Balzak/5. Listy kobiet
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Balzak |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych we Lwowie |
Data wyd. | 1934 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród tej gorączkowej pracy i rosnącej sławy, on, ten Balzac, przedmiot zainteresowania Europy, czuje się bardzo samotny i nie jest szczęśliwy. On znowuż marzy o jednem kobiecem sercu, któreby — jego zrozumiało. Ma wprawdzie to serce, — wypróbowane, szlachetne, subtelne, oddane, ma je w osobie pani de Berny. Ale pani de Berny ma w tej chwili lat przeszło pięćdziesiąt, jest chora, jest smutna, jest — przeszłością. Jest nieporównaną przyjaciółką, doradczynią, ale nie jest marzeniem o nieznanem. I to marzenie wielkiego wizjonera, jakgdyby siłą tęsknoty materjalizuje się w osobie mającej wszystkie dane na to, aby urzec serca i ambicję człowieka, wyobraźnię pisarza.
W sierpniu roku 1831, dostaje niepodpisany list czytelniczki, — „kobiety, która nie chce dać się poznać“. Do takich listów już przywykł, dostaje ich mnóstwo. Ale ten uderzył go subtelnością myśli i trafnością krytyk odnoszących się do Fizjologji małżeństwa i Jaszczura: Balzac decyduje się odpowiedzieć, broniąc przed nieznajomą swoich dzieł i rozwijając swoje poglądy. Po pierwszym liście następują dalsze, zawiązuje się korespondencja, aż wreszcie Balzac, zniecierpliwiony tajemnicą, żąda uchylenia maski pod grozą przerwania tej wymiany. Nieznajoma zdradza swoje nazwisko: jest nią margrabina (później księżna) des Castries, osoba należąca (o, zachwycie!) do najwyższej arystokracji. W pełnym wdzięku bileciku, prosiła pisarza, aby ją odwiedził w jej pałacu. Znów materjalizacja marzenia: to hrabina Fedora z Jaszczura oblekła się w ciało. I jakie ciało!
Księżna miała wówczas trzydzieści kilka lat, była wytwornie i oryginalnie piękna. „Kiedy zjawiła się na balu, w szkarłatnej sukni, jej olśniewająca cera i korona złotych włosów gasiły blask świeczników“... pisze któryś ze świadków jej powodzeń. Ale nieszczęśliwy wypadek na polowaniu (nadwerężenie kręgosłupa) sprawił, iż obecnie większą część życia spędzała w nawpół leżącej pozie na kanapie. Cierpienie to dawało jej pięknej twarzy bolesny urok. Otaczała ją legenda tragicznie przerwanej miłości, szeptano o młodym księciu de Metternich, synu potężnego kanclerza Austrji... Słowem, — gdyby nie to że nie znano wówczas tego słowa — był to słodki „wamp“ w najniebezpieczniejszej postaci.
Na razie, są oboje sobą zachwyceni. Dla Balzaka, salon ten, to było ukoronowanie jego młodzieńczych marzeń o blasku, o wykwincie, o kobiecości. Zarazem miłość ta — bo Balzac zakochał się odrazu w pięknej margrabinie — szła po linji jego politycznych aspiracyj: stać się obrońcą „prawej dynastji“ przeciw uzurpacji mieszczańskiego króla Ludwika Filipa, wejść w tym charakterze jako poseł do Izby! Kiedy się ktoś nazywa de Balzac, to obowiązuje!... Już w poprzednim roku, Balzac próbował stawiać swą kandydaturę poselską bez najmniejszego powodzenia; ale teraz, gdyby miał poparcie wszystkich książąt i diuków, poparcie tej pięknej i wpływowej kobiety! Zdobyć ją! Przypomnijmy sobie Komedję ludzką: Rastignaków, Lucjanów, Maksymów, Natanów; cechą owych „balzakowskich“ miłości jest, że kobieta jest tam prawie zawsze dźwignią, szczeblem dla mężczyzny, narzędziem karjery, fortuny, panowania. Nawet matki marzą tam dla synów o bogatej i możnej kochance.
Dla pani de Castries znowuż, skazanej na pędzenie życia w swoim buduarze na kanapce, czy można sobie wyobrazić bardziej zajmujące towarzystwo niż ten kipiący geniuszem oryginał, mówiący tak wspaniale, a taki zabawny przytem w swoich światowych naiwnościach? Cóż za zdobycz! Kobiety lubią obłaskawiać genjalnych niedźwiedzi. A zaprząc do celów swojej politycznej koterji ten talent pełen przyszłości, tę niespożytą energję, tego człowieka tak dziecinnie oddanego, to też coś warte. Co zaś do jego miłości, tę spodziewała się piękna pani utrzymać w granicach w jakich sama zechce. Oboje mieli się zawieść w swoich kalkulacjach.
Niebawem Balzac przekonał się, że nie wchodzi się bezkarnie w tak wysokie regjony. Trzeba mu było upodobnić się do sfery, w której się znalazł. Szczęściem, miał Balzac przyjaciela krawca, entuzjastę jego talentu, który oddał swój warsztat na jego usługi, na rachunek przyszłych dostatków. Młody grubas przedzierzga się w eleganta, nosi olśniewające kamizelki (ideałem jego było mieć ich 365, po jednej na każdy dzień roku, ale na razie musiał poprzestać na paru tuzinach), błękitny frak ze szczerozłotemi rzeźbionemi guzami, ma powozik, galopuje konno przy ekwipażu swej damy, ma w Operze stałe miejsce w loży najzłotszej młodzieży zwanej „lożą lwów“, z czego znów wynikają kolacyjki z temi lwami w najdroższych i najbardziej eleganckich „jaskiniach“. Oddaje margrabinie mnóstwo czasu, na który jest tak skąpy! Śni na jawie wszystkie marzenia, które wcieli później w swoich powieściach w Rastignaca, w de Marsaya, w swoich wielkich dandysów, a zarazem przekonywa się, jak Natan w Córce Ewy, jak straszliwie kosztowny może być dar miłości wielkiej damy... Bo wszystko — złe i dobre — co się zdarza w życiu Balzaka jest jakgdyby przeznaczone na to, aby wzbogacić jego dzieło.
Pieniędzy, pieniędzy za wszelką cenę! Ale praca literacka, przy dawnych długach zwłaszcza, nie wystarczyłaby na te wszystkie świetności, mimo że młody autor, poszukiwany, modny, zarabia już bardzo dużo. Toteż Balzac naciąga nitkę swego kredytu do ostatnich granic. Stare długi topi w nowych. Oszałamia się paradoksami, które później tylekroć spotkamy w ustach jego bohaterów. Długi? Alboż Cezar nie miał miljonowych długów gdy doszedł do władzy? A Balzac marzy o władzy; kto wie, może o zamachach stanu, o przywróceniu wygnanej dynastji. Otoczenie pani de Castries utwierdza go w jego dość świeżym legitymizmie. Wówczas to zdobi drzwiczki swego pojazdu herbem Balzaków d’Entragues. Ale rehabilituje go z tej słabostki wspaniała odpowiedź, jaką dał komuś, kto mu udowodnił, że w żadnej mierze nie wywodzi się z tej rodziny. Balzac odpowiedział spokojnie: „Tem gorzej dla niej“.
Na razie, Balzac nie chce myśleć o długach, chce poić się chwilą. Kiedy, w lecie roku 1832, margrabina udaje się do wód w Aix, Balzac powierza swoje interesy matce i spieszy za nią. Wykłamuje się matce i księgarzom jak student, oznajmia ukończone książki, z których ma w głowie dopiero tytuł. Byle się wyrwać, byle zdobyć trochę grosza.
(Tutaj warto zauważyć jeden szczegół. We Francji ówczesnej, tym kraju o handlowych tradycjach, o ile prawa autorskie były jeszcze szanowane dość licho, o tyle zobowiązania autorskie były brane bardzo poważnie. Skoro autor się podjął dostarczyć rękopisu w umówionej objętości, musiał go dostarczyć; brak natchnienia czy przemęczenie nie były żadną wymówką. Sprawienie zawodu groziło kosztownym i zgóry przegranym procesem, i Balzac takich procesów w ciągu życia miał sporo i nieraz w kilka nocy improwizował jakiś utwór, który lekkomyślnie na termin przyrzekł. Muza z zaścianka naprzykład, najwyraźniej „rozepchana“ jest kilkoma opowiadaniami, mającemi na celu pogrubienie rękopisu, co jej nie przeszkadza zresztą być arcydziełem).
Załatawszy tedy sprawy jak się dało, uśpiwszy czujność swoich argusów, Balzac spieszy do Aix, gdzie ma nadzieję, że rozstrzygną się jego losy. Ale za nim w trop biegną zobowiązania, rozpoczęte prace, korekty. Aby wszystkiemu nastarczyć, ten człowiek o żelaznej woli gdy idzie o jego dzieło, wstaje o piątej rano, pracuje do piątej po południu, krzepiąc się czarną kawą (już wówczas wszedł pod władzę tego narkotyku, którego nadużywał i który go miał zgubić); kawą zmieloną drobno, sprasowaną, zimną i prawie bez wody, której potężne działanie sławi, kiedy kawa, „stykając się z tkanką czczego żołądka, skręca jego ssawki i brodawki i dręczy go jak pytonissa przywołująca swego boga... Zwoje nerwowe rozżarzają się, płoną i strzelają iskierkami do mózgu. Z tą chwilą, wszystko jest w ruchu: myśli manewrują niby bataljony wielkiej armji na polu bitwy, i zaczyna się bitwa. Wspomnienia maszerują z rozwiniętemi sztandarami; lekka kawalerja metafor formuje się we wspaniałym galopie; artylerja logiki nadbiega ze swym taborem i swemi kartaczami, dowcip rozsypuje się w tyralierkę, postacie wyrastają z ziemi...“ Tak pisał w Traktacie o nowoczesnych narkotykach, radząc wszakże ten środek jedynie ludziom bardzo silnym, o włosach czarnych i twardych i o śniadej cerze — słowem, jego własny rysopis. Takich fizjologicznych teoryj miał Balzac mnóstwo i w nich był nieodrodnym synem swego ojca.
Od szóstej wieczór, jest na usługi swojej damy. Jeszcze dymiący natchnieniem, zjawia się w jej buduarze, aby się robić najpotulniejszym z bawidamków, aby żebrać o miłość, dać się wodzić za nos, a za chwilę, w poczuciu swej wartości i siły, wybuchać grzmotem gniewu i przyprawiać zachwyconą damulkę o drżenie. Chcecie być świadkiem tych scen, tych odmiennych znowuż bitew, czytajcie Księżnę de Langais[1].
W czasie pobytu w Aix, pani de Castries i szwagier jej, książe de Fitz-James (niżej księcia ani przystąp!), zaproponowali pisarzowi wspólną podróż do Włoch, ofiarując mu miejsce w swoim powozie. W jego stanie interesów było to szaleństwo, i Balzac — popełnia je z entuzjazmem. Zwiedzać Włochy, tę ziemię miłości, — z Nią! z nią, która nareszcie, w tej podróży niemal poślubnej, podda się głosowi serca...
Mała gromadka wyjeżdża z Aix w październiku w r. 1832. Co zaszło w drodze, — niewiadomo, dość że w Szwajcarji pisarz wynajduje jakiś pretekst wzywający go pilno do Paryża i w sposób nader gwałtowny opuszcza towarzystwo. Wraca do swej samotni i zanurza się w pracy. W kilka lat potem pisze: „Trzeba było pięciu lat broczących ran, aby moja tkliwa natura oderwała się od tej natury z żelaza... Ten stosunek, to była jedna z największych zgryzot mego życia“...
Co zaszło tedy? Opowieść o tem co zaszło dał sam Balzac. Niedawno dopiero ogłoszono drukiem pierwszą wersję „spowiedzi lekarza“ w Lekarzu wiejskim, pisanym tuż po tym genewskim epizodzie. W owej spowiedzi, którą w książce Balzac usunął i zastąpił inną, fikcyjną, opowiedziane jest wprost to zdarzenie:
„Oto moja straszliwa historja! Historja człowieka, który cieszył się kilka miesięcy całą naturą, wszystkiemi czarami słońca w cudnym kraju i który traci wzrok. Poco mi było zastawiać taką ucztę?... Poco mnie nazywała przez kilka dni swoim ukochanym, skoro mi miała odebrać ten tytuł, jedyny o który dba serce...
„Spyta mnie pan, jak się spełniła ta straszna katastrofa? Najprościej w świecie. Poprzedniego dnia, byłem dla niej wszystkiem: nazajutrz — niczem. W wilję, głos jej był harmonijny i tkliwy, spojrzenie pełne pokus, nazajutrz głos był twardy, spojrzenie zimne...
„Przez kilka godzin, demon zemsty kusił mnie. Mogłem ją zohydzić przed światem, przykuć do pręgierza hańby; strącić ją, piórem Juwenala, poniżej Messaliny: rzucić postrach we wszystkie dusze kobiece, budząc w nich lęk, aby nie były do niej podobne...“
Słowem — Kobieto, puchu marny!! Ale, jeżeli Balzac w tej chwili odtrącił demona zemsty, usłuchał go potem. Cały epizod z panią de Castries, zakończony sceną gdy generał Armand de Montriveau, łudząco podobny do Balzaka, ma wypalić niegodnej znak hańby na czole, znalazł się w Księżnej de Langeais, które to opowiadanie w dodatku Balzac przeczytał publicznie w salonie pani de Castries.
Margrabina była zbyt światową damą, aby zdradzić najmniejszym gestem że poznaje siebie w tej zuchwałej historji; wysłuchała, dała lekkie brawo, powiedziała: „To śliczne“, i zaczęła mówić o czem innem. Ale cały Paryż mówił o tem, dopóki nie zapomniał; to znaczy przez dwa dni.
„Byłby to żałosny widok dla tych którzy znają wspaniałe wartości tego człowieka, widzieć go tak małym, tak drżącym; patrzeć jak myśl, której promienie zdolne były ogarniać całe światy, kurczy się do rozmiarów buduaru salonowej lali“... powiada Balzac w tym utworze, który zawierał dość brutalną i po męsku jednostronną analizę ich wzajemnej sytuacji. Bo, jak przyjdzie nieraz wspomnieć, Komedja ludzka ma dwojaką fizjognomję. Można ją czytać, tę Komedję ludzką, nie znając nic z życia jej autora, i wówczas wyda się bezosobistym eposem społecznym. Ale znowuż kiedy ją czytać inaczej, kiedy się zna okoliczności w jakich powstał każdy utwór, przeżycia jakie się w nim odbiły, widzi się, że wszędzie pozostawił autor strzępy własnego serca, własnych bólów i wzruszeń. I zdaje mi się, że ci, którzy chcieliby oderwać dzieło od osobistego życia twórcy, zubożają źródło doświadczeń i wzruszeń, jakich nam ono dostarcza.
Krzepka natura Balzaka wyszła zwycięsko z owej próby, ale przebudzenie było bardzo ciężkie. W miejsce marzeń o świetnej przyszłości, o władzy, o miłości, o wielkim świecie który już uważał za własny, — proza życia, „skrzecząca rzeczywistość“, wyrzut sumienia uosobiony w matce... Matka Balzaka była jego dobrodziejstwem i utrapieniem zarazem. Robiła mu dużo dobrego w sposób bardzo przykry. Pozytywna, sucha mieszczka nie rozumiała jego natury, jego egzystencji, jego rachub i potrzeb, — nieraz zresztą dość trudnych do zrozumienia... Ale nabrała doskonałej wprawy w prowadzeniu jego interesów, w pertraktacjach z wydawcami; wypełnia jego drobiazgowe, niełatwe nieraz zlecenia, przepisuje mu rękopisy, utrzymuje na jego użytek rodzaj „biura prasowego“. Listy Balzaka do matki odzwierciedlają przedewszystkiem stan jego interesów.
Obecnie interesy te stoją fatalnie. Pisarz myśli o sprzedaży mebli, nabytych z takim trudem! Decyduje się sprzedać konie, nie mogąc ich „żywić poezją“. Myśli wreszcie o — bogatem małżeństwie...
Trzeba pisać, przykuć się do biurka, na całe dnie, tygodnie. Pisanie było dla Balzaka wysiłkiem, nie było radością. Nie miał łatwości pracy, męczył się straszliwie nad stylem. Tyle nowych rzeczy wkłada w dawną formę powieści, że musi się męczyć nad znalezieniem nowych form, nowego słownictwa niemal. Każdy utwór przerabia po wiele razy. Stworzył sobie odrębną, nader mozolną technikę pisania. Kreślił pierwszy rzut powieści i posyłał go do drukarni. Składano mu go pospiesznie i odsyłano z powrotem. W korekcie, oprócz zwykłych poprawek i retuszów, rzecz pęczniała, rozrastało się każde zdanie; każda stronica, odbita na wielkim arkuszu papieru, poznaczona była strzałkami i odsyłaczami. Korekty jego były sławne; męczyły zecerów tak, że ci wymawiali sobie nie więcej niż godzinę Balzaka dziennie. I takich korekt było kilka, czasem kilkanaście. A nowe wydanie nigdy nie było przedrukiem, ale zawsze gruntowną rewizją autorską.
Okrzyki rozpaczy, zniecierpliwienia, skargi na mozół pisania wypełniają listy Balzaka. „Ze wszystkich stron krzyczą mi, że nie umiem pisać“, zwierza się w liście do pani Hańskiej w epoce Ludwika Lambert, a do matki pisze w tymsamym czasie: „Byłem zmiażdżony trudem, jaki mnie kosztował Ludwik Lambert; spędziłem nad nim wiele nocy i do tego stopnia nadużyłem czarnej kawy, że nabawiłem się straszliwych kurczów żołądka...“
A najgorsze jest, że dzieła, w które najwięcej włożył trudu, — zwłaszcza w owej epoce wrzenia duchowego — najmniej mu się wypłacały. Ledwie skończył owego Ludwika Lambert, w którym, jak pisze, „chciał rywalizować z Goethem i Byronem, z Faustem i Manfredem“, ledwie puścił w świat tę książkę, wpada w rozpacz, przerabia ją z gruntu: „Jednego żałuję — pisze znów do Ewy Hańskiej — to żem ci zachwalał Ludwika Lambert, najsmutniejsze z poronionych dzieci...“
I nietyle obfitość dzieł (choć i ta jest ogromna), ale ta rzadka sumienność wobec swojej myśli, czyniły Balzaka owym — jak go nazywano nieraz — „galernikiem pióra“.
„Niema wielkiego talentu — pisze Balzac — bez wielkiej woli. Te dwie bliźniacze siły nieodzowne są do wzniesienia olbrzymiej budowli sławy. Ludzie wybrani utrzymują swój mózg w gotowości tworzenia, jak niegdyś rycerz miał broń zawsze ostrą i lśniącą. Zwyciężają lenistwo, uchylają się od uciech lub poddają się im jedynie we wskazanej dla nich mierze... Wola powinna być przedmiotem dumy o wiele bardziej niż talent. „O ile talent ma swoje źródło w rozwoju wrodzonej zdatności, wola jestto zdobycz osiągana wciąż na instynktach, na pokonanych i zdławionych chęciach, na zwyciężonych kaprysach i przeszkodach, na wszelkiego rodzaju bohatersko zwyciężonych trudnościach...“
W tych warunkach, przy takiej pracy, przy takich zmianach nastroju, od hardej wiary w siebie aż do rozpaczy i zniechęcenia; przy takim nieporządku życiowym, przy tem życiu z musu niemal klasztornem a przerywanem „pantagruelicznemi“ wybrykami, przy tej kipiącej wyobraźni, jasne jest, że każdy związek sercowy Balzaka musiałby się skończyć katastrofą. I nie jest może trafem — a jeżeli trafem, to dla pisarza szczęśliwym — fakt, że wówczas pojawiła się w życiu Balzaka istota, wcielająca jedyną może formę miłości, jaka dlań na dłuższą metę była możliwa, miłość przez wyobraźnię, — miłość, która, dzięki listom pisarza, stała się jednym członem więcej Komedji ludzkiej.