<<< Dane tekstu >>>
Autor Sewer
Tytuł Bajecznie kolorowa
Wydawca Wydawnictwo Biblioteki Groszowej S-ki z o. odp.
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Wacek urządził pracownie u siebie w domu. Okno zasłonił do połowy, sprowadził sztalugi i zasiadł do pracy nad obrazem, którego szkic miał na papierze i w duszy, taniec w lewo krakowiaka, w karczmie, na Nowej Wsi.
Pracował bez wytchnienia, czuł, że pokona trudności, że mu się uda. Kładł w obraz całą dusze swoją, całą energję i miłość do ludu. Malując, przyśpiewywał krakowiaki i myślał o Jagusi. W tłumie obrazu zrobił siebie w śpiczastym kapeluszu, nasuniętym na ucho, i Jagusię w profilu, jej wielki warkocz, rzęsy, przysłaniające oczy, i delikatny uśmiech.
Ile razy zwrócił się z pędzlem do dziewczęcia na obrazie...
— Dosyć, dosyć — szeptał do siebie — bo ją przemalujesz, wyskoczy z całości, z wiru, z ruchu... i obraz zepsujesz!...
— Dosyć! — wołał, a nie mógł wytrzymać i co kilka chwil dotykał pędzlem warkoczy Jagusi, jej twarzy i wiśniowego gorsetu.
Wszedł ojciec, Wacek się zerwał, pocałował go w ramie, wskazał mu stołek naprzeciw obrazu.
— Niech ojczulek siądzie, patrzy, krytykuje, bo, chociaż nie jesteś malarzem, masz oko, odrazu łapiesz błędy.
— Nie znam się na waszych modnych sposobach, a raczej tytułach i nazwach. Zdaje mi się, że przedewszystkiem o tytuły, o nazwy wam idzie, bo malarstwo starym porządkiem polega na dobrym rysunku, ekspresji i kolorycie.
— Prawda, niech ojciec pokaże mi wady rysunku, o to najpierw proszą.
— Nie widzę ich! jest wielki ruch i djabelna zamaszystość. Obrazem tym staniesz... Ta tylko dziewczyna, z którą tańczysz, poznałem cię odrazu, nadto wyskakuje, należy ją cofnąć. Któż ona jest? — Spojrzał na syna swym przenikliwym wzrokiem, od którego Wacek pokraśniał i powiedział cicho:
— Modelka.
— A to co innego!... — Wstał, chodził po pokoju, niespokojny. Raptem stanął przed synem.
— Rozumiem — mówił poważnie — żeście poszli do ludu: po prawdę, naturę, pejzaż, kolory! pojmuje wasze zabawy, przebierania się za parobków, tańce po karczmach z dziewczętami — od tego jesteście młodzi, artyści, narwańcy. Z tych waszych wyskoków wyrastają świetne obrazy, tryskające życiem, jak oto ten — wskazał ręką. — Lecz gdy wyskoki wesołości zmieniają się w warjacje, wtedy zaczyna się niebezpieczeństwo.
Słuchaj — wpatrywał się w syna uważnie mówią w mieście, że się chcesz żenić z wiejską dziewczyną z Bronowic Małych. Sądzę, że to żarty, bo nie zasłużyłem na to, abyś mi taką krzywdą wyrządzał. Cóż cię czeka?... Zchłopiejesz. Ty, szlachcic polski od paruset lat, zchłopiejesz, a co najważniejsza — zgłupiejesz. Nieszczęścia przyszły na mnie, nie mogę ci dać majątku, abyś dziewczę, które zaślubisz, przeniósł do murowanego dworu, a więc ty musisz iść do niej, do chaty. W chacie nędza, za nędzą ogłupienie. Za parę lat będziesz chodził w sukmanie, siedział w karczmie, pił śmierdzącą wódkę i palił bakun. Oto twoja przyszłość! Inaczej o twym losie marzyłem!... Miałeś narzeczoną, dziewczę młode, zakochane w tobie, dobre, bogate. Nie chciałeś gospodarować na wsi, mogłeś z żoną mieszkać we Włoszech, w Monachjum, Paryżu. Odesłałeś pierścionek i napisałeś list, pełen dziwacznych niedorzeczności, a tobie się pewno zdawało, że to był wielki szyk, heroizm. I w rezultacie co?... Zwracasz się do chłopki, modelki, dziewczyny, której możesz być właścicielem za jedną krowę.
Wacek zbladł, wargi mu drżały, oczy świeciły.
— Ojcze, przestań — szepnął.
— Bo co?
— Bo spotwarzasz dziewczynę, która...
— Dokończ śmiało.
— Która może być twoją synową — powiedział cicho, lecz w tej cichości czuć było siłę.
Milcząc, patrzyli na siebie. Nareszcie ojciec zawołał:
— Głupiec! — wyszedł i trzasnął drzwiami.
Wacek stał na środku. Stał długo, ciężko oddychał, lecz czuł, że mu kamień spadł z serca. Żal mu było ojca, kochał go serdecznie, rozumiał, że siedzi w nim stary szlachcic z ośmnastego wieku.
— Walka będzie zażarta, gdy dziś pragnę tylko kochać i żyć kochaniem...
Ach, jak mi smutno, że serce na kawały pęka...

„Dzisiaj na wielkiem morzu zabłąkany,
Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem,
Widziałem lotne w powietrzu bociany
Długim szeregiem.
Żem je znał kiedyś na polskim ugorze,
Smutno mi, Boże!“

Siadł, oparł głowę na ręku.
...„Ojciec nie ma prawa mnie zabijać, nie jego jestem dziecko, a nie przeżyłabym, gdyby mnie go odebrano...“
Zerwał się.
...I ja nie mam prawa dla miłości ojca zabijać dziewczęcia, które kocham, do stu piorunów! Tak, kocham ją, nie dam jej sobie wydrzeć — nigdy! To praca moich myśli, wykwit mego uczucia, siła mojej fantazji. Bo ja wiem, zresztą, co?... To moje ja, a nikt nie ma prawa zabijać go we mnie. Kocham ojca, lecz on dla przesądów szlacheckich również nie ma prawa stawać wpoprzek potrzebom mojej duszy. Nie mamy obaj prawa zabijać dziewczyny i dobrze mówi księżna — demoralizować lud. Nigdy, za nic! Korona szlachecka nie spadnie mi z głowy! i co mi po niej? Czem ona jest dziś dla mnie — człowieka pracy? — Marnością nad marnościami...
Wpadł Dyzma.
— No, cóż? — zapytał.
— Ojciec mnie zwymyślał i gdyby miał z czego, wydziedziczyłby...
— Co się stało?...
— Wszystko o Jagusię...
— To ty naprawdę myślisz się żenić?
— Czy można się, idjoto, żenić nie naprawdę?
— Naprawdę? A więc naprawdę? A ja myślałem, że ty takie przepaściste kawały urządzasz! i c5ż ty z nią będziesz robił?
— Co będę robił? Pytanie, które przechodzi już granicę naiwności.
— I staje się głupotą, a to dlatego, że nie chcesz mnie rozumieć. Co ty będziesz z nią robił, jak zostanie panią twego domu?
— Nie chcę pani mego domu, chce żony, gospodyni, matki, wszystkiego, ale nie pani. Co to „pani“ znaczy? Coby jakaś pani robiła w moim domu, w mem otoczeniu, ze mną. Pani? Co to znaczy pani? To znaczy u ciebie, łyku, żeby się wystroiła, siadła na kanapie w bawialnym pokoju, przyjmowała gości i prowadziła z auskultantami namiestnictwa, z konceptowymi praktykantami sądu i kandydatami na oficjałów pocztowych, flirt. To u ciebie znaczy pani — co? Dziękują ci za taką panią, mieszczaninie z ducha i krwi.
Dyzma obraził się i wpadł w gniew.
— Pani, idjoto! — krzyknął — to znaczy, żebyś mógł i miał z nią o czem mówić. Żebyś mógł przy niej, jako przy swej żonie, głośno myśleć, rozumiesz mnie?
— Dobrzebym wyszedł, myśląc głośno wobec mieszczki. Wyrzuciłaby mnie z domu, gdybym inaczej myślał, jak ona, a jej myśli byłyby pospolite, jak myśli wszystkich mieszczek, poziome, podobne do dymów, tłukących się po ziemi przed deszczem.
— A jakie myśli są twojej Jagusi?
— Serdeczne, ciepłe, szczere! To wszystko znaczy...
— O krowach, mleku, drobiu i prosiętach.
— A mieszczki o strojach, plotkach i jedzeniu.
— Będzie taką, jaką będziesz chciał, jaką ją sobie prowadzeniem swoim zrobisz.
— Jagusia będzie taką, jaką będę chciał. A mieszczka mi powie, jeżelibym nie chciał z nią mówić o strojach, że jestem głupi, bo ona nie myśli ubierać się, jak szyfon, a chcąc się dobrze ubrać, trzeba nad tem długo myśleć... Rozumiesz te różnice?
— Zchłopiejesz!
— Wole zchłopieć, jak złyczeć.
— Czy do mnie pijesz?...
— Do ciebie, coś przed paru tygodniami mówił mi o odrodzeniu się w ludzie.
— Sztuki naszej!
— Łyk, odradzający sztukę w ludzie? Czemu jej nie odradzasz w łykostwie?
— Nie warto z tobą rozmawiać uczciwie.
— Bo cie zabijam logiką.
— Djabelna logika!
— A jednak cię dławi.
— Ciebie twoje chłopstwo zdławi.
— A ciebie twoje mieszczaństwo na wyżyny dźwignie.
— Bądź zdrów, chłopie!
— Łyku, żegnam cie!...
Dyzma, wychodząc, trzasnął drzwiami.
...Musi się kochać w córce powroźnika lub majstra murarskiego, poluje na kamieniczkę i dlatego taki wściekły na mnie. Znam ja was, mieszczańskie dusze. Dobrze wam na świecie, bo jesteście tak dzielnie dopasowani do świata i tak szczelnie do niego przystajecie. Ja nię chce być dopasowany i nie chcę — mam obrzydzenie do tego, aby mi w ten sposób miło było!... Pójdę innemi drogami.
Rad z siebie, spojrzał na płótno:
...Ojciec ma racje, Jagusia zbyt silnie się wydobywa, muszę ją cofnąć. Żal mi cię, takaś ciekawa i frapująca, a dla całości trzeba się schować za niebieskawą mgłę.
Zaczął malować.
...Jeśli wszystkie nasze rzetelne uczucia, myśli oryginalne, pragnienia lepsze musimy chować za niebieskawą mgłą powszedniości przed głupotą ludzką, to już lepiej być samemu powszednim, Jak chleb, który jemy.
Co to jest oryginalność?... Nie ulega wątpliwości, że jest odrębnością. Oryginał, wychodzący poza ogólny szablon form i upodobań, jest co najmniej dla ogółu głupcem. Czy warto szarpać się całe życie, żeby głupcem zostać?...
Drzwi się cicho rozwarły, na progu stanął Edzio z poczciwą, szczerą swoją twarzą.
— Chodź i patrz, oto pierwszy rezultat zbratania się mego z ludem.
Edzio podszedł do obrazu.
— Co za szalony pęd. Do Berlina z tym obrazem! Masz jeszcze czasu cały tydzień! Wszystko ci ułatwię, pokażemy Niemcom!
— Czy istotnie pokażemy? Czy się nie łudzisz?
— Nie wątpisz, że znam dzisiejsze malarstwo.
— A któż go zna lepiej od ciebie, siedzisz ciągle w Europie.
— Zdaje mi się, że słyszę szum wykrochmalonych spódnic, unoszących się wgórę, odgłos podkówek i piskliwe jęki skrzypiec. Zaczynasz odczuwać lud!
— Bom poszedł do niego i oddałem mu całą swoją duszę. Dusza ta powinna wyglądać z obrazu, jeśli nie jestem partaczem.
— Widziałem się z twoim ojcem.
— Przysłał cię tu pewno.
— Prosił mnie... Wacek! ojciec twój cierpi i boi się, abyś jego klejnotu szlacheckiego nie sprofanował.
— Więc dla tej dziecinnej obawy mam zabić dziewczę i wiosnę mego życia? Któż dziś się zajmuje profanacją klejnotów szlacheckich?... To przesąd i dla marnego przesądu mam zostać durniem w oczach ludu, a ostatnim głupcem w oczach własnych?
— Ojciec cię wydziedziczy! Za cóż się ożenisz, urządzisz dom?...
— Ha, ha — zaśmiał się Wacek — będę kupował portjery, fortepian, meble do salonu, meble do buduaru, srebrną cukiernicę, co?.. Jagusia ma tę wyższość nad waszemi paniami, że jej do urządzenia wystarczą dwie krowy. Z dwóch krów będzie więcej radości, jak z dziesięciu fortepianów u waszych miejskich lub wyklejnotowanych bogiń.
— Ależ ty z nią nie wyżyjesz roku?!
— Mój Edziu, każdy z nas przechodzi ospę światowości. Im w młodszym wieku, tem lepiej i zdrowiej, bo nie zostawia żadnych za sobą złych skutków. I mnie się zdawało, gdym miał lat dwadzieścia, że kobiety, chodzące w jedwabiach, patrzące na świat z okien karet, to bóstwa. Rwałem się do nich, jak do bóstw i czciłem, jak bóstwa. Ci nóg jednej z nich — żyć lub umrzeć — deklamowałem. Dzięki memu klejnotowi, dobrej francuszczyźnie i gładkiej gębie, wlazłem tam, tkwiąc całe pół roku! No, ale, jakem ci drapnął, nie oparłem się aż w Monachjum. Ty, mój piękny profesorze, masz lat trzydzieści, siedzisz tam już parę lat i zobaczysz, że ospa ta tak cię znęka, że albo kompletnie zgłupiejesz, wyjdziesz na filistra, wiążącego artystycznie krawaty, czytającego uczniom lekcje ze skryptu, od lat dziesięciu napisanego, albo wpadniesz w wściekłość za zmarnowany czas, za idjotyzm, którego tam nabędziesz i mścić się będziesz. Ja się nie mszczę, ospa nie zostawiła żadnych śladów w organizmie moim. U ciebie już są ślady chroniczne!... Edziu, strzeż się, bo wielki twój talent mogą zeżreć jedwabie, a koła gumowe karet ochlapać go. Późniejsza zemsta nie wynagrodzi ci straconego czasu. F\ zresztą naginać talent do zemsty 1 w zemście go nurzać — czy warto?...
Edward stał długo, zamyślony. Piękne jego oczy zaszły melancholją, usta wykroiły sie do smutnego uśmiechu. Co myśłał — niewiadomo, lecz coś postanowił, bo wkońcu wyciągnął rąke do Wacka, uściskał go serdecznie i milcząc, wyszedł.
...Ustąpi! przed prawdą — pomyślał Wacek — zwyciężyłem! Zdaje sie. że coś postanowił, A może pisze teraz list do dziewczęcia, które go tak serdecz* nie od paru lat kocha?!... Co to dobry przykład?... Nie! to logika faktów, która ludziom przyskakuje do oczu i mówi im prawdę, przed którą uczciwość ich cofnąć się nie może!... Jagusiu, zwyciężasz! Idea twoja zwycięża i bądź błogosławiona!...
Trzeba się teraz zabrać do obrazu, od wschodu do zachodu słońca. Tydzień czasu, siedm dni — rety! rety!...
...Edzio niezawodnie pojedzie do Berlina na wystawę, umieści w dobrem świetle moją karczmę i pomoże sprzedać. Jakąż świetną myśl rzucił! Będzie mamona, a krucho ze mną było... Poczciwy ojciec, gdy się przekona, że ani jego klejnot szlachecki nie dozna skazy, ani karmazyn, na tle którego błyszczy, nie spłowieje — przebaczy! Od czegóż ojcowie, jeżeli nie od przebaczania szaleństw swym dzieciom. Znam ja mojego, wyburzy się, jak wino, ustoi i wyklaruje, a wtedy przyciśnie mnie do serca. Spłaczemy się obydwa i będzie zgoda!
...Do pracy! Byle wykończyć obraz. W obrazie tym tkwi przyszłość moja!
Pracował bez wytchnienia, wierząc, że w obrazie tkwi przyszłość jego życia.
W tydzień obraz, zapakowany, poszedł do Berlina, do osobnego działu malarstwa polskiego. Prawie jednocześnie z nim wyjechał Edzio.
W wilję dnia Zielonych świątek, wieczorem, Wacek znalazł w swem mieszkaniu list:

— „Mój kochany, złocisty paniczu, mój jedyny z tysiąca wybrany, miluśki, niczyj, tylo mój!
Jutro Zielone Świątki. Zarasiczko po południu jedziemy na Bielany, a ujkowie mają jechać do mego panicza, wszystko dokumentnie rozkalkulować, obejrzeć i dopiero wtedy dać swoje zezwoleństwo... Matka tak chciała! Niech panicz będą doma, a potem z ujkami na Bielany przyjadą.
Utoczyłabym ci krwi z serca, gdybyś ino chciał.
Twoja Jaga.“

...A zatem ujkowie mają dać swoje zezwoleństwo, tak matula chcą! Niech się stanie zadość powadze ujków i całej rodziny. Lecimy do portu rozwiniętemi żaglami!...
Cóż to za list tego serdecznego dziewczęcia. Dałaby mi krwi z serca, gdybym ino chciał?! Niechże się na taki list zdobędzie przeciętna panna z salonu!?... Przeciętna a wysoko wyedukowana wypisywałaby mi budżetowe preludja:
— „Ciebie, mój luby, kocham sercem, lecz pana Filipa, tego głupiego Filipa o szerokich ramionach i wąsach, podfryzowanych wgórę, kocham ciałem!.. Jest to choroba mej duszy, splątana ze straszną chorobą nerwów... Nie masz pojęcia, ile cierpię, ile gardzę sobą, lecz gdy tylko ujrzę Filipa, gotowam paść w jego objęcia!... Przyjeżdżaj i lecz mnie z tej ciężkiej niemocy mych nerwów i zmysłów i wylecz gorącemi uściskami i płomiennemi pocałowaniami! A może to tylko rozstrojona tęsknota, wylecz więc i tęsknotę! Wszystko tym jednym sposobem wyleczyć można, gdy się tylko dzielnie do dzieła weźmiesz...
Ratuj twoją ukochaną Bibisię!..“
Rozśmiał się całem sercem.
I Bibisia w trzy miesiące po ślubie zdradzałaby z Filipem i nie byłaby temu winna. Winne byłyby jaj nerwy, jej zmysły i Pan Bóg, że ją taką stworzył!... Mógł ją przecie stworzyć inną?!... Po Filipie przyszedłby Bonifacy, po Bonifacym — Kasper... Mógł ją przecie Pan Bóg inną stworzyć, taką, żeby nie zdradzała?!...
Zato moją Jagusię Pan Bóg stworzył tak, że nie będzie zdradzała. Stworzył ją, upojoną szczęściem, radością i zezwoleniem ujków. Trzeba się przygotować na ich przyjęcie.
Wybiegł na miasto.
Nazajutrz w oznaczonym czasie zajechał kuty wóz, zaprzężony parą dzielnych mierzynów. Na przodzie siedział wyrostek w czerwonym, jak ciepła krew, kaftanie; za nim, na przykrytem derką siedzisku, dwóch pleczastych ujków. Jeden w czerwonej krakusce, drugi w śpiczastym kapeluszu, a obaj w białych płótniankach o granatowych kołnierzach.
Wacek, uśmiechnięty, obserwował ich z okna — wybiegł naprzeciw.
— Tutaj, tutaj, kochani gospodarze! wołał w bramie.
W pokoju gospodarze przywitali go słowami: — „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“ — Wacek każdego z nich przy podaniu ręki pocałował w ramię, oni go — w twarz. Aktem tym odrazu zdobył ujków.
Siedli za stołem, przed nimi postawił stolik, z szafki wyjął kieliszki i wino, szynkę i jaja na twardo, chleb, masło i zaczął się poczęstunek przy wesołej pogwarze. Rozprawiano o zapowiadających się urodzajach, o gospodarstwie i o wyborach.
Wacek słuchał z rodzajem szacunku, wypytywał się ciekawie, potakiwał zręcznie, często wesołym konceptem dopomógł ujkom, przepijając do nich. Przy końcu uczty ujkom i kawalerowi sympatja wzajemna tryskała z oczu, a serdeczność malowała się na twarzach. I tak, radzi z siebie, wszyscy trzej wyjechali na Bielany. Wackowi pod chorą nogę podłożono wiązkę siana i wzięto go między siebie. Jechano siarczyście, nie dając się wyprzedzić pierwszemu lepszemu ciurze z miasta.
Z wyniosłości góry bielańskiej dolatywała do ich uszu wesoła gwara bawiącego się tłumu. Serce Wackowi zaczęło mocno bić, rad był zobaczyć Jagusię i nacieszyć się nią. Ujrzała go zdaleka i zbiegła całym pędem nadół. Chciała wpaść w objęcia chłopca, lecz się bała ujków. Ukradkiem tylko pocałowała go w rękę.
— Jakżem rada — szeptała — jakżem rada i kontenta, że cię widzę, mój kwiateczku, mój chłopczyku, mój Jasiu w piosneczce! Cóż, ujkowie zezwolili?
— Jeszcze nie — odpowiedział Wacek.
— Zezwolą, co nie mają zezwolić? Jeszcze czego?... Dlaczegoby nie mieli zezwolić dla takiego królewicza? Całe Bronowice, cały świat się dziwuje i zazdrości mi.
Pod górę ujkowie poszli naprzód, Jagusia prowadziła Wacka wolno, z obawy o nogę.
— Na prawo — mówiła — tam są nasi, matusia, tatuś, Maryna i malarze z Krakowa, nikogo nie brak!
Wrzawa szalona, dziesięć kapel w niedalekiej odległości jęczało, jednocześnie wygrywały katarynki, brzęczały janczary i rozdzierały powietrze. Wielki bęben, jak oddalone działo, bił, łącząc się z głosami ludzkiemi, krzykami i śmiechem wesołości... Wszędzie mrowie ludzi, na karuzelach i djabelskich młynach, budy naładowane, boiska zapchane.
Jagusia patrzyła rozwartemi źrenicami. Upajało ją wielkie zbiegowisko, a bała się dzikiej uciechy tłumów.
— Podoba ci się? — spytał Wacek.
Spojrzała na niego, nie śmiała powiedzieć, że się jej nie podoba, lecz po chwili wzięła na odwagę.
— W Bronowicach, w swojej zagrodzie milej. Tutaj strach zbiera, od tego tumultu, od tej wrzawy i harmideru. Boje się, bo niechby ten tłum się zerwał, jak burza na niebie, toby nas zgniótł i ciebie mógłby stratować.
— A może chcesz się przejechać na djabelskim młynie?
— Za nic, ale radabym na koniku w karuzeli strącić choć ze dwa pierścionki dla mego panicza — szepnęła, rumieniąc się.
Zwrócili się do karuzeli. Wacek posadził Jagusię na koniku po damsku, wsadził jej nogę w strzemię, podał sztylet, katarynka zagrała, parobcy wzięli się do korby, drewniane koniki ruszyły z miejsca, wiatr zaszumiał nad uszami. Jagusia, blada ze wzruszenia, pomknęła i odrazu schwyciła z wystawki na sztylet jeden pierścień!
I korba coraz prędzej się obracała, koniki coraz szybciej leciały, ludzie migali się przed oczami, pierścienie ledwo dojrzeć można było, Jagusia wytężyła wzrok...
Partja skończona, rumaki zatrzymano, Jaguś woła na Wacka!
— Trzy! trzy! szczęście! Jeśli zerwę trzy, pomyślałam se — będzie szczęście! Zsunęła się w objęciach Wacka na ziemią.
— A jakie, jakie? — nalegał Wacek, lecz nie chciała powiedzieć, wstydziła się.
— Jaguś, nie ruszę się, dopóki nie powiesz. Pochylił się i nadstawił ucho.
Jaguś przyłożyła usta i szeptała:
— Że... że... przed kopaniem ziemniaków będziesz mój! — i uciekła.
— Dziewczyno — wołał za nią — a stójże!
Nie obejrzała się.
Poszedł sam, wybiegł naprzeciw niego Antek.
— Bosko się bawimy — mówił, zdyszany. — Lud krakowski w zabawie do kochania! Jesteśmy wszyscy, prócz Dyzmy. Ten, wystrojony w cylindrze, śmieje się, jak pies do kija, do bladej, anemicznej kołtunki.
— Pewno córka majstra murarskiego. Pachnie mu łaskawy chleb.
— W postaci kamieniczki dwupiętrowej na Dajworze albo na Powiślu Zwierzynieckiem. A tak wykrzykiwał za ludem! Wacek, ty ludu nie zdradzisz?
— Nie zdradzam nikogo!
— I ożenisz się z dziewczyną?
— Na kopanie ziemniaków.
— Świetnie! Zaimponujesz całemu światu! Co za rumor zrobi się w mieście, w szkole, w Monachjum. Co za szyk, co za bajeczny kolor!
— W jakiem oświetleniu? — spytał Wacek.
— Böcklinowskiem!
— Trzeba naprzód, żeby mój obraz w Berlinie zrobił wielki rumor, żeby poszedł i żeby była za niego mamona na wesele.
— Zrobi samą oryginalnością i tym wściekłym pędem. Wiesz, dziewczę cię kocha nazabój, a jaka ładna!!...
— Nie tyle ładna, ile w kolorze — odparł Wacek poważnie.
Zagrała bronowicka muzyka własna — harmonijka, flecik i skrzypki — dziewczę przybiegło do nich.
— Jaguś, ze mną! — zawołał Antek.
— Czy ino mój panicz pozwolą? — spytała, robiąc skromną minkę.
— Dobrze, dobrze, tańczcie razem! Jaguś, facet ten — dobry chłopak, szczery twój przyjaciel.
— Przecie to malarz, a nie żaden facet — odrzekła, stając w obronie Antka.
— Dalej, ostro! Antek, pokaż, co umiesz.
Marysia przypadła do Wacka, prowadząc go do małego ogniska.
— Bez ogniska niema obozowiska — rzekła wesoło.
— Siadaj, syneczku, tutaj i nożynę sobie wyciągnij — mówiła matka. Mamy i herbatkę i gotowane jajka i piwko w dzbanie, bo jakże się nie poweselić w takie wielgie święto i na Bielanach?!...
Obsiedli Wacka, ojciec, matka, ujkowie, Maryś gospodarowała przy ognisku, obstawionem garnkami, a młodzież na boisku hulała.
Pogwara szła, muzyka radowała serca. Najwięcej świdrował serce flecik. Wacek pił mocno ocukrzoną herbatą z arakiem i rozprawiał. Okrutnie lubiał mówić z ludem i umiał mówić, słuchali go ujkowie z pewną rozkoszą, a Tomasz z dumą. Radby zawołać: „Ludzie, patrzcie ino, jakiego mam zięcia!“
Po trzeciej szklance skraśniały twarze, a oczy błyszczały wesoło. Ujkowie się pochylili, starszy, używający na wielkim szacunku, szepnął do Wacka:
— Zezwalamy!
Pocałowali go w twarz najprzód pierwszy, potem drugi ujek. Tak się odbyła ceremonja zezwoleństwa w rodzinie.
Przed wieczorem przesunął się ojciec i rzekł:
— Wszystko to dobrze, ale jakże będzie z waszym dziedzicem? Pono okrutnie szlachcic puszysty.
— Niedługo wyjedzie na wieś, a wtedy!...
— A jak wróci?
— Będzie po wszystkiemu.
— Tak to, hale! i poco mamy po próżnicy się markocić, kiej na świecie wesoło!...
W tej chwili lecik skoczny zaświdrował w serca i umilkł raptownie. Jaguś przypadła do Wacka.
— Pocałujcie się — rzekł Tomasz wesoło — po zezwoleństwie wolno. Dziewczę, zarumienione szczęściem i wstydem, uciekło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Maciejowski.