Bajecznie kolorowa/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajecznie kolorowa |
Wydawca | Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp. |
Data wyd. | 1926 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Imieniny prezesa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych młodzież obchodziła uroczyście, jako zacnego i kochanego człowieka. Książę Witold mieszkał w rozkosznej okolicy, tuż za Krakowem. Po skończonem przyjęciu, młodzież rozbiegła się po parku i przyległych lasach.
Na urwisku spadłej skały siedział Wacek z wyciągniętą nogą, obok niego stał oparty Edzio, młodziutki profesor historji sztuki. Palili papierosy.
— A więc kochasz?
— Alboż ja wiem? Tęsknię za nią, jak za uciekającą wiosną, potrzebuję jej widoku, jak ptak powietrza, jej uśmiechu, jej szczebiotu, jej szeroko patrzących zdziwionych, jak u sarny, czarnych oczu — i nic więcej.
— A dalej?
— Jakto — dalej?...
— Bałamucisz dziewczynę.
— Blaga!
— Jużeś ją zbałamucił, kocha cię.
— To więc cóż?
— Ożenisz się?
— Nie pomyślałem dotąd o tem.
— Naprawdę?
— Przysięgam ci. Rozmaite mi kombinacje przy chodziły do głowy, lecz nie ta.
— Zaczyna być bardzo zabawne, gdyż cała wieś mówi o weselu Jagusi z tobą.
— Skąd wiesz?
— Nie ulega wątpliwości...
— Ależ, mój drogi, jestem biedny, nie stać mnie na kupno choćby jednego morga. Trzeba mieć własną chatę, jakąś budę na pracownię, gospodarstwo, krowę. Ja wprawdzie mam — ale długi.
— A więc się żenisz, mówiąc o gospodarstwie, własnej chacie i budzie na pracownię.
— A jeżelibym się i ożenił — cóż ty na to?
— Nic, mój drogi, lubię lud, lecz wtedy patrzę na niego z okien mego mieszkania, a mieszkam na rynku. Kocham lud na waszych obrazach, a przyznam ci się, że perfumy znoszę, ale tylko od Atkinsona; muzykę, ale szopenowską; taniec — na scenie, śpiew — na koncercie lub operze. Lubię kobiety na balu z utoczonemi białemi ramionami, szeleszczące jedwabiem.
— Nie odczuwasz natury?
— Przepadam za dobrym pejzażem, a najwięcej ze Stanisławowskiego.
— Któż ty jesteś, człowieku bez natury, kto ty jesteś?
— Ucywilizowanym. Może mnie cywilizacja przeperfumowała, nie przeczę, lecz przepadam za subtelnością cywilizacji...
— A zatem?
— Nie wyżyłbym z Jagusią, w tydzień djabliby mnie wzięli! Przyznaje — nie mam ani twej naiwności, ani twego zapału, ani twej prostoty, ani twojego serca. Może ja jestem przerafinowany, może jestem grekiem z czasów Peryklesa, może włochem z czasów odrodzenia, lecz ludowcem w waszem pojęciu nie jestem!
— Ty jesteś artystą epikurejczykiem.
— Niezawodnie, dobrze określiłeś. Wolę pałac, aniżeli chatę, marmur, aniżeli drzewo, piękny obraz, aniżeli nawet piękną naturę... Wolę Aspazję w marmurowym portyku, o alabastrowej piersi, spokojną, o palącem namiętnością oku...
— Nie widziałeś oczu Jagusi — przerwał Wacek — gdybyś je zobaczył...
— Wolałbym kulturalny wzrok i kulturalną piękność Aspazji.
— Wolałbyś... być może, lecz pragną, abyś Jagusią moją poznał — chodźmy! Niema stąd pół mili.
— Hola! — czy chcesz się znowu jutro położyć?
— Tak pragną ją widzieć!... Edziu, ulituj się nade mną, najmij wózek, pojedziemy.
— Poproszę księcia, da ci z rozkoszą powóz. Będzie nam wygodniej i milej.
— Gdybyś to zrobił, mój drogi! Tak mi się cnie za dziewczęciem, chociaż nie stoi w marmurowym portyku z alabastrową piersią.
— Wacek, dokąd ty idziesz?
— Płynę z wodą, nie wiem gdzie i dokąd. Czynię to, co tysiące ludzi, co wszyscy ludzie. Dlaczego mam być lepszym lub gorszym od innych?
— Ach, ty poczciwy narwańcze!
— Idziesz po konie? Lepiej najmij wózek.
— Zobaczymy.
Edzio, deklamując Słowackiego, poszedł.
Wacek drżał z niecierpliwości.
...Drzewa rozwinięte, wiosna w całej pełni, ciepło i rozkosznie, jakże ona w tym pejzażu, pełnym zielonego kolorytu i nieba bez chmurki, wyglądać musi. Niebo jasne, czyste a głębokie, zakończone niebieską smugą lasu; na przodzie drzewa, para ciemnych świerków i stara lipa, osypana liśćmi, w głębi białe ściany chat, ona wśród tego, jako jasna plama... chwytająca za serce. Edzio — to starej daty smakosz i starej daty artysta, on tylko może kochać kobietę, otoczoną marmurem, pachnącą Jockey-klubem, upudrowaną, owiniętą w jedwabie, wystrojoną, sentymentalną — kobietę, co całą naszą twórczość, artyzm, natchnienie, pracę, siłę używa jako róż, stroi się nim na chwilę, bo jej się artysta podobał, bo jej się podobała jego sława, jego wzięcie, uznanie. Szmery uwielbienia dla niego drażniły jej próżność. Artysta przestał jej się podobać, rzuca, jak znoszone rękawiczki, artyzm przestaje ją obchodzić; sztuka nie egzystuje dla niej, jak dla dzikiego, bo wtedy, dajmy na to, podobał się jej chirurg, dlatego, że ma ładne wąsy, prosty nos i szerokie, bardzo szerokie ramiona, uważający wypolerowane swe narzędzia za najwyższy wykwit sztuki... Niech piorun trzaśnie tego rodzaju pijawki, które, gdy się przypną do człowieka, wyssą z niego krew, a z nią soki twórczości, talentu i pójdą sobie spokojnie, uśmiechnięte, głupkowate ssać krew, tę samą krew, chirurgom!... Dziękuję za takie kobietyl Niech Edzio deklamuje im ustępy Słowackiego, niech się przed niemi zachwyca „Złotą czaszką“, a one wtedy będą mu się przypatrywać, jak jest zbudowany, liczyć włosy na jego brodzie i zaglądać w głębie jego namiętności i energji. A jeżeli jej nie mogą użytkować dla siebie, to się bawią przypuszczeniem, jaką sprawiałyby rozkosz, gdyby mogły. Porównajmyż bez uprzedzeń dekadentyzmu zdenerwowaną wartość przerafinowanych kobiet z mojem dziewczęciem, z wiosną szesnastu lat, z jej miłością, z kwiatem młodych, świeżych uczuć, z jej szczerością i prostotą, z jej otoczeniem, pejzażem, naturą, z zapachem kwiatów na łące i zapachem jej młodości, z jej kolorytem opalonej twarzy i czarnemi głębiami w oczach. Czy ja się ożenię, a co mnie to obchodzi? Patrzę na nią, tkwiącą w pejzażu, patrzą na nią wśród jasnego słońca na niebieskiem niebie i słucham szczebiotu rajskich ptaków — i basta!..
Konie stanęły na drodze, Edzio wyskoczył i przybiegł do Wacka.
— Księżna zachwycona twoją miłością, Antek opowiedział szczegóły bardzo zabawnie.
— Kawały — przerwał Wacek.
— Niech bądą „kawały“ — są wyborne. Mówią koledzy, że śliczna. Księżna pragnie ją zobaczyć.
— To i ty pewno będziesz się Jagusią zachwycał.
— Niezawodnie.
Podał mu rękę, poszli wolno razem. Wacek jeszcze chromał. Uprząż wspaniała, wykładana pozłoconym bronzem, na koźle woźnica i lokaj w liberji, konie piękne, powozik wykwintny. Wacek się zdziwił i był rad. Wsiedli.
— Czy nie robi na tobie w tej chwili wrażenia, że Kirkor jedzie szukać żony, mostek się łamie, zajeżdża do wody.
— Jagusia — Aliną — rzekł Edzio.
— A ty?
— Jabym poszedł w noc księżycową szukać Goplany...
— A możebyś wkońcu został i kochankiem Balladyny, lecz nie pierwej, aż Balladyna zostałaby hrabiną Kirkorową, królującą na zamku. Na córką wdowy nie spojrzałbyś.
— A mianowicie wtedy, gdy była kochanką Grabca.
— Znam was, rozdelikaceni epikurejczycy, nazywający się dekadentami. Ja zostaję wierny Alinie!
Patrzył przed siebie daleko i cicho mówił:
„Widisz[1], mój Boże, ja mam serce czyste,
A przysięgając, nie złamię przysięgi.
Boże! ptaszęta u twojej potęgi
Mogą uprosić o wisienkę czarną.
Jaskółkom w dzióbek dajesz muszkę marną.
Jeśli Ty zechcesz, mój Boże jedyny,
Gdzie stąpię, wszędzie czerwone maliny,
Wszędzie maliny! maliny! maliny!...“
— Wacek, powiedz mi, jak ty ze swoją poezją i z namiętnością do Słowackiego możesz bratać się z ludem?...
Artysta się roześmiał:
— A dlaczego ty się zachwycasz Słowackim, a nie bratasz się z ludem? Powiem ci, dlatego, że ty jesteś poetą na papierze, ciebie bierze piękna, artystyczna forma, a ja czuję poezje w naturze i życiu. Dla mnie piękność natury jest niedościgłym wzorem, piękność Jagusi — niezruwnaną. Odczuwam naturę i kocham ją, rozumiem prawdę i w niej widzę poezję i dlatego na wsi, pośród ludu, wszystko mnie bierze. Prostota jest dla mnie szczerością, szczerość i prostota pięknością. Bez szczerości niema prawdy, niema piękna — jest szych, blaga, robota, konwenans, komunał, szablon, kłamstwo! Twoje greczynki z odchyloną piersią, stojące w marmurowych portykach, to znane szablony Siemiradzkiego i Alma Tademy. Pięknie wymalowane ciała i ułożone podług oklepanych prawideł. Ładne to, ale nieszczere, bo nieprawdziwe. Idę do ludu, bo tam znajduje szczerość, a szczerość w sztuce jest jej poezją, jest wszystkiem! Cóż ty na to?
„...Pójdę aż za ciasnych skał krawędzie.
Spojrzę w lecące po niebie łabędzie,
I tam polecę, gdzie one polecą.
Bo i tu, i tam — za morzem i wszędzie,
Gdzie tylko poślę przed sobą myśl biedną,
Zawsze mi smutno i zawsze mi jedno.“
— Widzisz, mój drogi, nie mogę zrozumieć w waszej ludowej szczerości i prostocie piękna i poezji. Muszę dalej rozkoszować się perfumami Atkinsona i chodzić w rękawiczkach, w salonach patrzeć na odkryte, białe, delikatne, marmurowe ramiona. Te tylko kobiety znam, te rozumiem, te jestem zdolny ocenić, u nich tylko mogę podsłuchiwać bicia serc i przędzę myśli... I dlatego mi smutno, że między mną i moim światem a sztuką, zaczyna się rozdwojenie.
— Dosyć już kłamstw dławiło sztukę. Biedaczka, paliła fajkę i milczała... Może uda się nam rozweselić ją.
— Podobno raz tylko w świecie nowożytnym przestała palić fajkę, gdy jej dali znać o przyjściu na świat Michała Anioła.
— I powiedziała: — „Nareszcie!“. — Bo też to potentat, król królów, on nie szedł szablonem i komunałem. Ściana w kaplicy Sykstyńskiej — piorunami gada.
Wjechali na wieś, domki, porozrzucane na wzgórzach, malowane na bladoniebiesko, przykryte strzechą, ocienione drzewami śliw. W ogródkach, przy drodze, kwitnęły bzy, malwy i złote tulipany wychylały ciekawe głowy. Wietrzyk je poruszał.
— Dziwują się — szepnął Wacek, pokazując tulipany.
„ ..w pyłu chmurze
Błyska złota kareta, jedzie Kirkor...“
— Dziecko — rzekł Edzio wesoło.
— A dlatego, że jestem dzieckiem natury, serce mi drży z radości i strachu.
Ludzie przy studni postawili konewki, inni powychodzili z chat, chłopcy popędzili naprzód do chaty Tomasza opowiedzieć, że królewicz w złotej karecie jedzie. Na wsi zrobił się ruch, za karetą szła pogwara wrzawy i podziwu.
— Tu! — zawołał Wacek, wzruszony; konie stanęły.
Wyskoczył Edzio, sprowadzając wolno przyjaciela.
Biała spódniczka w czerwone kwiaty zniknęła im z przed oczu, kryjąc się za węgłem domu.
— To Jaguś — szepnął Wacek.
Przed chatą czekał Tomasz w płótniance, podał Wackowi rękę i skłonił się Edziowi. Wyszła również matka. Wacek pocałował ją w rękę, a ona go w czoło i gładząc mu włosy, mówiła:
— O, mój królewiczu, trapiliśmy się, że aż nam serce schło, a w głowie jasnej myśli nie można było złapać. Dziewczęta moje mało się nie zgubiły. A ty, Marysiu, przynieś z izby stołki.
Wyszła Marysia, za nią Jaś ze stołkami. Dziewczyna lśniła urodą, pięknością rysów i przepysznemi, jak karbunkuły, czarnemi oczyma. Rozśmiała się na przywitanie, pokazując perły z za korali ust. Spojrzała na Edzia spokojnie, lecz tym spokojem oddech mu w piersiach zapierała.
— Jakże, moje dziecko, nożyna twoja? — zaczęła Tomaszowa.
— Krzepię się, matusiu, gdym was ujrzał zapomniałem o nodze.
— No, no, to mi się podoba, to po naszemu, siadajcież, królewiątka.
Wacek spojrzał na onieśmielonego Edzia, jakgdyby się chciał go zapytać: czy to nie mowa wdowy z Balladyny?
— A gdzież Jagusia? — prawiła dalej wesoło matka, — Ot, zawstydziła się i uciekła. A tak wyglądała, tak wyglądała, myślałem, że oczki wypatrzy na Kraków. Młode to i ciekawe, a nieśmiałe...
Wacek poszedł w stronę, w której mignęła mu się spódniczka Jagusi. Edzio, który nie umiał rozmawiać z ludem, czuł sie spadłym z księżyca, a silił sie być swobodnym i to go bardzo męczyło.
Po długiej chwili wrócił Wacek, prowadząc za reke Jagusię.
— A oto i dzieci! jakże im razem śpiluje — zawołała matka, klaszcząc w dłonie.
Edzio się zerwał, chciał przywitać komplementem Jagusię, lecz zabrakło mu słów. Jaguś wyciągnęła do niego rękę, mówiąc:
— Pan nie jesteś malarzem?!...
— Po czem to pani poznała? — zapytał.
— Ja nie żadna pani, a poznałam, bo nie byłeś z nami na weselu w Nowej Wsi.
— Wszyscy nasi byli — dokończył Wacek.
Edzio stał, zapatrzony. Długie rzęsy, w czarnych oczach głębia, smagława twarzyczka madonny, nozdrza lekko odchylone i uśmiech wiosny... Spojrzał na Wacka, objął ich razem wzrokiem i odezwał sie po francusku:
— Pojmuję cie i rozgrzeszam.
— Bo i ty jesteś artystą! — zawołał Wacek — i tak samo upajasz się bezwzglednem pięknem, jak i my — dodał po polsku.
Jagusia, domyślając się, że o niej mowa, rozśmiała się serdecznie. Za nią poszła matka, siostra Marysia i Tomasz, ojciec. Śmiano sie wesoło, co ośmieliło i Edzio nastrajał sie do ogólnej wesołości i swobody.
Zbliżyli sie ludzie ze wsi, przypatrując się ciekawie pięknym koniom, złocistej uprzęży, służbie, powozowi.
— Książątko zajechało po naszą Jagusię... i już! — mówiły kobiety, lud im przyświadczał. Gdy się ukazał na pagórku Wacek z Jagusią, przywitano ich radosnym szmerem.
— Jestem pod złudzeniem — szepnął Wacek do Edzia — że Alina wróciła z pełnym dzbankiem malin. Czuje zapach malin...
Edzio się ironicznie uśmiechnął:
— Mój drogi, złudzenie to szczęście!... Gdybyśmy nie patrzyli oczyma złudzenia na nasze życie i jego otoczenie, czemby ono było i czem mybyśmy w niem byli?...
— A jednak tylko się łudzić, wiecznie łudzić!...
— Świat cały złudzenie, innego świata niema. Żyć — to łudzić się. Ci, co żyją, łudzą się... Często przychodzi mi na myśl, że świat ten jest walką kolorów i cieni.
Zbliżała się do nich Jagusia, w czarne warkocze miała wplecione dwa żółte podróżniki, patrzyła jakoś potulnie, a zarazem ciepło i wyniośle, jak niewolnica i królowa.
— Idzie do ciebie, jak do swej własności.
— Wzięła mnie, jak swoją własność. Kobiety zawsze tak biorą.
Jaguś wsunęła rękę za ramię Wacka, głowę pochyliła na jego piersiach i wpatrywała się w Edzia głębiami swych oczu, które mówiły: — „Myślisz, że mi go wydrzesz, ty, co z pańskości swej nie umiesz nawet z ludźmi gadać? Myślisz, że mi go wydrzesz?...“ Ściągnęła brwi, krasa na jej czole zarysowała się, Edzio odgadł jej myśli.
— Nie wydrę go — odpowiedział. — A gdybym nawet chciał, toby mi się nie udało. Prawda, panno Agnieszko?
— Prawda — szepnęła z mocą, wierząc w swoją siłę.
— A dlaczego? — spytał Edzio, zaciekawiony.
— Bo mój — powiedziała spokojnie — i nie dam tego, co moje, jeśli nie chcą.
Ta siła i pewność w młodziutkiej dziewczynie wzięły miękkiego panicza. Słuchał, nie wierząc uszom.
— Nie dasz? — zapytał.
— Padnę, a nie dam. Przeznaczony mi od Pana Boga, to ludziom od nas wara!
— A jeśli on ma ojca?
— Każdy ma ojca, więc cóż?...
— Ojciec ma prawo do swego dziecka.
— Ale nie w tem.
— W czem?
— W kochaniu — szepnęła cała ponsowa.
— Ojciec ma prawo we wszystkiem do swego dziecka.
Jaguś długo wpatrywała się czarnemi ślepiami w panicza, aż od patrzenia tego wyszły pełne łzy z jej oczu i stoczyły się po twarzy.
— Ale nie ma prawa mnie zabijać, bo ja nie jego dziecko, a przeciebym nie przeżyła, gdyby mi go odebrano. — Wyprostowała się, odwróciła i odeszła wolno.
— Krakowskie dziecko naszego ludu — szepnął Wacek i popędził za dziewczyną.
...Ojciec Wacka nie ma prawa jej zabijać — mówił do siebie Edzio. — Dotąd nie pomyślałem o tem, a przecie to tak proste. Mając prawo do swego syna, nie ma przez to prawa zabijać drugich, ani im nawet krzywdą robić... Jakże się to wszystko dziwnie plącze i łączy. Czy nie najrozumniej zostawić wszystko Temu, który stworzył prawa i pchnął je w niezmiennym, z tą straszną konsekwencją, kierunku. Nie ma prawa — powtarzał — dobór musi się odbywać podług praw, które egzystowały przy początku świata. Komuby się to udało odwrócić, zniszczyłby cały porządek rzeczy i świat zaprzepaścił.
...Dziewczyna dała mi naukę wiecznego porządku, nie wolno mu stawać wpoprzek. Powiedziała słowo tak proste i szczere, jak jest sama, a tak wielkie, jak potężną jest przyroda, spokojna, niecofnięta. Nikomu nie wolno zabijać tego dziecka natury i jej szczerości... Należało mieć wzgląd i na nią, to wielka racja. Ona się nie prosiła, aby do niej Wacek przychodził, lecz jeżeli przyszedł, jej jest.
Wesoła wrzawa podniosła się i coraz więcej ludzi wbiegało do obejścia Tomaszów, kobiety otoczyły matkę, dziewczęta i parobcy siostrę Marysię. Dziwów było dużo, lecz radości jeszcze więcej. Edzio cofnął się pod cień starej lipy, nie zajmowano się nim.
Z pewnego oddalenia objął całość obrazu i starał się uporządkować wrażenia. W ogródku Wacek z Jagusią stali, oparci o jabłoń, osypaną kwiatem białym, pod promieniami zachodzącego słońca — różowym. Jaguś położyła mu ręce na ramiona, patrzyła mu w twarz, milczeli... Gdy się odwróciła — Edzio zobaczył staczające się łzy po jej twarzy — porwany pięknością dziewczyny, a pewno i dlatego, że nie umiał rozwiązać zagadnień, tworzących się pod jego czaszką, dla zgłuszenia myśli deklamował półgłośem, wsłuchując się z rozkoszą w muzykę pieśni Słowackiego:
„Są łzy, co mówić na zawsze zabronią,
A kiedy mówię, wpadłem w zamyślenie
I widzę jasne, błękitne spojrzenie,
Co się zaczyna nade mną litować,
I widzę usta, mnie chcą całować,
I drżę — i znów mnie ogarną płomienie.
I nie wiem gdzie iść? i gdzie oczy schował?
I gdzie łzy ukryć? i gdzie być samotnym.“
Jaguś uniosła się na palcach i przytuliła usta swe do ust Wacka, Edziowi serce zabiło, dziewczę całowało tak jakoś serdecznie, tak ciepło, z naiwnością rozradowanej wiosny, — Patrzył, szepcąc:
„I drżę — i znów mnie ogarną płomienie
I nie wiem, gdzie iść? I gdzie oczy schować?“
— Litości! — zawołał głośno.
Jaguś, spłoszona, uciekła.
— Dosyć — powtórzył do Wacka — tu można oszaleć lub spalić się na popiół. Jedziemy. Książę prosił na wieczerzę — nie każesz mu czekać.
Wacek spojrzał za dziewczęciem — była daleko. Popędził przez dworek, pocałował matkę w rękę, ona go w czoło, mówiąc:
— Dziecko, a kiedyż znów moje oczy cię ujrzą?
— Ino, ino, matusiu — zawołał, i powoli, prowadzony przez Edzia, zszedł z pagórka i siadł do powozu. Chłopcy wiejscy zabiegli, odprowadzając gości do ostatniej chaty.
— Oświadczyłeś się — rzekł Edzio.
— Ależ broń Boże! Z matką pierwszy raz rozmawiałem, z ojcem byliśmy na słodkiej wódce w karczmie.
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— Znaczy, że samo idzie. Raz potrącone płynie, jak fale rzeki lub wiosna-królowa.
— Nadzwyczaj oryginalne.
— Ale i nadzwyczaj naturalne i nie mogło być inaczej. Gdym nogę zwichnął, Jaguś rozpaczała głośno, przyjechałem — witają mnie, jak swego. Lud nie ma czasu na romanse. Wiosna prędko się skończy, żniwa za pasem. Tak samo i w życiu...
— Jagusia również czasu nie traci.
— Moja Jaga powiedziała mi, że mnie kocha... i co ją cały świat obchodzi! Ona kocha, pragnie, żąda. Cóż płynącą wiosnę obchodzą ludzie i ich przesądy!? Co to wszystko moją Jagusię obchodzić może?... Kocha, pragnie, żąda... Przyjechał do niej królewicz, wyciąga do niego ramiona — bo kocha!
„Boże! ptaszęta u Twojej potęgi
Mogą uprosić o wisienkę czarną;
Jaskółkom w dzióbek dajesz muszkę marną,
Jeśli Ty zechcesz, Boże mój jedyny...“
— Wiesz, że mnie zawsze weźmiesz Słowackim, lecz co dalej, powiedz, co dalej? — mówił Edzio, patrząc w poczciwe, śmiejące się oczy Wacka.
— Co dalej, jakto nie wiesz? Wiosna powoli przejdzie w lato. Jaguś, jako kobieta, będzie również ładna. Oczy palące, jak słońce południa, i uśmiech ust, jako rozwiniętego kwiatu, i ten ciepły oddech, płynący przez sznur pereł białych jej zębów...
— A w jesieni?
— Ogień na kominku. Dzieci będą pracować i pomagać matce. Samo wszystko przyjdzie, wiosna się skończy niedługo. Czyż to my jesteśmy panami naszego losu?... Czyż, będąc w Paryżu, myślałem, że Jagusia zakocha się we mnie i nie będzie nijakiego wyjścia.
— Jest wyjście! — jedź do Monachjum, pożyczę ci paręset papierków.
— I poco? Edziu, powiedz, poco i naco? Czy tylko dlatego, aby zdradzić dziewczynę? Czy tylko dlatego?... Przyszedłem do niej sam, dziewczę pokochało — a więc ją rzucić, uciec, potem wyśmiać, dlatego, że chłopka, że nie nauczona w księgach, że szczera, że piękna, serdeczna?... Edziu, gdzie twoja etyka, którą wyhodowałeś w sobie na poetach świata?...
— Do pasji mnie doprowadzasz swoją logiką i bezgraniczną prostotą. Ty mężem chłopki, siedzącym w Bronowicach wśród nieokrzesanego ludu, ty, artysta od włosów do paznogci, to nie do pojęcia?!...
— A do pojęcia — ja, artysta od czuba do pięt, mieszkający w trzech pokojach na drugiem piętrze, latający z wypasioną moją magnifiką po fiksach, z wyglansowaną grzywą, w redengocie, roznoszący plotki, jak zarazę po mieście, patrzący z okien kamienicy na drugą kamienicę i obelgujący się, że patrzę na naturę; idjotyzujący się z głupiemi gęśmi, a obelgujący głośno ludzi, że psychologję uprawiam! Mój drogi, chcąc być rzetelnym artystą, trzeba w pejzażu tkwić od rana do nocy, mieć go zawsze przed oczyma, bo nie wiesz, jaką niespodziankę zrobi światło i nowe czary ci odkryje. Młodzi pejzażyści holenderscy siedzą na wsi i jakież bajeczne rzucają dziwy. Rzetelny malarz musi w pejzażu tkwić, być otoczony naturą i słuchać, bo wtedy tylko ona do niego mówi.
— Żona — dzieci...
— Żona zajmie się gospodarstwem, cóżby robiła? Flirtować nie będzie, dzieci wychowa natura. Jeżeli córki — na żony artystów; synowie będą artystami, jak i ojciec.
— Więc to już nieodwołalne?
— Cóż mam odwoływać? — nie wołałem!...
„To nie ja winien, to lilja winna...“
Edzio pochwycił:
„A pod tym progiem, fala tak się toczy
I tak swawolna i tak ruchoma,
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy
I przybliżyła, łącząc je rękoma...“
— Nikt nie jest winien — dodał Wacek — tem bardziej my. Wina nawet nie powstała mi w myśli i sercu. Winien jest chyba Pan Bóg, że stworzył wiosnę i nas wiosnianych w niej!...
— A więc wszystko skończone?
— Nic się nie zaczynało. Płyniemy na falach ciepłego powietrza!... Ach, jak to rozkosznie, serce drży, pulsa biją, oddech gorący, a w sercu jakoś lekko, swobodnie. A tyś chciał, abym spadł na ziemię i uciekł po niej do Monachjum, do Bawarek o wielkich stopach i szerokich sercach.
Edzio się patrzył na niego, jak na szczęśliwe dziecko.
— Ja już nic nie chcę od ciebie — powiedział. — Cóż ja mogę chcieć? Ty nie masz wyobrażenia o życiu.
— Bój się Boga, nie chcę waszego wyobrażenia o życiu i gardzę waszą walką. Co po niej, jeśli mi jest tak dobrze.
— I nie chcesz skosztować zakazanego owocu?
— Ani mi w myśli, nie chcę. Dobrze mi bez świadomości.
— Leciałeś po świadomość pleneru do Paryża.
— Rwałem się do słońca i w nagrodę Bóg zesłał mi te odrobinę rozkoszy. Plener, to słońce, światło, wiosna, Jaguś i ja!...
Księżna, otoczona młodzieżą, wyszła w stronę Bronowic, naprzeciw powracających. Ciekawa była Jagusi, liczyła dużo na sprawozdanie Edzia. Konie stanęły, młodzież zniosła Wacka, Edzio znalazł się przy księżnej.
— Mów pan o swych osobistych wrażeniach — prosiła, wysuwając się naprzód z Edziem.
— Wszystko, jak w bajce.
— Tak czarowne?...
— Nie to, lecz działającym osobom zdaje się, że są ludźmi bajki. Wacek wierzy, że jest Kirkorem, a matka Jagusi, że Kirkor po jedną z córek zajechał. Nazywa go, jak wdowa w „Balladynie“, „królewiczem“...
— A Grabców widziałeś?
— Pełna wieś!... Zlecieli się oglądać konie i powóz księżnej.
— Jagusia ładna?...
— Lud pewno sobie nie wyobraża piękniejszej wiosny.
— A pan Wacław?...
— Oczarowany przez „Skierkę“... Są jak w „Balladynie“ dwie siostry — obie równie piękne.
— Jagusia do której podobna?
— Oczy ma Balladyny, lecz warkocz Aliny, choć ciemny, a sama różana.
— Kirkor piękności ich prześlicznie określa, pamiętasz pan?
Edzio zaczął:
„Jaki wybór trudny,
Starsza jak śniegi — u tej warkocz cudny,
Niby listkami brzozy przyodziana.
Ta z alabastrów — a ta zaś różana.
— Ta ma pod rzęsą węgle — ta fiolki.“
— Prześliczne! Wy macie poetów i dlatego jedynie czuję się szczęśliwą, że Polką zostałam.
— Księżna mnie wzrusza, lecz istotnie być rodaczką Słowackiego jest pewnego rodzaju satysfakcją.
— Lecz trzeba go odczuć i zrozumieć, jak my go odczuwamy. Jakże mało u was ludzi, którzy go pojmują... Etyka piękna w waszem społeczeństwie jest jeszcze bardzo mało rozwinięta.
— To tylko w sferach, w których się księżna obracać musisz. Obejrz się pani, cała ta młodzież, z Wackiem na czele, która za tobą idzie, deklamuje przy pracy Słowackiego, Wacek kocha dziewczynę jak Kirkor, jak Słowacki w „Szwajcarji“, jak student w „Złotej czaszce“. Sam nie wie, czy ją kocha dla niej, czy dla Słowackiego i pleneru. A pewno Słowacki, plener i dziewczyna w kolorze, łączą się w jedną całość i wytważają w jego sercu kult wiosny.
— Wielki to ciężar — szepnęła księżna — przyjść na świat w mej sferze i przez nią być skazaną całe życie męczyć się w atmosferze nudnej i szarej... Przeżywamy w niej czyściec na ziemi, a wydobyć się niepodobna, jest się związaną. Gdybym te nici przecięła, zostałabym sama. Do waszego świata wejśćbym nie mogła i trzebaby wrócić zawstydzoną i upokorzoną do swego.
— Zawsze, księżno, jest to świat, który panuje i zostań w nim, jako królowa. Gdybyś zeszła, to jak Dante do piekła, bo zobaczyłabyś piekło małostek i nędzy ludzkiej: uczonych naszych, którzy z rozkoszą i dla rozkoszy zostają waszymi lokajami; mieszczaństwo małe, ciasne, tępe, zazdrosne, zanurzone w drobniutkich plotkach i intrygach swego otoczenia.
— Kto wie, czy nasz artysta nie zrobił najlepszego wyboru? — przerwała księżna.
Edzio spojrzał, zdziwiony.
— Gdyby wziął mieszczankę, któraby mu do domu przyniosła tysiące wymagań bez możności ich zaspokojenia, a wzamian nie dała mu nic, nic, nic!... Nie dałaby mu serca, bo go nie ma, nie dałaby mu uroków poezji, zapału do sztuki, odczucia artyzmu, bo ich nie posiada. Nie dałaby mu praktyczności, bo jej tego życie nie nauczyło. Nie dałaby mu rozumu i wykształcenia, bo o tem nie ma pojęcia, A za to wszystko, czego nie ma, dostałby parę wyuczonych jak kanarek „kawałków“ na fortepianie i parę gramatyk obcych języków, bez zastosowania. Powiedz, drogi pan, czy Jagusia ze swoją szczerością, prostotą, miłością, zdrowiem, pracowitością, a prawie bez potrzeb, nie jest stokroć lepszą dla artysty żoną?...
Księżna mówiła z enerją, oróżowiona zapałem i wymową. Czuć było w tem, co mówi, wielką szczerość, z której szła prawda.
Edzio wpatrywał się w nią, ujął jej rękę, wzruszony, i przycisnął do ust.
— Myślałem o innej dla niego kobiecie — rzekł.
— Pewno o Aspazji — zaśmiała się — Lecz Aspazja musiała mieć Peryklesa, a żyć tylko mogła w Atenach, w uroczej wiośnie ludzkości, w miłości sztuki i rodzącej się filozofji. Dziś Aspazja, zapięta pod szyję, z bufiastemi rękawami, w sznurówce, żona zacnego chłopca, plenerzysty, pełnego artystycznej naiwności?!... Kobieta musi mieć swoje otoczenie, swój koloryt!... Aspazja — Ateny, morze, portyki korynckie; Jagusia — nasz wiejski zielony pejzaż, słońce i ciemne smugi, kończące horyzont naszych lasów. Postaw mnie pan na miejscu Jagusi.
— Byłabyś księżna uroczą krakowianką.
— Krakowianką — powtórzyła — lecz z operetki lub baletu, a gdybym się siliła być prawdziwą Jagusią, stałabym się postacią komiczną...
— To być może — szepnął.
— Mnie się zdaje, że dzisiejszy artyzm, pełen światła, prawdy, natury, krajobrazu i impresjonizmu, dobrze harmonizuje i łączy się z naszą wioską i jej otoczeniem. Przeczuwam, że to będzie dobrze dobrana para.
— Księżna wierzysz, że to już skończone?...
— Słysząc, co pan opowiadasz, jestem pewną. Jagusia w złocistym wieńcu panny młodej będzie wyglądać, jak madonna Holbajnowska. Przekonasz się.
Odwróciła się, czekając na Wacka.
— Dokuczał panu pan Edward? — zagadnęła go.
— Więcej niż kiedykolwiek deklamował Słowackiego — odparł wesoło Wacek.
— Słowackim zawsze się ratuje — i we wszystkich sprawach, w których czuje, że przegra — chowa się za Słowackiego. A znowu Słowacki jest tak uroczy, że nim rozbraja...
— To też Edzio, gdy mówił prozą — bredził, gdy deklamował — pobijał to, co mówił prozą.
— Co do mnie, trzymam pańską stronę i prozą i poezją — rzekła księżna. — Rozumiem pana zupełnie. Szukacie nowych form, którym, aby były świeże, aby ciągnęły i zwyciężały, trzeba dać skarby swego ducha — duszę... Znalazłeś ją pan w młodziutkiej dziewczynie i serce jej oddałeś.
Wacek, zamyślony, milczał.
— Te nowe wasze odkrycia i sposoby o tyle będą miały wartość, o ile zbliżycie się niemi do natury i o ile im siłę ducha waszego, waszą indywidualną duszę dacie, bo wtedy tylko to będzie nasze, odrębne, polskie. Jagusia wyborną będzie pośredniczką między wiejskim krajobrazem, jasnością dnia, złotem słońca. Przez miłość do Jagusi dasz krajobrazowi naszemu ciepło i tę odrębność naszą: wesołość lub smutek, które mówić będą do patrzących, że w tym obrazie tkwi dusza krajobrazu polskiego! Tym tylko sposobem w krajobrazie naszym tworzy się malarstwo polskie. Bez duszy, a jeśli pan chcesz indywidualności pańskiej, niema malarstwa...
— Oleodruki wylizane — dokończył Wacek.
— A przynajmniej czyniące takie wrażenie — pochwyciła księżna. — Mnie się zdaje, że zbratanie się z ludem wyjdzie tylko na pociechę sztuki polskiej. Dotąd bawiliście się z nim, tańczyli, dziś zaczynacie z nim żyć,
— A żyjąc, będziemy tkwić nieustannie w pejzażu polskim i wtedy go będziemy odczuwać. Odczuć pejzaż, to znaczy odnaleźć jego duszę.
Księżna podała mu rękę.
— Rozumiemy się! Kocham nasz krajobraz, nasz lud, nasze malarstwo i radabym, aby w nim była prawda, szczerość i dusza, ta nasza dusza zbiorowa i indywidualna każdego artysty... W tem rzecz, aby umieć kochać lud prawdziwy ze wszystkiemi wadami, bo na ich tle rozwijają się i wielkie jego przymioty... Jagusia kocha pana i pewnie oddałaby za niego życie, lecz cię kocha również i dla przyszłego gospodarstwa, dla paru pięknych krów, które mieć będzie, dla ładnego dworku, który, sdodziewa[2] się, że postawisz. I to są jej marzenia. Nie miej jej pan tego za złe, bo to właśnie dowód, że będzie dobrą gospodynią, będzie dbać o to wszystko, co posiądzie... Wielki przymiot, wierzaj mi.
— Ależ nie zajmuję się temi subtelnościami...
— To najlepiej... I ja nie umiem łączyć subtelności z uczuciem. Pojmuje subtelność w filozofji, w czynach i w działaniu. Jeśli kochać, to już całem sercem. Miłość, analizowana subtelnościami, staje się analizą subtelności, lecz nie miłością, tem szczerem uczuciem, pochłaniającem nasze jestestwo, bez żadnych protestów, krytyk i dociekań.
— Przyznam się księżnej — pochwycił Wacek — że czyto skutkiem mej naiwności, czy rodzaju artyzmu, a pewno głupoty...
— Powiedzmy krótko, indywidualności pańskiej — przerwała księżna.
— Nie egzystuje dla mnie subtelności dociekania. Dziewczę mnie wzięło urokami szczerości, wdzięku, prostoty, uosobieniem wiosny, w prześlicznej polskiej wiośnie naszej... Jest dla mnie kolorową plamą wśród wesołego sentymentu natury naszej, za którą się stęskniłem.
— I wypadki same pana ciągną.
— Idę tam, gdzie muszę — prowadzi mnie życie. Nie iść, to znaczy, nie chcieć żyć szczerze. A uciec, jak radzi Edzio...
— Byłoby okropne! Lud cierpi krótko, lecz gwałtownie, boje się wybuchu uczucia Jagusi. I czyż to lud, w zetknięciu z nami, ma być zdradzany i oszukiwany?!... Czyż zawsze u nas, powtarzając za Hamletem: — „...zamiar czy myśl poćwiartowana zawiera tylko jedną cześć mądrości, a trzy czwarte tchórzostwa?...“
— Księżno, na Boga! nie jestem Hamletem i nie ucieknę od życia.
„Niechaj ci pierwsza jaskółka pokaże
Pod jaką belką gniazdko ulepiła,
Gdzie okienkamy błysną dziewic twarze,
A dach słomiany — tam jest twoja miła.“
— Wacek deklamuje! — zawołała młodzież, przysuwając się.
— „Prowadź, jaskółko!“ — dokończyła księżna. — Zdaje się, że pana do Jagusi zaprowadzili wiosna i Słowacki, zmieniony w jaskółkę.
— Niezawodnie — potwierdził Antek — na wszystkie bóle i radości życia Wacek ma Słowackiego. Słowacki jest jego myślą, jego filozofją, refleksją i upojeniem. Gdyby nie było Słowackiego, nie byłoby i Wacka. Byłby szlachcic, panicz, paryżanin, portrecista z wielkim szykiem elegancji, ale nie byłoby naszego Wacka.
— I Jagusi — dodała księżna.
— Niezawodnie, bo tylko Wacek Słowackiego mógł się podobać Jagusi, bo znowu jemu podobają się wszystkie ładne dziewczęta...
Wacek, wobec księżnej, zarumienił się, jak wiśnia, zły na Antka. Księżna, widząc rumieńce, zwróciła się do Edzia...
Z okien pałacyku biło światło, na werandzie czekał książę z domownikami, towarzystwo zmieszało się, wytworzyła się ogólna rozmowa, jak każdy ogół — banalna.
Wacek cofnął się nieznacznie w głąb parku, doszedł do bramy niespostrzeżony, najął na wsi wózek i odjechał do Krakowa.
Noc, rozjaśniona gwiazdami i szeroką, białą łuną na zachodzie, pachniała świeżością rosy, lecącej z nieba.
„..Dla mnie na zachodzie
Rozlałeś tęczę blasków promienistą,
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą.
Choć mi tak niebo Ty złocisz i morze
Smutno mi, Boże!
..............
Dla obcych ludzi mam twarz jednakową,
Ciszę błękitu,
Ale przed Tobą głąb serca otworzę,
Smutno mi, Boże.“
Wjechali na wielkie błonia krakowskie, wilgotna murawa tłumiła odgłos wózka...
Na jasnej łunie Krakowa rysowały się ciemne wieże i od zachodu kopiec, stojący na straży...
Wielki hymn smutku leciał wprost do nieba.