Balzak/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Balzak | |
Wydawca | Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych we Lwowie | |
Data wyd. | 1934 | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
WIELCY LUDZIE
Honorjusz Balzac urodził się w Tours, dnia 20 marca, roku 1799. Mimo że później miał się podpisywać de Balzac, a nawet, w epoce swoich światowych sukcesów, zdobić drzwiczki powozu starożytnym herbem rodziny Balzac d’Entragues, w żyłach jego płynęła tęga krew francuskich chłopów. Rodzina ta nie pochodziła z Turenji, ale z ziemi Albigensów, z południa Francji; i w istocie kipiąca wyobraźnia, furja temperamentu Balzaka mają coś południowego. Ale ziemia Turenji, ziemia szczęśliwego klimatu i słodkiego far niente została dla niego zawsze idealnem miejscem wypoczynku, gdzie najchętniej się chronił ilekroć upadał pod brzemieniem prac. Dziadek Balzaka był wieśniakiem, a jeszcze ojciec nosił za młodu nazwisko Franciszek Balssa. Z zamętu panującego we Francji po Rewolucji, która zniosła szlachectwo, skorzystało wielu ambitnych plebejuszów, aby się... uszlachcić; toteż ów ojciec Balzaka, człowiek rzutki i przedsiębiorczy, pierwszy — dość nieśmiało jeszcze — dokonał na swojem nazwisku tej operacji. Nie pozostało to może w przyszłości bez wpływu na arystokratyczne poglądy wielkiego pisarza, które nieraz tak się kłócą z demokratycznym charakterem jego dzieła.
W tej samozwańczej nobilitacji Balzac nie był bez poprzedników. Niejeden z tych, którzy dziełami swojemi przygotowali wielką Rewolucję, ulegał tej słabostce, która zresztą nikogo nie oszukiwała. „Nie mogąc zmienić przesądu, trzeba mu się poddać“, powiedział młody syn zegarmistrza, Caron, i przybrał sobie, od jakiegoś niewiadomo czy istniejącego folwarczku, nazwisko de Beaumarchais. Pan de Voltaire nazywał się Arouet i był synem adwokata. Pan de Chamfort był nieprawem dzieckiem i miał tylko imię — Nicolas. A młodość Balzaka i początki jego karjery przypadają na epokę, w której, po upadku Napoleona i powrocie wygnanej dynastji, powróciły również dawne rodowe przywileje i przesądy, wskrzeszając urok arystokratycznego pochodzenia.
Czem był ojciec Balzaka, Bernard Balssa, za dawnej monarchji, — nie bardzo wiadomo. Liznąwszy nieco łaciny i prawa — z łaski proboszcza i rejenta, uderzonych inteligencją chłopca — dostał się do Paryża. Ale podczas Rewolucji jest sekretarzem ministra marynarki, potem czemś w intendenturze armji północnej. Żeni się z córką jednego ze swych przełożonych, panną Salambier, i za jego poparciem robi karjerę w intendenturze.
Ojciec Balzaka był to człowiek nieprzeciętny. Okazałej powierzchowności, olimpijski i jowialny, gaduła i weredyk, miał swoje poglądy — często bardzo oryginalne — na wszystko. Jako prawy syn XVIII w. i wyznawca Jana Jakóba Rousseau — mimo że na stoliku przy jego łóżku leżał zawsze tom Montaigne’a lub Rabelego — tworzył sobie swoje własne poglądy społeczne, ale również i eugeniczne. Zastanawiał się np. nad sposobami poprawienia rasy, gorsząc się tem. że rządy tak mało poświęcają uwagi hodowli człowieka. Uważał, iż pełnia życia zaczyna się po przekroczeniu lat stu i obiecywał sobie doczekać tej pełni. Studjował (jak margrabia d’Espard w Kurateli) obyczaje Chińczyków, znanych z długowieczności; miał swoje teorje co do równowagi sił życiowych. Napisał kilka memorjałów, np. O sposobach zapobieżenia kradzieżom i morderstwom, O nieporządkach spowodowanych przez uwodzenie dziewcząt, — co nie przeszkodziło, że sam, w siedemdziesiątym roku życia stał się podobno autorem takiego „nieporządku“. Balzac odziedziczył po ojcu jego werwę, jego grandilokwencję, encyklopedyczną pamięć, a także jego pasję do uogólnień, reform i teoryj, w których rozwinął niejedną myśl swego życiodawcy (np. w Fizjologji małżeństwa).
W czasie pobytu w Tours, gdzie Bernard Balzac był dyrektorem przytułku i zastępcą mera, państwo Balzakowie prowadzili tryb zamożnych mieszczan. Ojciec cieszył się pobłażliwą sympatją miasta; matka, pani Laura, o trzydzieści dwa lata młodsza od męża, — który, zaślubiając młodziutką dziewczynę, mówił o sobie: „Jestem piękny jak marmur, a krzepki jak drzewo“, — ładna i sprytna osoba w typie kobiet z XVIII wieku, królowała w swoim światku. Uważająca na formy, trochę despotka, nerwowa, niespokojna i niecąca w domu niepokój, niezadowolona potrosze ze wszystkich i ze wszystkiego, miała pewną skłonność do lektur mistycznych; w jej szafce podobno znajdzie Balzac Swedenborga, Jakóba Boehme, Saint-Martina, kiedy, pod wpływem „Cudzoziemki“ — kobiety z Północy — nabierze ciekawości do nich.
Przyszły wielki człowiek kochał matkę i bał się jej straszliwie: nawet kiedy przestał być dzieckiem, głos jej przyprawiał go o drżenie. W domu Balzaków mieszkała i babka, pani Salambier, niecierpiąca swego sędziwego zięcia i jeszcze nerwowsza od córki, tak że był to dom równie burzliwy jak oryginalny. „Ha-ha! pisał później młody Balzac do siostry; ładna kolekcja oryginałów, ta nasza święta rodzinka! Co za szkoda, że nie mogę jej wpakować do powieści!“
Państwo Balzac mieli czworo dzieci. Powieściopisarz był pierworodnym; miał brata Henryka i dwie siostry, z których starsza, Laura (z męża Surville) była jego przyjaciółką i powiernicą i zostawiła później wspomnienia o nim.
Honorjusz był to pyzaty chłopak, silnie ale ciężko zbudowany, tryskający życiem, hałaśliwy. Natura jego, kochająca, skłonna do wylewów, z trudem poddawała się rygorom patrjarchalnego wychowania, oraz wymaganiom „dobrego tonu“, którego przestrzegała matka. Chłopiec, który ubóstwiał matkę, cierpiał przez całą młodość na zdławioną czułość, podczas gdy faworytem pani Laury był Henryk, który miał rodzinie zgotować same zgryzoty. Coś z tych niesprawiedliwości matczynego serca, coś z tych własnych bólów pisarza odbije się w powieści Kawalerskie gospodarstwo, gdzie Balzac włożył dużo z siebie samego w wielkiego malarza, Józefa Bridau. Wogóle, dla kogoś kto umie je czytać, utwory Balzaka są cennym materjałem do jego biografji duchowej.
Zresztą, dzieciak niewiele czasu był w domu. Do czwartego roku życia — francuskim obyczajem — na mamkach; od piątego roku posłano go do szkółki. Od dziecka trawiła go żądza czytania, rzucał się wprost na książki. Uczniem był lichym: zahukany w szkole, zmrożony w domu, uciekał w marzenie, tworzył sobie urojony świat, w którym był bohaterem.
W dziewiątym roku oddano chłopca do kolegjum w Vendôme, prowadzonego przez Oratorjanów. Wspomnienia tych lat opisuje w Ludwiku Lambert, powieści poniekąd autobiograficznej. Panował tam surowy rygor wojskowy i zakonny zarazem.
„Reguła zabraniała wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, uczniowie nie opuszczają kolegjum do ukończenia studjów. Z wyjątkiem przechadzek pod dozorem Ojców, wszystko zmierzało ku temu, aby dać zakładowi charakter klasztornej dyscypliny. Za mego czasu, korektor był jeszcze żywem wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą klasyczną rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez OO. Jezuitów, groźne zarówno moralnie jak fizycznie, przechowały się w nienaruszonej postaci. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję, której poddawano nas co niedziela. Staliśmy w galowych mundurach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy, w otoczeniu rzemieślników i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, higjeny i moralności“. (Ludwik Lambert).
W tych posępnych murach z niewielkim ogrodem, jak w więzieniu, w brudnych salach, ponurych refektarzach i sypialniach, z odmrożonemi wiecznie nogami w zimie a rękami posiniaczonemi od feruły prefekta, młody Honorjusz pędził smutne życie, oraz pobierał nauki, od których zresztą uciekał ile mógł, aby bezładnie pochłaniać książki. Pasja czytania wzmogła się w nim jeszcze. Uchodził za chłopca leniwego i upartego, przynoszącego wstyd zakładowi. Tępy zwłaszcza do łaciny i greki, ożywiał się jedynie przy historji. Pozatem ociężały, apatyczny... Nie wiedzieli nauczyciele, jaki wulkan wrze pod sklepieniem czaszki tego dziecka. Spadały nań wieczne kary, pensa, koza wreszcie, na którą skazywano go na całe tygodnie. Ale to mu najmniej dolegało, byle mógł myśleć, czytać i — być sam. Z księdzem, który go miał obuczać matematyki, zawarł cichy układ: nauczyciel zajmował się uczniem jak najmniej, a w zamian pozwolił mu czerpać bez ograniczeń z zakładowej bibljoteki. Chłopiec pochłaniał bez wyboru najpoważniejsze dzieła: traktaty religijne, chemję, fizykę, historję, filozofję. Czytywał chętnie nawet słowniki, dumając nad sensem słów, nad ich przeobrażeniami w ciągu wieków.
Być może, iż Balzac, pisząc swoją powieść, ubarwia nieco owe wspomnienia z dzieciństwa, że czyni się dojrzalszym niż był w istocie. Tam, w tem posępnem Vendôme, — jeżeli brać dosłownie zwierzenia jego z Ludwika Lambert — zaczął pisać Traktat o woli, w sensie pojmowania woli jako materjalnego niemal fluidu; tam czynił pierwsze obserwacje z zakresu metapsychiki, nauki która wówczas nie była nawet w zalążku, a której zjawiska — jasnowidzenie, przenoszenie się na odległość — miały go zajmować zawsze.
Co się stało z tym Traktatem o woli? W Ludwiku Lambert znajduje się dramatyczna scena, gdy, po zaciętej obronie, władze szkolne zagarniają skrzynkę z niedozwolonemi rękopisami. „Ojciec Haugoult sprzedał zapewne jakiemu sklepikarzowi w Vendôme Traktat o woli, nie znając doniosłości skarbów, których zarodki zmarniały w rękach nieuków“, kończy Balzac nawpół żartobliwie a nawpół z żalem.
Próbował się i w literaturze pięknej. Koledzy nazywali go „poetą“: istotnie spłodził nieszczęśliwy poemat o królu Inkasie, z którego jakiś niewydarzony wiersz stał się w szkole przysłowiem i przyczyną prześladowania kolegów. Znany jest los nieszczęsnego chłopca, w którym koledzy odkryją skłonność do pisania wierszy...
W tem kolegjum spędził tępy i leniwy uczeń sześć lat, oddany pracom, których nikt nie podejrzewał. Ten tryb życia podkopał wreszcie zdrowie chłopca; owo zdrowie, którem tak tryskał w domu rodzicielskim. Pobladł, oczy mu się zapadły. Jego wygląd, stale jakby nieprzytomny, zaniepokoił wreszcie przełożonych. Wezwano rodziców, poradzono im, aby zabrali syna do domu.
Tam, na powietrzu, w ruchu, dzieciak rychło przyszedł do siebie, odzyskał humor i rumieńce. Bezładne lektury miały czas ułożyć się w głowie. Pod ciężkawemi pozorami kiełkuje w tym chłopcu niepospolita inteligencja a zarazem rodzi się w nim nieusprawiedliwiona napozór niczem wiara w siebie. „Zobaczycie, że bedę wielkim człowiekiem“, zwierza się siostrom. I siostry wierzą w niego; matki tylko nie zdoła przekonać bardzo długo, nawet wówczas, kiedy nim już będzie naprawdę. Kiedy zrobi jakąś nad wiek inteligentną uwagę, matka przywołuje go do porządku swojem oschłem: „nie rozumiesz widocznie tego co mówisz“.
Miał lat piętnaście, kiedy rodzina przeniosła się do Paryża, gdzie pan Balzac otrzymał posadę w urzędzie aprowizacji. Honorjusz chodzi na pensję pana Lepître, zagorzałego rojalisty, gdzie w dalszym ciągu jest miernym uczniem, ale wreszcie kończy gimnazjum. Ojciec decyduje, że ma chodzić na prawo; aby zaś połączyć teorję z praktyką, będzie jednocześnie praktykował u rejenta i u adwokata.
W istocie, spędził młody Balzac półtora roku u adwokata Merville (jeden z dwu najtypowszych adwokatów Komedji ludzkiej będzie się nazywał Derville); poczem odbywa praktykę u rejenta. To — poza późniejszemi osobistemi doświadczeniami — tłumaczy doskonałą znajomość wnętrza kancelaryj prawniczych, która przejawia się w tylu utworach Balzaka. Tu musiał młodemi oczami oglądać niejeden z owych paryskich dramatów, które później umiał tak genjalnie ożywić. Widział bardziej ludzi, niż akta które kopiował; ale ileż miejsca w jego dziele zajmą później testamenty, procesy, kruczki prawne!
Przez te trzy lata prowadzi Balzac życie bardzo pracowite — na swój sposób. W kancelarji ospały, zyskał sobie u kolegów-gryzipiórków przydomek „słonia“. Pilniej uczęszcza na kursa prawne; ale równocześnie, wciąż dręczony obsesją literacką, wykrada się do Sorbony na wykłady pp. Villemain, Guizot, Cousin, którzy rewolucjonizowali martwe wówczas we Francji dziedziny krytyki, historji i filozofji. I pisze, i marzy o laurach wielkiego człowieka. Mieszka w domu; matka pilnuje go, aby nie miał zadużo swobody; o piątej musi wstawać, o dziewiątej ten posłuszny dwudziestoletni chłopiec musi iść spać; a jest pod kontrolą, bo pokój ma obok gabinetu ojca. Musi zdać sprawę ze sposobu, w jaki spędził każdą godzinę. Jedyna rozrywka, to wist lub boston w partyjce babuni, pani Salambier. Partyjka ta ma tę zaletę, że czasem dobra babunia da mu umyślnie wygrać parę groszy; manna z nieba dla chłopca, systematycznie — zasada rodzicielskiej pedagogji! — pozbawionego pieniędzy. Może te lata wytworzyły w Balzaku „kompleks pieniądza“: ileż miejsca miał zająć pieniądz w jego dziele!
„Ojciec — opowiada sobowtór Balzaka, Rafael de Valentin, w Jaszczurze — nie opuszczał mnie nigdy; do dwudziestego roku nie zostawił mi nigdy do dyspozycji nawet głupich dziesięciu franków, — olbrzymi skarb, którego niedścigłość kazała mi śnić niewymowne rozkosze; ale starał się bodaj dostarczyć mi czasem jakiej rozrywki. Kazawszy mi czekać na tę przyjemność przez całe miesiące, prowadził mnie do teatrzyku, na koncert, na bal, gdzie marzyłem spotkanie kochanki. Kochanka! To była dla mnie niezależność. Ale, płochliwy i nieśmiały, nie znając języka salonów, wracałem z sercem równie dziewiczem jak szalonem od pragnień. Potem, nazajutrz, osiodłany przez ojca niby koń żołnierski, znów szedłem do adwokata, na wykłady, do sądu“...
To były ciężkie lata: opisał je, przetworzone wedle wymagań powieści i udramatyzowane, w Jaszczurze, w Lekarzu wiejskim. Mimo to, nie traci humoru, a zwłaszcza wiary w siebie. Ten wiecznie roześmiany, hałaśliwy i niezręczny chłopak, wciąż drażnił poważnych członków rodziny zapewnieniem, że — będzie wielkim człowiekiem.
Na tę drogę wielkości pchał go i brak sukcesów w życiu światowem. Mimo lekcyj, jakich udzielał mu sam baletmistrz Opery, młodzieńcowi zdarzyło się przewrócić w tańcu; od tego dnia wyrzekł się tej sztuki i przyrzekł sobie tem mocniej zapanować nad społeczeństwem władzą ducha. Wskutek tych braków, stał się od młodu tem bystrzejszym obserwatorem: „Jedynie — powiada — zapoznane i obolałe dusze umieją obserwować, bo wszystko je rani, a obserwacja rodzi się z cierpienia“.
Wspomnieliśmy, że w owej epoce pisał. Co pisał? — Wszystko. W papierach jego z owej doby znaleziono liczne wiersze, niedokończony poemat o św. Ludwiku, przekłady, satyry, fragment dzieła O bałwochwalstwie, deizmie i religji naturalnej, plany dramatów, tragedyj... Czuć, że jest jeszcze pod silnem ciśnieniem wieku XVIII i klasyków. Nic z tych pierwocin nie nosi znamion jego talentu ani indywidualności, i wogóle dużo, dużo wody upłynie, zanim Balzac, nawet zacząwszy naprawdę pisać, odnajdzie swą drogę. Mało który z wielkich pisarzy wykłuwał się tak wolno i tak mozolnie.
Kiedy, w roku 1819, dwudziestoletni Honorjusz złożył egzaminy prawnicze, ojciec oznajmił mu radosną nowinę. Zostanie rejentem, rejentem w Paryżu! Są widoki, że przyjaciel rodziny Balzaków, — mający nawet wobec niej pewien dług wdzięczności, — z zawodu rejent, po kilku latach które młody Balzac spędzi u niego jako dependent, odstąpi mu swoją kancelarję. Szansa niesłychana: kancelarja rejenta w Paryżu, to dostatek, niemal bogactwo, stanowisko, widoki na dobre małżeństwo, los! A bardzo było trzeba, aby najstarszy syn pomyślał o losie dla siebie i dla rodziny. Ojciec był stary (o pięćdziesiąt parę lat starszy od syna), przeszedł już na emeryturę, kapitał stopniał znacznie w nieszczęśliwych interesach; słowem, położenie materjalne rodziny Balzaków mocno się pogorszyło. Honorjuszowi przypadło być opiekunem rodziny, myśleć o bracie, wydać za mąż siostry...
Toteż, cóż za zdumienie, zgorszenie, kiedy chłopak odpowiedział, że — za nic w świecie nie będzie rejentem! Zrobił się gwałt. Matka wyrzuca mu niewdzięczność, ojciec nazywa go zakałą rodziny. Ale delikwent, który dotąd pozwalał się tyranizować bez oporu, odpowiada na wszystko z uporem muła, że nie będzie rejentem, że chce być sławnym pisarzem. Wszyscy w śmiech. Pisarzem! jakież ma dane na to, jakie próbki talentu? To są fanaberje smarkacza, kiedy tu trzeba myśleć o życiu serjo! Ale wszystko rozbijało się o stanowczy opór chłopca.
Ojciec, domorosły filozof, wpółdrwiąco patrzący na sprawy świata, łatwiej dałby się przekonać; ale matka, mieszczka francuska do szpiku kości, była w rozpaczy. Już nie o same względy materjalne chodziło; ale co powiedzą przyjaciele, sąsiedzi, skoro się dowiedzą, że syn porządnych rodziców jest literatem, — wstyd! Wreszcie, kiedy nie było rady na upór, rozwiązano sprawę tak. Dano Honorjuszowi dwa lata czasu na udowodnienie swego genjuszu. Znajomym, dla zachowania decorum, powiedziano, że wyjechał do krewnych; gdy w istocie wynajęto mu izdebkę na poddaszu w Paryżu, przeznaczając na wszystko 1500 franków rocznie. Został sam, bo rodzina przeniosła się dla oszczędności do Villeparisis, miasteczka opodal Paryża; przydano mu starą służącą jako opiekunkę. Ulokował się przy ulicy Lesdiguières, o dwa kroki od bibljoteki Arsenału (czynsz izdebki na poddaszu — 60 franków rocznie), swobodny, szczęśliwy, pełen wiary w siebie i w przyszłość.
„Od dzieciństwa mianowałem się wielkim człowiekiem — zwierza się jako młody Rafael de Valentin w Jaszczurze. Och, nie chciałbym za przyjaciela młodego człowieka, który w marzeniach nie splatał sobie wieńców, nie wznosił sobie jakiegoś piedestału, nie roił tkliwych kochanek. Bywałem generałem, cesarzem, byłem Byronem, i znów niczem. To igrałem na szczytach spraw ludzkich, to znów spostrzegałem, że trzeba mi dopiero przebyć wszystkie góry, wszystkie trudności. Ta kipiąca we mnie olbrzymia ambicja, ta wspaniała wiara w los, — wszystko to ocaliło mnie“...
Ileż razy Balzac w swoich powieściach powróci do tych wspomnień młodości, malując owo klasztorne niemal życie, ową płodną i twórczą nędzę paryską. Ileż razy opisał ten swój pokoik, w którym marzył o podbiciu Paryża, świata: biurko, parę krzeseł, szafa w ścianie, łóżko żelazne, parę półek na książki, niezawsze ogień na kominku... Tak mieszkali w Straconych złudzeniach Lucjan de Rubempré i wytrwalszy od niego d’Arthez; i tylu innych, którzy dali się strawić nędzy lub ulegli pokusom. „Wszyscy wielcy ludzie chowali się w szkole nieszczęścia“, tak szczebioce w listach do brata siostrzyczka Laurence, będąc zapewne echem osób dorosłych. Bezpośrednie i wzruszające nieraz dokumenty owego życia znajdują się w listach Balzaka z owej epoki do drugiej siostry, do Laury; a prawdziwe życie zazębia się, jak zawsze u Balzaka, z twórczością: imieniem Laury nazwie siostrę Rastignaca (Ojciec Goriot) — też jednego z rasy młodych zdobywców, któremu tkliwe oddanie siostry będzie osłodą twardych realności Paryża.
W istocie, cóż za kontrast! — dostatnie, przynajmniej co do materjalnych warunków, życie w domu Balzaków, a ta izdebka nędzarza, nieznośnie gorąca w lecie, lodowata w zimie, gdzie koszt oliwy do lampy — trzy su — równy był dziennemu kosztowi chleba, gdzie młody panicz sam dla oszczędności chodzi po wodę, a najmniejsze zachcenie — np. spożycie melona — opłaca dniem postu. Ale w zamian co za bogactwo humoru, radości życia, wiary w siebie! Siostra pyta go o nowiny? — oto nowina: „Ogień chwycił się przy ulicy Lesdiguières, nr. 9, głowy biednego chłopca i strażacy nie mogli go ugasić. Zażegła go piękna kobieta, piękna nieznajoma: zwie się Sława“.
Dodajmy, że, przez wzgląd na wstyd rodziny, Honorjusz miał surowo wzbronione pokazywać się przez czas swojej próby w domu, a nawet w miejscach, gdzie mógłby go spotkać ktoś ze znajomych. Trzeba przyznać, że tego rodzaju układ, mocą którego ambitny młodzieniec miał, w ciągu dwóch lat, wykazać przed rodziną swój genjusz, nie był może najsposobniejszy aby pobudzić fantazję pisarską. „Dostałem twój list, w którym powiadasz... Pisz, pisz, pisz!“... czytamy w liście Balzaka do siostry z owych czasów. I pisał biedny genjusz i męczył się idąc najfałszywszą drogą, osamotniony, nie zorjentowany w życiu literackim ani w sobie samym, silący się dociągnąć do pseudoklasycznych wzorów, gdy już dokoła szumiały wichry młodej sztuki. Siostra poddaje mu jako przykład jakąś współczesną tragedję o Marji Stuart; on sam chodzi do teatru oglądać Talmę w rolach wielkich Rzymian, czyta Tacyta. „Pochłaniam naszych czterech autorów tragicznych — pisze do siostry. Crébillon uspokaja mnie, Wolter przeraża, Corneille porywa, Racine każe mi rzucić pióro“...
Ale nie rzuca pióra. Wśród mnóstwa szkicowanych w owej epoce dramatów, komedyj, powieści, decyzja jego zatrzymuje się wreszcie na Kromwellu; to będzie jego arcydzieło, tragedja wierszem. Siedzi na swojem poddaszu w szlafroku i starym szalu, o którego przysłanie prosił siostry, i rymuje bez wytchnienia, pokonywając wrodzony brak talentu do wierszy. „Chcę aby moja tragedja była brewiarzem królów i ludów“, powiada ze szczęśliwym brakiem skromności, który go cechuje. „Trzeba albo zacząć arcydziełem, albo kark skręcić“.
Wiara w siebie kipi w nim poprostu. Pisząc powieści, nowele, nawet libretto do opery komicznej, równocześnie marzy o karjerze politycznej. Przewiduje rozkwit parlamentaryzmu, — tego parlamentaryzmu, który tak surowo osądzi później w Lekarzu wiejskim. „Wielcy pisarze będą potrzebni: alboż nie jednoczą wiedzy, daru spostrzegania i głębokiej znajomości serca ludzkiego?“ Kto wie, może zostać nietylko wielkim pisarzem, ale i wielkim obywatelem! Jedynie miłość i sława zdolne są wypełnić ogrom jego serca, — spowiada się siostrze, jedynej, która go nie wyszydzi, której może się zwierzać z takiemi myślami.
Życie jego w owej porze jest bardzo niewinne, jak życie d’Artheza (Stracone złudzenia), jak życie Rafaela de Valentin. Samotność, praca... Czasem — wielkie święto! — teatr na najtańszem miejscu, skromna uczta skoro z domu nadejdą jakie smakołyki. Napozór ubóstwo wrażeń. Ale sam Paryż, ten Paryż który poznał aż do najmniejszego zaułka, który tak miał ukochać i zrozumieć, czyż nie starczy za wszystko? Chodzi po tych ulicach, jakże niepodobnych wówczas do dzisiejszego Paryża (Paryż Balzaka, który on tak wyolbrzymił, który stworzył poniekąd, był mniejszy od dzisiejszej Warszawy); widzi, słyszy i chłonie wszystko: budowle, ludzi, odgłosy ulicy. Ogarnia spojrzeniem horyzont miasta z wyżyn cmentarza Père-Lachaise, jak młody Rastignac w owem wspaniałem zakończeniu Ojca Goriot. „Sprobujemy się“, — mówi do tego drapieżnego miasta.
Później, siłą swego geniuszu, udramatyzuje Balzac uroczne działanie tego Paryża — miasta wszystkich możliwości — na młodą wyobraźnię. Pokusy Paryża ucieleśnią się w pięknych i wytwornych kobietach, w oszołamiającym sukcesie zręczności i talentu, w kontrastach zbytku i nędzy, w demonicznym błysku zbrodni. Ale on sam, w owym okresie, pracując zbożnie nad swoją tragedją, zachował dziwną niewinność duszy: „Śnić o pięknej przyszłości, myśleć o was wiedząc że jesteście szczęśliwi, mieć za kochankę Julię Roussa, za przyjaciół Moliera i La Fontaine’a, za mistrza Rasyna a Père-Lachaise za miejsce przechadzki... Och, gdyby to mogło trwać wiecznie!“
Istnieje opowiadanie, w którem Balzac wprost mówi nam o swojem ówczesnem życiu. To ów sławny ustęp z noweli Facino Cane[1], gdzie wyjaśnia swoją wręcz medjumiczną zdolność wcielania się w cudze egzystencje:
„Kiedy było ładnie, przechadzałem się po bulwarze. Jedna jedyna namiętność odrywała mnie od moich studjów — czyż i to nie było również studjum? — chodziłem obserwować obyczaje przedmieścia, jego mieszkańców, ich charaktery... Obserwacja stała się u mnie już intuicyjna; wnikała w dusze nie zaniedbując ciała; lub raczej tak dobrze chwytała zewnętrzne szczegóły, że biegła natychmiast poza nie; dawała mi zdolność życia życiem osobnika który był jej przedmiotem, pozwalając mi wcielić się weń, jak derwisz z Tysiąca i jednej Nocy przybiera ciało i duszę osób, nad któremi wymówi zaklęcie.
„Porzucać swoje nawyki, stawać się innym człowiekiem przez napięcie duszy, uprawiać tę grę wedle ochoty, to była moja rozrywka. Czemu zawdzięczam ten dar? Czy to jasnowidzenie? Czy to jedna z owych właściwości, których nadużywanie wiodłoby do szaleństwa? Nigdy nie dochodziłem źródeł tej władzy: posiadam ją i posługuję się nią, to wszystko“.
Tak, to prawda: zdumiewające dzieło Balzaka potwierdziło te wyznania. Twórczość jego da się wytłumaczyć jedynie zdolnością wizyjną. Ale widocznie kapitał nabytych wówczas obserwacyj gromadził się gdzieś niby w magazynach jego twórczej istoty. Bo wówczas, przy ulicy Lesdiguières, Balzakowi nie śniło się jeszcze, że ów drobny człowiek, którego życie i troski tak odgadywał, może być materjałem twórczym, ba nawet — bohaterem. Wówczas jeszcze, w jego pojęciu, bohater musiał być na tronie, albo choć w pobliżu tronu. Wracał tedy z przechadzki do domu i w pocie czoła pisał — Kromwella.
Dwa lata spłynęły szybko; nadeszła chwila, gdy młody twórca miał przedstawić owoc swej pracy rodzinie, która zupełnie serjo traktowała tę dość niedorzeczną próbę. Kreśli i poprawia, maże i znów kreśli, kolejno przechodzi ataki zwątpienia i wiary, aż wreszcie decyduje się przeczytać owego Kromwella, który ma go wyzwolić z czeladnika na majstra.
Cała rodzina zgromadziła się w saloniku w Villeparisis, aby wysłuchać przyrzeczonego arcydzieła: ojciec, matka, siostry, przyjaciele rodziny, zaproszeni na sędziów, zgodnie zresztą z życzeniem samego autora, który chciał mieć najliczniejszych świadków swego tryumfu. W gronie tem znajdował się i zgryźliwy staruszek, który zdawna przepowiadał młodemu Balzakowi, że, dzięki foremnemu pismu, może być dobrym ekspedytorem, ale tylko tem...
Zaczyna się czytanie. Honorjusz atakuje swoją tragedję z furją, ale stygnie mimowoli od chłodu słuchaczy. Kochająca siostra Laura, opisując później tę lekturę, przyznaje, że wrażenie było dość żałosne. Przyjaciel domu, ten który już wprzódy przeznaczył młodego Balzaka na djurnistę, mówi bez ogródek co sądzi o tem „arcydziele“; inni potwierdzają jego ocenę.
Honorjusz daremnie próbuje bronić swego utworu; wobec zwartej większości ustępuje; ale apeluje od tego wyroku. Sprowadzają superarbitra, powagę: starego profesora politechniki. To już będzie wyrok ostateczny! Staruszek przeczytał tragedję i orzekł, że jej autor może być wszystkiem, wyjąwszy literatem.
Wszystko to nie zachwiało ani na chwilę wiary w siebie młodego autora. Wysłuchał spokojnie i uznał, że widocznie tragedja nie jest dlań właściwą drogą; ale wyrzec się literatury — przenigdy!
Dwa lata paryskiej głodówki nadszarpnęły zdrowie młodego genjusza. Wyglądał jak zmora. Rejent czy literat, ale musi się odjeść, — to pierwszy nakaz matczynego serca. Zatrzymała go tedy pani Balzakowa w Villeparisis. Zresztą mieli czas się już oswoić z tem, że Honorjusz nie jest taki jak inni młodzi ludzie i że rodzinie zaszczytu nie przyniesie; niechże już sobie żyje po swojemu. Ale, kiedy nieszczęsny autor Kromwella chciał przedłużyć próbę, żądając od rodziny jeszcze swej głodowej pensyjki — tysiąc pięćset franków rocznie, — aby dalej pracować nad sobą w Paryżu, spotkał się ze stanowczą odmową. Dach nad głową i życie w domu — w Villeparisis — nic więcej.
Siedzi tedy w domu w Villeparisis w beznadziejnej i upokarzającej sytuacji, bez książek, bez spokojnego kąta do pracy, bez atmosfery Paryża, a zato w atmosferze ironji i niedowierzania. Jakże tęskni za swojem poddaszem! Siostry powychodziły za mąż, młodszy brat sprawia same zgryzoty, matka robi się coraz nerwowsza, ojciec coraz bardziej sarkastyczny. Sprzeczki, obrazy, nieporozumienia. W dodatku przyjaciele rodziny szukają mu potajemnie zajęcia, w nadziei że jednak usłucha głosu rozsądku. Biedny chłopak pisze do siostry:
„Zdaje mi się, że pan G... szuka dla mnie pocichu posady: straszny człowiek! Zginąłem, jeśli mnie nakryją tem gasidłem; zostanę koniem w maneżu, który obchodzi swój krąg czterdzieści razy na godzinę, je, pije i śpi o porach oznaczonych zgóry. I nazywają życiem to machinalne kręcenie się w kółko, ten wiekuisty kołowrót tych samych rzeczy!“
Później, kiedy Balzac zostanie wielkim pisarzem, wówczas, cały oddany swemu dziełu, sam sobie nałoży regularny aż do pedantyzmu tryb życia: będzie jadł, pił i spał o oznaczonej godzinie, robił co dnia jedno i to samo, siedział przy biurku i pisał. Tak oto przeciwległe krańce spotykają się czasem, przynajmniej pozornie...
„Gdybyż jeszcze — zwierza się dalej siostrze — ktoś rzucił jakiś urok na moje bezbarwne istnienie! Niema kwiatów w mojem życiu, a to jest przecież pora, w której one kwitną! Na co majątek i rozkosze, kiedy młodość minie? Naco kostjum aktora, kiedy się już nie ma ról? Starzec, to jest człowiek, który jest po obiedzie i który przygląda się jak jedzą inni; a ja jestem młody, talerz mój jest próżny i jestem głodny! Lauro, Lauro, moje dwa jedyne i olbrzymie pragnienia, — być sławnym i być kochanym, — czy nasycą się kiedy?“...
W tem przykrem położeniu młody Honorjusz robi się smutny, robi się nieswój, traci swój radosny humor. Czuje swą fałszywą rolę; ciągłe aluzje do tego, że trzebaby myśleć o sobie, że trzebaby się wziąć do czegoś, przywodzą go do rozpaczy. Ale trzyma go w domu poprostu brak pieniędzy. O ile ma co jeść, o tyle nie ma się w co ubrać. Ileż później poświęci miejsca w swojej Komedji ludzkiej cierpieniom młodego człowieka, który widzi rówieśników, eleganckich, dobrze ubranych, a sam musi się wstydzić nieświeżego i niemodnego stroju (Ojciec Goriot, Dwaj poeci, Stracone złudzenia etc.). Ileż miejsca poświęci owym drobiazgom życia, których ważność tak nauczył się rozumieć! Pieniądze na „osobiste wydatki“, — to rzecz, dla której jego młodzi bohaterowie gotowi są niemal duszę zaprzedać. Wprowadzenie w literaturę tych pogardzanych wprzódy i niedostrzeganych przyziemności, udramatyzowanie ich, to wielki wynalazek Balzaka. Czytajcie Jaszczura — przygodę młodego Rafaela, zmuszonego odwieźć do domu miljonową hrabinę Fedorę: męki, jakie przeżywa młody człowiek bez grosza w kieszeni, zaskoczony u wyjścia z teatru nagłą ulewą. Ukradłby bez wahania w takiej chwili! Ta powieść — poemat ogarniający największe zagadnienia życia i śmierci — ma za centralny punkt pięciofrankówkę... której niema.
Tu, w tem Villeparisis, ma młody Balzac czas robić dosyta studja nad prowincją, którą później będzie prześladował aż nazbyt złośliwą karykaturą. Tak blisko Paryża, a cóż za oddalenie, cóż za przepaść! W Paryżu powietrze przesycone myślą; ulica bogata możliwościami, niespodzianką, wdziękiem, kaprysem: nędza nawet ma tam swoją wielkość. Tu, wszystko małe, płaskie, codzienne, jednakie, beznadziejne... Będzie się też mścił na prowincji za te swoje straszne lata.
W domu robi się coraz trudniej, odkąd zabrakło w nim Laury, siostry i przyjaciółki. Ojciec, blisko ośmdziesięcioletni, pobłażliwy ale ironiczny, nie jest powiernikiem myśli dla tego nieuznanego geniusza; a matka — matka jest wprost groźna w swojej starannie wychowanej francuskiej dulszczyźnie. — Balzac ucieka z domu ile może; robi wypady do Paryża, stara się nawiązać jakieś stosunki literackie (ale jak to zrobić w starym i pociesznym garniturze?), szuka jakichś robót. Wreszcie, cudem zdobywa się na to aby wynająć pokój w Paryżu, i zamyka się w nim z heroicznem postanowieniem zarabiania piórem na życie. Ale, może dlatego że własne jego dążenia twórcze były zgoła nieskrystalizowane, wpada na dosyć dziwaczny pomysł. Postanawia na razie zrezygnować z marzeń, pisać rzeczy, co do których wartości sam nie ma złudzeń, i tak, dostarczając księgarzom żądanego na rynku towaru, zdobyć piórem niezależność, aby później zacząć tworzyć naprawdę. Ale przedewszystkiem być wolnym, zdobyć wolność! Znajduje współpracownika i, co ważniejsze, wydawcę i sprzedaje swój pierwszy romans, pod straszliwym tytułem: Dziedziczka z Birague, historja zaczerpnięta z rękopisów dom Rago, ex-przeora benedyktynów, ogłoszona przez jego dwóch bratanków, A. de Vilergle i lorda R’Hoone. (Lord R’Hoone, to Balzac). Za ten pierwszy romans otrzymuje od księgarza 800 franków — olśniewająca suma — która jednak maleje, kiedy przychodzi się nią podzielić ze wspólnikiem, no i potrącić lichwiarską stopę dyskontu, ponieważ honorarjum wypłacono wekslami. Słowem, zaczynają się dla Balzaka wszystkie owe doświadczenia, które później miał tak żywo opisać w Straconych Złudzeniach, przeżywając je na nowo za młodego Lucjana de Rubempré, autora romansu Łucznik Karola IX.
Niemniej, pierwszy ten zarobek piórem przejmuje go upojeniem i utwierdza w powziętym zamiarze. W ten sposób powstał szereg powieści, pisanych pod pseudonimami, powieści, których Balzac nigdy nie uznał za swoje „prawe dzieci“ i których nie włączono nigdy nawet do pełnych wydań jego dzieł. Figurują wstydliwie jako utwory młodości, i można powiedzieć, że poza specjalistami nikt ich nie zna. Historja młodzieńczych utworów Balzaka, to jest unikat w dziejach literatury.
Te pierwsze utwory Balzaka mają tę zaletę, że pozwalają nam zmierzyć dystans między powieścią jaką Balzac zastał a jaką zostawił.
Bo te pierwsze jego płody nie były ostatecznie gorsze, a może lepsze od przeciętnej ówczesnej produkcji powieściowej której noszą piętno. Były fantastyczne i historyczne, w duchu mody stworzonej przez panią Radcliffe i Walter Scotta, których olbrzymie powodzenie regulowało żądania księgarzy. Przyświecała też młodemu Balzakowi gwiazda Richardsona i... Paul de Kocka. Miejscami zakrawają te powieści na parodję, jakby ich autor bawił się niemi. Bądź co bądź, dowodzi jakiejś niezłomnej wiary w swój genjusz i wysokiego poczucia odpowiedzialności artystycznej ten stosunek Balzaka do własnych utworów, które określa w liście do siostry zwięźle jako „świństwo literackie“ i których nie podpisuje, aby mu nie szkodziły na przyszłość! Niejeden dwudziestokilkoletni chłopak jakże byłby dumny na jego miejscu ze swego sukcesu!
Wspomniałem Walter Scotta, który miał wywrzeć tak znaczny wpływ i na prawdziwego Balzaka, a to przez swoje odkrycie — jakże pogłębione przez autora Komedji ludzkiej! — że człowieka trzeba opisywać w związku z tłem i środowiskiem. Już wówczas Balzac dawno się oderwał od martwego pseudoklasycyzmu i zaczął z bogatych lektur czerpać soki dla swego przyszłego dzieła. Więcej korzysta z obcych literatur niż z własnej, którą miał zrewolucjonizować. Obok Walter Scotta, namiętnością jego jest Fenimore Cooper, autor Jeziora Ontario; dalej uwielbiany Sterne, którego tylekroć będzie cytował; i Jean-Paul, i Hoffmann ze swemi fantastycznemi opowieściami, — i chmurny buntownik Byron, Goethe i Schiller wreszcie; — jesteśmy wszak w okresie romantycznego braterstwa duchów.
Ale nietylko literatura piękna stanowi treść ówczesnych zainteresowań młodego Balzaka. Wielka dyskusja przyrodnicza między Cuvierem a Geoffroy-Saint-Hilaire; teorje Lawatera i Galla, mesmeryzm, fizjologja, chemia, — wszystkiem tem nasiąkał, mimo że nie wiedząc jeszcze jak płodnie spożytkuje kiedyś te wiadomości.
Niebawem miał się Balzac rozczarować do swojej w ten sposób uprawianej literatury; ale w tej chwili młody autor ufnie patrzy na świat. Widzi się wolnym, w niedalekiej przyszłości bogatym; już oblicza w listach do siostry, ile mu może przynieść to „romansopisarstwo stosowane“. Już wtedy rozpoczynają się u Balzaka owe bardzo jakby ścisłe, a w gruncie bardzo fantastyczne kalkulacje finansowe, które miały wypełniać — i mącić — do końca jego życie.
Pisze tedy i pisze, wymyśla coraz to efektowniejsze tytuły. Po Dziedziczce z Birague idzie Odnaleziona córka, Pirata Argow, Blada Jane, Klotylda de Lusignan czyli piękny Żyd, romans za który dostaje — o upojenie! — dwa tysiące franków. Ale to wszystko idzie mu jakoś za wolno; w ten sposób nie rychło dojdzie do upragnionej fortuny i swobody. Dla pośpiechu, próbuje zaprzęgnąć do współpracownictwa siostrę: on ma napisać jeden tom, ona drugi, potem uzgodnią całość...
Brzmi to wszystko cokolwiek humorystycznie. Ale to jest właściwością życia Balzaka, że jest ono w równej mierze patetyczne i wspaniałe, jak obfitujące w komiczne epizody. Zdarza się to u genialnych ludzi dość często, a przyczyną tego nadmiar wyobraźni, która jest jak owe olbrzymie skrzydła albatrosa w wierszu Baudelaire’a: stworzone do lotu, przeszkadzają chodzić po ziemi.
Po okresie wytężonej pracy, oblegają młodego pisarza melancholijne refleksje. Czuje całą niedorzeczność tego marnotrawstwa talentu. „Zaczynam mierzyć i poznawać swoje siły, pisze do siostry. Czuć co jestem wart i obracać kwiat swoich myśli na podobne brednie! Rozpacz! Och, gdybym miał co jeść, znalazłbym sobie rychło miejsce i stworzyłbym rzeczy, któreby może zostały“...
Ogarnia go zniechęcenie. Jeszcze spłodzi jakąś Ostatnią wróżkę czyli nową cudowną lampę, ale czuć, że już ustaje w swoim dzikim zamiarze. Przytem coraz mu trudniej lokować te powieści, pisane z niechęcią. Ostatni z utworów młodości przypada na rok 1825. Dwudziestosześcioletni autor uznał, że ta droga nie prowadzi do niczego; rzuca się tedy w inną, jeszcze bardziej okrężną.
Zastanawiając się nad tym okresem życia Balzaka, strzeżmy się ulegać jego sugestji i uważać te lata za stracone. Ostatecznie, chłopiec dwudziestosześcioletni — to jeszcze niemal dziecko! Można w tym wieku być wielkim poetą, można tworzyć cudy fantazji, ale genjusz Balzaka miał inne przeznaczenie. Jemu było potrzeba wykarmić się sokami wiedzy o życiu, potrzeba mu było zebrać wiele doświadczeń, które, gromadzone niby paliwo, miały nagle buchnąć potężnym płomieniem. Cały ów okres jest ciągłą wewnętrzną pracą, jest podświadomem przygotowaniem dzieła.
W najcięższym momencie życia w Villeparisis — jeszcze przed swojem autorstwem — poznał Balzac kobietę, która miała wywrzeć duży wpływ na jego życie. To pani de Berny, która, w owem małem miasteczku, była niemal sąsiadką państwa Balzac. Poznanie pani de Berny — które miało później znaleźć wyraz w najbardziej wzruszonych kartach Lilji w dolinie — wstrząsnęło młodym człowiekiem. Pierwszy raz zbliżył się do takiej kobiety, marzył jedynie o niej: inteligentna, subtelna, wykwintna, macierzyńska, dobra... Rozmowa z taką istotą otwierała Balzakowi nowe światy. Poza urokiem osobistym, ta powabna jeszcze kobieta trzydziestoletnia (która, jak wszystkie kobiety trzydziestoletnie Balzaka, miała lat znacznie więcej) była dlań żywą historją. Była córką Niemca Hinnera, nadwornego muzyka króla Ludwika XVI-go, a matka jej była panną służącą Marji Antoniny. Oboje królestwo, obok największych magnatów dworu, byli jej chrzestnymi rodzicami; chowała się wśród zabaw w Trianon. Później, ojczym jej, kawaler de Jarjayes, próbował ocalić królowę od szafotu. Cóż za idealna przewodniczka po owym świecie tak bliskim a tak dalekim, który rewolucja zmiotła, a z którym chwila obecna wiązała się tyloma nićmi! Mnóstwo anegdot, mnóstwo wspomnień z życia dworu i społeczeństwa przed rewolucją, mnóstwo owych wymownych drobiazgów, owych realnych szczegółów na które był tak chciwy, — wszystkiego tego dowiadywał się przyszły malarz społeczeństwa z najmilszych ust. A lekcje życia, lekcje kobiecego serca! Jeżeli Balzac jednym z pierwszych swych utworów — Fizjologją małżeństwa — miał się stać „doktorem nauk małżeńskich“ i prawodawcą kobiecego serca, w pewnej mierze będzie to zawdzięczał niewątpliwie owym poufnym rozmowom z panią de Berny, skarbom myśli i doświadczeń kobiety, która widziała i przeszła tak wiele. Pani de Berny odczuła w tym genjalnym i dobrym chłopcu człowieka, z którym mogła być szczera. Miała być dla niego kochanką, przyjaciółką, niemal matką. Polegał na jej sądzie; delikatnie ale jasnowidząco wytykała mu błędy, uczyła go odcieni form i myśli. Francuska wychowaniem a Niemka krwią, wtajemniczyła kipiącego temperamentem a nieokrzesanego chłopca, który pojęcia o kobiecie czerpał z... Rabelego, w subtelności miłosne cierpień młodego Wertera, we wszystkie kwiaty kobiecej uczuciowości. W ciężkich godzinach pocieszała go, koiła jego obolałą miłość własną. „Spraw, kochanie, aby cię zewsząd widziano dzięki wysokości na którą się wzniesiesz — pisała później, w epoce jego rosnącej sławy, — ale nie krzycz aby się kazać podziwiać“.
Sama zresztą pani de Berny uległa czarowi owej przyjaźni, owej miłości. Ten młodzieniec tryskający inteligencją, energją, wesołością, dziecięco ufny i szczery, to genjalne czoło, te wspaniałe oczy, jakże nie miały oczarować kobiety, która, wydana za mąż za niekochanego człowieka w szesnastym roku, przeszła obok życia i która już wchodziła w okres rezygnacji.
Bliskość pani de Berny pozwoliła znieść Balzakowi wygnanie w Villeparisis, a wpływ jej stał się pobudką do wyzwolenia. Dała mu wiarę w siebie, podsyciła energję, pod jej okiem płodził swoje pierwsze wątpliwe romanse. Później, pani de Berny umocniła Balzaka w postanowieniu, które miało być dla niego brzemienne w następstwa. Pomyślne czy opłakane, trudno powiedzieć; bo u artysty, czy pisarza, nigdy się nie wie, w jakim stopniu katastrofy życiowe mogą być potrzebne i płodne. Słuchając zwierzeń młodego człowieka, pani de Berny cierpiała wraz z nim nad jego upokarzającą sytuacją, nad marnowaniem się jego talentu w romansach pisanych dla nędznego zarobku; razem myśleli nad znalezieniem wyjścia. Przypadek nastręczył sposobność i skierował Balzaka na drogę, która mu się zdawała szybszą i pewniejszą do zdobycia upragnionego majątku.
Tutaj będzie potrzebne pewne objaśnienie. Dziś może się wydawać szczególny ten młody człowiek, który tak marzy o zdobyciu majątku, który tyle roli przyznaje w życiu pieniądzom. Wówczas, było to bardziej zrozumiałe. Epoka młodości Balzaka była pograniczem dwóch światów: dawny, feudalny, pozornie runął, nowy demokratyczny jeszcze się nie narodził. Technika życia zwłaszcza została bardzo niedemokratyczna. Niech wystarczy jeden rys: nie było bruków, nie było prawie chodników, ulice były wąskie i brudne; ludzie dzielili się na tych, którzy jechali powozem obryzgując błotem innych, i na tych, którzy brnęli w rynsztoku obryzgiwani przez tamtych. (Przypomnijmy sobie męczarnie młodego Rastignaka w Ojcu Goriot). Przedmieścia, nieoświetlone, tonęły w ciemnościach. Wobec odległości paryskich, wobec braku technicznych udogodnień, człowiek bez służby był kaleką. Strój odgrywał ogromną rolę; nawet dla mężczyzn zawierał sekrety mnóstwa kosztownych i upokarzających odcieni. Hierarchje towarzyskie tworzyły istne przepaście między ludźmi. Życie skupiało się w salonach, gdzie rozstrzygało się wszystko; najlichsze stanowisko zależne było od protekcji dam, „stosunki“ były kapitałem. Pozorne zniesienie przywilejów, a w istocie zniwelowanie ich tylko przemożnym przywilejem pieniądza, było w dobie owej arystokratycznej Restauracji szczególnie drażniące. Ta hipnoza pieniądza, która trapi od młodu bohaterów Balzaka, jest bardzo charakterystyczna.
Dodajmy do tego instynkt twórczy Balzaka. Ten człowiek, który miał być malarzem społeczeństwa — całego społeczeństwa — musiał je poznać osobiście, od dołu do szczytów, a jakże tu bez grosza wspiąć się na te szczyty?
I oto paradoks: ten ambitny młodzieniec, który odrzucił spokojny zawód rejenta, wiodący bez ryzyka do zamożności, puszcza się, bez pieniędzy, bez fachowego przygotowania, na niebezpieczną karjerę przemysłowca. Zamiast pisać książki, miał je — na razie — wydawać i drukować. Oto jak.
Pewna księgarnia, która wydawała tanich klasyków, zamówiła u Balzaka przedmowę do La Fontaine’a. Balzac rozpalił się do tej nowej wówczas myśli: cała biblioteka tanich klasyków, dla której księgarz poszukiwał współnika[2], nie rozporządzając dostatecznym kapitałem. Młody Balzac zaczął obliczać, — jak zwykle fantastycznie, — co możnaby na tem zarobić; już widzi dla siebie niezależność, majątek. Pani Berny ofiarowała się włożyć potrzebną sumę. Wspólników było zrazu czterech, dwaj ustąpili, zostało dwóch, — księgarz Canel i Balzac.
Balzac wziął się do rzeczy bardzo serjo. Widział wszystko na wielką skalę. Wydanie musiało być ilustrowane: stara się o drzeworyty, zamawia ilustracje. Ale przedsięwzięcie nie zyskało na razie powodzenia. Wspólnik oświadczył, że się wycofuje; Balzac spłacił go tedy wekslami. Miał zaczęte wydanie Lafontaine’a i Moliera: nie mogąc podołać obu, sprzedał Lafontaine’a księgarzowi, który spłacił go wierzytelnościami nie dającemi się zrealizować. Jedna z nich wynosiła — 28.000 franków! Zamiast niej, dostał Balzac od księgarza cały magazyn bezwartościowych książek, z któremi nie miał co począć.
Cała ta przygoda miała dać Balzakowi bezcenny kapitał w formie — doświadczenia życiowego. Czy opisuje bankructwo Cezara Birotteau, jego szamotania się i walki; czy zmagania się z przemożnym konkurentem drukarza Dawida Séchard (Cierpienia wynalazcy), czy wtajemnicza czytelnika w sekrety lichwy paryskiej (Gobseck), wszędzie opisuje własne przeżycia, genialnie przetworzone. Tem się tłumaczy, że pulsują one prawdą, że mają ten dramatyczny rytm, który sprawia, że historję prostego bankructwa handlowego czyta się z zapartym oddechem.
Bo to był dopiero początek nieszczęść. Ratując się z grożącej katastrofy, Balzac pogrążył się jeszcze głębiej. I siebie i rodzinę.
Tutaj trzeba zwrócić uwagę na charakterystyczny rys tej mieszczańskiej rodziny francuskiej. Ta sama rodzina, która chłopcu zdradzającemu tak wyraźne powołanie odmawiała najskromniejszej pomocy, będzie mu pomagała w szaleństwach, skoro te szaleństwa będą ... praktyczne, skoro będą na miarę ich mieszczańskich pojęć. Państwo Balzac, uszczęśliwieni że nareszcie syn wszedł na drogę rozsądku, utopią w jego fantastycznych przedsiębiorstwach cały prawie majątek, ojciec niemal przypłaci to życiem, matka straci zaopatrzenie starości, a Balzac będzie musiał przez całe lata piórem pracować na pokrycie strat, do jakich doprowadziła go nieszczęsna chwila praktyczności.
Zawiódłszy się tedy na klasykach, a otarłszy się o drukarstwo, Balzac postanawia w niem szukać ratunku. Znajduje młodego zecera, z którym zawiązuje spółkę. Ojciec Balzaka ręczy za syna do wysokości 30.000 franków; pani de Berny i jeden z przyjaciół rodziny udzielają pożyczki. Balzac kupuje drukarnię za trzydzieści tysięcy i piętnaście tysięcy za materjał. Dwanaście tysięcy wypłaca na wstępie owemu zecerowi tytułem odszkodowania za to że porzucił dotychczasowe stanowisko. W takie interesy wchodzi młody człowiek, którego pierwotnem marzeniem było żyć w Paryżu za 120 franków miesięcznie i cierpliwie dobijać się sławy! Ale to już dawna epoka, epoka rajskiej niewinności: odkąd poznał miłość, Balzac pragnie dla niej wszystkich akcesorjów: wykwintu, bogactwa, swobody.
Na razie, przez dwa lata jest drukarzem. Jego wydział, to prowadzić kasę, rachunki, starać się o roboty, podczas gdy wspólnik miał kierować stroną techniczną.
Tam, w tej drukarni, prowadzi Balzac życie Dawida Séchard z Dwóch poetów i z Cierpień wynalazcy. Tam, w swojej klatce, męczy się nad rachunkami i kosztorysami, podczas gdy myśl ucieka mu ciągle w sferę ducha. Wierne oddanie kochającej kobiety dodaje mu sił w tych niewdzięcznych trudach, i więcej jeszcze w katastrofie, która miała niebawem nastąpić. Prysły złudzenia, ukazała się naga rzeczywistość. Co innego drukarnię (później) opisać, co innego drukarnię prowadzić. Kljenci stronili od zakładu w którym panował nieład, a którego właściciel, niecierpliwy i zadumany, najwyraźniej myślał o czem innem. Robót nie było. Ot, trochę wydawnictw z młodej literatury. Ale cóż za rola dla Balzaka, który już zakosztował upojeń autorstwa, być drukarzem, drukującym młode sławy, wyłaniające się na horyzoncie romantycznej literatury!
Interesy szły coraz gorzej. Weksel gonił za wekslem, komornik był coraz częstszym gościem; adwokaci, lichwiarze, cały ów świat który — bodaj ponad właściwą proporcję — tyle miał zająć miejsca w Komedji ludzkiej, bo tyle go zajmował w egzystencji Balzaka...
Przemysłowiec nasz brnie coraz głębiej. Typowa psychologja bankruta, którą później miał opisać tak przenikliwie w Cezarze Birotteau. Byle odwlec straszliwą chwilę! Aby naprawić jedną klęskę, pakuje się w drugą. Znów nowy pomysł, w który wierzy jak zawsze. Tym razem ma w ręku majątek! Jest do nabycia odlewnia czcionek; Balzac kupuje ją do współki, za 36.000 franków. Znów pani de Berny jest jego wspólniczką i wnosi potrzebny kapitał. Balzac ma nadzieję rozwinąć dział drzeworytów, miedziorytów, stalorytów; nabywa nowe wynalazki. Wydaje bogate prospekty winiet, ornamentów drukarskich. Ale czegoś widocznie mu brakuje: on, który tak przepysznie umiał odmalować „króla komiwojażerów“ Znakomitego Gaudissart, sam nie umiał nim być. Po kilku miesięcach odlewnia stoi w obliczu bankructwa.
Bankructwo — we Francji zwłaszcza! — to było nie to co dziś, to była rzecz straszliwie poważna. Bankructwo było śmiercią cywilną przemysłowca, było niestartą plamą na honorze, bo uczciwość kupiecka była tarczą rycerską tego mieszczańskiego świata, z którego się Balzac wywodził. Niech czyta Cezara Birotteau, kto chce poznać, co się działo w jego duszy. Zawierzyli mu ludzie, których miał zawieść; utopił majątek rodziny i mienie kobiety którą kochał, a której miał zostać niewypłacalnym dłużnikiem. Położenie straszne, położenie takie, w jakiem ludzie mniej odporni kończą samobójstwem.
I tutaj ta mieszczańska rodzina okazała się niemal bohaterska. Nie miała zrozumienia dla nadziei artysty, zrozumiała w całej pełni honor przemysłowca. Matka oddała cały swój osobisty majątek na pokrycie wierzycieli. Ojciec widzi tylko jedno: aby honor syna wyszedł nietknięty. Któryś z przyjaciół rodziny przystępuje do trudnej sprawy likwidacji.
Skoro się mówi o Balzaku, byłoby grzechem przeciw duchowi autora Komedji ludzkiej nie wymienić ścisłych cyfr. Zatem passywa wyniosły 133.000 franków; aktywa, mimo ofiar rodziny i pani de Berny, tylko 67.000. Przedsiębiorstwa zlikwidowano; odlewnię czcionek przejął młody de Berny, który uczynił ją kwitnącym zakładem, istniejącym do dziś.
Balzac miał wówczas lat dwadzieścia dziewięć. Wyszedł z tych „interesów“ z blisko dziewięćdziesięcioma tysiącami franków długu, bez najmniejszego widoku ich spłacenia. Zrujnował całą rodzinę, zrujnował najoddańszą przyjaciółkę, — wszystkich. Ale nad tem poczuciem góruje u niego jedno: już teraz wie napewno, co ma robić i gdzie jest jego powołanie. Wówczas gdy Balzac wydawca, drukarz i odlewacz czcionek, szamotał się z kłopotami rzemiosła i katastrofą pieniężną, w tajemniczych mrokach podświadomości dojrzewał Balzac twórca. Katastrofa podziałała niejako tonicznie na tę krzepką i silną naturę. Podczas gdy przyjaciel rodziny prowadził likwidację interesów, on, nareszcie wolny od trosk w których żył kilka lat, rzucił się do pióra. Odtąd życie jego stopi się całkowicie z jego dziełem.
Niemniej ta praktyczna przeszłość miała zaciążyć na jego życiu. Ten olbrzymi na owe czasy i na człowieka żyjącego z pióra dług miał go dławić do końca. Mimo że później zarabiał ogromne sumy, Balzac nie umiał się nigdy oczyścić; zwłaszcza że, o ile wypłacał się z jednej strony, o tyle pogrążał się z drugiej przez swoje kosztowne zachcenia, przez swoją żarłoczną wyobraźnię. Zawsze eskontował wszystkie nadzieje na stopę lichwiarską, zawsze jadał ową „zupkę ze zboża na pniu“, której smak ironicznie zachwala Rabelais. Ale zawsze, przez całe życie, najkosztowniej wypadała mu jego praktyczność i jego oszczędności: przedsiębiorstwa, które kombinował aby się oczyścić od jednego zamachu; te kończyły się zawsze ruiną i pogrążały go tem głębiej. Człowiek, który na papierze obracał miljonami, nieomylnie bystrym wzrokiem sądząc ludzi i sprawy, w życiu bywał naiwny jak dziecko.
Ten opłakany nieporządek życiowy, ten wciąż przytomny jego oczom kalendarzyk wykazujący na każdy niemal dzień jakieś zobowiązanie do spłacenia, nie pozostał bez wpływu na jego twórczość. Nie zawsze poczęty utwór mógł w nim dojrzeć swobodnie; często Balzac zmuszał się do produkcji nad możność, często kończył pośpiesznie i lada jak wspaniałe dzieło, byle je dostarczyć na termin. Popędzał się nadużyciem czarnej kawy, która stała się jego trucizną; po kilkanaście godzin nie wstawał od biurka; nie dawał sobie urlopu ani wytchnienia. Despotyzm pieniądza uczynił go niewolnikiem pracy; o ile dał mu wytrwałość, którejby mu może nie stało, — o tyle, z drugiej strony, spowodował niejedną skazę na jego dziele. Ale, z tego wszystkiego razem, wyszła — Komedja ludzka. Nie skarżmy się.
Zostawiając swoją drukarnię, swoje długi i ich likwidację, Balzac ucieka do Bretanji, gdzie znajduje gościnę u generała de Pommereul, którego ojciec zaprzyjaźniony był z jego ojcem. Nie o sam spokój do pracy mu chodziło. Bretanja była terenem, gdzie rozgrywały się sprawy, które miał wskrzesić piórem. Bo Balzac powziął zamiar napisania powieści Ostatni Szuan czyli Bretania w roku 1800, na tle rojalistycznej partyzantki przeciw zwycięskiej rewolucji. Balzac, którego dziedziną miała być współczesność, tu rzuca się w przeszłość, ale przeszłość żywą jeszcze i bliską. Jako rodzaj literacki, była ta powieść z ducha Walter Scotta, którego Balzac tak podziwiał: pokazać grę namiętności i prawdę historji, ale uczynić to na tle autentycznem.
Przybywa do państwa de Pommereul prawie tak jak stał, w jednem przykusem ubraniu, bez bielizny, w jakimś straszliwym kapeluszu, którego wspomnienie baronowa na długo miała zachować. Ale zachowała i wspomnienie jego oczu: „Skoro zdjął kapelusz — pisze dobra staruszka, opisując tę wizytę — wszystko inne znikło: widziałam już tylko tę głowę. Kto go nie widział, nie może sobie wyobrazić tego czoła i tych oczu: wielkie czoło na którem grał niby refleks światła, i ciemne oczy pełne złota, które mówiły wszystko równie wyraźnie jak słowa... Był bardzo zgłodniały, pożerał co mu dano; był zarazem tak prosty, szczery, miły, że niepodobna go było nie polubić“...
Balzac pilnie bada teren, rozgaduje starych ludzi z okolicy, obserwuje chłopów, nasiąka miejscową gwarą, duchowym klimatem. Pracuje cały dzień, schodzi tylko wieczór do stołu. I, aby — jak mówił — wypłacić się za gościnę, opowiada historje. Często zaczyna tak: „Generale, musiał pan znać w Lille rodzinę X; otóż, zdarzył się w tej rodzinie straszliwy dramat“. I opowiada z takim ogniem, z taką prawdą, że każdyby się wziął na to. Wkońcu, słuchacze, dygocąc z przejęcia, pytają: „Czy to prawda, to wszystko? — Ani słowa prawdy, odpowiadał; to najczystszy Balzac“. I dodawał: „Wszystko to żyje, kocha, cierpi, szamoce się w mojej głowie: ale, jeśli Bóg dozwoli mi życia, wszystko będzie uporządkowane, posegregowane, pomieszczone w książkach, i to kapitalnych książkach...“
Ale i tu, w ciągu tej pracy, miały prześladować Balzaka — dobre rady. Rodzina odrywa go od pisania, przypominając mu, że czas wracać i pomyśleć o czemś „praktycznem“. Niepoprawni! Opuszcza z niechęcią dom, gdzie mu się tworzyło tak dobrze, i wraca do Paryża, aby — kończyć swoje dzieło.
Książka Szuanie (tak brzmi ostateczny jej tytuł) ukazała się w r. 1829. Zyskała wielkie powodzenie. Historja ujęta tak żywo i przeobrażona w powieść była w piśmiennictwie francuskiem czemś nieznanem, stwarzała nowy rodzaj. Wojna domowa w całym realizmie okrucieństw i romantyzmie poświęceń; krótkie spięcia miłości wśród błyskawic dziejowych, i wreszcie ten ulubiony motyw Romantyzmu: „nierządnica odkupiona przez miłość“.
Była to pierwsza książka, którą Balzac uznał za godną aby jej dać swoje nazwisko: nazwisko to znalazło się na wszystkich ustach. Przydaje mu rozgłosu Fizjologja małżeństwa, która ukazała się w grudniu tegoż roku. Dość nierówna naogół ale zuchwała i nowa, iskrząca się, mimo rozwlekłości, werwą i mądrym dowcipem, zwiastuje inne znowuż strony przyszłego autora Komedji ludzkiej, przez swą bystrą obserwację, zdolność dramatyzowania zdarzeń, przez swoje „materjalistyczne pojmowanie zjawisk“. W dwóch słowach tytułu jest cały Balzac: zarazem każde z nich jest małą rewolucją. Fizjologja — ten naukowy termin w stosunku do rzeczy, której pojęcie zdawało się leżeć tak bardzo poza obrębem nauki; to konkretne, brutalne niemal słowo, w stosunku do spraw, które dotąd w literaturze były rozważane jedynie z punktu „harmonji dusz“... A drugie słowo: małżeństwa... — też nieoczekiwany termin. Kto w literaturze przed Balzakiem zajmował się serjo małżeństwem? Miłością, — owszem; ale małżeństwem?... Gdy się kochankowie pobrali, był koniec powieści. A przecież wtedy zaczyna się najczęściej dopiero powieść życia, zwłaszcza dla kobiety. Balzac pierwszy zrozumiał i oddał władzę dnia powszedniego. Wiele wreszcie rozważań tej książki spotyka się z poglądami najbardziej dzisiejszych reformatorów małżeństwa, jak Russel i i.
Odtąd Balzac wchodzi w życie literackie. Korzysta z chwili, pisze i drukuje mnóstwo. Ale jeszcze się rozprasza, rozrzuca się w mnóstwie artykułów, szkiców, drukowanych po różnych pismach. W roku 1830, oprócz paru niewielkich opowiadań, które wtopi później w Komedję Ludzką (Podwójna rodzina, Gobseck, i i.), bibljografja balzakowska notuje przeszło sto pozycyj, a mało co mniejsza cyfra przypada na rok 1831. Rozwija niesłychaną ruchliwość: w dzień poluje na wydawców, szturmuje do dzienników, w nocy pisze. Znajduje sobie mieszkanie, które z resztek urządzenia drukarni mebluje z pewnym komfortem, ku zgorszeniu rodziny, krzywo patrzącej na to, że on myśli o komforcie — jakże skromnym wówczas — zanim spłaci długi. „Wyrzucają mi urządzenie mego pokoju; — pisze do siostry — ależ meble, które tam są, miałem przed katastrofą, nie kupiłem nic. To niebieskie perkalikowe obicie, o które jest tyle krzyku, było w moim gabinecie w drukarni“
Tak, to był przepych bardzo skromny... Niemniej już wówczas objawia się w Balzaku owa namiętność do zbytku, która później tak miała krzyżować jego finansowe rachuby. Kochał się w pięknych meblach, bibelotach, gracikach, w starych obrazach. Galerja opisana w Kuzynie Ponsie, to jego własna. Pokój z Dziewczyny o złotych oczach — ów półkolisty salon czerwony ze złotem — to był jego własny salon, ale obok tego salonu znajdowała się mała izdebka z żelaznem łóżkiem i prostym stołem — cela do pracy.
Ale to miało przyjść dopiero później. Na razie, największą urodą jego mieszkania był widok na kopułę gmachu Inwalidów. To zapładniało wyobraźnię Balzaka, który przez całe życie, ze swoim wmówionym trochę „legitymizmem“, łączył bardzo żywy kult Cesarza. Na biurku ustawił sobie rodzaj ołtarzyka z popiersiem Napoleona, pod którem był ten napis: „Co on rozpoczął szablą, ja dokończę piórem“. I w istocie można powiedzieć, że Balzac zdemokratyzował literaturę jak Napoleon Francję, zorganizował piórem nowe społeczeństwo, zaniósł myśl francuską do Europy. I dzieło jego miało być trwalsze...
I tu również — w świecie napoleońskim — przewodniczką Balzaka była kobieta. W dobie pierwszych prób literackich, zbliżył się z księżną d’Abrantès, wdową po marszałku Junot, jednym z bohaterów napoleońskich, która, po fantastycznych kolejach życia, roztrwoniwszy wiele miljonów, nękana — jak Balzac — przez komorników i wierzycieli, szukała ratunku w literaturze. Balzac ułatwiał jej stosunki z wydawcami, pomagał jej lokować powieści, wreszcie zawarł w jej imieniu transakcję o słynne pamiętniki księżnej, za które uzyskał dla niej sumę 70.000 franków. Ale napoleońska księżna była istnym dziurawym workiem; w parę lat potem umarła w pokoju bez mebli, w ostatecznej nędzy, zostając winna aptekarzowi dwieście franków za opium.
Na razie, wtajemniczała go w kulisy Cesarstwa, które znała na wylot. Kobieta, która znała Napoleona młodzieńcem! Kobieta, która odtrąciła zaloty Cesarza, o którą Napoleon był zazdrosny, o której łaski rywalizował nieszczęśliwie z Metternichem, cóż za żywa karta historji! „Jest dla mnie niby błogosławiony, któryby usiadł koło mnie, spędziwszy żywot w niebie w pobliżu Boga“, pisał o niej Balzac.
Ale, obok karty historji, była i prawdziwa kobieta. Znów kobieta „trzydziestoletnia“, którą sportretował potrosze jako panią d’Aiglemont w powieści pod tym tytułem. A syn jej, Napoleon d’Abrantès, pozował znowuż Balzakowi do owych świetnych rozbitków Cesarstwa, którzy szalonem i hulaszczem życiem zakładali swój protest przeciw skarlałej epoce.
Kiedy się przegląda bibliografję Balzaka z owej doby, ma się wrażenie, że on — przy pozornem rozproszeniu — bezwiednie gromadzi cegły do gmachu, który zacznie niebawem budować. Wszystko go interesuje: strój, moda, polityka, obyczaje, medycyna, salony. Takie tytuły jak „Fizjologja cygara“, albo „Studjum obyczajów zapomocą rękawiczek“ przypominają pasję teoryj, jaką odziedziczył po ojcu, ale zarazem świadczą o owem zainteresowaniu techniką życia, jego drobiazgami nawet, które Balzac potrafi zespolić z rzeczami największemi. Zarazem pisze bystre artykuły polityczne, jest niemal redaktorem pisma Caricature, współpracownikiem pisma La Mode, zakłada z paru innymi publicystami Felieton dzienników politycznych. Wszystko razem, to są tysiące stronic, które nigdy nie weszły do jego dzieła.
W roku 1831 pojawiły się pierwsze fragmenty Kobiety trzydziestoletniej. Tytuł ten, mimo że się pod nim kryje jedna ze słabszych jego powieści, miał przylgnąć do nazwiska Balzaka. I słusznie poniekąd, bo ten tytuł to też jego odkrycie; to niemal program. Przed Balzakiem, kobieta wogóle nie ma wieku. „Kochanka“ jest z obowiązku młoda i piękna, natomiast matka dorosłej córki ma lat sześćdziesiąt, a raczej jest wogóle poza wiekiem. I kocha swoją córkę. Królowa Nawary, autorka Heptameronu, mawiała, że „po trzydziestce kobieta powinna zmienić przydomek piękna na dobra“. Klasyczną heroiną powieści była szesnastoletnia dziewica. Rozdźwięk między literaturą a życiem stał się nazbyt rażący.
Przyczyny tej ewolucji (poza rozwojem kosmetyki i higieny) są rozmaite. Przedewszystkiem, trzeba powiedzieć, że literatura żyje w znacznej mierze konwencją, konwencja ta zaś szła do Francji przeważnie z Włoch i Hiszpanji, owej kolebki literatury pięknej, gdzie, jak wiadomo, kobieta wcześniej dojrzewa i wcześniej przekwita, gdzie w miłości dominuje jej prosty zmysłowy wyraz. Balzac pierwszy ustalił, że, w naszym klimacie i naszych obyczajach, trzydzieści lat — a pojmował tę trzydziestkę bardzo elastycznie — jest wiekiem, w którym kobieta osiąga pełnię swego wdzięku i swojej indywidualności, że dopiero w tym wieku zaczyna być niebezpieczna...
Odgrywał tu też zapewne rolę inny czynnik, niezmiernie z pewnością szlachetny i ważny, mianowicie przesunięcie w znacznej mierze wartości miłosnych ze sfery fizycznej na duchową, na intelektualną. Czyż tem, czem była dla Balzaka pani de Berny, kochanką, przyjaciółką, powiernicą, pomocnicą jego prac, mogła być szesnastoletnia lub dwudziestoletnia dziewczyna? „Jedynie ostatnia miłość kobiety może nasycić pierwszą miłość mężczyzny“, powiada w którymś z utworów Balzac, zapewne przez wspomnienie swojej pierwszej miłości.
Nie znaczy to oczywiście, aby kobiety dorosłe z używaniem czy nadużywaniem swoich praw do życia czekały na Balzaka; ale on ulegalizował je niejako w literaturze, dał im tytuły poezji, zdjął z nich cień śmieszności. Porównajmy to z Roussem, który panią de Warens odważył się uczynić bohaterką jedynie swej pośmiertnej spowiedzi, a kobietę trzydziestoletnią, panią d’Houdetot, czuł się w obowiązku przetransponować na konwencjonalną Julję z Nowej Heloizy. U Balzaka kobieta — i każda kobieta — znajdowała całą siebie, wszystkie swoje najtajniejsze wzruszenia, słabości, wszystkie niezwierzone nikomu niedole, i to bez żadnych obsłonek, bez żadnych literackich transpozycyj, wydarte wprost z serca.
Przydomek „autora Kobiety trzydziestoletniej“ miał też na długo przesłonić istotną fizjognomję Balzaka, pełnię jego dzieła, którego bynajmniej nie zamierzał zdrobnić do spraw kobiety i miłości. Wystarczy zestawić tytuły: zaczął od wielkiego historycznego fresku, tuż potem miał dać Ludwika Lambert, surową historję genjalnej myśli pomieszczonej w zbyt kruchem ludzkiem naczyniu. A między temi dwoma utworami, powstał Jaszczur (1831), pełna polotu synteza życia i śmierci.
Wśród tych prac i tryumfów zagarnia Balzaka życie światowe. O czem napróżno marzył biedny chłopiec na poddaszu przy ulicy Lediguières, tego ma teraz do syta. Otacza go sława, zaczynają się nim interesować salony. Ten nieduży krępy człowiek o wspaniałych oczach, mówiący niezmęczenie, improwizujący świetne diatryby na wszystkie tematy, staje się jedną z osobliwości Paryża. Wielki poeta Lamartine, który dotąd prawie że nie znał utworów Balzaka, spotyka go u pani de Girardin. Uderzony jest tem zjawiskiem: „Stał przed kominkiem. Nie był wysoki, mimo że promieniowanie jego twarzy i ruchliwość postaci nie pozwoliły zdać sobie sprawy z jego wzrostu: ta postać mieniła się tak jak jego myśl. Zdawało się, że jest jakby przestrzeń pomiędzy nim a podłogą; to schylał się aż do ziemi jakgdyby poto aby podnieść snop myśli, to prężył się na końcach palców, aby biec za lotem swej wyobraźni w nieskończoność. Nie przerwał sobie dla mnie ani na chwilę; rzucił mi spojrzenie szybkie, urocze, życzliwe. Zbliżyłem się aby mu uścisnąć rękę; uczułem, że się rozumiemy bez słów. Był jakby puszczony w ruch, nie miał czasu się zatrzymać. Usiadłem, a on ciągnął swój monolog, jakgdyby moja obecność podnieciła go, zamiast mu przerwać...“
Tworzy się już wtedy legenda balzakowska, którą zresztą on sam podtrzymuje. Niepokoi, interesuje, wszyscy spodziewają się po nim czegoś wielkiego, choć nie odgadują dokąd on zmierza.
W istocie, są w nim wszystkie możliwości. Bo ten „spowiednik kobiecego serca“ żywi w owym czasie ambicje polityczne, rozbudzone rewolucją roku 1830. Zostać posłem, potem ministrem... Szczęściem dla literatury, nigdy ambicje te nie zostały spełnione. Zużył je w swojem dziele; obdzielił tą pasją polityczną kilku swoich bohaterów; głębokiego i prawego d’Artheza, szarlatana literacko-politycznego Natana, sceptyka Blondet, aferzystę Maksyma de Trailles, i tylu innych.
Sława młodego pisarza — ma lat zaledwie trzydzieści dwa! — wybiega już poza granice Francji. Goethe, wielki Goethe czytał Jaszczura i raczył się o nim wyrazić z zachwytem. Nakład Ludwika Lambert, którego zlekceważyła Francja, rozchwytano w Niemczech. Ale przedewszystkiem kobiety wszystkich krajów Europy szepcą, że znalazł się nareszcie pisarz, który je zrozumiał, i marzą o nim, i ślą do niego listy...
Wśród tej gorączkowej pracy i rosnącej sławy, on, ten Balzac, przedmiot zainteresowania Europy, czuje się bardzo samotny i nie jest szczęśliwy. On znowuż marzy o jednem kobiecem sercu, któreby — jego zrozumiało. Ma wprawdzie to serce, — wypróbowane, szlachetne, subtelne, oddane, ma je w osobie pani de Berny. Ale pani de Berny ma w tej chwili lat przeszło pięćdziesiąt, jest chora, jest smutna, jest — przeszłością. Jest nieporównaną przyjaciółką, doradczynią, ale nie jest marzeniem o nieznanem. I to marzenie wielkiego wizjonera, jakgdyby siłą tęsknoty materjalizuje się w osobie mającej wszystkie dane na to, aby urzec serca i ambicję człowieka, wyobraźnię pisarza.
W sierpniu roku 1831, dostaje niepodpisany list czytelniczki, — „kobiety, która nie chce dać się poznać“. Do takich listów już przywykł, dostaje ich mnóstwo. Ale ten uderzył go subtelnością myśli i trafnością krytyk odnoszących się do Fizjologji małżeństwa i Jaszczura: Balzac decyduje się odpowiedzieć, broniąc przed nieznajomą swoich dzieł i rozwijając swoje poglądy. Po pierwszym liście następują dalsze, zawiązuje się korespondencja, aż wreszcie Balzac, zniecierpliwiony tajemnicą, żąda uchylenia maski pod grozą przerwania tej wymiany. Nieznajoma zdradza swoje nazwisko: jest nią margrabina (później księżna) des Castries, osoba należąca (o, zachwycie!) do najwyższej arystokracji. W pełnym wdzięku bileciku, prosiła pisarza, aby ją odwiedził w jej pałacu. Znów materjalizacja marzenia: to hrabina Fedora z Jaszczura oblekła się w ciało. I jakie ciało!
Księżna miała wówczas trzydzieści kilka lat, była wytwornie i oryginalnie piękna. „Kiedy zjawiła się na balu, w szkarłatnej sukni, jej olśniewająca cera i korona złotych włosów gasiły blask świeczników“... pisze któryś ze świadków jej powodzeń. Ale nieszczęśliwy wypadek na polowaniu (nadwerężenie kręgosłupa) sprawił, iż obecnie większą część życia spędzała w nawpół leżącej pozie na kanapie. Cierpienie to dawało jej pięknej twarzy bolesny urok. Otaczała ją legenda tragicznie przerwanej miłości, szeptano o młodym księciu de Metternich, synu potężnego kanclerza Austrji... Słowem, — gdyby nie to że nie znano wówczas tego słowa — był to słodki „wamp“ w najniebezpieczniejszej postaci.
Na razie, są oboje sobą zachwyceni. Dla Balzaka, salon ten, to było ukoronowanie jego młodzieńczych marzeń o blasku, o wykwincie, o kobiecości. Zarazem miłość ta — bo Balzac zakochał się odrazu w pięknej margrabinie — szła po linji jego politycznych aspiracyj: stać się obrońcą „prawej dynastji“ przeciw uzurpacji mieszczańskiego króla Ludwika Filipa, wejść w tym charakterze jako poseł do Izby! Kiedy się ktoś nazywa de Balzac, to obowiązuje!... Już w poprzednim roku, Balzac próbował stawiać swą kandydaturę poselską bez najmniejszego powodzenia; ale teraz, gdyby miał poparcie wszystkich książąt i diuków, poparcie tej pięknej i wpływowej kobiety! Zdobyć ją! Przypomnijmy sobie Komedję ludzką: Rastignaków, Lucjanów, Maksymów, Natanów; cechą owych „balzakowskich“ miłości jest, że kobieta jest tam prawie zawsze dźwignią, szczeblem dla mężczyzny, narzędziem karjery, fortuny, panowania. Nawet matki marzą tam dla synów o bogatej i możnej kochance.
Dla pani de Castries znowuż, skazanej na pędzenie życia w swoim buduarze na kanapce, czy można sobie wyobrazić bardziej zajmujące towarzystwo niż ten kipiący geniuszem oryginał, mówiący tak wspaniale, a taki zabawny przytem w swoich światowych naiwnościach? Cóż za zdobycz! Kobiety lubią obłaskawiać genjalnych niedźwiedzi. A zaprząc do celów swojej politycznej koterji ten talent pełen przyszłości, tę niespożytą energję, tego człowieka tak dziecinnie oddanego, to też coś warte. Co zaś do jego miłości, tę spodziewała się piękna pani utrzymać w granicach w jakich sama zechce. Oboje mieli się zawieść w swoich kalkulacjach.
Niebawem Balzac przekonał się, że nie wchodzi się bezkarnie w tak wysokie regjony. Trzeba mu było upodobnić się do sfery, w której się znalazł. Szczęściem, miał Balzac przyjaciela krawca, entuzjastę jego talentu, który oddał swój warsztat na jego usługi, na rachunek przyszłych dostatków. Młody grubas przedzierzga się w eleganta, nosi olśniewające kamizelki (ideałem jego było mieć ich 365, po jednej na każdy dzień roku, ale na razie musiał poprzestać na paru tuzinach), błękitny frak ze szczerozłotemi rzeźbionemi guzami, ma powozik, galopuje konno przy ekwipażu swej damy, ma w Operze stałe miejsce w loży najzłotszej młodzieży zwanej „lożą lwów“, z czego znów wynikają kolacyjki z temi lwami w najdroższych i najbardziej eleganckich „jaskiniach“. Oddaje margrabinie mnóstwo czasu, na który jest tak skąpy! Śni na jawie wszystkie marzenia, które wcieli później w swoich powieściach w Rastignaca, w de Marsaya, w swoich wielkich dandysów, a zarazem przekonywa się, jak Natan w Córce Ewy, jak straszliwie kosztowny może być dar miłości wielkiej damy... Bo wszystko — złe i dobre — co się zdarza w życiu Balzaka jest jakgdyby przeznaczone na to, aby wzbogacić jego dzieło.
Pieniędzy, pieniędzy za wszelką cenę! Ale praca literacka, przy dawnych długach zwłaszcza, nie wystarczyłaby na te wszystkie świetności, mimo że młody autor, poszukiwany, modny, zarabia już bardzo dużo. Toteż Balzac naciąga nitkę swego kredytu do ostatnich granic. Stare długi topi w nowych. Oszałamia się paradoksami, które później tylekroć spotkamy w ustach jego bohaterów. Długi? Alboż Cezar nie miał miljonowych długów gdy doszedł do władzy? A Balzac marzy o władzy; kto wie, może o zamachach stanu, o przywróceniu wygnanej dynastji. Otoczenie pani de Castries utwierdza go w jego dość świeżym legitymizmie. Wówczas to zdobi drzwiczki swego pojazdu herbem Balzaków d’Entragues. Ale rehabilituje go z tej słabostki wspaniała odpowiedź, jaką dał komuś, kto mu udowodnił, że w żadnej mierze nie wywodzi się z tej rodziny. Balzac odpowiedział spokojnie: „Tem gorzej dla niej“.
Na razie, Balzac nie chce myśleć o długach, chce poić się chwilą. Kiedy, w lecie roku 1832, margrabina udaje się do wód w Aix, Balzac powierza swoje interesy matce i spieszy za nią. Wykłamuje się matce i księgarzom jak student, oznajmia ukończone książki, z których ma w głowie dopiero tytuł. Byle się wyrwać, byle zdobyć trochę grosza.
(Tutaj warto zauważyć jeden szczegół. We Francji ówczesnej, tym kraju o handlowych tradycjach, o ile prawa autorskie były jeszcze szanowane dość licho, o tyle zobowiązania autorskie były brane bardzo poważnie. Skoro autor się podjął dostarczyć rękopisu w umówionej objętości, musiał go dostarczyć; brak natchnienia czy przemęczenie nie były żadną wymówką. Sprawienie zawodu groziło kosztownym i zgóry przegranym procesem, i Balzac takich procesów w ciągu życia miał sporo i nieraz w kilka nocy improwizował jakiś utwór, który lekkomyślnie na termin przyrzekł. Muza z zaścianka naprzykład, najwyraźniej „rozepchana“ jest kilkoma opowiadaniami, mającemi na celu pogrubienie rękopisu, co jej nie przeszkadza zresztą być arcydziełem).
Załatawszy tedy sprawy jak się dało, uśpiwszy czujność swoich argusów, Balzac spieszy do Aix, gdzie ma nadzieję, że rozstrzygną się jego losy. Ale za nim w trop biegną zobowiązania, rozpoczęte prace, korekty. Aby wszystkiemu nastarczyć, ten człowiek o żelaznej woli gdy idzie o jego dzieło, wstaje o piątej rano, pracuje do piątej po południu, krzepiąc się czarną kawą (już wówczas wszedł pod władzę tego narkotyku, którego nadużywał i który go miał zgubić); kawą zmieloną drobno, sprasowaną, zimną i prawie bez wody, której potężne działanie sławi, kiedy kawa, „stykając się z tkanką czczego żołądka, skręca jego ssawki i brodawki i dręczy go jak pytonissa przywołująca swego boga... Zwoje nerwowe rozżarzają się, płoną i strzelają iskierkami do mózgu. Z tą chwilą, wszystko jest w ruchu: myśli manewrują niby bataljony wielkiej armji na polu bitwy, i zaczyna się bitwa. Wspomnienia maszerują z rozwiniętemi sztandarami; lekka kawalerja metafor formuje się we wspaniałym galopie; artylerja logiki nadbiega ze swym taborem i swemi kartaczami, dowcip rozsypuje się w tyralierkę, postacie wyrastają z ziemi...“ Tak pisał w Traktacie o nowoczesnych narkotykach, radząc wszakże ten środek jedynie ludziom bardzo silnym, o włosach czarnych i twardych i o śniadej cerze — słowem, jego własny rysopis. Takich fizjologicznych teoryj miał Balzac mnóstwo i w nich był nieodrodnym synem swego ojca.
Od szóstej wieczór, jest na usługi swojej damy. Jeszcze dymiący natchnieniem, zjawia się w jej buduarze, aby się robić najpotulniejszym z bawidamków, aby żebrać o miłość, dać się wodzić za nos, a za chwilę, w poczuciu swej wartości i siły, wybuchać grzmotem gniewu i przyprawiać zachwyconą damulkę o drżenie. Chcecie być świadkiem tych scen, tych odmiennych znowuż bitew, czytajcie Księżnę de Langais[3].
W czasie pobytu w Aix, pani de Castries i szwagier jej, książe de Fitz-James (niżej księcia ani przystąp!), zaproponowali pisarzowi wspólną podróż do Włoch, ofiarując mu miejsce w swoim powozie. W jego stanie interesów było to szaleństwo, i Balzac — popełnia je z entuzjazmem. Zwiedzać Włochy, tę ziemię miłości, — z Nią! z nią, która nareszcie, w tej podróży niemal poślubnej, podda się głosowi serca...
Mała gromadka wyjeżdża z Aix w październiku w r. 1832. Co zaszło w drodze, — niewiadomo, dość że w Szwajcarji pisarz wynajduje jakiś pretekst wzywający go pilno do Paryża i w sposób nader gwałtowny opuszcza towarzystwo. Wraca do swej samotni i zanurza się w pracy. W kilka lat potem pisze: „Trzeba było pięciu lat broczących ran, aby moja tkliwa natura oderwała się od tej natury z żelaza... Ten stosunek, to była jedna z największych zgryzot mego życia“...
Co zaszło tedy? Opowieść o tem co zaszło dał sam Balzac. Niedawno dopiero ogłoszono drukiem pierwszą wersję „spowiedzi lekarza“ w Lekarzu wiejskim, pisanym tuż po tym genewskim epizodzie. W owej spowiedzi, którą w książce Balzac usunął i zastąpił inną, fikcyjną, opowiedziane jest wprost to zdarzenie:
„Oto moja straszliwa historja! Historja człowieka, który cieszył się kilka miesięcy całą naturą, wszystkiemi czarami słońca w cudnym kraju i który traci wzrok. Poco mi było zastawiać taką ucztę?... Poco mnie nazywała przez kilka dni swoim ukochanym, skoro mi miała odebrać ten tytuł, jedyny o który dba serce...
„Spyta mnie pan, jak się spełniła ta straszna katastrofa? Najprościej w świecie. Poprzedniego dnia, byłem dla niej wszystkiem: nazajutrz — niczem. W wilję, głos jej był harmonijny i tkliwy, spojrzenie pełne pokus, nazajutrz głos był twardy, spojrzenie zimne...
„Przez kilka godzin, demon zemsty kusił mnie. Mogłem ją zohydzić przed światem, przykuć do pręgierza hańby; strącić ją, piórem Juwenala, poniżej Messaliny: rzucić postrach we wszystkie dusze kobiece, budząc w nich lęk, aby nie były do niej podobne...“
Słowem — Kobieto, puchu marny!! Ale, jeżeli Balzac w tej chwili odtrącił demona zemsty, usłuchał go potem. Cały epizod z panią de Castries, zakończony sceną gdy generał Armand de Montriveau, łudząco podobny do Balzaka, ma wypalić niegodnej znak hańby na czole, znalazł się w Księżnej de Langeais, które to opowiadanie w dodatku Balzac przeczytał publicznie w salonie pani de Castries.
Margrabina była zbyt światową damą, aby zdradzić najmniejszym gestem że poznaje siebie w tej zuchwałej historji; wysłuchała, dała lekkie brawo, powiedziała: „To śliczne“, i zaczęła mówić o czem innem. Ale cały Paryż mówił o tem, dopóki nie zapomniał; to znaczy przez dwa dni.
„Byłby to żałosny widok dla tych którzy znają wspaniałe wartości tego człowieka, widzieć go tak małym, tak drżącym; patrzeć jak myśl, której promienie zdolne były ogarniać całe światy, kurczy się do rozmiarów buduaru salonowej lali“... powiada Balzac w tym utworze, który zawierał dość brutalną i po męsku jednostronną analizę ich wzajemnej sytuacji. Bo, jak przyjdzie nieraz wspomnieć, Komedja ludzka ma dwojaką fizjognomję. Można ją czytać, tę Komedję ludzką, nie znając nic z życia jej autora, i wówczas wyda się bezosobistym eposem społecznym. Ale znowuż kiedy ją czytać inaczej, kiedy się zna okoliczności w jakich powstał każdy utwór, przeżycia jakie się w nim odbiły, widzi się, że wszędzie pozostawił autor strzępy własnego serca, własnych bólów i wzruszeń. I zdaje mi się, że ci, którzy chcieliby oderwać dzieło od osobistego życia twórcy, zubożają źródło doświadczeń i wzruszeń, jakich nam ono dostarcza.
Krzepka natura Balzaka wyszła zwycięsko z owej próby, ale przebudzenie było bardzo ciężkie. W miejsce marzeń o świetnej przyszłości, o władzy, o miłości, o wielkim świecie który już uważał za własny, — proza życia, „skrzecząca rzeczywistość“, wyrzut sumienia uosobiony w matce... Matka Balzaka była jego dobrodziejstwem i utrapieniem zarazem. Robiła mu dużo dobrego w sposób bardzo przykry. Pozytywna, sucha mieszczka nie rozumiała jego natury, jego egzystencji, jego rachub i potrzeb, — nieraz zresztą dość trudnych do zrozumienia... Ale nabrała doskonałej wprawy w prowadzeniu jego interesów, w pertraktacjach z wydawcami; wypełnia jego drobiazgowe, niełatwe nieraz zlecenia, przepisuje mu rękopisy, utrzymuje na jego użytek rodzaj „biura prasowego“. Listy Balzaka do matki odzwierciedlają przedewszystkiem stan jego interesów.
Obecnie interesy te stoją fatalnie. Pisarz myśli o sprzedaży mebli, nabytych z takim trudem! Decyduje się sprzedać konie, nie mogąc ich „żywić poezją“. Myśli wreszcie o — bogatem małżeństwie...
Trzeba pisać, przykuć się do biurka, na całe dnie, tygodnie. Pisanie było dla Balzaka wysiłkiem, nie było radością. Nie miał łatwości pracy, męczył się straszliwie nad stylem. Tyle nowych rzeczy wkłada w dawną formę powieści, że musi się męczyć nad znalezieniem nowych form, nowego słownictwa niemal. Każdy utwór przerabia po wiele razy. Stworzył sobie odrębną, nader mozolną technikę pisania. Kreślił pierwszy rzut powieści i posyłał go do drukarni. Składano mu go pospiesznie i odsyłano z powrotem. W korekcie, oprócz zwykłych poprawek i retuszów, rzecz pęczniała, rozrastało się każde zdanie; każda stronica, odbita na wielkim arkuszu papieru, poznaczona była strzałkami i odsyłaczami. Korekty jego były sławne; męczyły zecerów tak, że ci wymawiali sobie nie więcej niż godzinę Balzaka dziennie. I takich korekt było kilka, czasem kilkanaście. A nowe wydanie nigdy nie było przedrukiem, ale zawsze gruntowną rewizją autorską.
Okrzyki rozpaczy, zniecierpliwienia, skargi na mozół pisania wypełniają listy Balzaka. „Ze wszystkich stron krzyczą mi, że nie umiem pisać“, zwierza się w liście do pani Hańskiej w epoce Ludwika Lambert, a do matki pisze w tymsamym czasie: „Byłem zmiażdżony trudem, jaki mnie kosztował Ludwik Lambert; spędziłem nad nim wiele nocy i do tego stopnia nadużyłem czarnej kawy, że nabawiłem się straszliwych kurczów żołądka...“
A najgorsze jest, że dzieła, w które najwięcej włożył trudu, — zwłaszcza w owej epoce wrzenia duchowego — najmniej mu się wypłacały. Ledwie skończył owego Ludwika Lambert, w którym, jak pisze, „chciał rywalizować z Goethem i Byronem, z Faustem i Manfredem“, ledwie puścił w świat tę książkę, wpada w rozpacz, przerabia ją z gruntu: „Jednego żałuję — pisze znów do Ewy Hańskiej — to żem ci zachwalał Ludwika Lambert, najsmutniejsze z poronionych dzieci...“
I nietyle obfitość dzieł (choć i ta jest ogromna), ale ta rzadka sumienność wobec swojej myśli, czyniły Balzaka owym — jak go nazywano nieraz — „galernikiem pióra“.
„Niema wielkiego talentu — pisze Balzac — bez wielkiej woli. Te dwie bliźniacze siły nieodzowne są do wzniesienia olbrzymiej budowli sławy. Ludzie wybrani utrzymują swój mózg w gotowości tworzenia, jak niegdyś rycerz miał broń zawsze ostrą i lśniącą. Zwyciężają lenistwo, uchylają się od uciech lub poddają się im jedynie we wskazanej dla nich mierze... Wola powinna być przedmiotem dumy o wiele bardziej niż talent. „O ile talent ma swoje źródło w rozwoju wrodzonej zdatności, wola jestto zdobycz osiągana wciąż na instynktach, na pokonanych i zdławionych chęciach, na zwyciężonych kaprysach i przeszkodach, na wszelkiego rodzaju bohatersko zwyciężonych trudnościach...“
W tych warunkach, przy takiej pracy, przy takich zmianach nastroju, od hardej wiary w siebie aż do rozpaczy i zniechęcenia; przy takim nieporządku życiowym, przy tem życiu z musu niemal klasztornem a przerywanem „pantagruelicznemi“ wybrykami, przy tej kipiącej wyobraźni, jasne jest, że każdy związek sercowy Balzaka musiałby się skończyć katastrofą. I nie jest może trafem — a jeżeli trafem, to dla pisarza szczęśliwym — fakt, że wówczas pojawiła się w życiu Balzaka istota, wcielająca jedyną może formę miłości, jaka dlań na dłuższą metę była możliwa, miłość przez wyobraźnię, — miłość, która, dzięki listom pisarza, stała się jednym członem więcej Komedji ludzkiej.
W lutym roku 1832 — w chwili niemal gdy wybierał się pierwszy raz z wizytą do pani de Castries — otrzymał Balzac inny list od kobiety, datowany z zapadłej wsi na Wołyniu, „w Rosji“. List ten, obok entuzjazmu wywołanego jego utworami, zawierał ubolewanie nad pesymizmem i brutalnością Jaszczura, i zaklinał pisarza aby wrócił „do źródła czystszych natchnień“.
W tej chwili Balzac — wciąż robiący niespodzianki swoim wielbicielom — kończył druk pierwszego dziesiątka swoich płochych „Uciesznych opowiastek“ (Contes drolatiques), poczętych z ducha Rabelego i Brantôma; musiał się uśmiechnąć. Zresztą było to w pełnym rozkwicie miłości do pani de Castries: miejsce na Muzę było zajęte. Nie mając czasu odpowiedzieć sam, poprosił serdecznej i zaufanej przyjaciółki swojej, pani Zulmy Carraud, aby odpisała za niego. Zabawne jest, że Ewelina Hańska — bo ona była tą tajemniczą korespondentką — też nie pisała swego listu sama, ale pisała go guwernantka francuska w jej domu. I te dwa listy — oba kreślone cudzą ręką — zdecydowały o losie dwojga istot, zawiązały miłość trwającą siedemnaście lat, do końca życia pisarza, i wkońcu — za późno, — uwieńczoną małżeństwem. Trzeba nam tedy powiedzieć kilka słów o tej, która odegrała w życiu pisarza taką rolę i która znana jest w literaturze francuskiej pod godłem „Cudzoziemki“.
Interesuje nas tem bardziej, że jest Polką, i że zażyłość ta miała wielkiego pisarza związać z Polską.
Ewelina Hańska urodziła się około roku 1804, była tedy o parę lat młodsza od Balzaka. Z domu hrabianka Rzewuska, była siostrą znakomitego powieściopisarza Henryka Rzewuskiego, oraz siostrą owej Karoliny Sobańskiej, wsławionej miłostką Mickiewicza w Odessie. Duma rodowa oraz wysoka kultura umysłowa były tradycyjne w domu Rzewuskich. Rodzice Eweliny, w trudnem położeniu majątkowem, szukali dla niej męża któryby przedewszystkiem był bogaty. Znaleźli go w osobie Wacława Hańskiego, właściciela olbrzymich włości na Wołyniu, z rezydencją w Wierzchowni, starszego o dwadzieścia pięć lat od panny. Z małżeństwa tego urodziło się rychło pięcioro dzieci; czworo umarło wcześnie, została tylko najmłodsza córeczka Anna.
Życie młodej pani Hańskiej, puste i bezbarwne, płynęło tedy w Wierzchowni. Zapełnia je marzeniem i lekturą. Władając językiem francuskim lepiej niż własnym, pogrąża się w literaturze francuskiej, wówczas panującej wszechwładnie w jej świecie: śledzi nowości paryskie, myślami przebywa w mieście, które tak magicznie działało na Europę.
I ona, jak wszystkie kobiety, musiała drgnąć w zetknięciu z utworami Balzaka: tak jeszcze do niej nie mówił nikt! — ale równocześnie, jak ten młody pisarz obrażał poczucie delikatności dobrze wychowanego anioła!
I pani Ewa pisze do Balzaca ów list, po nim następne. Styl tych epistoł, z których parę się zachowało, wyda się dziś mdły i sztuczny, ale to był styl epoki.
„Pańskie pisma przejęły mnie uczuciem głębokiego entuzjazmu: pan jesteś świetnym meteorem, który ma dać życie i ruch nowej treści: ale niech się pan strzeże raf!... Otaczają pana, czuję to... Chciałabym być jasnym aniołem, i ustrzec pana od wszelkiego błędu. Podziwiam pański talent, składam hołd pańskiej duszy, chciałabym być pańską siostrą...“
List ten — już nie pierwszy — pisany w listopadzie r. 1832, zawierał zarazem wskazówkę, w jaki sposób możnaby na niego odpowiedzieć zapomocą dziennika La Quotidienne, mającego wstęp do Rosji. „Drobne ogłoszenia“ — już wtedy!
Jakoż odpowiedział:
Pan de B. otrzymał przesyłkę: dopiero dziś może potwierdzić odbiór za pośrednictwem tego dziennika i boleje, że nie wie dokąd ma skierować odpowiedź.
Dla C(udzoziemki) — h. de B.
Było to, jak rzekłem, jesienią roku 1832, tuż po bolesnym epizodzie genewskim. Teraz nieznajoma przypomniała się bardziej w porę. Niebawem Balzac otrzymał nową przesyłkę ze stepów: książkę oprawną w zielony safian, Naśladowanie Chrystusa. Przyszło w chwili, gdy Balzac męczył się nad swoją powieścią Lekarz wiejski, wielokrotnie i mozolnie przerabianą, natchnioną duchem ewangelicznym. Ta telepatja sprawiła głębokie wrażenie na umyśle pisarza, w którym poczucie rzeczywistości kojarzyło się z mistycyzmem, a raczej który wciągał w obręb rzeczywistości zjawiska „ponadzmysłowe“ i wierzył w nie niezłomnie. Może przesyłka ta oddziałała na przeobrażenie Lekarza wiejskiego, który miał być dziełem zemsty, a stał się dziełem pokory i miłości? Balzac coraz więcej wkłada w tę korespondencję; zaspokaja ona pragnienia jego serca a zwłaszcza wyobraźni, nie odrywając go od pracy... Pisze długie listy, a ton ich stopniowo staje się coraz gorętszy. W lutym r. 1833 pisze: „Kocham cię, choć nieznaną“... W marcu: „Już zanadto cię kocham, mimo że cię nie widziałem. Są zdania w twoich listach, które przyprawiają mnie o drżenie... Wolę jeden twój list, niż sławę lorda Byrona“... W lipcu: „Kochać się, nie znając, to męka“... W sierpniu: „Jutro złamałbym pióro, gdybyś pani tego żądała; od jutra, żadna kobieta nie usłyszy mego głosu“...
A zważmy że wówczas nie było jeszcze fotografji! Uśmiechamy się mimowoli, czytając, jak, po wybuchach miłosnych, naraz powiada: „Gdyby się jeszcze okazało, że jesteś młoda i piękna, oszalałbym z radości“. Ale Balzac wierzy w swoją cudzoziemkę. Spowiada się jej ze wszystkiego, dramatyzuje wspaniałe swoje życie, swoje walki, swoje finanse nawet; uśmierza jej niepokoje, zadowala jej ciekawość paryskiego świata.
Jak odbyło się to pierwsze spotkanie? Są dwie wersje. Jedna, bardzo piękna, to iż pani Hańska, ujrzawszy Balzaka którego znała z portretów, wzruszona upuściła książkę. Wówczas on rzucił się ku niej i wymienili ten podwójny okrzyk: „Ewa! — Honorjusz!“ Druga wersja, mniej poetyczna, to że pani Hańska, widząc zbliżającego się krótkiego i grubego, pretensjonalnie ubranego i dość groteskowo wyglądającego jegomościa, pomyślała sobie w duchu: „Jezus Marja, byle to nie był ten!“ Balzac z powierzchowności swojej daleki był od wcielenia romantycznego ideału. Ale faktem jest, iż niebawem urok jego rozmowy, geniuszu, jego werwa, szczerość, wreszcie własny jego zachwyt, podbiły panią Ewę najzupełniej. Musiał mieć jakiś niezwykły czar, skoro księgarz jego — i to taki, który na nim stracił — pisze we wspomnieniach, że „kiedy czarne, palące, magnetyczne oko Balzaka spoczęło na nim, byłby mu oddał bodaj ostatniego talara“.
Balzac zachwycony był od pierwszej chwili swą nieznajomą. W liście, pisanym na gorąco do siostry, wysławia swoje przyszłe szczęście w stylu dosyć... kawalerskim:
„Grunt, że mamy dwadzieścia siedem lat, buzię jak malowanie, śliczne czarne włosy, rozkoszną cerę brunetki, maciupą rączkę, dwudziestosiedmioletnie naiwne serduszko... Nie mówię ci o niesłychanych bogactwach. Cóż to znaczy wobec arcydzieła piękności... Do tego, oko powłóczyste, które, skoro się uweźmie, staje się bosko roskoszliwe. Byłem pijany miłością“.
I oto, mimochodem, znajdujemy w tym liście do siostry ciekawy inwentarz miłosnego życia Balzaka, z czasu gdy prowadził egzaltowaną korespondencję ze swoją nieznajomą:
„Nie wiem komu to opowiedzieć: to pewna, że nie mogę tego opowiedzieć ani jej, wielkiej damie, straszliwej margrabinie (pani de Castries) która, podejrzewając tę podróż, spuszcza z tonu i śle mi rozkaz aby się z nią spotkać u księcia F...; ani też jej, biednej, prostej i rozkosznej mieszczce. Jestem ojcem — oto inny sekret, który ci miałem zwierzyć — i posiadaczem milutkiej osóbki, najnaiwniejszego stworzenia pod słońcem, która spadła mi niby kwiat z nieba, która przychodzi do mnie pokryjomu, nie wymaga ani listów ani nadskakiwań i powiada: „Kochaj mnie rok, a ja będę cię kochała całe życie“.
„Ani też jej, najukochańszej (pani de Berny), która jest o mnie zazdrosna bardziej niż matka o mleko które daje dziecku! Nie lubi Cudzoziemki, właśnie dlatego że Cudzoziemka tak bardzo mi odpowiada.
„Wreszcie nie jej, która chce mieć swoją codzienną porcję miłości i która, mimo że lubieżna jak tysiąc kotek, nie ma ani wdzięku ani kobiecości...
„Tobie zatem, moja dobra siostro“, etc.
Idylla trwała tylko pięć dni. Oczarowawszy panią Ewę, oczarowawszy jej męża, Balzac wraca do Paryża, dokąd wołają go prace i zobowiązania. W tej chwili wchodzi w najpłodniejszy, najszczęśliwszy okres twórczości, która snać potrzebowała tej atmosfery miłosnej. Po mniej udałym Lekarzu wiejskim, w którym pierwotnie zamierzał zlikwidować swoją margrabinę, a który zmienił się w ważką koncepcję społeczną, tworzy pierwsze swoje arcydzieło w wielkim stylu poczęte „pod znakiem Ewy“ — Eugenię Grandet, to studjum namiętności, absurdalnej, jałowej, niszczącej, namiętności złota, namiętności która tak się odrywa od wszelkich praktycznych celów że nabiera cech niemal platońskiej idei. Są tam karty natchnione wprost stosunkiem do Ewy. Ładna scena naprzykład, gdy Eugenja przynosi kuzynowi swój skarbczyk, jest reminiscencją tysiąca franków, z któremi ofiarowała się pani Ewa w czasie jednej z wielu katastrof Balzaka. I tuż przed przyjazdem do Genewy, gdzie mieli się spotkać po raz drugi, Balzac pisze:
„Jakże ja parskam, jak biedny niecierpliwy koń! Żądza widzenia ciebie rodzi we mnie rzeczy, które zwykle nie przychodzą mi do głowy. Poprawiam szybciej. Dajesz mi siłę nietylko znoszenia trudności życia, dajesz mi i talent, a przynajmniej łatwość. Trzeba kochać, Ewo moja ukochana, aby opisać miłość Eugenji Grandet, miłość czystą, olbrzymią, dumną! Och, droga, dobra, boska moja Ewo, co za ból nie móc ci powiedzieć, co wieczór robiłem, mówiłem i myślałem...“
W ciągu tego pierwszego spotkania, kochankowie wymienili przyrzeczenie małżeństwa, w razie gdyby pani Ewa była kiedyś wolna. Epoka romantyzmu obfitowała w takie mistyczne zaręczyny. Kilka tygodni spędzonych w Genewie (styczeń 1834) są nowem upojeniem. Zwiedzają razem willę Diodati, gdzie kochał i cierpiał lord Byron; zwiedzają czarowne okolice Genewy, pływają po jeziorze. I cóż za odwet: ta Genewa, gdzie wycierpiał tyle upokorzeń, widzi go oto szczęśliwym, kochanym przez istotę młodą, piękną i też wielką damę; w dodatku opromienioną egzotyzmem dalekich krain, gdzie szumi ocean zboża, a wierne mużyki padają na twarz przed swymi panami, oddając im boską cześć (Często później w listach do Ewy, Balzac będzie się mienił jej „mużykiem“). W Genewie kończy Balzac ową Księżnę de Langeais, w której, już na zimno, oblicza się z niedawną przeszłością.
W czasie tego pobytu, Balzac wpisał w albumie Ewy to zdanie: „Wielcy ludzie są jak skały, czepiają się ich tylko ostrygi“. Ewa dopisała: „W takim razie, ja jestem ostrygą“. Ale te zbyt krótkie chwile spłynęły; znów Balzac, zakochany po uszy, wraca do swej nadludzkiej pracy, aby dla niej, dla swojej Ewy, stać się wielkim, niezależnym, bogatym. Ona, wraz z mężem, córeczką i całym dworem składającym się z bony Francuski i dwóch kuzynek, udaje się do Włoch.
Ten rok 1833 i następujący po nim 1834 to były przełomowe lata w życiu genjalnego pisarza. Widzieliśmy, jak niezdecydowane były jego początki: jak później, nawet po pierwszych sukcesach, twórczość jego rozprasza się napozór, przerzuca się od jednego rodzaju do drugiego. Krytyka, jak zawsze mająca skłonność do „etykietek“, nie mogła się w tem zorjentować. Proboszcz z Tours a Kobieta trzydziestoletnia; aż nadto przeduchowiony Ludwik Lambert i rabelesowskie Contes drolatiques; Szuanie, opowieść historyczna ociekająca krwią, i znowuż owe sceny, malujące, z drobiazgowem zachowaniem tła, epizody spokojnego mieszczańskiego życia, — jak powiązać to wszystko? Kiedy się ukazał Lekarz wiejski, tembardziej nie wiedziano, co znaczy ta chłopska idylla, przeplatana traktatem politycznym, pod piórem pisarza, który, wedle utartego zwrotu, „zrozumiał kobietę“, którego już chciano zamknąć w jego specjalności „fizjologa“ spraw niewieścich.
Ale i sam Balzac nie zupełnie był w tem zorjentowany. Możnaby go porównać z malarzem, który, w somnabulicznym transie, wykonywa rozmaite partje olbrzymiego fresku, zaledwie sobie zdając sprawę z ich łączności. Jest w owej epoce nieprzytomny wprost od ciśnienia genjuszu. „Żyję, — powiada — w atmosferze pomysłów, idej, planów, prac, zamierzeń, które się ścierają, kipią, iskrzą w mojej głowie. Można od tego oszaleć“. Aż, jednego dnia — było to w owym roku 1833 — wpadł promieniejący do siostry i wykrzyknął radośnie: „Pokłońcie mi się, zostaję poprostu genjuszem“. I roztoczył swój plan, którym była całość Komedji ludzkiej. „To będzie wspaniałe, jeżeli mi się uda, wołał. Z jakimż spokojem pozwolę sobie teraz wymyślać od „nowelek“. Cieszę się zgóry na zdumienie krótkowidzów, kiedy ujrzą olbrzymi gmach, jaki stworzą te nowelki!“
Dotychczas, mniejsze i większe opowiadania Balzaka tworzyły — jakby bez jego wiedzy — zarys współczesnego społeczeństwa: otóż, w tej chwili, w nagłym błysku, powziął on myśl powiązania wszystkich tych części w jedną wielką całość, ustosunkowania do siebie osób, grup społecznych, środowisk, dziesięcioleci, — słowem, objęcia olbrzymim eposem całej nowoczesnej Francji, będącej zarazem odbiciem życia społecznego wogóle.
„Dzieło moje — pisze do Zulmy Carraud w r. 1834 — musi mieścić wszystkie typy i stany, malować wszystkie zjawiska społeczne, tak aby nie pominąć ani jednej sytuacji, ani jednej fizjognomji, charakteru mężczyzny lub kobiety, sposobu życia, zawodu, perspektywy, ani jednej prowincji francuskiej, ani też najmniejszego rysu dzieciństwa, starości, wieku dojrzałego, polityki, sądownictwa, wojny...“
Mimo że ów plan jest najoczywiściej programem Komedji ludzkiej, tytuł ten, obejmujący wszystkie niemal utwory Balzaka, urodzi się dopiero później, w r. 1841; na razie, w r. 1833, Balzac miał na myśli ujęcie swoich powieści w poszczególne grupy. Grupy te zachował i później, jako poddziały Komedji ludzkiej, jak: Sceny z życia prywatnego, Sceny z życia prowincji, etc. — podział nieco sztuczny i który nie odgrywa w pojmowaniu całości zasadniczej roli. Bardziej interesująca jest lista nienapisanych utworów, które miały dopełnić planu olbrzymiego dzieła. Wśród tych tytułów widnieją np. trzy powieści z życia dzieci, szereg powieści z życia wojskowego etc. Zważmy że śmierć zaskoczyła pisarza w pełni lat i twórczości.
Olbrzymi ten plan potroił siły Balzaka; on-to, obok innych wspomnianych przyczyn, stał się podnietą jego gorączkowej twórczości. Od tej chwili, nie rozprasza się na przygodne artykuły ani drobiazgi: wszystkie siły oddaje swojemu dziełu. Od tej chwili nawet drobniejsze utwory komponuje świadomie pod kątem całości: jeżeli np. w Ojcu Goriot poznaliśmy machinacje bankiera Nucingena w jego początkach, Bank Nucingena daje nam historję tych początków, jak znowu Ojciec Goriot zapoznaje nas z panią de Beauséant, której późniejsze koleje znamy z wcześniej napisanej Kobiety porzuconej. W wyobraźni poety wyłaniał się cały świat, rysował się coraz wyraźniej, szczegółowiej, coraz jaśniejsze stawały mu się wszystkie związki. Widział całe swoje dzieło naraz; ta lub owa powieść którą miał napisać aż znacznie później, poczęta była w jego mózgu od lat. Niejeden fragment już dawniej napisany zyskiwał dopiero teraz swoje miejsce i łączył się z innemi. Postać, która odgrywa jedynie epizodyczną rolę w jednej powieści, staje się bohaterem lub bohaterką drugiej. Większość ważniejszych figur balzakowskich powtarza się tedy w całym szeregu powieści, tworząc niejako idealne społeczeństwo obdarzone samoistnem życiem, rozwijające się, dające samemu twórcy złudzenie rzeczywistości. Stąd niejedna postać nakreślona jest paroma rysami, lub poprostu wspomniana tylko nazwiskiem jak ktoś dobrze znajomy, ponieważ autor pogłębił ją w innej powieści.
Liczba osób, tworzących owo społeczeństwo Balzaka, które, wedle jego wyrażenia, „robi konkurencję rejestrowi ludności“, sięga paru tysięcy. Czytając Komedję ludzką po raz pierwszy, trudno zorjentować się w tym lesie; to zrodziło w dwóch zagorzałych balzakistach pomysł jedynego w swoim rodzaju wydawnictwa. Jestto skorowidz do pism Balzaka, w którym, pod nazwiskiem każdej postaci, możemy znaleźć dane jej biografji, wydobyte z utworów gdzie o tej postaci jest mowa. Weźmy, dla przykładu, jakąś figurę, np. Finot: oto co znajdziemy pod tem nazwiskiem:
FINOT (Andoche), właściciel kilku dzienników i tygodników za Restauracji i za Ludwika Filipa. Syn kapelusznika z ulicy du Coq, Finot zaczął życie w nędzy, opuszczony przez ojca, twardego kupca. Zredagował olśniewający prospekt, zachwalający olejek na porost włosów Popinota, krzątał się koło anonsów i reklamowania go w prasie; toteż zaproszono go na słynny bal, wydany przez Cezara Birotteau w grudniu 1818. Finot był już wówczas w stosunkach z Feliksem Gaudissart, który właśnie zalecił go młodemu Popinot jako pośrednika i reklamistę pierwszej klasy. Wszedł w skład redakcji Kurjera teatralnego i uzyskał wystawienie sztuki w Gaîté. W r. 1820, wydawał dzienniczek teatralny, którego redakcja mieściła się przy ulicy du Sentier, itd. itd.
Nie powiedziałby kto, że tu idzie o żywego człowieka? I Balzac nie gubi się w tem nigdy; ledwie czasem zdarzy mu się jaka nieścisłość w ubocznym szczególe.
Bo też od tej chwili, pisarz żyje jak w halucynacji. Wciela się w swoje postacie tak, że stają się dlań rzeczywistsze niż samo życie. Dziesiątki anegdot świadczą o tem. „Wiesz, z kim żeni się Feliks de Vandenesse? — mówi z ożywieniem Balzac wpadając do siostry. — Z panną de Granville; wyborna partja: Granvillowie są bogaci, mimo że panna de Bellefeuille szarpnęła ich mocno“. Kiedy przychodzi wydać za mąż znowu pannę de Grandlieu, Balzac szuka, przebiera, grymasi, jakby chodziło o prawdziwe małżeństwo. Jednego dnia, Juliusz Sandeau, wróciwszy z podróży, mówił mu o chorobie swej siostry; Balzac słuchał go jakiś czas, ale wreszcie przerwał: „Wszystko to pięknie, mój drogi, ale wróćmy do rzeczywistości; mówmy o Eugenji Grandet“.
Akcja utworów składających się na Komedję ludzką rozgrywa się przeważnie między rokiem 1815 a 1846, czyli obejmuje epokę Restauracji i Ludwika Filipa. Parę zaledwie powieści sięga dalej wstecz; ale, opowiadając przeszłość bohaterów i wywodząc ich genealogję, — a robi to zawsze — Balzac raz po raz czyni wypady poprzez Rewolucję i Napolena aż w dobę dawnej monarchji.
Lata owe, następujące po ukończeniu wojen, są epoką tworzącej się nowoczesnej Francji, szybko postępującego stopienia się wszystkich warstw: przeżytków dawnej monarchji, rewolucji, napoleonizmu, rozbitków Wielkiej Armji, powracających z wygnania Burbonów i ich stronników, nowego legitymizmu, frondy orleańskiej i rodzącej się epoki mieszczaństwa wraz z kształtującą się masą ludową. Trzeba przyznać, że jak na obserwatora i naturalistę społeczeństwa, Balzac zjawił się w szczęśliwej chwili! Urodzony z samym końcem XVIII wieku, mający jeszcze — przez zetknięcie z naocznymi świadkami — czucie z tradycją dawnej monarchicznej Francji, chłonący uchem pacholęcia echa fanfar napoleońskich, patrzący na Restaurację, na rewolucję lipcową, wreszcie na apogeum epoki mieszczańskiej uosobionej w rządach Ludwika Filipa, Balzac czuł i rozumiał wszystkie współczesne prądy, mógł śledzić niejako in statu nascendi wszystkie owe połączenia chemiczne, z których wytworzyło się nowoczesne społeczeństwo. Toteż dzieło jego jest wiernem odbiciem tego rodzącego się świata: rozpętania wszystkich sił, ambicyj, otwarcia szranków dla wszystkich zapaśników, bez ograniczeń i hamulca; tego wyścigu do władzy, znaczenia, dobrobytu; wyścigu, w którym wszystkie środki są równie dobre, a raczej w którym, wśród załamania się dawnych wierzeń i świętości, i środki i cele streszczają się w jednem słowie: pieniądz.
Aby dać właściwą perspektywę Komedji ludzkiej Balzaka, trzeba choć w kilku słowach przypomnieć wstrząsy i przeobrażenia, jakim uległa struktura polityczna i społeczna Francji od Wielkiej rewolucji r. 1789 aż po „wiosnę ludów“ — r. 1848. Między trzema hasłami, w imię których poszła w bój Rewolucja, widniało pośrodku hasło równości. Zniesiono wszystkie przywileje i tytuły. W rzeczywistości, równość ta oznaczała dla szlachty stan upośledzenia, podobny temu, który w dzisiejszej Rosji stał się udziałem „inteligentów“. Gilotyna zaczęła działać. Bracia królewscy czmychnęli za granicę; sam król z żoną i dziećmi poszedłby ich śladem, gdyby mu nie przeszkodzono, przytrzymawszy go w Varennes, co stało się początkiem krwawej likwidacji tronu. Wiele szlachty, przez wierność dla dynastji lub w obawie o własne życie, uchodziło z Francji; ale nieobecność pociągała za sobą konfiskatę majątku. Ponieważ równocześnie skonfiskowano olbrzymie dobra duchowne, rzuciło to na targ mnóstwo ziemi i nieruchomości, które sprzedawano za bezcen spekulantom idącym z nowym prądem. Toteż rewolucja stała się dla niejednego wieśniaka lub mieszczucha zaczątkiem olbrzymiej fortuny — jak dla starego Grandet z powieści Balzaka — i wogóle podstawą zasadniczych przemieszczeń terytorjalnych.
Kiedy, po dyrektorjacie i konsulacie, Napoleon został cesarzem, zapragnął pojednać pod swojem berłem wszystkie elementy, oczywiście z warunkiem zupełnej uległości. Emigranci zaczęli wracać z wygnania; wielu pojednało się z nowym rządem. O ile godzili się swemi staremi herbami uświetnić nowy dwór, odzyskiwali, częściowo bodaj, rodowe majątki lub otrzymywali zyskowne urzędy. Równocześnie, Napoleon, który wyrósł z rewolucji, uczynił nowe wyłomy w zasadzie równości: stworzył nową arystokrację, baronów, hrabiów i diuków cesarstwa, nagradzał miljonowemi donacjami swoich marszałków, stworzył potężny czynnik emulacji w orderze Legji honorowej. Zarazem jednak szanował to, co rewolucja dała swoim stronnikom, uznając wszystkie terytorjalne zmiany własności.
Epoka Napoleona była to doba młodzieży. Tak jak w czasie kampanji włoskiej 26-letni generał Bonaparte był najstarszym żołnierzem swojej armji, tak i później młodość miała przywileje. Ginęło poprostu tyle ludzi w ciągłych wojnach, że było ich wszędzie brak. Ileż przytem nowych prowincji do obsadzenia, do urządzania! Kto miał głowę na karku, szybko robił karjerę. Jeżeli był w armji, a nie zginął, awansował po każdej bitwie; jako młody chłopiec mógł być majorem, pułkownikiem. Jeżeli się wykupił od wojska, dając za siebie zastępcę, w służbie cywilnej pracował nad miarę, ale również szybko szedł w górę: Cesarzowi potrzeba było ludzi zdolnych.
Wszystko to zmieniło się rychło z nastaniem Restauracji, najpierw w r. 1814 po osadzeniu Napoleona na Elbie, a definitywnie po klęsce pod Waterloo w r. 1815. Francja skurczyła się. Wrócili Burboni: sędziwy i podagryczny Ludwik XVIII, brat ściętego przed dwudziestu laty króla. Z nim wrócili starzy i wierni słudzy dynastji, emigranci którzy nie dali się znęcić pokusom Napoleona, ludzie „którzy niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli“, wedle wyrażenia Talleyranda, który znowuż — co się jego samego tyczy — nauczył się bardzo dużo, bo z biskupa został kolejno ministrem Napoleona, Ludwika XVIII i Ludwika Filipa.
Zaczął się biały terror, prześladowanie politycznych przeciwników. Ale równocześnie dalej postępował proces wymieszania się wszystkich elementów. Król, choćby i chciał, nie mógł tykać praw nabytych po rewolucji i utrwalonych za Napoleona: gdyby je tknął, ani trzech dni nie osiedziałby się we Francji. Jedynie konfiskaty państwowe wróciły w części do dawnych właścicieli. Ale niezawsze najwierniejsi byli najobficiej nagradzani; polityka wymaga raczej aby zyskiwać mniej pewnych, niż aby nagradzać wypróbowanych stronników. Monarchja Ludwika XVIII, która dała narodowi coś w rodzaju konstytucji, przejęła tedy wiele faktów dokonanych z przeszłości, mimo że lata dzielące detronizację Ludwika XVI od wstąpienia na tron Ludwika XVIII silono się uważać za nieistniejące w historji Francji. Marszałkowie i wodzowie Napoleona, o ile nie zostali rozstrzelani jak Ney albo Murat, król Neapolu, weszli w nową służbę, prześcigając się w gorliwości rojalistycznej, aby zachować swoje donacje i rangi. I hrabiowie cesarstwa konserwowali swoje tytuły, mimo że stara arystokracja patrzyła na nich krzywem okiem. Łaskami dworu szafowała garstka faworytów, wielkie damy i przywrócony do potęgi kler. Ci ze szlachty, którzy nie mogli odzyskać majątku, żenili nieraz syna z córką dawnego dzierżawcy lub chłopa miljonera, który wzbogacił się na konfiskacie ich własnych dóbr.
I jakaż różnica fizjognomji między tem panowaniem a erą Napoleona! Ci, co wrócili z wygnania, to byli ludzie starzy; i król i jego doradcy: upiory przeszłości. Starczość, — to była cecha tej monarchji. Kazano młodzieży być cierpliwą, posłuszną, nabożną. Brak wszelkiego upustu dla energji, trudność wybicia się, — protekcja i urodzenie w miejsce talentów.
W miarę jak monarchja trwała i czuła się silniejsza, reakcja podnosiła coraz śmielej głowę. Zamordowanie księcia Berry (1820), zamiast stać się ostrzeżeniem, spowodowało tem głębsze sklerykalizowanie kraju oraz skneblowanie prasy. Ale zwłaszcza po śmierci Ludwika XVIII (1824), który z filozoficznym sceptycyzmem lawirował wśród kompromisów, wstąpienie na tron brata jego, Karola X-go, stanowczo oddało rządy kraju t. zw. „ultrasom“. I kiedy, w roku 1830, Karol X wydał owe słynne rozporządzenia lipcowe, w których rozwiązywał Izbę, znosił wolność prasy i zmieniał prawo wyborcze, wybuchła rewolucja i w ciągu paru dni zmiotła Burbonów.
Rewolucja lipcowa zawiodła nadzieje republikanów. Francja zmieniła jedynie króla i dynastję. Wstąpił na tron Ludwik Filip, potomek młodszej linji królewskiej Orleanów, syn Filipa-Egalité, tego który niegdyś, w czasie wielkiej Rewolucji, intrygował przeciw monarchji i przyczynił się do śmierci swego królewskiego kuzyna, aby wkońcu z kolei dać głowę na gilotynie podczas teroru. Panowanie Ludwika Filipa, króla którego usymbolizowano jako jegomościa z parasolem, dlatego że lubił się tak po mieszczańsku przechadzać po Paryżu, stał się tryumfem mieszczaństwa. Pokój za wszelką cenę, popieranie przemysłu i handlu, to są cnoty które dziś umiemy ocenić, ale wówczas budziły one pogardę dla tego króla-filistra. Miejsce dawnej armji Napoleona zajęła gwardja narodowa, której oficer, — jakiś zbogacony kupiec — z trudem dopinał mundur na wypukłym brzuszku. Przekupstwo korygowało szeroką ustawę wyborczą. Fortuny mieszczańskie rosły, pieniądz coraz bardziej niwelował różnice społeczne, wymieszanie warstw postępowało dalej. To panowanie, niesympatyczne Balzakowi, trwało osiemnaście lat i znalazło również gwałtowny koniec. Bo już, poza sytem mieszczaństwem, dojrzewała nowa potęga, której nie umiano docenić: uświadomiony robotnik. Daremnie różni ideolodzy jak Saint-Simon, jak Fourier i inni silili się znaleźć rozwiązanie kwestji ekonomicznej: w roku 1848 „kwestja“ ta wyszła na ulicę i wzniosła barykady.
Balzac stał się tedy historjografem owych kolejnych epok. Ten sam powieściopisarz, który odgadł wszystkie sekrety kobiecego serca, przejrzał i tajemnicę mechanizmu społecznego. Różne odcienie myśli społecznej, wszelkie warstwy, grupy, ewolucje idej i interesów, wszystko to daje bogate tło poszczególnym jego powieściom. Psychologja przeżytków napoleońskich w epoce trwałego pokoju, wyrastanie olbrzymich fortun ponad miarę małych ludzi których stały się udziałem, niemoralna potęga prasy i giełdy, zmieniające się obyczaje handlowe, kombinacje finansowo-małżeńskie, szarlatanerje polityczne, twórcza gorączka wynalazcy wraz z nieodłącznym spekulantem który go wyzyskuje, walka bezrolnych z wielką własnością, mieszczaństwa ze szlachtą, zamki prowincjonalne i sutereny paryskie, wszystko to pokazuje nam kolejno lub naraz. I jak to wszystko żyje, jak mocno wiąże się z sobą!
Balzac staje się tedy poetą pieniądza: możnaby powiedzieć, że to on go wymyślił, stworzył. Balzac widzi w nim to, czem jest w istocie w życiu; czem stał się zwłaszcza w jego społeczeństwie; przemożną, symboliczną niemal siłę, fluid przenikający wszystko, wciskający się wszędzie, czynnik kształtujący największe i najdrobniejsze sprawy, niezbędny do zrozumienia życia i ludzi. Stąd ta drobiazgowa troska, z jaką notuje co do centyma stan posiadania swoich bohaterów; stąd ten zawrotny taniec miljonów, stanowiący konkluzję każdej niemal jego powieści. Pieniądz jest dla Balzaka nicią Arjadny, która prowadzi go nieomylnie w labiryncie nowego społeczeństwa; daje mu wyczuć związki między pałacem a sutereną, Paryżem a prowincją, tworami ducha a przyziemnością materji. Pieniądz jako motyw artystyczny, to jeden z tysiąca szczegółów, dziś już tak spospolitowanych iż wogóle nie przychodzi na myśl że ktoś pierwszy je zaobserwował, a będących niepodzielną prawie zdobyczą Balzaka.
Nie znaczy to, aby pieniądz nie odgrywał roli w dawnej literaturze. W iluż komedjach Moljera wszystko kręci się koło niego! Ale dotąd był on abstrakcją, — „złotem“. Tu mamy pieniądz w całym drobiazgowym realizmie jego materjału, jego powstawania, krążenia. Pieniądz bankiera, lichwiarza, rolnika, aferzysty, kupca, — tysiąc sposobów zdobywania go, tysiąc sposobów wydawania. Pieniądz, to Nucingen i Rastignac, i Gobseck, i pan de La Baudraye i stary Grandet...
Ile stanów, ile odcieni! Dwaj starzy „poczciwcy“: ex-jakobin Goriot, spekulujący niegdyś na żywności, i wierny rojalista Ragon, właściciel handlu perfumami; następca Ragona, Birotteau, ginący typ skromnego jeszcze mieszczaństwa wzrosłego w dawnych tradycjach, i następca Cezara Birotteau, parwenjusz Crevel (Kuzynka Bietka), symbol nadętego i tryumfującego mieszczaństwa z epoki Ludwika Filipa. Armia Napoleona, od bohaterów do szumowin (Kawalerskie gospodarstwo), a jak mistrzowsko narysowane przejścia od jednych do drugich! Toż samo wszystkie profesje, zawody, stany: artyści, finanse, polityka, arystokracja. Do dziś — mimo iż Zola w swoich Rougon-Macquart podjął niejako unowocześnienie dzieła Balzaka, mimo iż na swój sposób natchnęli się duchem Balzaka Galsworthy w swoich Forsytach, Proust, Jules Romains wreszcie w Ludziach dobrej woli — niema lepszego niż Balzac przewodnika w wielkiej dżungli życia!
Toż samo przemysł, rolnictwo, polityka, sztuka. Ten człowiek o wzroku czarownika widzi w każdym najdrobniejszym fakcie nieskończone perspektywy uogólnień, zależności. Widzi związki pomiędzy upadkiem Napoleona a przesileniem w szmuklerstwie; między szczęśliwą miłością a wzrostem rachunku praczki. Nic go nie omami, nie gardzi żadnym płaskim napozór szczegółem.
Tak jak w pierwszym swoim utworze, Szuanach, wprowadził Balzac w powieść topografję, tak i całą Komedję ludzką uczyni żywą geografją Francji. Nie mówiąc o Paryżu, z którego stworzy cały poemat, każde z jego opowiadań, rozgrywających się na prowincji, aż pachnie prawdą lokalną. Każdą podróż, każde wytchnienie, wyzyskuje Balzac na to, aby utrwalać w mózgu obrazy, które będą tłem jego powieści. Jeździ, notuje, wywiaduje się, gwarzy z ludźmi, pyta o ceny wszystkiego. Posiada sztukę odcyfrowywania życia przedmiotów. Bo to nie jest zwykła obserwacja realisty, — to intuicja poety.
Jak żywo oddana jest naprzykład w Dwóch poetach psychologia wyżniego i niżniego miasta Angoulême; ileż koloru zyskuje pod jego piórem opis La Grenadière koło Tours, albo czar brzegów Loary i Charente! Balzac był może pierwszy, który „nadał kurs“ urodzie Francji, przeciwstawiając ją owej Italji, która w epoce romantyzmu posiadała, obok Szwajcarji, monopol na piękności przyrody. Każda powieść Balzaka znajduje dla siebie ramę w jakiemś jego wspomnieniu: ta lub inna miejscowość we Francji, — dom lub ulica, jeżeli chodzi o Paryż, — opisane są jakże sugestywnie, współżyją wręcz z bohaterami. Balzac odgadł prawo mimicry, upodobnianie się żywej osoby do tła. Aby stwierdzić, do jakiego stopnia ta geografja literacka była wynalazkiem Balzaka, wystarczy porównać jego utwory z jakąkolwiek powieścią przedbalzakowską. Weźmy naprzykład Adolfa, którego akcja toczy się kolejno w Niemczech, w Czechach, w Polsce, bez śladu jakiegokolwiek kolorytu lokalnego. Troskę swoją o prawdę posuwał Balzac tak daleko, że dobór nazwisk jego bohaterów był dlań przedmiotem długich refleksyj i poszukiwań. Czasem na szyldzie jakiegoś sklepu znajdował nazwisko, na które długo bezskutecznie polował (Z. Marcas).
Mimo że nigdy prawie nie portretował z rzeczywistości, ale zawsze tworzył figury swoje syntetycznie, każdy prawie znajomy mimowoli pozował mu do jego dzieła, poczynając od owej księżnej de Castries, która posłużyła mu za model do niejednej arystokratycznej damy.
W przedmowie swojej do Komedji ludzkiej Balzac porównywa różne gatunki człowieka społecznego, klasyfikowane wedle zawodu, zajęcia, trybu życia, z zoologicznemi gatunkami zwierząt. Warunki życia określają dlań niemal despotycznie charakter człowieka. To ujęcie człowieka i jego wartości duchowych, moralnych, etycznych na tle ekonomicznem, czyni Balzaka zwiastunem „materjalistycznego światopoglądu“ Marxa, który też, mimo zasadniczych różnic w konkluzjach, uwielbiał Balzaka i zamierzał, po ukończeniu Kapitału, napisać studjum o nim. Współtwórca socjalizmu, Engels, powiada, że więcej się nauczył od Balzaka, niż od któregokolwiek ze statystyków i ekonomistów jego epoki, a toż samo stwierdza znakomity historyk Albert Sorel. A dziś, w oświetleniu idących czasów, wydaje się, że ten nawskroś burżuazyjny pisarz jest, nieraz mimo swej wiedzy i woli, jednym z najprzenikliwszych krytyków i satyryków kapitalistycznego ustroju. I tak, każda epoka znajduje w Balzaku co innego, i każda coś dla siebie. Dawniej był pisarzem kobiet, dziś jest pisarzem mężczyzn; dawniej czytał go świat arystokratyczny, dziś zyskuje pierwsze miejsce na plebiscytach demokratycznej Ameryki...
Pieniądz jest tedy genius loci Komedji ludzkiej. Ale pieniądz, to, ostatecznie, środek, narzędzie. Dwie prawdziwe dźwignie nowoczesnego świata, to inteligencja i wola. Dzieło Balzaka kipi inteligencją, jej odmianami: od inteligencji uczonego, zmagającego się ze swą myślą na zimnem poddaszu, aż do inteligencji zbrodniarza idącego naprzełaj poprzez prawa i barjery społeczne. Możnaby rzec, że czasem aż za wiele tej inteligencji spala się w jego eposie, że zbyt hojnie obdzielił swoje społeczeństwo bogactwem własnego mózgu. Myśl przenika u niego wszystko, wyziera ku nam z każdej figzjonomji, z każdego sprzętu. Oglądane pod pewnym kątem, dzieło Balzaka nabiera jakby mitologicznego charakteru, stwarza większe i mniejsze, dobre i złe bóstwa, personifikujące każdy rys życia społecznego, jak Grecy stwarzali je dla każdej rzeki i dla każdego źródła.
A świat ambicji, w iluż wyraża się egzemplarzach, a każdy jakże odmienny! Od wielkiej ambicji do małych próżnostek, śmiesznych dla widza, ale dla pacjenta tragicznych i bolesnych. A świat kobiet! — i tu znowuż wszystkie pozycje, wieki, stany.
I wszystkie te sprawy przenikają się wzajem, sczepiają się nićmi interesów, namiętności, uczuć. Miłość nawet u Balzaka nie jest nigdy czemś wyosobnionem, ale głęboko zrośnięta jest z tysiącem względów społecznych, towarzyskich, finansowych. Z jedynego przedmiotu powieści, Balzac, widząc w niej potężną dźwignię, sprowadza ją do arcyważnej, ale nie tak ekskluzywnej roli, do tej jaką w istocie odgrywa w społeczeństwie. Wyzbywa się ona swej arystokratycznej wyłączności; jest najściślej związana z całokształtem nowoczesnego życia, jego walk, matactw i próżności. Miłość aż nazbyt często z celu staje się środkiem. Bo nieraz to, co w świecie ma obieg pod mianem miłości, to tylko gruby i mniej lub więcej zanieczyszczony aliaż. Ten świat uczuć mieszanych, złożonych, jest światem, który Balzac maluje z niezrównanem mistrzostwem i prawdą, a nieustanna gra tych elementów, — zmysłów, próżności i pieniądza — występujących we wszystkich kombinacjach i splatających się wciąż niby w ironiczne trjolety, nadaje dziełu jemu tylko właściwy i szczególnie niepokojący charakter. To nowe, tak przeciwne koncepcji romantycznej ujęcie miłości było w literaturze jednym z najbardziej rewolucyjnych czynów. Ba, czasem — to może najwyższy jego tryumf jako powieściopisarza — odważa się zupełnie prawie usunąć ją z powieści (Cezar Birotteau).
Jedną z cech balzakowskiego ujęcia świata jest to, że nigdy prawie powieść jego nie rozgrywa się wyłącznie na jednym terenie. Prawie zawsze daje on przekrój społeczny od szczytów do nizin, daje związki i zależności faktów, których-to związków w życiu zwykle nie widzimy, ale które niemniej istnieją. A dzięki wspaniałej wyobraźni poety — bo Balzac był, przedewszystkiem, wielkim poetą — ten jego świat rozsnuwa się — nie tracąc ani na chwilę realnego gruntu pod nogami — w horyzonty czarodziejskiej baśni. Losy młodego Lucjana de Rubempré (Stracone złudzenia, Blaski i nędze życia kurtyzany, etc.) stają się punktem, z którego Balzac otwiera nam perspektywy na świat przywileju i bogactwa, i na świat zbrodni i nędzy; na świat myśli i na świat miłości, aż wreszcie, w pamięci naszej, historja owa urzeka nas głębią udramatyzowanego odwiecznego mitu o pakcie szatana z człowiekiem...
Z tego odrębnego charakteru dzieła Balzaka wynika i stosunek jego do czytelnika. Trzeba to wciąż pamiętać: dzieło Balzaka poczęło się w jego mózgu jako całość i jako całość jest skomponowane. Każdy utwór — nieraz parotomowa powieść — jest jedną z grup olbrzymiej płaskorzeźby, która przedstawia kłębienie się i zmaganie rodzącej się współczesności: ludzi, spraw i idej. Niejeden utwór, brany jako pojedyncze opowiadanie, może, wskutek tego, razić brakiem proporcji; szerokość ram, wstępne wywody, drobiazgowe opisy rozsadzają nieraz fabułę, (Typowy przykład: wspaniały opis „kręgów Paryża“ z początku Dziewczyny o złotych oczach, zbyteczny jako wstęp do tej „noweli“ i jakby skądinąd wzięty, ale jakże potrzebny dla całej Komedji ludzkiej!) Kiedy jednak cierpliwie, rys po rysie, tom po tomie, czytelnik przyswoi sobie bodaj główne ogniwa Komedji ludzkiej[5] kiedy zżyje się z tym światem nie mającym równego sobie w literaturze, a następnie, oddaliwszy się nieco, ogarnie myślą tę potężną całość, wówczas zrozumie wszystko i wróciwszy na nowo do Balzaka, z nowem pogłębieniem i rozkoszą zacznie się weń wczytywać. Są ludzie, którzy tak wciąż czytają Balzaka w kółko. Odkrywa się wtedy nowe związki, szczegóły, które wprzód uszły uwagi; wszedłszy w ten świat, trudno pogodzić się z innym. „Konsekwentne studjowanie Balzaka — powiada Oskar Wilde — zmienia naszych przyjaciół w cienie, znajomych w cienie cieniów...“
Komedja ludzka obejmuje 97 utworów, tworzących blisko jedenaście tysięcy bitych stronic wielkiego wydania. W stosunku do planu autora, nie była to ani trzecia część. Zachowało się blisko pięćdziesiąt tytułów dzieł, których nie zdążył napisać. Wśród tych tytułów znajdują się trzy powieści o dzieciach, powieść z życia dyplomacji, powieść pod tytułem Filantrop i i. Interesujące jest, że na 26 tytułów, jakie przechowały się ze Scen z życia wojskowego, zrealizował Balzac tylko dwa, reszta pozostała w sferze zamierzeń. Ilość figur, które stworzył, skatalogowanych we wspomnianym już skorowidzu, wynosi przeszło 2000. A skorowidz ten nie obejmuje utworów z epoki młodzieńczej, które nie weszły w skład Komedji ludzkiej.
Jeżeli zważymy, że Balzac późno stosunkowo zaczął pisać naprawdę, a wcześnie wyczerpał nie talent ale zdrowie, ogrom jego dzieła jest zdumiewający; bardziej jeszcze musimy mu się zdumiewać, jeśli zważymy gęstość, ciężar gatunkowy dzieła, świat myśli w niem zawartych; jeśli zważymy trud i odpowiedzialność pisarską. Wówczas ocenimy tę straszliwą pracę, która dosłownie pochłonęła życie pisarza.
W powieści Balzaka Jaszczur znajduje się głęboki symbol: czarodziejska skóra, która się kurczy za każdem wyrażonem pragnieniem; — a kurczenie się jej, to ubytek życia. Taka skóra jaszczuru widniała nieustannie oczom Balzaka: każdą zdobycz pisarską, wyrwaną z siebie ze straszliwym wysiłkiem pod wpływem środków podniecających, opłacał ceną życia, i wiedział o tem. W tem jest wielkość.
Oddaje się tedy cały pracy, oddalając od siebie pokusę pognania do Włoch, które zwiedzała pani Ewa. Wydaje w r. 1834 Dziewczynę o złotych oczach, Księżnę de Langeais, Serafitę, Poszukiwanie absolutu, ostatnie części Kobiety trzydziestoletniej, i wkońcu może największe swoje arcydzieło — Ojca Goriot. Cóż za rok!
Ojciec Goriot, to książka, która sama jedna wystarczyłaby, aby zapewnić nieśmiertelność swemu twórcy — wspaniała wizja Paryża, odnowiony w całym jego demonizmie mit szatana, — to, przez bogactwo myśli, przez napięcie dramatyczne, centralna grupa wielkiego fresku Komedji ludzkiej. To szatan „prowadzący bal“.
Czy ten ogrom prac potrafił spędzić dąs z twarzy pani Ewy, która daremnie czekała przybycia swego genjusza do Włoch, — można wątpić... Powoli, w roku 1835, wracają nasi Polacy całym dworem przez Wiedeń do Wierzchowni, na koniec świata...
Wówczas Balzac rzuca wszystko, pracę, wierzycieli, pędzi do Wiednia aby ujrzeć jeszcze ukochaną, zanim jego Ewa pogrąży się w stepy ukraińskie. Straszliwe były wówczas te podróże: do Neufchâtel jechał trzy dni i wracał tyleż, aby spędzić z Ewą — trzy dni. Drogę do Wiednia obliczał na dziesięć dni; w Wiedniu miał zostać cztery dni i wrócić. W ciągu tych czterech dni, zamierzał — zawsze powieściopisarz i zawsze poszukiwacz autentyczności — zwiedzić pola bitew pod Wagram i pod Essling, potrzebne mu do jego epopei napoleońskiej, której zresztą nie było mu przeznaczone napisać.
Został w Wiedniu trzy tygodnie, zapominając o wszystkiem. Nieporozumienia, żale, stopiły się we wzajemnej tkliwości. Na wyjezdnem Balzac pisze do ukochanej:
„Nic mnie nie może oderwać od ciebie: ty jesteś mojem życiem i mojem szczęściem, całą mą nadzieją. Czego mogłabyś się obawiać? Prace moje dowodzą ci mojej miłości; przyjechać tutaj, znaczy przełożyć teraźniejszość nad przyszłość. To szaleństwo pijanej miłości; bo, aby zakosztować tej chwili, oddaliłem o wiele miesięcy dzień w którym sądzisz że będziemy wolni; wolniejsi, bo wolni... och, nie śmiem myśleć o tem...“
Było to w czerwcu roku 1835. Balzac miał ujrzeć ukochaną aż w lipcu roku 1843.
Czemu tak? To dość proste. Z Paryża do Wierzchowni było wówczas dalej niż dziś od nas do Japonji. Podróży takiej, jaką pani Ewa zrobiła po Europie, też nie powtarzało się tak łatwo. Pozostała zatem — korespondencja. Tej rozłące zawdzięczamy niezrównany komentarz do życia i myśli Balzaka, do Komedji ludzkiej: jego listy do Cudzoziemki, dotąd wydane dopiero w części, w trzech ogromnych tomach, z których pierwsze dwa wydano w r. 1906[6], a trzeci wyszedł świeżo (1933). Odpowiedzi Ewy na listy nie posiadamy, zostały w dość tajemniczych okolicznościach zniszczone.
W listach tych objawia się Balzac nieznany, przynajmniej taki, o jakim nikt nie miał pojęcia w Paryżu, bo ową korespondencję ze swą daleką kasztelanką, jak również jej istnienie, otaczał najgłębszą tajemnicą. Listy pełne adoracji i miłości, zarazem zwierzające się drobiazgowo z prac i zajęć. Tylko — nie trzeba ich pod tym względem brać zupełnie dosłownie...
Bo życie ma swoje prawa. Siedem lat rozłąki, bez żadnej określonej nadziei spotkania i połączenia się, to jest bardzo długo. Stopniowo, Balzaka pochłania Paryż, który jest tuż, realny, żarłoczny, gdy tymczasem daleka Cudzoziemka staje się niby błękitnym cieniem. Najlepiej wyrazi to statystyka listów: z roku 1836 mamy ich piętnaście, z r. 1837 czternaście, z 1839 tylko cztery, z roku 1841 pięć... I kto wie coby się stało, gdyby, pewnego dnia, w początkach r. 1842, Balzac nie odebrał listu w żałobnej kopercie. Jego ukochana Ewa, jego narzeczona, została wdową.
Widzieliśmy dwie fizjognomje Balzaka: jedna to ów Balzac z pomnika Rodina, — wielki złom marmuru, z którego wyłania się potężna twarz jasnowidza i pogromcy — twórca Komedji ludzkiej, w części jedynie rozumiany przez współczesnych i który od śmierci swojej rośnie, aby zająć miejsce obok Szekspira i Moljera, obok największych. Drugi, to ów Balzac również nieznany współczesnemu Paryżowi, taki jak go nam ujawniają te pękate listy słane do Wierzchowni. Trzeba nam teraz pokrótce pokazać go takim, jakim go widywali blizcy — na codzień.
Ale i w tem miał różne fazy. Pierwsza, — to młody genjalny dzikus, którego Paryż oglądał jak osobliwość: lwia głowa, ogromna choć nie wysoka postać wciśnięta w ubranie urągające modzie, w bieliźnie z grubego płótna, w grubych niebieskich pończochach i ciężkich podkutych buciorach. Zjawienie się jego w salonie było zawsze niespodzianką, wymowa jego, spojrzenie miały coś hipnotycznego, iskry sypały się z tej butelki lejdejskiej nabitej genjuszem.
Potem, jak już opisałem, przyszedł okres światowy, dandyzm, uprawiany zresztą nie bez humoru. Balzac, ten człowiek tak straszliwie serjo przy pracy, wstawszy od biurka był niby student na wakacjach, bawił się sam i bawił sobą potrosze. Opowiadał o sobie niesłychane historje, fanfaronował, tworzył sam swoją legendę, którą rozpowszechniały potem brukowe dzienniki. Słynna była laska Balzaka, która stała się przedmiotem powiastki pani de Girardin pod takim tytułem. Laska ta miała ogromną szczerozłotą rzeźbioną rękojeść, w której wydrążeniu było miejsce „na włosy kochanek“... Mówiono, iż do tej laski był tak przywiązany, że kiedy raz jej gdzieś zapomniał, zemdlał...
Mówiono... mówiono... Czegóż nie mówiono! Nie jedna ale sto legend! Dość wyrzec słowo: Balzac, aby się znowuż zjawiła w naszej wyobraźni wspaniała głowa, oraz postać w białym habicie dominikanina, opasana złotym łańcuchem, ze złotemi nożyczkami u boku: to był jego strój do pracy, w epoce, gdy, nawiedzony wizją Komedji ludzkiej, nałożył sobie niemal klasztorną regułę życia. W epoce pracy, tygodniami nie wychodził z domu: wstawał po północy, pracował do popołudnia. Progu jego strzeżono surowo, a ostrożność ta wynikała nietylko z obawy przed komornikiem, ale i z absolutnej niechęci do pełnienia służby gwardzisty narodowego, — obowiązku, który spadł na obywateli wraz z demokratycznem panowaniem Ludwika Filipa. W oznaczony dzień w miesiącu, trzeba było włożyć mundur i stać z karabinem na warcie. Balzac poprzysiągł sobie, że nie podda się temu przymusowi, co naraziło go na konflikty z władzą, raz nawet na trzydniowy areszt. Głównym powodem wyprowadzenia się później poza rogatki Paryża, do Jardies, była chęć uwolnienia się od służby gwardzisty.
Ale i nieład finansowy, w jakim, mimo olbrzymich honorarjów, pisarz grzęznął całe życie, też był powodem tej surowej klauzury. Aby się doń dostać, trzeba było wymienić skomplikowane hasło. Teofil Gautier — jeden z jego najwierniejszych — opowiada taką wizytę u Balzaka. Odźwiernemu należało powiedzieć: „Nadeszła pora śliwek“, poczem puszczał przez próg; służącemu mówiło się: „Przywożę belgijskie koronki“, na co prowadził przez schody; wreszcie lokajowi: „Pani Bertrand jest zdrowa“ i dopiero wchodziło się do pokoju pisarza. Oczywiście, hasło takie zmieniało się często... i mieszkania również...
Brzmi to jak anegdota; również niektóre rysy balzakowskich powieści mogłyby się wydać fantazją i zmyśleniem. Technika życia zmieniła się; jak wyglądała w epoce Balzaka, niech posłuży następujący przykład.
Pewnego dnia, gdy Balzak pracował, gospodyni oznajmiła mu, że przywieziono wielką skrzynię pod jego adres. „Jak oni mnie znaleźli?“ wykrzyknął Balzac, który, mając nieczyste sumienie wobec obowiązków gwardzisty, starannie się ukrywał. Wysłał gospodynię po informacje. Wróciła z wiadomością, że skrzynia zawiera cenną wazę etruską, przybyłą z Włoch; że zaś komisjoner objeżdża od trzech dni dzielnice Paryża, szukając napróżno pana de Balzac, prosi usilnie, aby pisarz był łaskaw sprawdzić stan opakowania i zawartość skrzyni. Balzac-kolekcjoner dał się wziąć: w szlafroku i w pantoflach schodzi na ulicę, witając z życzliwym uśmiechem doręczyciela skrzyni. Nagle rozlega się za nim krzyk: „Mamy ptaszka!“ — Balzac widzi się otoczony strażą, która, przez wyrafinowaną złośliwość, nie pozwala mu się nawet przebrać i wlecze go do plugawego aresztu, podczas gdy wóz z rzekomą wazą etruską oddala się szybko...
W epoce pracy, Balzac, jakby stworzony przez naturę na żarłoka, poprzestawał na bardzo skromnych posiłkach, a podtrzymywał się ogromnemi dawkami czarnej kawy, której działanie opisał tak plastycznie. Zato kiedy, dokończywszy jakiego utworu, użyczał sobie krótkich wakacyj, wówczas biesiady jego — wedle naocznych świadków — możnaby porównać z ucztą rabelesowskiego Gargantui. Nie palił i tworzył teorje o fatalnym wpływie tego nałogu na mózg.
Jedną z ulubionych teoryj Balzaka była teorja czystości, której jakoby sam ściśle przestrzegał, twierdząc iż czystość rozwija w najwyższym stopniu władze myśli i daje człowiekowi dosięgnąć wysokiego stopnia uduchowienia. Kiedy mu cytowano (opowiada z humorem Gautier) wielkich genjuszów, którzy nie gardzili rozkoszami ciała, odpowiadał: „Byliby zdziałali o wiele więcej, gdyby się ich wyrzekli“. Spędzić z ukochaną raz na rok pół godziny, — oto jedyne ustępstwo jakie dopuszczał. Zezwalał natomiast wspaniałomyślnie na listy: mówił, że to „wyrabia styl“. Coprawda, te piękne teorje spotykały się u przyjaciół ze sceptycznym uśmiechem; podobno miały one na celu zmylić czujność pani Ewy, która z dalekiej Wierzchowni żądała od pisarza rachunku z każdej dochodzącej ją plotki czy pogłoski.
Ten ton pobłażliwej i uśmiechniętej czułości jakim mówią o Balzaku najbliżsi jego przyjaciele, jest charakterystyczny. Podziwiano, uwielbiano go i — bawiono się nim. Ci, co go znali, szanowali jego szlachetność, wielkoduszność, prawość. Niemiej miał i wrogów. Drażnił ludzi małych, urażał ich ambicje, zrywał maski wielu władcom opinji paryskiej. Nienawidzili go dziennikarze, z którymi porachował się w Straconych złudzeniach. W oczach ludzi oficjalnych szkodziła mu jego prostota wzięcia, jego nieład życiowy, jego wieczna cyganerja, jego długi. Długi były główną przyczyną, że nigdy nie wszedł do Akademji: kiedy, na szczycie wielkości, zgłosił swoją kandydaturę, dostał — dwa głosy, jeden Wiktora Hugo, a drugi jakiegoś niedorajdy, któremu Hugo wyjął kartkę z ręki. Długi unicestwiły może jego ambicję polityczną; w epoce Ludwika Filipa przykład Cezara i jego długów nie trafiał mieszczuchom do przekonania.
Patrząc na dzieło Balzaka, na jego Komedję ludzką, można się zdumieć kiedy on to zdołał napisać, zwłaszcza skoro się wie z jego własnych zwierzeń jak bardzo musiał walczyć z oporem słowa. Kiedy zdołał poznać, zgłębić tyle światów? Spytano go raz naiwnie, czy on „obserwuje“; odpowiedział z humorem: „Kiedyż miałbym czas obserwować, skoro zaledwie mam czas pisać?“ W istocie, trzeba przypuścić, że obserwacja jego miała charakter wizyjny. Umiał zresztą jak nikt „wypić“ człowieka do dna. Parę godzin naprzykład, spędzonych ze słynnym naczelnikiem policji a niegdyś hersztem zbrodniarzy Vidocq’iem, dało mu materjał do jego Vautrina. Lecz jakże mizerny wydaje się model przy obrazie!
Ta sama wyobraźnia, która stworzyła tyle dzieł, niepokoiła go w życiu. Ale wszystko to, co w dziele przybiera charakter potęgi i grozy, w życiu Balzaka wyrażało się dobrodusznie, niemal dziecinnie. Treścią jednego naprzykład z najbardziej fantastycznych jego cyklów (Ferragus, Księżna de Langeais, Dziewczyna o złotych oczach) jest tajny związek trzynastu zdeterminowanych na wszystko ludzi, bez względu na różnicę sfer, od salonów aż do galer, związanych na śmierć i życie, pomagających sobie wzajem we wszystkiem, wyzutych ze skrupułu i panujących tajemnie nad Paryżem. Jest w tej szajce i generał, i margrabia, i przyszły minister, i galernik... (Godzi się zaznaczyć, że pomysł był mniej fantastyczny niż się nam dziś wydaje, i że w epoce napoleońskiej i po-napoleońskiej istnienie takich związków było faktem.) Otóż, ta rzecz ma zabawny odpowiednik w życiu Balzaka. Marzył o stworzeniu takiego bractwa. Przyjaciel Balzaka, Gozlan, opowiada, jak pisarz zorganizował tajną instytucję Czerwonych koni, tak nazwanych od tego, iż schodzili się, niby spiskowcy, w nędznej oberży pod Czerwonym koniem. To miała być owa legja sprzysiężonych, z tą różnicą że nie chodziło tu o zbrodnię, tylko o bezwzględne a tajne popieranie się wzajem w prasie w owym tuzinie dziennikarzy i literatów, z trudem wybranych z różnych obozów. Ale łatwiej jest zespolić tuzin chwatów prawdziwą zbrodnią, niż zestawić i sprząc ludzi, których codnia rozdziela gra drobnych interesów życiowych. Toteż, instytucja Czerwonych koni nie przetrwała dłużej niż kilka kolacyj. Naiwny genjusz nie wiedział, że związki takie istnieją, i to bez żadnych statutów, instynktownie: są to tworzące się wszędzie ligi ludzi miernych; ale do takiej ligi nie mógł on należeć, choćby nawet chciał... Przez całe jego życie, prasa, krytyka, tworzyły ligę, ale zjednoczoną przeciw niemu.
Nie mogąc opanować prasy, postanowił stawić jej czoło. Założył pismo, które miał całkowicie wypełniać sam. Pismo miało mówić prawdę, bez kompromisów: można się domyślić, że każdy numer był skandalem! Ale cała prasa odpowiedziała tak bezwzględnym bojkotem pisarza, że, mimo powodzenia, Revue de Paris musiała przestać wychodzić.
Dla niecierpliwej natury, dla tej żarłocznej wyobraźni, sukces, jaki miał u publiczności, był wciąż za powolny; ogromne honorarja jakie mu płacili księgarze nigdy nie wystarczały jego zachceniom, jego nieładowi finansowemu. Toteż wciąż marzył o teatrze, jako o trybunie, z której mówi się wprost do tłumów, a przedewszystkiem jak o „kopalni złota“. Ale pochłonięty swem prawdziwem dziełem, nie mógł oddać teatrowi duszy; chciał zdobyć sukcesy teatralne niejako lewą ręką. Ta cała teatralna karjera Balzaka też obfituje w zabawne epizody. Nie mając czasu na pisanie sztuk, przybierał sobie współpracowników, i to dwojakiego rodzaju: jednych, którzy mieli wykonywać jego pomysły, drugich znowu, którzy mieli dostarczać jemu pomysłów, jemu któremu głowa poczynała pomysłów więcej niż pióro mogło spisać! Jednego z takich współpracowników, literacinę z pod ciemnej gwiazdy, zobowiązał się gościć u siebie, żywić, ubierać, opierać, w zamian za prawo do wszystkich płodów jego ducha. Nieborak jadł, pił, spał, ale nie wymyślił nic, mimo iż Balzac, który, w myśl swego trybu życia, z nocy uczynił dzień roboczy, budził go po kilka razy ze snu, żądając scen komedyj czy dramatów... Wkońcu biedak uciekł, wolał głód i chłód, niż tę ciężką służbę.
Jednego dnia (znów opowiada z humorem Gautier) Balzac wezwał go na gwałt do siebie. „Jutro (oświadczył) czytam dyrektorowi teatru wielki dramat w pięciu aktach. Ale ten dramat nie jest napisany. Napiszemy go w ciągu nocy. Sprosiłem was tu czterech; każdy napisze po akcie; ja biorę na siebie piąty: przez dzień i noc można napisać przecież akt dramatu. — Ale, zapytał Gautier, czy masz przynajmniej plan, figury, temat? — Och! wykrzyknął Balzac zrozpaczony, jeśli się wdamy z drobiazgi, nigdy nie dojdziemy końca“.
Faktem jest, że pisarz, którego powieści obfitują w tyle scen w najwyższym stopniu dramatycznych, którego zdobycze powieściowe tak bardzo miały oddziałać na teatr dziewiętnastego wieku, sam nie miał daru scenicznego. Ze wszystkich jego sztuk, jedynie Mercadet, wystawiony po jego śmierci, posiadał istotną wartość. Melodramat Vautrin zdobył sukces skandalu: zdjęto sztukę na rozkaz policji ze sceny, ponieważ wielki aktor Lemaître, grający tytułową rolę awanturnika, ucharakteryzował się na Ludwika Filipa. Ale kiedy król ofiarował Balzakowi odszkodowanie za stratę jaką poniósł, pisarz nie przyjął.
Oryginalny był sposób, w jaki Balzac chciał zapewnić powodzenie jednej ze swoich sztuk. Zajął w kasie miejsce kasjerki i odmawiał wszystkim biletów, oświadczając, że właśnie ostatnią lożę wzięły księżna V..., margrabina Y..., etc. Zrazu sztuczka się udała, rozbijano się o bilety, ofiarowywano ogromne sumy; ale, kiedy ustaliła się wiadomość, że na dziesięć pierwszych przedstawień bilety są już rozebrane, zrezygnowano ze starań. I w dzień premiery sala była prawie pusta...
Później, po śmierci Balzaka, próbowano przerabiać jego utwory dla sceny. Ale bez powodzenia. Brak jest na scenie owego wielkiego monologu Balzaka, jakim on wciąż komentuje, demonstruje, potężnie naświetla swoje figury. Zostają cienie, latarnia czarnoksięska bez czarownika.
Toż samo w kinie. Bo dziś Balzac wszedł do kina. Oglądając jakiś film balzakowski, dumałem sobie, że też on tego nie dożył, on, na którym wynalazek fotografji przez Daguerre’a uczynił wstrząsające wrażenie i nasunął mu tak głębokie refleksje. Tu byłby z pewnością w swoim żywiole: improwizowałby scenarjuszów ile dusza zapragnie! Ale z powieści jego, wyświetlanych w kinie, też niewiele zostaje. Żaden obraz tak nie stworzy tła, jak on je umiał stworzyć słowami. A cała potężna gra myśli, cały ładunek inteligencji, — wszystko to nie chwyta się ekranu. Można powiedzieć, że najlepiej nadaje się dla kina to, co w dziele Balzaka jest najsłabsze.
Teatr był tylko jednem z „przedsiębiorstw“ Balzaka, ale w głowie jego wciąż roją się nowe. Obraca tyloma miljonami na papierze, że całkiem naturalną drogą chce je przenieść w życie, ile że dla niego rzeczywistość i urojenie nigdy nie były rozgraniczone zbyt ostrą linją. Robi się w wyobraźni wynalazcą, wielkim spekulantem etc. Gdzie spojrzy, widzi miljony. W czasie podróży do Polski projektuje natychmiast po przybyciu wielki interes na sprowadzenie polskich dębów do Francji: kalkuluje co do grosza wszystko, prowadzi korespondencję z fachowcami; rzecz okazuje się nierealna, ponieważ konieczność dwukrotnego przeładowywania czyni transport zbyt kosztownym. Jednego dnia, dochodzi z urywku jakiejś rozmowy do wniosku, że muszą istnieć na Sardynji kopalnie srebra nie wyczerpane do dna przed dwoma tysiącami lat przez Rzymian: z dnia na dzień puszcza się na Sardynję z zamiarem uruchomienia tego interesu... Traci trzy miesiące drogiego czasu i sporo gotówki, aby się przekonać, że myśl jego pochwycił już kto inny. Bo trzeba dodać, że pomysły Balzaka były najczęściej trafne i że ktoś inny robił na nich majątek (tak było np. z owymi nieszczęsnymi tanimi klasykami).
Namiętność budowania, zmieniania mieszkań i urządzania ich, to też była jedna z jego kosztownych manji. Słynne były dzieje jego willi Les Jardies, zbudowanej opodal Paryża na gruncie tak gliniastym i pochyłym, iż trzy lata, które Balzac tam spędził, były nieustanną walką z osuwaniem się murów, nie mówiąc o... braku schodów, których zapomniano w planie. Kiedy otyły pisarz chciał stanąć na ścieżce w ogrodzie, musiał robić z kamieni podpórki pod nogi. Jednego dnia, cały mur otaczający posiadłość zwalił się dla braku fundamentów, których architekt nie uważał za stosowne położyć. Tegoż dnia odrzucono Balzakowi sztukę, którą złożył w teatrze: z wściekłości i rozpaczy rzucił rękopis do ognia.
Z wszystkich tych anegdot, które możnaby mnożyć, bije jedno: niespożyta energja i czynność wyobraźni. To zarazem jeden z najciekawszych przyczynków do psychologji genjuszu. Dominującem uczuciem, jakie rodzi ta biografja anegdotyczna, jest wrażenie dziecka, którem jest ten genjalny pisarz, jeden z najgłębszych, najdojrzalszych historyków życia, twórca dzieła o olbrzymiej wadze i powadze. Dzieckiem jest w swoich naiwnościach, zapałach i zawodach, dzieckiem w swojej niecierpliwości i furji życia, dzieckiem w żywości swoich pragnień i złudzeń. Owo coś dziecinnego, dobrodusznego, co jest w Balzaku, czyni go nam nad wyraz sympatycznym; ale, kiedy znów z innej strony spojrzeć na tę egzystencję, kiedy ujrzymy tego męczennika swego genjuszu nie wstającego tygodniami po kilkanaście godzin od biurka, skracającego świadomie swoje dni poto aby wydać z siebie własną wizję świata, wówczas życie to przerazi nas nagle intensywnością swej halucynacji.
Żadnego może z pisarzy tej miary — a miara to najwyższa! — nie znamy tak blisko, tak poufale jak Balzaka. O Szekspirze nie wiemy prawie nic; po Molierze nie zostało nam ani jednego dokumentu, ani jednego świstka jego ręki. Balzac jest stosunkowo blisko nas: jego bogata i szczodra natura kipiała na wszystkie strony, przelewała się poza brzegi. Możemy go obejść dookoła, znamy dzień po dniu niemal jego życie, znamy go w szlafroku, przy biurku, przy stole... I rzecz dziwna, ten człowiek tak prosty, tak poufale dozwalający do siebie przystępu, pozostaje wszakże, mimo tego zbliżenia, wielką tajemnicą, ma w sobie coś z żywiołu...
W liście swoim do księżnej d’Abrantès w r. 1828, Balzac pisze:
„Studjuję samego siebie jakby kogoś obcego. Same sprzeczności. Ktoby sądził, że jestem próżny, marnotrawny, uparty, lekkomyślny, niekonsekwentny, zarozumiały, niedbały, leniwy, roztrzepany, bez głowy, bez cienia wytrwałości, gadatliwy, bez taktu, źle wychowany, niegrzeczny, zgryźliwy, nierówny, będzie miał tyleż racji, co ten, ktoby powiedział, że jestem oszczędny, skromny, wytrwały, energiczny, pracowity, stały, milczący, subtelny, uprzejmy, wesoły, równy. Dochodzę wkońcu do wniosku, że jestem jedynie instrumentem, na którym grają okoliczności. Czy ten kalejdoskop pochodzi stąd, że w duszę tych, którzy silą się malować wszystkie uczucia i całe serce ludzkie, los wkłada wszystkie te uczucia, iżby mogli siłą wyobraźni odczuwać to co malują? Byłażby obserwacja jedynie rodzajem pamięci, wspomagającej tę ruchliwą wyobraźnię? Zaczynam w to wierzyć“.
Tak, Balzac to cały świat. Jest w tym człowieku wszystko: wielki poeta i wielki realista, mistyk i szarlatan, subtelność i rubaszność, asceta i gargantuiczny temperament. I takim zapewne trzeba było być, aby móc napisać prawdziwą Komedję ludzką. Jak jego dzieło, tak i on sam jest jedną z najpełniejszych kolekcyj dokumentów ludzkich. I dlatego „nad brzegiem“ Balzaka można bez końca dumać i zapamiętywać się jak nad brzegiem morza, i patrzeć jak gdyby na grę fal, wciąż zmienną, wciąż nową...
Okres pomiędzy rokiem 1834 a 1843 jest, mimo rozproszeń, ciągiem nieprzerwanej pracy nad dziełem, które rośnie, potężnieje, wypełnia się. W roku 1835 przybywa Komedji ludzkiej (aby wymienić najważniejsze jej człony) Kontrakt ślubny, ów żywy komentarz do Fizjologji małżeństwa, i Lilja w dolinie, w której Balzak stawia pomnik pamięci pani de Berny. W r. 1836: Kuratela, Msza ateusza, Gabinet starożytności, Facino Cane, Stara panna; w r. 1837 — Stracone złudzenia, Urzędnicy, Cezar Birotteau; w r. 1838, Blaski i nędze życia kurtyzany, Bank Nucingena, Córka Ewy; w r. 1839, Proboszcz wiejski, Beatrix, Sekrety księżnej de Cadignan, Małe niedole pożycia małżeńskiego; w r. 1840, Piotrusia, Król cyganerji, Muza z zaścianka; w r. 1841, Ciemna sprawa, Kawalerskie gospodarstwo, Urszula Mirouet, Fałszywa kochanka, Pamiętnik nowożeńców; w r. 1842, Pierwsze kroki, Albert Savarus, przedmowa do pierwszego zbiorowego wydania Komedji ludzkiej.
W przedmowie owej Balzac daje wybitnie przyrodniczy komentarz do swego dzieła. Biorąc za punkt wyjścia spór naukowy między Cuvierem a Geoffroy Saint-Hilaire, pisze:
„Czyż społeczeństwo nie tworzy z człowieka — zależnie od środowisk, w których rozwija się jego życie — tyluż odmiennych ludzi, ile jest odmian w zoologji? Różnice między żołnierzem, robotnikiem, urzędnikiem, adwokatem, próżniakiem, uczonym, mężem stanu, kupcem, marynarzem, poetą, nędzarzem, księdzem, są, chociaż trudniejsze do uchwycenia, równie znaczne, jak te, które różnią wzajem wilka, lwa, osła, kruka, rekina... Ale natura stworzyła dla odmian zwierzęcych granice, w których społeczeństwo się nie mieści. Kiedy Buffon odmalował lwa, kończył lwicę w kilku zdaniach; w społeczeństwie zaś, samica nie zawsze jest żoną samca...“
Dziś, rzeczy te wydają się aż nadto proste; ale w epoce Balzaka były odkryciem. Przed nim literatura znała człowieka, znała wreszcie typy, ale dopiero Balzac odkrył i uświadomił sobie społeczeństwo. Aby to zrozumieć, wystarczy porównać jego powieści z którąkolwiek z wybitnych powieści jego wielkich poprzedników, bodaj z Nową Heloizą Roussa.
W dalszym ciągu przedmowy, Balzac korzysta ze sposobności, aby się rozprawić z zarzutem, którego mu oczywiście nie szczędzono, jak go nie szczędzono żadnemu z uczciwych pisarzy: niemoralności.
„Ktokolwiek przynosi swoją cegiełkę do gmachu myśli, ktokolwiek wskazuje nadużycie, ktokolwiek piętnuje zło iżby je usunięto, uchodzi zawsze za człowieka niemoralnego... Sokrates był niemoralny, Chrystus był niemoralny. Kiedy się chce kogoś ubić, zarzuca mu się niemoralność. Sztuczka ta, zwyczajna ludziom partji, jest hańbą tych, którzy jej używają...“
Mimo iż zwalczany przez złą wolę i złą wiarę, szarpany przez potwarz, Balzac dochodzi w owych latach olbrzymiej sławy, a poza granicami Francji, w Europie, nazwisko jego głośniejsze jeszcze jest niż we Francji. W korespondencji swojej często pisarz skarży się na niezrozumienie, nieuznanie, a kiedy się czyta ówczesne krytyki, nieraz tak nieinteligentne i jadowite, widzi się, że gorycz jego nie była urojeniem. Jakiż kontrast z temi małostkami stanowi każda podróż Balzaka, pobyt jego w Niemczech czy we Włoszech, w Wiedniu czy Petersburgu; to istny pochód tryumfalny, szał entuzjazmu. Bo pomiędzy tą publicznością europejskiej elity a Balzakiem mniej może stały na zawadzie formuły literackie, uprzedzenia, nawyki, które we Francji musiał on dopiero przezwyciężać. Był on pisarzem bardziej europejskim niż francuskim, i kto wie czy nie zostało tak do dziś, z tą odmianą, że w kulcie Balzaka przyłączyła się do Europy — Ameryka.
Bo w tym rdzennym Francuzie są pewne struny, które dość obco dźwięczały jego rodakom. Ta twórczość niesforna geniuszem, nabrzmiała sokami, to rażąca drobiazgowym realizmem, to znów gubiąca się w przestworach mistyki, ciężka nieraz w wyrazie, gwałciła ów rasowy klasycyzm, który tkwi na dnie nawet rozwichrzeń francuskiego romantyzmu. Toteż niejeden utwór Balzaka, który we Francji spotkał się raczej z chłodnem zdziwieniem, znalazł entuzjastyczne przyjęcie wśród obcych. Kiedy Balzac był w Wiedniu na koncercie, przecisnął się doń przez tłum jakiś mężczyzna, aby ucałować rękę, która napisała Serafitę. W Wenecji, arystokratyczne towarzystwo poprzybierało sobie nazwiska bohaterów Komedji ludzkiej i przez całą zimę zabawiało się płynącemi stąd aluzjami i dostrajaniem życia do wydarzeń powieści. Mówiono: wiek balzakowski, pewien rodzaj fotela nazwano balzac. Kiedy Balzac był w Petersburgu i w jednym z salonów oznajmiono jego nazwisko, pokojówka podająca herbatę upuściła tacę z wrażenia. A to samo zrobiłby może... młody Dostojewski, dla którego chciwa lektura Balzaka miała się stać tak płodna.
A w Polsce? Ilekroć zanurzę się w Balzaku, serdecznie bawi mnie uprzytamniać sobie, jaki zamęt w głowach musiały czynić owe tomiki naładowane dynamitem myśli, kiedy, za pośrednictwem jakiej francuskiej guwernantki, spadały w dworki polskie w latach 1830—1840 i dostawały się do rąk młodej lub przekwitającej szlachcianeczki! Coś z tych nastrojów odbija się w zabawnych ramotkach Wilkońskiego, gdzie, do damulek chowanych na Balzaku, zalecają się młodzieńcy wykarmieni w Niemczech na Heglu. Można wnosić, że kult Balzaka był w Polsce dość powierzchowny; czytywano go oczywiście po francusku, przekładów Balzaka wówczas prawie że nie było.
Przypadkowo mam w ręku wydawnictwo pod tytułem Zbieracz umysłowych rozrywek, z roku 1839, gdzie, między innemi, znajduje się artykuł O Balzaku i czytających jego romanse. Zaczyna się tak:
„Nie za naszych czasów dopiero skażenie obyczajów doszło już wysokiego stopnia, szczególniej w wielkich miastach i stolicach. Byli i dawniej nikczemne pisarki, których zamiarem było, przez podstrzyknięcie lubieżnemi obrazami zbestwionej imaginacji, zatruć serca lub rozdrażnić przytępione zmysły. — Była to literatura osobna, literatura miejsc bezecnych, przeznaczona dla podłych kobiet tam mieszkających i mężczyzn którzy do nich uczęszczali. — Gdyby dzisiaj jaki bezwstydny żartowniś wziął które z tych dzieł i umiał zręcznie je udać za nowy romans jakiego Balzaka, George Sand’a itp., niejedna z czytelniczek modnej literatury nie domyśliłaby się krwawego żartu, któryby z niej zrobiono“.
Bardzo jest pouczające czasem przeczytać takie rozważania moralne.. z przed lat stu.
Ale wróćmy do Francji i do rozdźwięków, jakie istniały między Balzakiem a jego epoką. Był „powieściopisarzem“, — tylko powieściopisarzem, — tak jak dla swoich współczesnych Molier był tylko komedjopisarzem. Bo powieść dopiero od Balzaka i dzięki niemu wysunie się na czoło twórczości literackiej: wówczas gdy on brał pióro do ręki, był to rodzaj podrzędny. Daremnie Balzac ogarnia w swoich powieściach najszersze horyzonty historyczne, społeczne, filozoficzne, moralne; dla ogółu był on wciąż „najpłodniejszym z romansopisarzy“ (Balzac wściekał się o ten przydomek, dawany mu potocznie w prasie), rywalizującym co do popularności z Suem lub z Dumasem.
Tak samo jako myśliciel przeciwstawiał się Balzac swojej epoce. W dobie upojenia hasłami równości, wolności, postępu, Balzac nie podziela tych zapałów: widzi hegemonję mierności, rozpętanie ambicyj dążących per fas et nefas do prywatnych celów, brutalne władztwo pieniądza. Dziś, w chwili zmierzchu wielu idej i złudzeń, któremi karmił się wiek XIX, lektura Balzaka może być szczególnie zastanawiająca[7]. Ale dar jego obserwacji działał często mimo niego i nawspak jego poglądom: jak wspomniałem, trudno o gwałtowniejszą satyrę na arystokrację i o złośliwszą karykaturę mieszczaństwa, niż je zostawił ten pisarz arystokratyczny z przekonań, a burżuazyjny z przynależności.
Bądź co bądź, mimo że nie dość oceniony przez jednych, namiętnie zwalczany przez drugich, miał Balzac i w Paryżu grono osób prawdziwie mu oddanych. Kiedy, oderwawszy się od pracy, zjawi się u pani de Girardin, pisarki i żony „króla prasy“, Emila de Girardin, w salonie gdzie zbierały się największe imiona literatury, bytność ta jest prawdziwem świętem. Ale takie święta są rzadkie; sam spis utworów napisanych w owym okresie świadczy, że mniszy tryb życia Balzaka był nietylko legendą.
Wśród tego wciąż idą do Wierzchowni listy, i jakie listy! W owym czasie inaczej pisano niż dziś. Opłata za listy była wysoka, list wędrował parę tygodni, pisało się całe foljały. Listy Balzaka do Ewy, to pamiętnik jego prac, jego życia, z wyjątkiem oczywiście tego, co się nienadawało do zakomunikowania ukochanej, a zbyt długo nieobecnej... Bo, jak się okazuje, zbyt długa nieobecność zużywa, niestety, nawet najwytrwalsze uczucie. I tak podziwiać trzeba, że stosunek oparty na niecałych dwóch miesiącach widzenia się — i to w jak trudnych warunkach! — oparł się ośmiu latom rozłąki. Potrzeba tego życia wyobraźnią była widać wrodzona Balzakowi. W latach 1836—1837, kiedy listy Balzaka do Ewy stały się skąpsze, pisarz nawiązuje korespondencję z jeszcze inną nieznajomą, ową Luizą która nigdy mu się nie dała poznać i nigdy nie odsłoniła swego nazwiska, a która (głupia gęś) pisała do Balzaka: „Niech mnie pan kocha tak, jak się kocha Boga!!...“ Ale, jeśli nieobecność zużyła poniekąd siły jego serca, wszystko zmieniło się z chwilą gdy otrzymał ów list z czarną obwódką, zwiastujący, że jego Ewa jest wolna. Od tej chwili, zmienia się życie Balzaka. Wszystko w niem dzieje się odtąd wyłącznie pod kątem Ewy; połączenie się z nią staje się jedynym celem; miłość, mając przed oczami cel, staje się realniejsza i tem żywsza. Słowem, od czasu owdowienia, Ewa jest jedyną i wyłączną biografją Balzaka — aż do końca. Ten związek zasługuje więc aby mu poświęcić nieco uwagi, zwłaszcza że przez niego wielki pisarz zbliża się do Polski.
Pogląd na ten wzajemny stosunek uległ w ostatnich czasach dość zasadniczej rewizji, od czasu kiedy wyszło na jaw wiele dokumentów, w miarę zwłaszcza jak się pojawia autentyczna korespondencja Balzaka. Przedtem, pani Ewa Hańska miała we Francji reputację raczej opłakaną; miała opinję kobiety oschłej, próżnej, niewdzięcznej, która nie umiała serca wielkiego człowieka ani ocenić ani zrozumieć; która kaprysami swemi zagoryczała mu życie; która, odrywając go od prac i wodząc za sobą po Europie, pozbawiła literaturę wielu arcydzieł; która, mimo iż owdowiawszy, wolna i niezależna, nie zdecydowała się oddać mu ręki aż niemal na łożu śmierci... Taki był akt oskarżenia pani Ewy, który obowiązywał do niedawna.
Ale interesujące jest, że sprawczynią tej fatalnej reputacji stała się właściwie sama pani Ewa i to... przez sposób, w jaki chciała sobie wznieść piedestał. Przekonałem się o tem świeżo z okazji ukazania się trzeciego tomu Listów do Cudzoziemki (1933). Ponieważ część tych listów wydano w r. 1876 za życia pani Ewy Balzakowej i zapewne wedle dostarczonego przez nią skryptu, przyszła mi ochota porównać te dwa teksty, dzisiejszy — niewątpliwie autentyczny — i ów dawniejszy, zatwierdzony niejako przez wdowę. Rezultat był oszałamiający. Wydanie listów z r. 1876 dokonane przez panią Ewę, było niewinnem może ale daleko posuniętem fałszerstwem; ton, charakter stosunku był najzupełniej zmieniony. Mówię tu zwłaszcza o listach z epoki gdy pani Ewa była wdową i gdy kochankowie uważają się za małżeństwo, czekając jedynie na możność połączenia się. Otóż, pani Ewa zmienia najzupełniej charakter listów, zastępując poufałe „ty“ i aż nazbyt intymne litanje miłości na ceremonjalne vous i ciągłe „droga hrabino“; usuwa najstaranniej wszystko, co mogłoby świadczyć że wielki człowiek posiadał jej wzajemność i że zawdzięczał jej wiele szczęścia; z Balzaka niecierpliwego i wylanego kochanka, robi ckliwego i nieśmiałego wzdychacza, korzącego się i wpatrzonego w swoją „gwiazdę“, daleką i niedościgłą. Zapomocą jakich procederów pani Ewa (która w owej porze była przeszło siedemdziesięcioletnią staruszką) osiąga ten rezultat, trudno mi tu tłumaczyć; dość powiedzieć, że posuwa się nietylko do dowolnego skracania listów i przenoszenia ustępów, ale poprostu przerabia[8] i dopisuje tam gdzie uważa że wyraz miłości Balzaka jest niedość oczyszczony i niedość wytworny.
Ale, jeżeli robiła to ku swojej chwale, jakże się miała zawieść! Każdy Francuz, każdy wielbiciel Balzaka, czytając te spreparowane listy, musiał się zdumieć, w co ta kobieta, ta Cudzoziemka zmieniła impulsywnego i kipiącego życiem człowieka. Stosunek ich dwojga, w istocie serdeczny i prosty, wydaje się w owych fałszowanych listach upokarzający z jego strony, niewdzięczny i chłodny z jej strony. Co więcej, małżeństwo pani Ewy, którego opóźnienie tak zrozumiałe jest dziś dla znających wszystkie okoliczności, przedstawiać się musiało w świetle tych listów conajmniej dwuznacznie, a pobudki pani Ewy conajmniej zagadkowo.
Jak więc było naprawdę?
Przedewszystkiem, jeżeli ma się już o tem mówić, to niepodobna załatwiać się jedną formułą z uczuciem, które trwało przez ośmnaście lat w różnych okolicznościach i które miało różne fazy. Jedna to ta, kiedy pani Ewa, z rozegzaltowaną główką, pierwszy raz wychyliwszy się wreszcie ze swojej Wierzchowni, gdzie, będąc sama prawie dzieckiem, urodziła pięcioro dzieci, poznaje swego tajemniczego korespondenta i wielkiego pisarza. Otwiera się jej oczom nowy świat. Wówczas, — wiemy to z listów Balzaka, — gotowa byłaby rzucić wszystko, aby lecieć za nim. On musi być rozsądny za dwoje. „Aniele mój, żadnych szaleństw, — pisze. — Nie, nie opuszczaj swego palika, biedna spętana kózko. Twój miły przybiegnie, kiedy zawołasz. Ale przestraszyłaś mnie“.
Bo Balzac niema złudzeń co do sytuacji, jaka czekałaby ich w Paryżu: ona, wielka dama, pytająca naiwnie, czy, mając pięćset tysięcy franków (ówczesnych) można wyżyć w Paryżu, odtrącona i potępiona przez świat, — przy nim, szamocącym się z wierzycielami, przykutym do pracy, potrzebującym swobody ruchu. Jak wyglądają w Paryżu takie związki, pokazał nam w Muzie z zaścianka.
Jedzie tedy pani Ewa do Włoch i czeka. Czeka napróżno; Balzac nie może porzucić swoich prac. Ale później, siedząc samotnie w Wierzchowni, pani Ewa wie, że jednak jeździł to na ową Sardynię, to do Włoch z ową jakąś panią Marbouty, przebraną po męsku... i musi się pani Ewie robić gorzko w duszy.
Zatem, po paru tygodniach, które przeszły jak jedna chwila w Wiedniu (jesteśmy w r. 1835), ona wraca do Wierzchowni. Może się zawiodła, może się spodziewała że on jednak ją zatrzyma, że nie pozwoli jej wracać na pustynię, Bóg wie na jak długo. I wciąż idą z Paryża listy, zakochane, płomienne, i wciąż powtarza się ten refren: „Jeszcze kilka tygodni wysiłków, pracy, a będę wolny, wolny dla ciebie“. Pani Ewa zapewne się uśmiecha: już wie, jak trzeba brać te wieczne nadzieje, ile jest realności w tych terminach Balzaka.
Wśród tego, raz po raz dochodzą ją o pisarzu najgorsze pogłoski. Już sama prawda wystarczyłaby dla jej otoczenia, mierzącego życie artystów prawidłami innego świata; ale do tej prawdy ileż jeszcze dochodzi plotek. Balzac miał — przeważnie wskutek swego nieładu finansowego — fatalną opinję[9]. Wszystko najgorsze sączy rodzina w ucho pani Hańskiej, chcąc ją ustrzec od tego szatańskiego wpływu. Dochodzą ją wciąż nowe wieści o stosunkach miłosnych Balzaka; dochodzą ją nawet wieści, że jest żonaty, że jest hulaką, graczem! Mięszano, jak często się dzieje, autora z jego bohaterami; ubierano go w ich najgorsze uczucia i sprawki. A cóż ona ostatecznie mogła wiedzieć, w owej swojej zapadłej Wierzchowni, o nim, o tym Paryżu! Często pani Ewa wybucha: „Idź, idź do swojej księżnej!!“ Trzeba widzieć, jak on się usprawiedliwia! A pamiętajmy wciąż o ówczesnych warunkach korespondencji: między pytaniem a odpowiedzią upływały tygodnie, a kiedy przypadkiem jaki list zaginął, wówczas niepodobieństwem prawie było odnaleźć się w nieporozumieniach. Toteż Balzac wciąż napróżno błaga panią Ewę o numerowanie listów i sam skrzętnie numeruje swoje.
W dodatku to przeświadczenie, że „Francuzi są lekkomyślni“, które Balzac tyle razy zwalcza ze słuszną zresztą irytacją!
„W czem, dlaczego jestem lekkomyślny? — odpowiada jej. Czy dlatego, że od dwunastu lat siedzę wytrwale nad olbrzymiem dziełem?... Czy dlatego, że od dwunastu lat pracuję dniem i nocą, aby się wypłacić z olbrzymiego długu?... Czy dlatego, że, mimo tylu niedoli, nie otrułem się, ani nie strzeliłem sobie w łeb, ani nie skoczyłem w wodę? Wytłumacz mi to. Czy dlatego, że piszę do ciebie wytrwale i niezmiennie?... Czy dlatego żem zachował trochę wesołości?... Czy może dlatego, że wiesz wszystko co się dzieje w mojej biednej egzystencji, w moim biednym mózgu, w mojem biednem sercu, w mojej biednej duszy, zbroisz się w moje zwierzenia, aby robić ze mnie innego mnie, którego łajesz, policzkujesz, upominasz i smagasz dowoli?“
Nic nie zdoła uspokoić pani Ewy. Położenie pani Hańskiej w ówczesnej Wierzchowni, możnaby potrosze porównać z operową panią Butterfly... Balzac pisał jej przezornie i chytrze: „Uważaj za fałszywe wszystko, czego o mnie nie wiesz wprost odemnie“; ale ta wrażliwa i inteligentna kobieta nie mogła nie wyczuwać między wierszami jego listów całego innego życia, w którem ona nie ma udziału. Dodajmy wreszcie i to ostatnie: po śmierci męża, pani Hańska miała być bogatą wdową: czy owa rzekoma wierność nie mogła być i spekulacją ze strony tego literata, tak mało jej znanego, wciąż grzęznącego w obcych jej i wstrętnych kłopotach pieniężnych?
Oto jakie lata trawiła pani Hańska, a spędziła je — z wyjątkiem jednej zimy w Kijowie — w smutnej Wierzchowni.
Do tego, listy Balzaka stają się coraz rzadsze. Raz na kwartał... A kiedy pani Ewa skarzy[10] się na to i próbuje odwetu, on pisze jej z oburzeniem:
„Och, jaka mi się wydajesz mała; jak dobrze widać, że jesteś z tego świata! Nie piszesz do mnie, bo moje listy stają się rzadkie! Więc tak, były rzadkie, bo nie zawsze miałem pieniądze na opłacenie porta, a nie chciałem tego powiedzieć! Tak, nędza moja dochodzi do tego stopnia, i jeszcze dalej...“
Tak pisze autor, o którego bajecznych honorarjach legendy chodzą po Europie, a list pisany jest w Jardies, owej posiadłości, którą Balzac „dla oszczędności“ kupił w dobie największych opałów finansowych i w której utopił sto tysięcy! Najtężsi biografowie Balzaka z trudem mogą to zrozumieć, a dopiero każcie to rozumieć zakochanej kobiecie!
Tak więc, położenie ich dwojga było nierówne. Dla Balzaka, te siedem lat były, mimo rozłąki, najpełniejsze w jego życiu; dla pani Ewy były to lata najbardziej puste, beznadziejne. Naraz, w listopadzie r. 1841, umiera pan Hański, zostawia Ewę wdową. Kim jest ta wdowa? Czy ową dawną naiwną korespondentką Balzaka, która przesyłała mu ręką guwernantki kreślone listy pełne anielskich frazesów? Czy ową młodziutką parafianką, która się „przyczepiła jak ostryga“ do wielkiego człowieka? Nie, ta kobieta, którą widzimy teraz, jest inna. Inteligencja jej, bogata z natury, rozwinęła się pod wpływem duchowego obcowania z genjalnym pisarzem. Idealna matka, która niezużyte skarby czułości przeniosła na jedyną córkę. Można przypuścić, że, w chwili gdy uczuła się wolna, jasnem okiem objęła przeszłość i przyszłość, jak kobieta, która z całą świadomością ma stanowić o swoim losie. Taka pani Hańska wyjechała w jesieni r. 1842 do Petersburga, aby tam pilnować procesu, który, wbrew oczywistej słuszności, wytoczyli jej krewni męża.
Wiadomość o śmierci pana Hańskiego otrzymał Balzac dnia 6 stycznia roku 1842. Wstrząsnęła nim tak, że przez dobę — jak pisze Ewie — trwał niemal bez ruchu. Miał wówczas lat blisko czterdzieści trzy; zmęczony był już mocno latami nadludzkich prac, kilkakrotnych załamań i daremnych wysiłków dla ustalenia egzystencji. Naraz, w momencie gdy walka zdawała mu się beznadziejna, błyska jego oczom ta najpiękniejsza nadzieja: połączenie z ukochaną i — świetna partja. W jednej chwili miłość jego barwi się świeżym rumieńcem. Nie chce wątpić ani na chwilę, żeby się coś mogło zmienić. Myśli tylko o tem, aby jak najśpieszniej pognać do stóp ukochanej po nagrodę za tyle lat... niezłomnej wierności.
Ale w niej — jak widzieliśmy — coś jakby się przesiliło. Odzywają się naraz wszystkie wątpliwości, gorycze, które nazbierały się przez owe lata. Odpowiada, że chce się poświęcić cała szczęściu córki, boi się tego okropnego Paryża; wreszcie pisze mu nawet straszne słowa: „Jest pan wolny“. List ten zawinięto w list jednej z ciotek Ewy (zdaje się owej straszliwej ciotki Rozalji Rzewuskiej, która tyle krwi napsuła wielkiemu pisarzowi, zniechęcając doń panią Ewę) wymierzony — jak możemy się domyślać — przeciwko Balzakowi. Bo, z chwilą śmierci pana Hańskiego, cała rodzina jest zaalarmowana „aby Ewusia nie popełniła szaleństwa“. Ale nieporozumienie nie trwa długo: namiętna wymowa Balzaka zażegnała to wahanie Ewy.
Czemu on sam nie podąży do niej, aby obecnością swoją rozwiać resztki nieufności? Nie może... Nie mówiąc o własnej jego sytuacji, która broni mu w tej chwili, i to w zimie, tak dalekiej podróży, zjawienie się Balzaka w Petersburgu mogłoby fatalnie uprzedzić wysokie sfery przeciw pani Hańskiej i wpłynąć niekorzystnie na wynik procesu. Trzeba czekać, aż ona sama da mu znak, że może przyjechać. Upływa półtora roku; — tak wtedy czas się liczył: dlatego może ludzie tak nawykli wówczas żyć wyobraźnią! Wreszcie, w lipcu r. 1843, Balzac przybywa do Petersburga i bawi tam do sierpnia. Lody stopniały. Znów wszystkie nieporozumienia stajały w tkliwości, te dwa młode serca odniosły zwycięstwo nad latami rozłąki, nad wszystkiem co je dzieliło i zamącało ich harmonję. Wogóle, ilekroć Balzac rozstaje się z Ewą, opuszcza ją w upojeniu, pod wrażeniem jej dobroci, miłości, oddania. Mamy tego świadectwo w tomach jego listów, niedawno zaś poznaliśmy ten urywek z poufnego dziennika[11] pani Hańskiej, kreślony — oczywiście po francusku! — po wyjeździe pisarza z Petersburga:
„Dni i miesiące upłynęły, a ja nic nie pisałam. — Co mówię, nie pisałam! Nie śmiałam nawet otworzyć tej książki, która od tej pory stała mi się jak święta. Ale, w dniu moich urodzin, 24 grudnia, chciałam mieć swoje święto: zamknęłam się, uklękłam i w ten sposób przeczytałam to, co sławna ręka — ale czem jest dla serca sława? — to, co ukochana ręka nakreśliła. — Pisał to 2-go sierpnia... Ach! jakże ten dzień już jest daleko! a mimo to, wciąż jest tuż, wciąż jest obecny, niby gwiazda, którą się widzi nie mogąc jej dosięgnąć, gwiazda którą wzięłam za godło mego losu.
„Byłam tedy szczęśliwa! Wiem wkońcu, co jest szczęście czyste i bez wyrzutów. Czyż ośmielę się kiedy powiedzieć, nawet tutaj, jak bardzo to moje szczęście było ogromne i zupełne? Ale czyż można opisać na zimno, z piórem w ręku, to, co się czuło tak żywo? A gdyby nawet się dało, nie trzeba... Wspomnienie szczęścia kurczy się jak mimoza, rozchylić jego listki można tylko gwałtem.
„A jednak, jak nie mówić o nim, w książce, którą przeznaczyłam na to, aby w nią przelewać całą moją duszę?... Jak nie wyrazić wszystkiej wielkości i dobroci, która jest w tym człowieku; wszystkiej wzniosłości i słodyczy, płomiennej inteligencji i młodości serca, świeżej, uroczej, wiosennej! To niezrównane serce nie osłabło w swem biciu od pierwszej chwili wzruszenia. Och, za stara jestem i ciałem i duszą, aby być kochaną w ten sposób; czuję jakgdyby wstyd, wyrzut... Ileż razy, gdy on mówił i gdy ta cudowna inteligencja służyła za tłumacza żywości jego uczuć, ja, słuchając go z rozkoszą, myślałam smutno, że jestem zbyt szczęśliwa, że jestem niegodna takiego szczęścia... Nie, nie jestem niegodna, skoro je umiem ocenić i skoro jest ono dla mnie czemś ponad wszelką cenę“.
A jednak pomiędzy śmiercią pana Hańskiego a małżeństwem kochanków upłynęło dziewięć lat. Czemuż ta zwłoka, czemuż ta ciągła rozłąka, tak bolesna dla pisarza? Ileż gromów za tę zwłokę rzucili biografowie Balzaka na panią Hańską! Znowuż niezrozumienie epoki i stosunków. Czytajmy korespondencję Balzaka; on to rozumie daleko lepiej niż jego obrońcy. Ubolewa nad tą zwłoką, ale nie wini o nią ukochanej.
Najpierw, przyczyną był proces: długi, zawiły proces pani Ewy, w którym przeciwnicy mieli silne plecy w Petersburgu. Ten proces trzeba było wygrać. Następnie, trzeba było uzyskać pozwolenie cara na małżeństwo z cudzoziemcem. Car tego pozwolenia odmówił. Jedyną drogą było wydać córkę za mąż, oddać jej majątek, a zapewnić sobie w zamian dożywocie lub rentę. Otóż, Anna, w chwili śmierci ojca, była jeszcze dzieckiem. Chociaż matka była gotowa wydać ją bardzo młodo, aby urzeczywistnić marzenia Balzaka, wybór zięcia przy tego rodzaju układzie musiał być przedmiotem wielkiej rozwagi, gdyż, przy nieszczęśliwym wyborze, matka narażała się na to, że może być wyzuta ze wszystkiego bez żadnej ochrony prawnej.
Przytem — interesy samego Balzaka. Czyż mógł on swoją żonę, nawykłą do bogactwa i panowania, narażać na tę niegodną egzystencję, jaką prowadził, ścigany przez komorników, najmujący mieszkanie pod fałszywem nazwiskiem, zasypywany pozwami, zastawiający łyżki w lombardzie i wykupujący je na jeden dzień na przyjęcie gości? Trzeba mu się było oczyścić; tego wymagała jego godność; trzeba było stworzyć Ewie egzystencję godną jej, a tę szacował Balzac bardzo wysoko. („Czterdzieści tysięcy franków rocznie dla nas dwojga, to byłoby bardzo niewiele“, pisze gdzieś do niej). Nad tem pracuje bez wytchnienia, pracuje jak można wnosić z jego listów istotnie heroicznie; żyje jak student, odmawia sobie wszystkiego aby się wypłacić, i — nie może. Długi jego, umorzone potrosze mozolnemi ofiarami, odradzały się jak łeb hydry od jakiejś genialnej spekulacji, od jakiegoś „praktycznego“ pomysłu. Tak upływają lata, po których przychodzi rewolucja roku 1848, odrywająca na dość długo Francję od zainteresowań literackich, wnosząca zamęt w stosunki finansowe i gospodarcze.
Uważając się, od czasu Petersburga, za poślubionych małżonków, Honorjusz i Ewa godzą się tedy z koniecznością czekania. Trzeba uporządkować kwestje spadkowe, kwestje opieki, administrację olbrzymich dóbr po panu Hańskim, które prawie że nie dają dochodu, bo wszystko tonie w kieszeniach rządców i pośredników. Trzeba uporządkować sprawy Balzaka, przygotować dom, który od tej pory pisarz, do współki z Ewą, stroi i zdobi bezustanku, chcąc z niego zrobić gniazdko komfortu i miłości. W momencie największych kłopotów, nie może sobie odmówić, aby nie kupić jakiegoś starego (często fałszowanego) obrazu włoskiego mistrza, jakiegoś kosztownego mebelka.
Ale, od tej pory, Balzac żyje duchem przy Ewie. Nawpół obojętnieje na swą twórczość, na swą sławę. Jest poprostu zmęczony. Daremnie sili się osiągnąć dawną wydajność pracy. Mimo że w pełni geniuszu, mimo że stworzy jeszcze kilka arcydzieł, wciąż ważniejsza jest dlań każdorazowa ucieczka z Paryża. Nadużył swoich sił, nie ma już dawnej radości tworzenia, została męka dostarczania skryptu, wyciskanego z siebie pod naporem zobowiązań. Zdrowie jego szwankuje; doświadcza zawrotów głowy, omdleń, lekarze przestrzegają go, nawołują do odpoczynku. Ale jak tu odpocząć, kiedy, za co? Jakże się męczy nad owymi Chłopami, których nie miał dokończyć nigdy; jakiemi epitetami obrzuca ten bądź co bądź genjalny utwór! A jednak genjusz jego nie słabnie; po paru latach, w ciągu których kończy dawne prace lub daje drobne przyczynki do Komedji ludzkiej, ostatnie jego wielkie dzieła, stworzone w latach 1846-47, to będą Kuzynka Bietka i Kuzyn Pons, dwa arcydzieła!
Jednym z bohaterów Kuzynki Bietki jest Polak, utalentowany i słaby Wacław Steinbock. Z punktu widzenia „rasizmu“, możnaby go kwestjonować, bo ten Polak ma więcej krwi skandynawskiej niż słowiańskiej; ale Balzac demonstruje na nim to, co uważa za cechy polskiej natury. Nie pierwszy to i nie jedyny Polak w Komedji ludzkiej. Miłość do pani Hańskiej zbliżyła Balzaka z jej rodakami: skazany na rozłąkę z ukochaną, szuka bodaj jej atmosfery, jej świata; chętnie obraca się w Paryżu w towarzystwie polskiem, które nieraz bywa nawpół kosmopolityczną arystokracją, dającą przyczynę do mieszania pojęcia Polski i Rosji. Tu i ówdzie znajdujemy w jego listach bardziej interesujące wzmianki, gdy naprzykład donosi w r. 1834: „Miałem na obiedzie twego kuzyna Bernarda, Załuskiego i Mickiewicza, którego fizjognomia spodobała mi się bardzo“; a w jednym z następnych listów: „Podziwiam wspaniałą twarz Mickiewicza, co to za piękna głowa“. To znów, w tym samym mniejwięcej okresie, donosi Ewie co następuje:
„Miałem widzieć w tych dniach znakomitego Polaka Wrońskiego, wielkiego matematyka, wielkiego mistyka, wielkiego mechanika, ale który w życiu dopuszcza się nieprawidłowości, zwanych przez prawo oszustwem. Rozważane zbliska, postępki te są skutkiem straszliwej nędzy i genjuszu tak wysokiego, że niepodobna go za to potępiać. Mówią, że to najtęższa głowa w Europie...“
Hoene-Wroński, wziąwszy od Mickiewicza imię, a od majątku pani Hańskiej nazwisko, wejdzie do Komedji ludzkiej jako ów „Adam de Wierzchownia“, tajemnicza postać, która zgubi Baltazara Claes, zaszczepiwszy mu namiętność poszukiwania absolutu.
W owej epoce, osiąga Balzac nieco większy porządek w interesach. Ponosi wszystkie ofiary, aby się oczyścić z długów. Żyje sercem. Kocha córkę pani Hańskiej Annę, interesuje się jej małżeństwem, mimo że rady jakie w tej mierze daje pani Ewie (przynosi je świeżo wydana w r. 1933 korespondencja) są dosyć... oryginalne[12]. Na tej rodzinie z wyboru skupia wszystkie swoje uczucia rodzinne, zagoryczone nieporozumieniami z własną matką i siostrą. Kiedy młodziutka herytiera[13] zaręczyła się z hr. Mniszchem, Balzac pokochał młodego człowieka całem sercem i nawzajem jest przez tych młodych serdecznie kochany. Odtąd, liczy czas wedle tych krótszych lub dłuższych ucieczek. W r. 1845, spotyka się cała gromadka w Dreznie; stamtąd wspólna włóczęga po Niemczech, Belgji, Holandji; wreszcie — cóż za radość! — pani Ewa i jej córka, mimo że nie mając pozwolenia cara, wykradną się, za paszportem siostry i siostrzenicy Balzaka, do Paryża. W tym samym roku jeszcze spotkania w Baden-Baden, w Neapolu, w Rzymie. Każda z tych podróży w towarzystwie ukochanej jest dla Balzaka jednem upojeniem. Wreszcie — wieść pełna radości i niepokoju — przez kilka tygodni żyje Balzac nadzieją zostania ojcem. Przygotowuje się z tej przyczyny wszystko do zawarcia tajnego małżeństwa. Niestety, okazało się, że alarm był zbyteczny.
Surowi biografowie Balzaka znów mają za złe pani Ewie, że te podróże odciągały pisarza od pracy; ależ, w stanie w jakim był wówczas, gdyby nie te chwile szczęścia i wytchnienia, jeszcze wcześniej zapewne padłby ofiarą swego trudu! Jedno tylko można wyczytać z jego listów; mianowicie, jak bardzo drażniły go i krzyżowały jego plany częste zmiany dyspozycyj jakie otrzymywał. To pani Ewa każe mu przyjechać, to zabrania, burząc mu cały rozkład pracy i wypoczynku. Ale tu trzeba zauważyć to, czego ona sama nie mogła powiedzieć swemu kochankowi: że on był dla niej chlubną, ale kompromitującą znajomością; że ona była niewolnicą swojej kasty — tej kasty, którą Balzac cenił nadewszystko; — że miała córkę na wydaniu, że miasta Europy były wówczas bardzo małemi miasteczkami, a Europa pewnej sfery była bardzo a bardzo plotkarska, i że naprzykład mogło się zdarzyć, że pani Ewa nie pragnęła go widzieć w Dreźnie, przepełnionem wówczas kolonją polską, w której ten francuski literat, quasi-narzeczony pani Hańskiej, był raczej powodem zgorszenia. Gdybyż choć był członkiem Akademji!
Wreszcie, w r. 1846, szesnastoletnia Anna wychodzi za hr. Mniszcha i wraz z mężem udaje się do Wierzchowni. Pani Hańska spędza jakiś czas w Paryżu incognito, poczem podąża za córką i zięciem, aby tam młodą parę wprowadzić w zarząd majątku i w gospodarstwo. Tym razem pośpieszy tam za nią i Balzac, zwłaszcza że otworzona właśnie linja kolei żelaznej, łącząca Paryż (z dwiema tylko przerwami) z Krakowem, umożliwia tę daleką podróż. Mamy z niej wierną relację w ogłoszonej świeżo przez p. Bouteron Podróży do Polski[15], spisanej przez Balzaka dla jednego z pism paryskich, ale wówczas nie spożytkowanej.
Balzac puszcza się w drogę z niesłychaną jak na człowieka tak nadwątlonego zdrowia determinacją; cała podróż trwała ośm dni, bez przerwy, dzień i noc, bez rozbierania się. Środki lokomocji, to kolej, poczta, extrapoczta, dyliżans, bryczka, kibitka, buda. A cóż dopiero kłopoty z walizami, szykany na komorach, rewizje, kradzieże urzędników celnych, bezprawne konfiskaty. Do tego, utrapienia gastronomiczne. Co za gospody w tej Polsce! Co za kuchnia: „Mięso jest tu tkaniną z grubych sznurów. Myślisz że jesz, krajesz konopie, które ci zostają w zębach“. Takie przykre wspomnienia kulinarne zostawiło mu Gleiwitz, Gliwice.
Zato Kraków sprawił korzystniejsze wrażenie.
„Kościół krakowski wart jest, aby jechać do Krakowa; pełen jest kaplic z grobowcami, gdzie nagromadzone bogactwa nie mają nic równego, chyba w Rzymie lub w niektórych kościołach belgijskich. Widzi się srebrne rzeźbione trumny, na których wyobrażono bitwy, liczące po osiemset figur, koni i ludzi... Co się tyczy Krakowa, jestto trup stolicy; aby zaś niczego nie brakło porównaniu, zostali w niej Żydzi, te toczące robaki...“
Balzac przejeżdża Galicję w rok po rzezi r. 1846; słyszy skargi ziemian na lekkomyślność paryskiego komitetu, który przeklinają bardziej niż ciemiężców wiedeńskich. „Polacy paryscy — pisze — upajają się mrzonkami, nie wiedzą już nic o swoim kraju, aby galwanizować naród, niczem jest dla nich zaryzykować rzeź sześciu tysięcy obywateli i śmierć sześćdziesięciu tysięcy chłopów, bo trzeba wiedzieć, że sześćdziesiąt tysięcy chłopów zmarło z głodu i chorób w ciągu tej zimy. Nieszczęśnicy ci, którym rząd przyrzekł ziemię i wolność, uważali się wszyscy za bogaczy, żaden nie pracował, ziemia leżała odłogiem, i zginęli z nędzy, głodu i tyfusu“.
Znaczna część podróży wypełniona jest uwagami o Żydach polskich, którzy do dziś dnia nie przestają interesować każdego cudzoziemca odwiedzającego Polskę. A Balzac miał ich oglądać w samym ich mateczniku, w Brodach:
„Siódmego dnia podróży wjechałem o piątej rano do Brodów, miasta które należy w całości do pewnego wołyńskiego szlachcica. Jestto siedziba wielkiego handlu. Nasze więzienia mają weselszy wygląd niż pokoje w oberży mieniącej się hotelem Rosyjskim: najlepszy hotel w Brodach. Czekałem pięć godzin, aż gospodarz i służba wstaną. Dla mnie, podróż zaczynała się dopiero w Brodach: sto mil dzielących Berdyczów od Brodów zdawały mi się trudniejsze do przebycia, niż siedemset mil z Paryża“.
Podróżny nasz trafił na święto żydowskie, nikt z nim nie chciał gadać. W końcu, gospodarz hotelu poradził mu zaczekać na pewnego żydka, który go dostawi bardzo bezpiecznie (jak mówił) do Berdyczowa... w ciągu tygodnia.
— Ależ ja chcę być w Berdyczowie za dwadzieścia cztery godzin! — „Pretensja ta, dopuszczalna u cara rosyjskiego, wywołała uśmiech mego gospodarza“... Szczęściem, konsul rosyjski i pan de Hackel, głowa celników rosyjskich, byli to ludzie, na których nazwisko Balzaka podziałało magicznie; zrobili co było w ich mocy, aby ułatwić pisarzowi podróż. Niemniej, trzeba było kupić powóz, przy udziale żydków, którzy mieli zostać właścicielami powozu; ale, kiedy się dowiedzieli, że podróżny bierze konie pocztowe, zawahali się: Pocztyljoni rosyjscy (oświadczyli) to dzicz, jadą tak szybko, że powóz rozleciałby się w kawałki, zanimby dojechał do Dubna...
Ale wszystko ułatwił pan de Hackel. Nietylko wyprawił na komorze w Radziwiłłowie dla wielkiego pisarza obiadek godny Paryża, ale dał mu, wraz z kibitką, eskortę do Berdyczowa. To nastroiło Balzaka jaknajlepiej. Popędzając zwoszczyka[16] dobrem słowem, pokazując mu kopiejki i pojąc go anyżówką, jeszcze paryską, Balzac wydobywa maximum szybkości. W miarę jak się zbliża do upragnionego celu, optymizm jego rośnie i formułuje się w refleksjach na temat dobrych stron rosyjskiej dyscypliny i ślepego posłuchu. A nawet — pańszczyzny!
„Z Dubna do Annopola, dokąd przybyłem około szóstej wieczór, widziałem jedynie łany zboża, strzechy płaskie jak tabakierki. Co jakieś pięćdziesiąt wiorst, widziałem przy drodze lub na horyzoncie jedną z owych rezydencyj rzadkich ale wspaniałych, otoczonych parkiem i błyszczących zdala miedzianym dachem. Ale co za różnica z Galicją! Wszędzie gromadki chłopów i wieśniaczek, idących do pracy lub wracających z pracy, wesoło, swobodnym krokiem, prawie wszyscy śpiewają. Zpewnością nikt nie przewidywał mego przyjazdu i żadna władza nie zaleciła tym ludziom, aby się weselili: to była natura schwytana na gorącym uczynku. Nie mówię o obecnym stanie Galicji, bo to jest wyjątek spowodowany katastrofą; ale mieszkańcy trzech prowincyj, które przebyłem, wyglądali o wiele weselej, niż ludzie których spotyka się na drodze we Francji. I nie dziw: kiedy się dowiedziałem o warunkach życia chłopów w Polsce i w Rosji, tłumaczyłem sobie doskonale szczęście tych ludzi“...
Nareszcie Annopol, Żytomierz, Berdyczów. Po oceanie zboża, znów ocean Żydów. „Chmara Żydów obległa mnie, wszyscy czarni, z brodami które podrygiwały w słońcu, z oczami które błyszczały jak karbunkuły i chciwemi rękami, które odpychałem laską, wszystkie bowiem chciały macać mój łańcuszek od zegarka, aby sprawdzić jego wagę i rzetelność złota“...
Za Berdyczowem Balzac wjeżdża w prawdziwy step ukraiński.
„To co widziałem dotąd, to było nic. To jest pustynia, królestwo zboża, prerja Coopera i jej cisza. Tam zaczyna się gleba ukraińska, ziemia czarna i tłusta na głębokość pięćdziesięciu stóp, a często i więcej, której nie nawozi się nigdy i gdzie się wciąż sieje. Ten widok wprawił mnie w osłupienie; zapadłem w głęboki sen; o wpół do szóstej, obudził mnie krzyk Hebrajczyka witającego ziemię obiecaną. Ujrzałem mały Luwr, świątynię grecką, ozłoconą zachodem słońca“...
Znalazłszy się w Wierzchowni — owym „małym Luwrze“ — Balzac jest oczarowany. Wyobraźni jego, żądnej rzeczy kolosalnych, odpowiada ten majątek „wielki jak departament Francji“, czterdzieści tysięcy dusz, jakie posiadają młodzi Mniszchowie, raby bijące pokłony i życzące jaśnie państwu „szczęśliwego królowania“. Uderza go wspaniałość, obok braku komfortu. „Są tutaj lustra na dziesięć stóp wysokie, a niema obić na ścianach“. Wspaniałe obrazy szkoły włoskiej po ostatnim królu polskim, wuju właścicieli, i... cholera, która zmiata dokoła dziesiątki tysięcy ludzi.
Ale wrażenie wielkości przeważa. On, który nie bez satysfakcji swatał Annie młodego Bonapartego, tutaj, w tym pałacu, odczuwa tem żywiej — przesadnie może — splendory upragnionego małżeństwa, które ma go spokrewnić z królami Francji przez Marję Leszczyńską, nie licząc paru królów Polski:
Służący, który mnie obsługuje, jest żonaty: przybył wraz z żoną, aby się pokłonić państwu. Oboje kładą się dosłownie na brzuchu, biją trzy razy o ziemię czołem i całują ci nogi. Ludzie umieją się korzyć tylko na Wschodzie. Tylko tam słowo „władza“ ma sens. Trzeba panować jak car rosyjski, albo nie brać się do tego. Przybył człowiek z Wiśniowca z jakąś przesyłką i życzył swoim państwu szczęśliwego królowania. Trzeba też powiedzieć, że Michał Korybut, którego dobra poszły między Rzewuskich i Mniszchów, posiadał (za Ludwika XIV) sam całą Ukrainę, całe Podole, cały Wołyń i dobra w Galicji; trzy razy tyle co obecna Francja, i oto jego potomkowie po kądzieli mają z tego wszystkiego ledwo kilka wsi!... Jak rodziny upadają! Hrabina Anna i jej mąż przywieźli z Wiśniowca zegar Maryny Mniszchówny, carycy, która miała w swojej wyprawie (szczegóły znajdują się w ich archiwach) wiadro pereł wschodnich i sześć koszul. Wuj ich, to był ostatni król polski; pani Geoffrin przyjechała sprzedać mu swoje obrazy. Przywieźli pani Hańskiej najpiękniejszego Greuze’a jakiego widziałem, robionego przez Greuze’a dla pani Geoffrin; dwa Watteau, malowane przez Watteau dla pani Geoffrin; te trzy obrazy warte są osiemdziesiąt tysięcy franków. Obok tego dwa cudowne Leslie, jeden Van Dyck, Cranach, Mignard, Rigaud, wspaniałe: trzy Caneletti kupione przez króla od Rijzonico, trzy Rothari, piękniejsze od Greuze’a; słowem dwadzieścia obrazów pierwszej klasy. Hrabina posiada już Van Dycka kupionego od Van Dycka przez jej pradziadka; Rembrandta, etc. Co za obrazy!... Co za skarby w tych wielkich domach polskich! To przerażające, jak tu skarby ocierają się o barbarzyństwo...
Pobyt w otoczeniu tych kochanych i przyjaznych osób jest dla Balzaka rozkoszą: gdybyż tylko nie klimat, tak straszny dla jego płuc! Druga ciemna strona, to wiadomości, jakie dochodzą z Paryża: interesy wikłają się coraz bardziej, i to nietylko jego, ale i interesy pani Hańskiej, w której imieniu zajmował się lokatą kapitałów. Francja przechodzi kryzys, związany z bliskim przewrotem. Sytuacja staje się taka, iż, nie bacząc na zimę, Balzac puszcza się z końcem stycznia r. 1848 do Paryża. Przybywa, i zastaje tam — rewolucję, ruinę swoich prac i nadziei. W tych gorących dniach, niema miejsca na literaturę nie oddaną namiętnościom chwili. Pisarz myśli tylko o tem, aby uciec z Paryża i dobić z powrotem do Wierzchowni, która coraz bardziej staje mu się jedynem schronieniem na świecie. Jakoż, jeszcze we wrześniu r. 1848, przebywa znów tę samą drogę i znajduje się między swymi. Ale tym razem zmiana klimatu odbiła się jeszcze ciężej na zdrowiu Balzaka: przebył zapalenie płuc, serce wypowiedziało posłuszeństwo, przechorował więcej niż rok, pielęgnowany przez panią Hańską i jej dzieci.
Wśród tego, najdroższy cel jego życia — małżeństwo — wciąż się odsuwa. Im bardziej Balzaka opuszczają siły, tem bardziej czepia się tego małżeństwa, w którem skupiły się wszystkie jego ambicje, marzenia. Nic, zda się, już go nie obchodzi dzieło, sława; tylko to, aby Ewa została jego żoną; to jego duma, uwieńczenie jego życia, nagroda. Listy do matki, do siostry, pisane z Wierzchowni, wciąż mówią o tem. „Mogę żyć już tylko tam, gdzie jest pani Ewa; przywiązanie i jego słodycze stały się koniecznością mego istnienia. Niema już we Francji ani sławy, ani ambicji, ani sukcesu; wszystko dla mnie, to ona... Zawód zabiłby mnie moralnie... Jeśli przegram tę sprawę, zadowolę się ulicą Lesdiguières i stoma frankami na miesiąc“... A w innym miejscu te zdumiewające słowa: „Jeżeli nie będę wielki przez Komedję ludzką, będę nim przez ten sukces, o ile przyjdzie...“
Tymczasem Ewa waha się; czując się królową w swoich dobrach, w otoczeniu kochających dzieci, boi się „czerwonego“ Paryża, niepewnej przyszłości, wiecznych nieporządków finansowych Balzaka, którego dni wydają się zresztą policzone. Wciąż niema pozwolenia cara na to małżeństwo (niedawno odnaleziono list generał-gubernatora kijowskiego z formalną odmową); trzebaby jej zrzec się całego majątku na rzecz córki. W tych warunkach, wystarczy lada pretekst, lada chmurka, aby rzecz oddalić lub zepsuć; Korespondencja Balzaka z rodziną wypełniona jest tą „wielką sprawą“. List jest w monotonji życia wiejskiego rozrywką; nikt nie ma tam tajemnic; przyzwyczajono się czytywać listy nadchodzące do Balzaka głośno; wielki pisarz drży ciągle, że mieszczański ton jego rodziny, małostki i kłopoty codziennego życia mogą spłoszyć jego damę. Zwłaszcza jakiś list matki, która, jak zawsze nerwowa i cierpka, połajała o coś syna. „Rozumiesz, pisze ten do siostry, że pani Hańska, która żyje tutaj bogata, kochana, uwielbiana, waha się wejść w świat, gdzie widzi same niesnaski, długi, kłopoty... i teściową, która łaje swojego maleńkiego, liczącego pięćdziesiąt jeden lat...“
Decyzja zmienia się ciągle; pisarz wciąż znajduje się między upojeniem nadziei, a bólem zawodu. Kiedy się widzi tego genjalnego człowieka, już naznaczonego piętnem śmierci, a tak niesłychanie wytrwałego w swojem chceniu, tem lepiej rozumiemy nasilenie balzakowskich figur i ich pragnień.
Wkońcu ta wierna miłość, to gorące pragnienie, przemogły wahania pani Ewy; może przyśpieszył jej decyzję wyrok lekarzy, nie wróżący Balzakowi życia. Nie chciała może, aby umierał w rozpaczy, jak ojciec Goriot, nie ziściwszy swoich marzeń.
„Droga siostro!
„Wczoraj w Berdyczowie, w kościele parafialnym św. Barbary, delegat biskupa żytomierskiego, święty i cnotliwy kapłan, idealnie podobny do naszego księdza Hinaux, spowiednika księżnej Angoulême, pobłogosławił i skojarzył moje małżeństwo. Jest tedy od dwudziestu czterech godzin pani Ewa de Balzac, z domu hrabianka Rzewuska, czyli pani Honorjuszowa de Balzac, czyli pani de Balzac starsza. To już nie jest tajemnica i, jak widzisz, oznajmiam ci ją najrychlej.
„Świadkami byli hrabia Jerzy Mniszech, zięć mojej żony, hrabia Gustaw Olizar, szwagier księdza hrabiego Czaruskiego, delegata biskupiego, proboszcza parafji berdyczowskiej. Hrabina Anna prowadziła matkę; obie nie posiadają się z radości. Ewa de Balzac oddała cały swój majątek dzieciom. Hrabia Jerzy jest dla niej może lepszy niż wielu synów dla własnych matek.
„Mimo wszelkich wysiłków, mamy jeszcze trochę długów, toteż będę musiał tęgo pracować; ale mamy pewność, że najpóźniej w roku 1852, stadło nasze osiągnie przynajmniej dobrobyt. Co się tyczy pani de Balzac, cóż ci powiem jeszcze? Może budzić zawiści, ale, z wyjątkiem jej córki, niema w tym kraju kobiety, którąby z nią można porównać: to djament Polski i klejnot tej starej i świetnej rodziny Rzewuskich...
Twój brat Honorjusz,
u szczytu szczęścia!“
U szczytu szczęścia... O biedna komedjo ludzka!
Prawie natychmiast po ślubie, pani Ewa puściła się z mężem do Paryża. Djarjusz tej drogi mamy w jej listach do córki, niedawno ogłoszonych po raz pierwszy. Galicja zalana jest wojskami rosyjskiemi z powodu rewolucji na Węgrzech. Mamy opis całej podróży; znowu okropny Berdyczów, schludniejsze Brody, smaczny obiad w Tarnowie, nocleg w Krakowie w hotelu pod Różą. I tu znajdujemy w liście pani Ewy pierwszorzędną reklamę dla tego hotelu: wyborny pokój na pierwszem piętrze, bardzo obszerny, bardzo czysty, z wygodnemi łóżkami; rozkoszna kawa ze śmietanką, „prawie tak dobra jak w Wierzchowni“...
W maju r. 1850, małżonkowie przybyli na ulicę Fortunée, do owego pałacyku tak miłośnie od lat strojonego przez Balzaka. Zastali dom oświetlony i pełen kwiatów, ale zamknięty; służący, który go miał pilnować, dostał pomięszania zmysłów... Rychło po przybyciu, wystąpiły u Balzaka — którego organizm był do cna zniszczony — nawroty choroby sercowej i powaliły go na łóżko, z którego już nie miał powstać. Ostatnim, który go odwiedził, był Wiktor Hugo. „Przebyłem — opowiada w „Choses vues“ — dziedziniec długi, wąski, przecięty rabatami kwiatów. Wprowadzono mnie do salonu, gdzie na konsoli, nawprost kominka, stał olbrzymi marmurowy biust Balzaka. Świeca płonęła na środku salonu na bogatym stole, który miał zamiast nóg sześć prześlicznych złoconych posążków. Podeszła kobieta płacząc i rzekła: „Umiera. Lekarze opuścili go od wczoraj. Gangrena“...
„Czekałem kilka chwil. Świeca słabo oświecała przepychy salonu i wspaniałe obrazy Porbusa i Holbeina wiszące na ścianach. Marmurowy biust wyłaniał się z cienia, niby upiór człowieka, który miał umrzeć.
„Przebyliśmy korytarz, schody pokryte czerwonym dywanem, natłoczone dziełami sztuki, wazonami, posągami, obrazami, gablotkami pełnemi emalij, potem inny kurytarz, poczem ujrzałem otwarte drzwi. Usłyszałem głośne i złowrogie rzężenie. Byłem w pokoju Balzaka.
„Uchyliłem kołdrę i ująłem go za rękę. Nie oddał mi uścisku.
„To był ten sam pokój, gdzie go odwiedzałem przed miesiącem. Był wówczas wesół, pełen nadziei, nie wątpił o swem wyleczeniu, pokazywał mi spuchniętą nogę. Dużośmy rozmawiali, zwłaszcza o polityce. Wyrzucał mi moją „demagogję“. On był legitymistą. Powiadał: Jak pan mógł wyrzec się tak spokojnie tytułu para Francji, najpiękniejszego po tytule króla Francji!
„Kiedym go żegnał, odprowadził mnie, idąc z trudem, aż do schodów, i wskazał mi te drzwi, wołając na żonę: Pokaż mu dobrze wszystkie moje obrazy.
„Teraz, pielęgniarka powiedziała mi: Umrze przed świtem.
„Zeszedłem, unosząc w myśli tę siną twarz; mijając salon, znów ujrzałem biust nieruchomy, niewzruszony, promieniejący blado, i porównałem śmierć z nieśmiertelnością“...
(Wedle innej relacji, podobno, będąc już w agonji, Balzac szepnął: „Sprowadźcie mi Bianchona...“ Bianchon był to sławny lekarz i zacny człowiek... ale istniał tylko w Komedji ludzkiej).
Opowiada dalej Wiktor Hugo pogrzeb Balzaka. „Przyszedł minister spraw wewnętrznych, Baroche. Siedział w kościele obok mnie, nawprost katafalku, i od czasu do czasu mówił coś do mnie. Powiedział: To był człowiek nieprzeciętny. — Odpowiedziałem: To był genjusz“...
Wiktor Hugo przemawiał nad grobem. „Nie wiedząc sam o tem, — rzekł, — czy chciał tego czy nie chciał, twórca owego olbrzymiego i niesamowitego dzieła jest z silnej rasy pisarzy rewolucyjnych“.
Słowa te były nieraz cytowane, nieraz dyskutowane. Zapewne, dzieła Balzaka nie da się łatwo ująć jedną formułą; jest rozległe i wielkie, można z niego czerpać najsprzeczniejsze bodaj obserwacje i nauki. Niemniej, nigdy nie byliśmy bliżsi przyznania słuszności Wiktorowi Hugo niż dziś. Bo oto patrzymy na schyłek owego świata, który Balzac oglądał w jego zaraniu, który przedstawił i osądził z tak straszliwem jasnowidztwem prawdy. A prawda jest zawsze rewolucyjna...
Epoka literacka, w której wszedł w piśmiennictwo Balzac, była we Francji — podobnie jak i u nas — niezwykle twórcza i płodna. Po marazmie artystycznym, znamionującym panowanie Napoleona i początek Restauracji — okres wypełniony jednem niemal wielkiem nazwiskiem: Chateaubriand — nagle bucha nowa twórczość, zjawia się cała plejada pisarzy, zbliża się wielka rozgrywka między przeżytkami pseudoklasycyzmu z młodą szkołą romantyków. Zaczyna się od poezji: Lamartine, Wiktor Hugo, Vigny, rewolucjonizują wiersz francuski, dając mu nieznany wprzód czar melodji i rozpiętość treści. Równocześnie pojawia się broszura Stendhala Racine a Szekspir (1822), z temperamentem bluźniąca klasykom, formułująca teorje i dążenia romantycznego teatru. Popiera przykładem swoje znów teorje dramatyczne Wiktor Hugo, dając (1827) Kromwella i poprzedzając go słynną przedmową. Ale zwłaszcza przedstawienie Hernaniego Wiktora Hugo stało się wielką batalją, w czasie której przez miesiąc publiczność niemal biła się co wieczór w teatrze.
W powieści, równocześnie z Balzakiem, pojawia się kilka niezwykłych indywidualności. Mériméego opowiadania z czasu Karola IX ukazują się w 1829; Notre Dame dè Paris Wiktora Hugo w r. 1831. Indjana, pierwsza powieść George Sand w r. 1832; Panna de Maupin Gautiera w 1834; Spowiedź dziecięcia wieku Musseta w 1836. Największy obok Balzaka powieściopisarz francuski, Stendhal, przesunął się prawie niezauważony (Czerwone i czarne, 1831); dopiero drugiej jego powieści, Pustelni parmeńskiej (1839), Balzac entuzjastycznym swym artykułem miał oddać sprawiedliwość. Bo też Stendhal, swoją współczesnością, swoją koncepcją społeczną powieści i swoją bystrością psychologiczną, najbardziej pokrewny jest Balzakowi. Dopełniają się wzajem.
Nasuwa się pytanie, jak połączyć Balzaka z jego epoką, jak wytłumaczyć sobie zjawienie się tego „ojca realizmu“, czy nawet „naturalizmu“ w pełni zwycięskiej kampanji romantycznej. Strzeżmy się zbytniego upraszczania. Ani Romantyzm nie był oddzielony przepaścią od realizmu, ani Balzac nie był obcy natchnieniom romantycznym. Kiedy czytać program Stendhala w broszurze Racine a Szekspir, wydaje się on arcyrealistyczny w przeciwstawieniu pseudoklasycznej konwencji. Te rzeczy, które najbardziej obrażały konserwatywnych widzów w pierwszych dramatach romantyków, to były właśnie ich śmiałości realistyczne.
Z drugiej strony, dzieło Balzaka stopniowo dopiero nasiąka owym „realizmem“, który wciąż walczy u niego z romantycznym, a raczej poetyckim pędem do wyolbrzymiania, do mitologizowania zjawisk. Taki Jaszczur, to niemal fantastyczna bajka o hoffmanowskim posmaku. Historja trzynastu, swoim przerostem fantazji, nadludzką potęgą działających w niej osób wkracza w sferę romantyzmu nienajlepszej próby. W Kobiecie trzydziestoletniej, obok uderzających swą nowością obserwacyj psycho- i fizjologicznych, znajdujemy niewiarygodne historje o korsarzach etc. Ale czytajmy te zwierzenia samego trzydziestoletniego Balzaka, kreślone z wycieczki rzeką Loarą:
„Czułem jak myśli moje rosną wraz z tą rzeką, która ku morzu staje się ogromna. Och! wieść życie mohikanina... Och, jak rozumiałem dzikich; jak cudownie rozumiałem korsarzy, awanturników, ludzi buntu... I powiadałem sobie: Życie to odwaga, dobry karabin, sztuka kierowania statkiem na pełnem morzu i nienawiść człowieka. Och, trzydziestu chwatów, którzyby się porozumieli z sobą i którzyby zwalili przesądy“...
Nie dziwmy się tym sprzecznościom. Ten sam Balzac, który stworzył ewangelicznego Lekarza wiejskiego, powołał do życia piekielnego Vautrina.
Balzac trafił do publiczności ponad głowami krytyki. Istnieje we Francji zajmujące wydawnictwo[18], pokazujące jak wyglądały największe arcydzieła literatury w sądach współczesnych: aż dziw, jak dalece taki np. Ojciec Goriot został niezrozumiany, ile ściągnął na autora małostkowych zarzutów. Ale nawet i później, w dobie jego tryumfu, dzieło Balzaka długo było niedocenione. Powieść uchodziła wciąż za niższy rodzaj twórczości. Tak samo jak Molier nie wszedł do Akademji, bo był tylko komedjopisarzem, tak samo Balzac był dla współczesnych tylko powieściopisarzem. Dopiero od niego datuje ta olbrzymia przewaga, jaką zyskała powieść w literaturze XIX i XX w.
Łatwiej pogodzono się z tym fenomenem, któremu na imię Balzac, po śmierci pisarza, skoro już człowiek zeszedł z oczu i nie drażnił swoją zbyt zaborczą indywidualnością. Taine (1857) już zestawia Balzaka z Szekspirem; zarazem sam, jako historyk, staje się przykładem, jak dalece balzakizm spojrzenia oddziałał na metody naukowe historji. A w powieści cała długa linja powieściopisarzy wyszła z żebra Balzaka; że tylko wymienię Flauberta (Pani Bovary), Barbeya d’Aurevilly, Goncourtów, Zolę, aż do Prousta i dalej. Nie mniejszy miał wpływ na teatr: dzieło jego przyczyniło się do wprowadzenia na scenę dramatów współczesnego życia, które dawniej mogło być tylko tematem komedji.
Kult Balzaka we Francji wyraża się zarazem w drobiazgowym badaniu wszystkiego co tyczy jego dzieł i życia. Bardzo zamożny miłośnik literatury, Spoelberch de Lovenjoul, poświęcił całe swoje życie i wielkie środki materjalne na skupianie rozproszonej puścizny Balzaka, listów, rękopisów. Bo też po śmierci Balzaka zaszła scena, która wydaje się jakby sceną z jego powieści. Ledwie wielki pisarz wydał ostatnie tchnienie, wierzyciele rzucili się na jego dom, wypchnęli za drzwi wdowę, zaczęli plondrować mieszkanie, wyrzucając z szuflad papiery. Rękopisy, listy, korekty, znalazły się u sklepikarzy z sąsiednich ulic, którzy zawijali w nie masło.
Dziś, wszystko co zdołano zebrać i ocalić, znajduje się w muzeum w Chantilly, a zawiaduje niem najkompetentniejszy dziś znawca życia Balzaka, Marcel Bouteron, który i Polskę odwiedził przed kilku laty w nadziei że odnajdzie tu jakieś balzakowskie przyczynki. Dwa przykłady niech dadzą miarę pietyzmu, z jaką balzakiści odnoszą się do życia i puścizny swego bożyszcza.
Pewnego razu, kiedy bawiłem w gabinecie Marcela Bouteron w Paryżu, wydobył on z szuflady pokaźny plik papierów i pokazał mi go. „To są — mówił śmiejąc się — akta Fukiera w Warszawie“. Dowiedziałem się, że sławny warszawski handel win stał się, na przeciąg paru miesięcy, punktem najżywszego zainteresowania balzakistów. Jakiś Fracuz, bawiący w Polsce z okazji plebiscytu śląskiego, opisując Warszawę, wspomniał o Fukierze, gdzie kosztuje się stuletnich tokajów i gdzie w księdze pamiątkowej, wśród mnóstwa historycznych nazwisk, widzi się nazwiska Teofila Gautier, Balzaka etc. — W balzakistów jakby piorun strzelił: znali dzień po dniu niemal życie Balzaka, który przecież nigdy nie był w Warszawie: czyżby się tam wykradł bez ich wiedzy? Ale kiedy? Niema wręcz w życiu pisarza momentu, gdzieby się dało pomieścić ów pobyt. Dalejże pisać listy do autora artykułu, do Fukiera, do ambasady, aż wreszcie się wyjaśniło, że u Fukiera... niema podpisu Balzaka, a nazwisko rzucone było przez autora artykułu na wiatr.
Drugi przykład.
Przed kilku laty zgłosiła się do tegoż p. Bouteron młoda Amerykanka, z tem że chciałaby opracować porównawczo teksty Balzaka z uwzględnieniem kolejnych wydań i korekt. Bouteron oświadczył jej, że to jest praca całego życia dla kilkunastu ludzi; ale poradził, aby sobie obrała w tym celu jeden utwór. Zapytał, ile czasu może temu poświęcić. — Dwa lata. — Zamało! W istocie, Amerykanka strawiła nad jedną nowelą pt. Pierrette (dwadzieścia siedem korekt!) cztery lata; przez ten czas wyszła w Paryżu za mąż, urodziła dziecko, i po czterech latach wydała swoim kosztem ową Piotrusię, opracowaną porównawczo.
Dziś kult i poczytność Balzaka na obu półkulach świata znajduje się może na szczytowym punkcie. Ale czyta go kto inny i z innych pobudek niż dawniej. Niegdyś był Balzac pisarzem „wykwintnym“, — dziś jest pisarzem niemal ludowym. Niegdyś czytały go namiętnie kobiety, dziś zagłębiają się w nim i wciąż wracają do niego mężczyźni. Psychologiczne zdobycze Balzaka eksploatuje wielu jego następców, ale balzakowskie spojrzenie na społeczeństwo i ujęcie jego mechanizmu pozostało do dziś dnia czemś jedynem, niedościgłem.
Pozostaje mi kilka słów powiedzieć o Balzaku w Polsce. Jak już wspomniałem, czytywano go za jego życia w oryginale, co określa tem samem sferę, która go czytała; polskich współczesnych przekładów Balzaka było dziwnie mało[19]. Zaczęto go tłumaczyć na większą skalę około roku 1880. Wówczas przełożono (między tłumaczami byli A. Sygietyński, W. Marrené, Hajota, i in.) duży złom Komedji ludzkiej. Wadą tego wydawnictwa był dobór utworów: wydano dziesiątek tęgich powieści Balzaka, ale nie dających pojęcia o istocie Komedji ludzkiej przez brak związków między sobą, brak powtarzających się figur, brak owej swoistej wieloplanowości Balzaka. Być może, iż na owe czasy pewne utwory wydały się za śmiałe i że je dlatego pominięto; np. cały cykl Lucjana de Rubempré, stanowiący rdzeń Komedji ludzkiej, jak również liczne drobne opowiadania, spajające niby cement wielkie jej człony. W rezultacie, to co dano polskim czytelnikom, to było dziesięć dobrych powieści Balzaka, ale to nie była Komedja ludzka.
Brakowi temu starał się zaradzić autor niniejszej książki, wydając i komentując, w latach 1908 — 1930 kilkadziesiąt najznamienniejszych tomów Balzaka. Oby się tem przyczynił do rozkwitu nowego balzakizmu w Polsce. Bo, aby zrozumieć przez książkę samego siebie, życie, świat i ludzi, niema bodaj dotąd lepszego sposobu niż — lektura Balzaka.
po francusku:
po niemiecku:
po polsku:
Przedmowy Boya-Żeleńskiego do poszczególnych tomów Komedji ludzkiej, oraz tegoż szkice w książkach Mózg i płeć, Brewerje, W Sorbonie i gdzieindziej, Plotki, plotki... Śmiech, uśmiech i zgroza, Wakacje z prydumką, etc.
Pierwsze przekłady polskie w „Snopku nadsekwańskich plonów“ (1833) Grand hiszpański i Sarrazine.
Przekłady F. S. Dmochowskiego (1834—1838): Czerwona gospoda, Niebezpieczeństwa płochości, Obłąkana, Dziecię przeklęte, Obrazy z życia i powieści filozoficzne, Obłęd umiejętności, Eugenia Grandet, Poco chciał wiedzieć?
Lekarz obywatel, przekład Tustanowskiego (1838).
Torpilla, przekład Wołczawskiego (1840).
„W bibliotece najcelniejszych utworów literatury europejskiej“ (1880—1884):
Kobieta trzydziestoletnia (W. Marrené).
Eugenia Grandet, Gabinet starożytności (M. Trzcińska).
Ojciec Goriot (A. Bortnowska).
Kuzynka Bietka, Kuzyn Pons (T. Prażmowska).
Lekarz wiejski (Hajota).
Szuanie (B. Zawadzki).
Jaszczur, Arcydzieło nieznane, Poszukiwacze bezwzględności, Marany (A. Sygietyński).
W przekładzie Boya-Żeleńskiego ukazało się dotąd 51 utworów Balzaka, a mianowicie:
Dwaj poeci[20], Stracone złudzenia, Cierpienia wynalazcy, Kawalerskie gospodarstwo, Córka Ewy, Sekrety księżnej de Cadignan, Muza z zaścianka, Ojciec Goriot, Blaski i nędze życia kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina, Fizjologia małżeństwa, Małe niedole pożycia małżeńskiego, Wielkość i upadek Cezara Birotteau, Ludwik Lambert, Jaszczur, Kuzynka Bietka, Honoryna, Studjum kobiety, Ferragus, Aferzysta, Król cyganerji, Znakomity Gaudissart, Bezwiedni aktorzy, Księżna de Langeais, Pani Firmiani, Zlecenie, Dziewczyna o złotych oczach, Proboszcz z Tours, Kobieta trzydziestoletnia, Kobieta porzucona, Gobseck, Bank Nucingena, Pierwsze kroki, Msza ateusza, Kontrakt ślubny, Pułkownik Chabert, Lekarz wiejski, Kuzyn Pons, Chłopi, Kuratela, Facino Cane, Sarrasine, Piotr Grassou, Z. Marcas, Granatka, Poronienie, Eugenia Grandet. (Każdy tom poprzedzony przedmową tłumacza).
Oprócz tego, w przekładzie Boya-Żeleńskiego, Podróż do Polski (wrażenia Balzaka z podróży) wraz z wyborem jego listów pisanych z Wierzchowni do rodziny.
- ↑ W polskiem wydaniu w tomie p. t. Kuratela.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wspólnika.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Księżnę de Langeais.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zgadnąć.
- ↑ Niejednokrotnie spotykam się z pytaniami, w jakiej kolejności należy czytać Komedję ludzką. Otóż, trzeba zauważyć, że nie wszystkie jej człony są jednako ściśle i organicznie spojone. Główny trzon stanowi cykl, na który składają się: Ojciec Goriot, Dwaj poeci, Stracone złudzenia, Cierpienia wynalazcy, Blaski i nędze życia kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina; w tych powieściach spotyka się większość figur świata balzakowskiego i od tego cyklu najlepiej jest też zacząć. Inne powieści wiążą się z nim mniej lub więcej ściśle: np. Kobieta porzucona zawiera dalsze koleje pani de Beauséant z Ojca Goriot; Córka Ewy — historję Natana; Sekrety księżnej de Cadignan — d’Artheza, Gabinet starożytności ukazuje nam tę samą księżnę de Cadignan w kwiecie młodości etc.
- ↑ Przedtem, w r. 1876, za życia jego wdowy, wydano ogólną korespondencję Balzaka, a w niej część listów do Ewy Hańskiej-Balzakowej, bardzo — jak dziś możemy to stwierdzić — przez odbiorczynię z okazji druku przeinaczonych. Dopiero obecne wydanie jest pełne, autentyczne.
- ↑ Ukazała się świeżo (1933) interesująca ocena dzieła Balzaka z punktu widzenia — marksizmu. (Marie Bor, Balzac contre Balzac. Les Cahiers de l’Eglantine).
- ↑ Oto parę przykładów. Tekst autentyczny: „Twój list, arcydzieło stylu i miłości“ — tekst pani Ewy: „Pani list, arcydzieło stylu, myśli i erudycji“. Tekst autentyczny: „List, który mi jeszcze raz powiedział, jak ty mnie kochasz“ — tekst pani Ewy: „List nacechowany, jak wszystko co robisz, promienną dobrocią i mądrością“. Wreszcie, tekst autentyczny: „Och, kiciusiu, całuję twoje śliczne powieki, smakuję twoją dobrą szyjkę, która jest niby gniazdko pocałunków, tulę twoje maciupe łapki w moich rękach, wdecham ten zapach, który mnie przywodzi do szaleństwa, i mówię ci, pojąc się w myślach tysiącem tych skarbów, z których jeden wystarczyłby, aby wbić w pychę kobietę głupią: o, moja Ewusieńko, moja dusza bardziej jeszcze kocha twoją duszę, i żal mi, że nie mogę pieścić tej duszy, objąć jej, tulić, mieć, tak jak mam twoje czoło, choćby tylko poto, aby być lepszym żyjąc w tobie, w twojej istocie, tak subtelnej, tak doskonałej“...
Cały ten ustęp uskromniła pani Ewa tak: „Ci, którzy panią znają tak jak ja, powinniby dążyć przy pani tylko do jednej rzeczy: Starać się rozumieć i kochać coraz bardziej pani duszę, obcować z nią, choćby poto aby się stać lepszym, żyjąc w pani istocie, tak subtelnej i tak doskonałej“... - ↑ Próbkę sądów o Balzaku, jakie krążyły w otoczeniu pani Hańskiej, może dać ta idjotyczna notatka, zawarta w dzienniku pani de Mory-Jezierskiej, która znała panią Hańską osobiście i żyła w całym owym świecie:
„Balzac jest w wielkiej z nią przyjaźni i dedykuje jej swoje utwory, co przypisują nadewszystko potrzebie czerpania ze szkatuły jej wielce bogatego męża“... (W. Jezierska, Z życia dworów i zamków na kresach, Poznań 1924). - ↑ Błąd w druku; powinno być – skarży.
- ↑ Większość dokumentów tyczących pani Hańskiej zawdzięczamy pracom wytrwałego jej obrońcy, a znakomitego balzakisty, Marcela Bouteron. Obecnie (1934), pojawiło się obszerne dzieło p. t.: „Balzac et le monde slave“, pisane przez p. Z. Korwin-Piotrowską, przedstawiające te sprawy z uwzględnieniem dokumentów polskich, wprzód niedostępnych Francuzom.
- ↑ Oto, co pisze do pani Hańskiej w chwili gdy, jak się zdaje, miała do wyboru między hr. Jerzym Mniszchem, a jakimś magnatem śląskim:
„To słowo Anny cudzoziemiec martwi mnie. Jeżeli kocha hrabiego Jerzego, wybornie; ale wracam do moich poglądów i powiadam ci, że dopóki będzie trwał obecny system, przewiduję dla Polski same nieszczęścia. Chcą was zniszczyć za wszelką cenę. Wyjść za Polaka pełnego talentów, patrjotyzmu i odwagi, to kupić sobie chlubne nieszczęście i ściągnąć na siebie piorun; to znaczy kusić denuncjację, to pewna katastrofa. Wyjść za Polaka niezdarę, to znaczy strwonić majątek. Bez jakiejś rewolucji, niemożliwej lub nieprawdopodobnej, Kościuszko powiedział prorocze słowo: Finis Poloniae! Mówiłem to wszystko hrabiemu, namawiając go, aby ocalił majątek, przenosząc go zagranicę i obierając sobie inną ojczyznę. Im dalej się posuwamy, tem bardziej ta rada jest wskazana. Za dziesięć lat, mapa Europy zmieni się z przyczyny Wschodu, Polska stanie się prowincją pruską, brzegi Renu będą francuskie, a morze Czarne będzie morzem rosyjskiem. Zostać prusakami, to wasza najpiękniejsza szansa.
„Zmienić to mogłaby jedynie rewolucja rosyjska, bo tutaj jesteśmy spokojni na długo. Ludwik Filip, przy swojem zdrowiu, będzie żył jeszcze dziesięć lat; mamy za dwanaście milionów robót w kolejach żelaznych, nasz Algier i naszą marynarkę. To zapewnia pokój Europy. Ale potem Francja będzie groźna, bo my jesteśmy bardzo bogaci, bogatsi niż Anglja, bez paradoksu. Wniosek z tego taki, że źle zrobiłaś, moja droga, nie obstając za Ślązakiem, zwłaszcza jeżeli był bogaty. To więcej warte w położeniu Anny, niż wszyscy Jagiellonowie razem. Poddany mieszany, to skarb dla niej i dla ciebie. Błagam cię, rozważ mój pogląd. Jeśli ten szlachcic nie jest wstrętny, jeśli jest bogaty, wróć do tego planu, zostań w Dreźnie i rozważ dobrze moje rady. Są bardzo roztropne, bardzo bezinteresowne. W obecnej sytuacji politycznej, Ślązak więcej jest wart od Polaka. Nie darują wam nigdy Polaka, a Ślązak jest bez zarzutu. To prawie wolność, przynajmniej wolność ruchu. Dixi. Mam dla was w zanadrzu księcia Bonaparte, syna Lucjana. Ale wobec słowa cudzoziemiec, cofam się. Nie mówię o tem, ale będę krzyczał do ostatniego tchu, że Polak jest najgorszym mężem, jakiego Anna może znaleźć. Można policzyć majątki i głowy, jakie zostały waszemu nieszczęsnemu krajowi, a najgorsze jest być bogatym, bardzo bogatym i zdolnym“. - ↑ herytiera – posażna dziedziczka
- ↑ Błąd w druku; powinno być – 12..
- ↑ Tytuł francuski brzmi: Voyage à Kieff.
- ↑ zwoszczyk – woźnica
- ↑ Błąd w druku; powinno być – 13..
- ↑ J.-G. Prud’homme: Vingt chefs-d’oeuvre jugés par leurs contemporains.
- ↑ Dokładna bibliografja przekładów Balzaka w Polsce ukazała się świeżo (1934) w pracy p. Korwin-Piotrowskiej Balzac en Pologne.
- ↑ Druk kursywą oznacza tytuły tomów w polskiem wydaniu.