ty chcesz?...
Idjota, siedzący w mózgu, sercu i nerwach Wacka, był wściekle zły, lecz nie umiał odpowiedzieć i to Wacka do wściekłości doprowadzało.
— A może ty chcesz, aby dla ciebie z miłości więdła, jak kwiat, spalony posuchą i słońcem?... Ty, podły romantyku, podły egoisto!...
Cicho się drzwi otworzyły, weszła Jaguś i również cicho je zamknęła, zbliżyła się na palcach do łóżka, wyjęła z poza chustki wielkie serce z piernika — i cała różowa, drżąca ze wzruszenia, oddała je Wackowi.
— To moje serce — szeptała cicho, zasłaniając oczy rzęsami — oddaję ci na wieczność, weź je albo rzuć do Wisły — to pójdę za niem.
Obejrzała się, ujęła głowę Wacka rękami i usta swoje wpiła w jego usta...
— Jedyny! a tyś myślał, że ja zrękowiona z Wałkiem. Zaraz to odgadłam, gdy mi się wasza gębusia w oknie mignęła... Przecie niema nijakiej dziewczyny w Bronowicach, żeby sama szła na odpust, to i ja wzięłam Walka. Ale co mi Walek! choćby miał sto morgów, kiej ty jesteś mojem słonkiem, moją jasnością, weselem!... Co mi po całym świecie, po odpustach, po weselach, po wiośnie majowej bez ciebie?!... Wlubiło się biedne serce moje — i już! Jakiem ci cnęła bez mego panicza, to niech Matka Boska obrania!...
Położyła głową na jego piersiach i płakała cicho, serdecznie. Oniemiały ze wzruszenia Wacek gładził ręką jej włosy krucze i tulił ją do siebie.
— Wlubiło się we mnie twoje serce? — zapytał cicho.
— Oj, wlubiło, wlubiło, że niema już na to nijakiego ratunku, tylko czekać na twoje zmiłowanie albo na zmiłowanie wody na dnie. Przelatywałam tędy po dwa razy na tydzień. Okno otwarte, ale nikogusieńko w oknie. Krwawiło mi się serce, a smutkiem zachodziły myśli. Dopiero dziś, gdym z Walkiem szła, mignęła mi się twoja gębusia.
— Jaguś, idziemy! — zawołała, wpadając do pokoju Marysia. Za nią wbiegła cała rozbawiona gromadka.
— Niech panicz tylko rychło wstanie — zaczęła poważnie Jaguś. — Zielone Świątki za pasem, wielka uciecha na Bielanach.
— Dzieci — mówił Dyzma — doktor mi powiedział, że za sześć dni się dźwignie, cieszcie się.
— Akurat na tydzień przed Zielonemi!
Jaguś spojrzała tak rozkosznie na Wacka, że aż zbladł.
— Dowidzenia! dowidzenia! — wołały dziewczęta. Marysia pochwyciła Jagusię i wyprowadziła, młodzież wyszła za dziewczętami.
Wacek został sam, oszołomiony wzruszeniami i nową, niespodziewaną zmianą.
— Skąd tyle uczucia, tyle szczerości, tyle prawdy w tem wiejskiem dziewczęciu! Jakże niemi bierze! Zdradzić tę wielką wiarę i ten uśmiech szczęścia, to przecie popełnić podłość.. Czy ty ją kochasz?! — zawołał. Wyjął schowane pod poduszką serce z piernika, patrzył na nie długo. — Czy ty ją kochasz? — powtórzył cicho. — Któż nie kocha wiosny, młodości, jej uśmiechu i życia?...
Głowa mu opadła na poduszki.
— Jakaż w kolorze — szeptał. — Jakaż bajecznie kolorowa! Głowinę przytuliła do moich piersi, rzęsy zasłoniły jej oczy, na podpaloną wiatrem wiosennym twarz padały różowe blaski zachodzącego słońca, tonąc w białym kolorze chusteczki. Wiśniowe usta i włosy czarno-granatowe, skronie z kości słoniowej w niebieskie żyłki. Jakaż w kolorze, jakaż rozkoszna i
„Będzie świeciła między siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi,
W księżyca świetle — blada lub wieczorom,
Od Alp na śniegu różowym — różowo...
I tak raz pierwszy spotkałem ją samą
Pod jasnę tęczy różnofarbną bramą,
Powiew miłości owiał mnie uroczy
Stanąłem przad nią i spuściłem oczy.“
Nazajutrz rano służąca otworzyła okno, świeże powietrze wypełniło pokój, na ulicy cicho i pusto, słońce oświeciło do potowy okna drugiego piętra, a rozmarzony Wacek patrzył zbudzonemi oczyma na świat rozkosznie. Powoli, z poza okna, na brzozowej żerdce dźwigał się koszyczek, uwity ze świeżego wikła. Stanął nad oknem i czekał, aby się nad nim zlitowano i zdjęto go z żerdki.
Ulitował się Wacek i koszyk zdjął.
— Dzieńdobry! — rozległ się srebrzysty głos Jagusi z poza okna.
Wybiegła na środek ulicy, aby ją mógł zobaczyć.
— Przez moją kurkę zniesionych parę jajek i ociupinką majowego masła — szczebiotała. — Pierwsze masełko ze świeżej paszy dla panicza, pachnie majem! Niechże paniczowi smakuje, na zdrowie.
— Dziękuje ci, a wstąpże do mnie.
— Nie wolno, Marysia zakazała, niewolno!...
— Bój się Boga — chodź!...
— Boje się Marysi. Niech się panicz krzepi, będzie wesoły, śmiejący się, a czasem niech se pomyśli o Jagusi, co za nim cnie i radaby mu dusze swą oddać.
Skłoniła się ręką i pobiegła, była boso, leciała więc cicho i szybko.
W koszyku ze świeżej wikliny leżała na wierzchu osełka masła, a na spodzie sześć jaj, zniesionych przez kureczkę Jagusi.
— I cóż z tem zrobić? — spytał się siebie.
— Śniadanie — odpowiedziała Helenka, która się zjawiła w pokoju, podczas szczebiotania na ulicy Jagusi. Zabrała koszyk do kuchni i za chwilę wniosła herbatę ze świeżem masłem i ugotowane jajka.
— Dzisiejsze śniadanie, to prezent tej dziewczyny. Ach! jakaż ładna — sama wiosna! Widział pan jej zęby, jakby wykrojone z sera, nogi jak u dziecka, boso była! Taka młodziutka, a już ugania się za chłopcami. Koniec świata!...
Wacek nie słyszał, zatopiony we własnych myślach.
...Oszczędności, cały zarobek oddała mi z tą serdeczną radością. Pozbawiła się wstążek, strojów i kwiatów, aby mnie zobaczyć i oddać mi... Cóż za dobre dziecko! Jaguś! — zawołał głośno.
— Rychło wczas, dziewczyna oddawna na rynku, a pan dopiero sobie przypomniał.
Wacek patrzył na służącą, na jej szeroką twarz, śmiałe spojrzenie i zamilkł. Denerwowała go swoją obecnością, czekał, milcząc, aż wyjdzie.
...Muszę się Jagusi odwzajemnić — myślał — zakupią całe pudła wstążek i kwiatów robionych — kolorowa, niech się kąpie w złocie i kolorach. U czarnych warkoczy miała płonące czerwienią wstążki... Codzień będzie mieć świeże! Wiosna ma wszystkie barwy, jakie wymarzyć można do swej ozdoby. Jagusia musi mieć takie, na jakie nas stać. Dziewczątko, czemże ja jestem wobec niej ze swoją cywilizacją, ze swoim artyzmem, ze swoją etykietą, ze swoim rozumem. Czem? uciekinierem od praw natury i niczem — niczem... Trzeba do niej wracać, chcąc siebie i społeczeństwo ratować... Wracać, wracać — powtarzał wesoło, rad, że znalazł tak łatwe argumenty na sentyment swego serca.
Po drugiej stronie ulicy biegła młoda panienka w czarnej sukience, w pasie mocno ściśnięta.
— Przecięta w pasie, jak osa, zasznurowana, jak w kleszczach, wąska w piersiach, blada, anemiczna, chwieje się na nogach, w biodrach obcięta. I to ma być model matek naszych dzieci... O, tak! naszych dychawicznych dzieci. — Jaguś boso! Moja Jaguś boso, nie boi się rosy, zimna i upału. Moja Jaguś w jednej koszulinie od lat dwunastu biegała w mróz i gorąco, moja Jaguś nie zna gorsetów, bawetów, sznurówek, biodra ma silne i na biodrach wsparta i osiadła. Moja Jaguś nie chodzi do dentysty, zęby ma, jak marmur białe i twarde, i na bladaczkę nie cierpi, kąpana w słońcu i wiatrach, myta deszczem, elektryzowana piorunami.
Rad, że tyle przymiotów społecznej natury znalazł u Jagusi, zagłuszał niemi instynkty rozsądku, z których się śmiał serdecznie, nazywając je idjotyzmami, przesądami, przesiąkniętemi małomiasteczkowem filisterstwem.
— Albo jestem mieszczanin — alias łyk, alias kołtun z krwi i kości albo jestem człowiek bez narowów, jeszcze nie zgnieciony górą głupoty ludzkiej. Góra ta, chociaż ciąży na mnie, zarówno jak na wszystkich mieszkańcach tego kraju, nie zmiażdżyła dotąd mego mózgu, nie przyćmiła mi wzroku. Żyję, patrzę, słyszę i wiem, czego się mam spodziewać, co sądzić o przystosowaniu się do warunków filistersko-mieszczańskich. Niech żyje swoboda, natura, pejzaż, barwy, światło! Tkwić w tej naturze, otoczony barwami i słońcem, chłonąć je w siebie — to rozkosz...
Jaguś stanęła przed nim uśmiechnięta, dobrze oparta na biodrach, z oczyma, do połowy przysłoniętemi rzęsami. Obejmowały ją blaski niebieskiego przezrocza, purpura słońca i niosły na kopiec. Leciała słoneczna
„ . . . rzucając niedbale
Perły, jaśminy i maki, korale!“
Zasnął...