<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barcikowscy
Podtytuł Powieść
Wydawca Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pełagieja Fokowna, która w domu Wacławów zajęła swe dawne obowiązki gospodyni, niańki i powiernicy, z wielkim zachwytem i niecierpliwością czekała przyjścia na świat pierworodnego swej Saszeńki.
Sama pani miernie się tem cieszyła, bała się o swą piękność, godzinami wysiadywała przed lustrem, stała się rozdrażnioną, kapryśną, opryskliwą dla męża i dobrodusznej Pełagiei.
Wacław, który objął urząd i bardzo był zajęty, mniej cierpiał grymasów, ale stara niania była męczennicą, pastwą złych humorów i narzekań.
Starowina znosiła to wszystko cierpliwie, kult jej dla Saszeńki był bałwochwalstwem, wszystko, co zrobiła, było dobrem i pięknem.
Przez Saszeńkę kochała też Wacława, dogadzała mu i służyła, a że był dla niej zawsze grzeczny i uprzejmy — niewolniczo była mu oddana.
Szczytem jej marzeń i pragnień było teraz dziecko.
Zamadlała się w cerkwi i rujnowała się na świece, aby ubłagać Boga o szczęśliwe rozwiązanie, dogadzała i strzegła Saszeńki, a Wacławowi opowiadała swe sny i różne prognostyki, stosujące się zawsze do owego dziecka.
On słuchał jej i milczał, niezdolny do radości — ani do udawania szczęścia. Fatalny termin się zbliżał, gdy drugi raz — w dziecku zaprze się wiary matczynej — drugi sakrament pop będzie spełniał.
Wzdrygał się w głębi duszy, cierpiał — nie było już na świecie człowieka, komulby cierpienia swe wyznać mógł — i nie było na cierpienia te ratunku.
W kościele nie bywał nigdy — zdawało mu się, że gdyby tam wszedł — nie mógłby przemówić do Boga, którego odstąpił — pacierzy nie odmawiał, bo mu wyglądały na fałsz i urągowisko; żona jego, jak większość arystokracyi rosyjskiej, była zupełną indyferentką, — nie zrozumiałaby jego skrupułów i męki. — Pałagieja Fokowna była fanatyczką, prawosławną.
W tem otoczeniu miał życie przeżyć.
Razu pewnego, żona spokojniejsza, niż zwykle, zagadnęła go, jakieby imię chciał dać synowi, czy córce, kogo na chrzestnych rodziców zaprosi, i zaproponowała mu, żeby napisał do brata — w kumy go prosił.
— On — ruszył ramionami — on nie zechce.
— Dlaczego? — zdziwiła się zupełnie szczerze.
Nie odpowiedział, co myślał, ale odparł:
— Daleka droga, on zdziczały na wsi. Nieprzyjedzie.
— Więc kogóż myślisz?
— Nikogo. Z mojej rodziny nikogo nie będzie. Wybierz ty ze swojej — rzekł zmęczonym tonem. — Pałagieja niech trzyma! — dodał po chwili.
— Dziękuję ci. Znajdę trochę lepszych! — obraziła się. — A imię, jakie damy?
— I to zostawiam do twej woli.
— W takim razie nazwiemy go Winią!
— A jeśli dziewczyna, Saszeńką!
— Dobrze i sprowadzimy ojca Joana, żeby go chrzcił.
Ojciec Joan, archirej, ślub im dawał w Petersburgu. Wacław nie protestował. Było mu zupełnie obojętne, kto będzie chrzcił, ten, lub ów pop. Ojciec Joan był bardzo w Petersburgu modny, bywał u Dworu, to pochlebiało Saszeńce...
W lutym wreszcie nastąpił ten wielki dzień — marzenia Pałagei Fokowny były spełnione, urodził się syn. Cały zastęp urzędników składał Wacławowi życzenia, otrzymał masę depesz z Petersburga, a między nimi jedną od ministra Morduchowa, długą i uprzejmą, w której się sam na kuma zapraszał. Był to honor i zaszczyt nielada, pani Saszeńka była rozpromieniona, Pałagieja wniebowzięta ze szczęścia.
Zamieniono listy, Morduchow zapowiedział swą bytność w czasie Wielkanocy, ojciec Joan przybyć obiecał, ciotka Saszeńki, frejlina Dworu, przyjęła zaproszenie na matkę chrzestną — noworadzony rozpoczynał życie bardzo świetnie.
Tymczasem był wielki post i codzień, udając się do sądu, przechodził Wacław przed starą, chrzest Litwy pamiętającą katedrą, i widział tłumy, idące do wielkanocnej spowiedzią i słyszał rozkołysane dzwony i dźwięk organów. Cały dzień potem w sądzie, gdy potępiał występek i piętnował winy ludzkie i żądał kary na przestępców, słyszał te dzwony i organy, i gdzieś w głębi duszy powtarzał z beznadziejnym smutkiem:
— Memu dziecku już one nigdy nie zadzwonią i nie zagrają. Nie jego wołają, ani mnie!
Gdy po takich myślach wracał do domu i stawał nad kołyską syna, nie miał dla niego uśmiechu, ani pieszczoty i milczący odchodził.
Pani Saszeńka nie karmiła syna. Pałagieja Fokowna już naprzód zamówiła i sprowadziła mamkę z tulskiej gubernii, zdrową chłopkę, z zadartym nosem i skośnemi oczami, Marfę Jakimownę, która ustrojona w kokosznik i sarafan narodowy, objęła pieczę nad dzieckiem, i od razu nadała całemu domowi charakter czysto rosyjski. Z powodu mamki zaczęła i Saszeńka więcej się po rosyjsku odzywać, gdy zwykle dotąd prawie nie mówiono inaczej, jak po francusku.
Wacław, żyjąc i urzędując w sercu Litwy, rodzinnej mowy nigdy nie używał, żona jej nie rozumiała, z polaków nikt u nich nie bywał, oprócz doktora, służbę sprowadzała Pałagieja obcą, z Moskwy lub Tuły, skąd była sama rodem.
Do doktora, gdy przybył raz pierwszy, przemówił Wacław po polsku, ten mu po rosyjsku odpowiedział, jakoś dziwnie, zimno na niego patrząc. Zrozumiał nieszczęsny, że mu dawał do poznania: „Nie mam cię za brata i rodzinnej, prześladowanej mowy nie będę tu poniewierał.”
Co mógł na to rzec! pobladł, czarno mu się zrobiło w oczach — i nie ośmielił się drugi raz eksperymentu spróbować, ani nawet kwestyi poruszyć.
Ale wtedy postanowił skorzystać z bytności Morduchowa — prosić o zmianę miejsca. Do Tuły niech go wyślą — tam organów nie będzie i nie spotka się z takiem spojrzeniem, jak starego doktora. To mu uczyniło niejaką ulgę — uczepił się tego projektu z żądzą desperata.
Gdy był jeszcze kawalerem, dostał w Petersburgu lokaja polaka i ten z nim do Kowna przyjechał. Dobry to był sługa — uczciwy, cichy, pracowity, uważny na każde jego skinienie.
Dogadzał nawet grymaśnej Saszeńce, a Pełagieja Fokowna jedno mu miała do zarzucenia, że był prawie niemy, a ona lubiła ze służbą gawędzić. Bronisław zaś po za lakonicznemi odpowiedziami, nigdy się nie odzywał i z resztą służby nigdy się nie zadawał, wyręczał ich, pracował za trzech, byle nie gadać i nie siedzieć bezczynnie w kuchni w ich towarzystwie.
Otóż owego wielkiego postu, bez żadnej przyczyny, Bronisław pewnego wieczora, rozbierając pana do snu, rzekł lakonicznie:
— Ja od Przewód rok kończę i już u pana nie zostanę.
— Dlaczego? — spytał Barcikowski zdziwiony. — Cóż ci się za krzywda stała?
— W swoje strony chcę wrócić, do familii. Zatęskniłem po swoich.
— Po co łżesz! — zawołał Wacław. — Gdyś się do mnie godził — mówiłeś, że nie masz rodziny.
— Bo i nie mam dużo. Jedna matka, co przy siostrze zamężnej mieszka, tam u nas, w miasteczku. Pisali do mnie, żebym wracał, bo szwagier służbę stracił, to i w nędzy matka jest.
Głos Bronisława był zmieniony. Głuchy, twardy, z dźwiękiem hamowanej wściekłości, i on sam, zamiast postawy pokornej, stał u drzwi wyprostowany, patrząc ponuro nie w pańskie oczy, ale het — przed siebie.
— To im poślij zasiłek, a dobrej służby nie rzucaj. Masz — dam ci dla nich dwadzieścia pięć rubli. Lepiej im tem pomożesz, — niż siedząc tam razem. Nigdzie nie dostaniesz tyle, co u mnie — nie bądź głupi i nie trać takiego miejsca. Od roku dodam ci dwadzieścia rubli — bom z ciebie rad.
Ale służący nie ruszył się z miejsca — i odparł:
— Dziękuję panu, ale nie mogę zostać. Pójdę do swoich. Matka każe wracać.
— Cóż u licha. Bab będziesz słuchać.
— Nie bab, ale matki. Jednego mnie ma, bo drugiego już i rachować nie można.
— Jakto? więc miałeś i brata?
— Był, ale go zesłali, bo sprawnika pobił.
— Dlaczego?
— Ano, za ten kościół, co go zabrali u nas w Międzyrzeczu — na samą Gromniczną. Szwagier zakrystyanem był — to i bez miejsca ostał, a brat — z mieszczanami, co nie dawali kościoła zamykać — pod sąd popadł, i teraz ich siedemnastu wywożą. Brat rymarzem był — zostawił żonę i dzieci i warsztat. Trzeba się tem zaopiekować, a i kościoła dalej bronić.
— Bój się Boga, waryacie. Kościoła zabranego masz bronić. A to się lepiej od razu żandarmom wydaj. Jakto, porywacie się na rząd — najpotężniejszy w Europie. Czyście poszaleli? A toć na zgubę idziesz. Opamiętaj się.
— Ej, proszę pana! — rzekł Bronisław, w którym grała krew łyków miasteczkowych i zerwała wszelkie tamy, nałożone przez długoletnie służalstwo. — Ej, proszę pana, raz kozie śmierć, a jeśli tam tak postanowili, i mnie wzywają do kompanii, to snać mnie nie mają za zaprzańca i tchórza. A jako mnie w tym kościele chrzcili, tak i niech mnie w nim ubiją. Jużby mnie matka nie odrywała na złą sprawę. Kiedy jej taka wola, ostatniego dać, to snać warto. Człowiek sam siebie tak nie kocha, jak matka dziecko, i na zgubę marną go nie da. Matka wie od Boga, gdzie dziecku korzyść, a gdzie strata.
Wacław usiadł w fotelu, i umilkł. Zdało mu się, że i ten sługa policzkuje go i urąga, i z pogardą patrzy na niego. Ciężko odetchnął i ozwał się po chwili głosem nieswoim:
— Mój kochany, i ty i twoja matka, i ci wszyscy kamraci, co przeciw prawej władzy się buntują, jesteście ciemni i szaleńcy, i swojej własnej sprawie najgorzej służycie. Jeśli wam kościół zamknięto, zapewne to słuszna kara. Żaden rząd nie zniesie, by go lekceważono.
Jesteście rosyjskimi poddanymi, musicie pokornie spełniać rozkazy i szanować władzę. Kościół ten lub drugi, czy to nie jedno? Możecie się pomodlić w innym, jeśli wam o modlitwę chodzi. Bóg jest jeden wszędzie. Oporem, buntem nic nie wskóracie, a zmarniejecie wszyscy. Jak się lepiej zastanowisz, mam nadzieję, że się opamiętasz i zamiast tam jechać, napiszesz do nich, i przemówisz do rozsądku. Tymczasem, poślij matce te pieniądze, i rozważ to, co ci mówię. Życzliwie ci sprzyjam, i szkodaby mi było, żebyś zginął dla jakichś babskich mrzonek i głupiego uporu stada ciemnych mieszczan.
— Dziękuję panu za gościniec, ale mi niepotrzebny. Jużem posłał ze swych oszczędności! — odparł uparcie Bronisław.
Tu się Wacław uniósł oburzeniem i porywając się z miejsca, krzyknął:
— To idź do dyabła. Mogę cię i bez roku uwolnić, kiedy ci tak pilno na Sybir, głupcze. Bydło, które politykuje, zamiast buty czyścić, albo nawóz wywozić, i z motyką porywa na słońce!... Bardzo słusznie was knutują i wywożą, bo inszego sposobu na głupotę waszą niema! Oto masz swój rachunek, bierz co ci się należy i wynoś się.
Prędko, drżącemi z gniewu rękami odliczył mu zarobione pieniądze, a gdy służący je w milczeniu zgarnął, i skłoniwszy się, odchodził do drzwi, dodał:
— Świadectwo ci wydam. Może ci się odechce korony męczeńskiej, a będziesz wolał lokajem pozostać.
Służący odparł prędko:
— Nie, dziękuję panu za świadectwo. Jakbym w swoich stronach służby szukał, to i nie powiem, gdzie przedtem służyłem, bo by się mnie bali.
I wyszedł, tę ostatnią cisnąwszy obelgę, a nazajutrz już go w domu nie było.
Zdziwiło to Pełagieję Fokownę, i przy obiedzie spytała:
— Cóż to, Winczesław Sewerynowicz, wygnaliście Bronisława?
— Wygnałem! — odparł krótko, takim tonem, że żonę to zastanowiło.
— Dlaczego? okradł cię, czy się spił?
— Nie. Hardo mi się stawiał, więc wygnałem.
— On — hardo! Chyba się spił. Toć on ust nie otwierał nigdy. Szkoda. Dobry był służący.
— Znajdzie się lepszy — odparł niechętnie.
Jednakże parę dni minęło, zanim się znalazł następca. Przychodziło kilku amatorów, zaszli do kuchni, popatrzyli na resztę rosyjskiej służby, na Pełagieję Fokownę, i nic nie mówiąc, wynosili się z domu. Nareszcie jeden pozostał, ale żądał tak wysokiej pensyi, że Pełagieja splasnęła rękami.
— A cóżeś ty zwaryował! Toć u nas urzędnicy w ziemstwie tyle nie biorą.
Uśmiechnął się z głupia frant i odparł łamaną ruszczyzną:
— A ja też czynownikiem będę, w rosyjskim domu służąc. Rosyjskie panowie bogatsze od naszych, to i zapłacić mogą drożej.
— A toć „prokurator” polak.
— Ej, jaki tam polak. Wiadomo, wysoki ma czyn. Jak na dwieście rubli, to stanę, a mniej, to nie chcę. Trza wiedzieć, dlaczego człowiek w taką służbę idzie!
— Co on bredzi? Czy ty rozumiesz? — spytała Pełagieja kucharki.
— Nie. Ja tego narodu nie rozumiem, choć i po rusku mówią! — odparła tamta pogardliwie.
Służący błysnął ku niej złemi oczami i za czapkę wziął.
— Wstąp jutro po ostateczną odpowiedź! — pożegnała go Pełagieja.
— Winczesław Sewerynowicz! — zagadła przy obiedzie. — Był lokaj, ale chce dwieście rubli. Coś plótł, że jakby u nas służba ciężka, że wy nie polak, że macie wysoki czyn, nie rozumiałam dobrze.
Ale on zrozumiał i krew mu uderzyła do twarzy, a Saszeńka rzekła:
— Jakto? Ty nie polak! — i roześmiała się.
— Pełagieja Fokowna, wypiszcie lokaja z Tuły, zamiast się z tutejszem bydłem targować — rzekł gwałtownie Wacław.
— Wypiszę, ale tymczasem trzeba tego choć na miesiąc wziąć, bo do Wielkiejnocy tydzień, tamten nie zdąży przyjechać, a goście nadjadą.
— Róbcie jak chcecie! — odparł apatycznie.
Wstał i przeszedł do gabinetu. Po chwili weszła tam Saszeńka i zastała go siedzącego bezczynnie w fotelu z wyrazem wielkiego zmęczenia na twarzy.
— Czy ty chory, Winia! — spytała. — Już trzeci dzień do małego nie zaglądasz.
Przezwyciężył się, ręką przetarł oczy, próbował się uśmiechnąć.
— Głowa mnie boli, miałem masę roboty temi czasy, i takem osowiał.
— Tyś powinien się rozerwać, z ludźmi zacząć żyć. Dotychczas nie złożyliśmy wizyt, nie zawiązali stosunków. Trzeba się do tego wziąć.
— A z kimże tu żyć? — ruszył ramionami.
— Jakto? Trzeba się zapoznać z gubernatorstwem, z prezesem zjazdu, z zarządzającym akcyznymi zborami, z marszałkiem. Wszystkie domy familijne i poważne.
— jak chcesz. Możemy się zapoznać, ale szczerze ci powiem, że jabym wolał stąd całkiem się wynieść.
— Doprawdy? Ja o tem tylko marzę, ale milczałam, bo myślałam, że ci najmilej w swoim kraju. Chociaż z drugiej strony, ty tutaj nigdy nie zrobisz karyery, a tam napewno. Tutaj, zakazana dziura.
— Mam zamiar prosić Morduchowa o przemieszczenie.
— Do Tuły! — podchwyciła. — Tambyśmy żyli!
I oczy jej zabłysły radością.
— Tam Natasza Pietrówna jest z mężem, on gubernatorem. Wesoły, kochany dom. Tam ja ciebie wszędzie wprowadzę. Sami krewni i znajomi! Ach, do Tuły! Jak tam się bawią na maslanicę. Już ja się sama z Morduchowem rozmówię. On to musi dla mnie zrobić.
— Wobec tego nie warto tutaj zawiązywać stosunków?
— Chyba nie. Chociaż nudzi mi się samej w domu. Dla ciebie znoszę wygnanie — ty — gałganie!
I poczęła go pieścić.
Co prawda, nudziła się Saszeńka. Cały dzień spędzała bezczynnie, czytając romanse, jedząc konfitury i paląc papierosy. Godzinami leżała na szezlągu, odczytywała jakieś listy i marzyła, uśmiechając się do swych myśli. Parę razy nadzień przynoszono jej dziecko, które dość obojętnie całowała — słuchała kuchennych plotek Pełagiei i gdy mąż wracał z sądu, szła na obiad. Wieczorem, gdy była w dobrym humorze, odwiedzała go w gabinecie; gdy miała napad grymasów, pędziła służbę i łajała o byle co Pełagieję.
I tak upływało jej życie.
Ostatecznie po za pieszczotami i szałem, nic jej z mężem nie łączyło — dotąd jeszcze szał istniał i trzymał ich związek, ale już Saszeńka się nudziła, pragnęła ludzi i stosunków.
I oto przyszła Wielkanoc. Dzwony biły na rezurekcyę. Wacław w galowym mundurze, stał w soborze, w gronie innych urzędników i asystował z obowiązku ceremonii. Czuł, że na niego wszyscy uważają, szpiegują, podchwycić radzi jaki cień przymusu lub przykrości. Stał sztywny i urzędowy, postawą swą i twarzą, czyniąc damom nabożnym roztargnienie i słuchał bez drgnienia chóru piewców: Chrystos woskres! Chrystos woskres!
Żadna to dla niego nie była nowość. Co roku, od czasu, gdy z Gródka wyjechał, bywał na tej ceremonii, rytuał prawosławny lepiej bodaj znał od katolickiego, nigdy — żadnych wspomnień nie miewał.
Aż dopiero w tym roku — w tym kowieńskim soborze, który mu bliższym powinien być, bo razem z nim jest żona — nagle, nie wiadomo skąd, wypełzła mu z duszy — pamiątka. Parafialny kościółek Gródka, tłum ludzi i ich troje, skupionych około babki i matki.
Procesya wraca od Grobu, brzęczą dzwonki — jakoś inaczej — jak tutaj, pachnie kadzidło — także jakieś inne — i nie dobrany chór piewców, ale tłum cały — ochrypło, nieuczenie, ale z jakimś szalonym zapałem, ochotą i radością śpiewa — głusząc organy.
Co oni śpiewali — zaczyna przypominać, mozolnie, wysnuwa się melodya, śpiewał przecież on i Jadwinia, a Filip fałszował okropnie, aż go babka trąciła książką, — wszystko — najdrobniejsze szczegóły już pamięta — i oto już słowa nadbiegły:

„Wesoły nam dziś dzień nastał”.

Wtem go ktoś trąca. Wzdryga się, truchleje, przerażony spogląda — czyżby zaśpiewał na głos?
Stoją.cy obok niego pułkownik żandarmów szepcze uprzejmie:
— Co wy tak bladzi, Winczesław Sewerynowicz! Duszno wam! — chcecie może wyjść?
— Nie. — prawda, że duszno, ale wytrzymam. Dziękuje wam. Nic mi nie jest!
Prostuje się i przybiera swobodny wyraz twarzy, a w duszy coś go dławi — i radby na ziemię się rzucić — i wyć — i wyć.
Nie zaśpiewa już nigdy z tamtymi...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Trzeciego dnia świąt przyjechali goście z Petersburga. Wszyscy urzędnicy przyjęli ministra na dworcu i płaszczyli się przed Wacławem, byle zaproszenie zdobyć.
On nie rad temu był, ale Saszeńka chciała zaimponować stosunkami, więc zaproszono, kto tylko czynem był dostojniejszy, — przygotowano świetne przyjęcie.
Morduchow stary kazał sobie malca przynieść, wypalił kompliment matce, złożył królewski podarek i rzekł wesoło, zwracając się do frejliny-kumy:
— Cóż, Marfa Ignatiewna! Żeby wam zrobić przyjemność, nazwiemy go Aleksiejem! Co? Dobrze?
I śmiał się, mrugając oczami domyślnie.
Syn mu zawtórował, a frejlina pół gniewnie uderzyła go rękawiczką po głowie.
— Wam zawsze głupstwa w głowie. Wstyd!
Ale się uśmiechnęła także, boć wiedział cały Petersburg, a ona tem się szczyciła, że była kiedyś kochanką wysokiego dostojnika.
I temu zaszczytnemu wspomnieniu zawdzięczał pierworodny Barcikowskiego swe imię.
Po pierwszem powitaniu, frejlina zajęła się swą toaletą, młody Morduchow flirtował z Saszeńką w salonie, a minister położył się na otomanie w gabinecie Wacława, na cygaro i gawędę.
— No, cóż — jakże wam się powodzi w ojczyźnie? — zagaił.
— Rdzewieję, ekscelencyo — i mchem porastam — odparł Wacław z uśmiechem.
— No, cóż znowu... Musi ci być swojsko — między swoimi. Stosunki znasz, charakter rozumiesz — a przecie i ten dowód zaufania, który ci dałem, także wiele wart.
— Owszem, cenię wysoko, że ekscelencya ma mnie za wiernego sługę ruskiej idei i tronu, ale właśnie to stanowisko odosabnia mnie od tutejszego społeczeństwa.
— To źle — powinieneś z nimi żyć — i dobry wpływ wywierać. Na to tu jesteście — urzędnicy wykształceni — i lojalni. To źle, jeśli — myśli z góry nie rozumiecie.
Wacław głowę spuścił i milczał chwilę, pasując się ze sobą, dobierając wyrazów.
— Myśl ekscelencyi rozumiem. Szczytna jest, ale oni jej ani rozumieć, ani przyjąć nie chcą. Pod tym względem ja tu nic zdziałać nie mogę. Sprawy, które oskarżam bywają natury tak drażliwej, że w żaden sposób stosunków z tutejszem społeczeństwem mieć nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo moje zdanie i punkt widzenia na różne przestępstwa jest tak inne, niż ich sposób myślenia, że jako katolik i polak — mam u nich imię zdrajcy — i wykreślili mnie z pomiędzy siebie. Ja zaś za dumny jestem, żeby się tej ciemnej tłuszczy tłómaczyć i do nich się zbliżać. Jedyne uczucie, które pozostało między mną a nimi, to nienawiść.
Zapalił się, to mówiąc, a Morduchow bystro się w niego wpatrywał.
— Hm — mruknął. — A ciebie to dyabelnie drażni. Więc nie rad jesteś ze stanowiska?
— Myślę, że gdzieindziej dużo więcej mógłbym zdziałać. Żona moja przykrzy sobie tutaj bez towarzystwa, a ja czuję się równie obcym — i niezrozumianym. W takich warunkach źle się pracuje.
— No, macie przecie i tutaj rosyan!
Wacław się dyskretnie uśmiechnął.
— Nie znałem podobnych w Petersburgu.
Morduchow się roześmiał cynicznie.
— A gdzieżbyśmy ich podziewali, jak nie tutaj? Kto tu porządny zechce służyć.
— A ja, ekscelencyo! — uśmiechnął się Wacław, wzdrygając się w głębi duszy — na to zestawienie.
Morduchow się obejrzał, że głupstwo palnął, chciał je gładko zmazać.
— Ciebie właśnie dlatego stąd zabiorę, że do tej kompanii nie pasujesz: myślałem, że rad będziesz w kraju, ale gdy ci niewygodnie, w Rosyi dla zdolnych urzędników zawsze się znajdzie miejsce. Co prawda, i twoja żona za piękna i za wielka dama, żeby się marnowała w takiej dziurze. Bądź cierpliwy, pierwszą wakującą dobrą posadę dostaniesz.
Jednocześnie w salonie pani Saszeńka, leżąc na szezlongu, mówiła do Morduchowa junior, który nad nią pochylony, coś szeptał, o coś się dopraszał:
— Zobaczymy. Jaki pan „nachał.” Jak zostanę prokuratorową w Tule, na pierwszym balu, jeśli zasłuży, a będzie dyskretny, to... — dokończyła uśmiechem i zerwała się z fotelu, usuwając jego ramię, które ku niej wyciągał.
— Pst — bo się pogniewam. Czy pan myśli, że gwardzistom wszystko wolno?
— Pani jest gorzej jak piękna, pani jest...
— Poczekaj pan z zakończeniem, aż doświadczysz! — odparła ze śmiechem zalotnym, czarującym, i wyszła z pokoju.
Nazajutrz w asystencyi całego duchowieństwa kowieńskiego — archirej Joan — ochrzcił Aleksego Barcikowskiego.
Cerkiew pełna była galowych mundurów, a wieczorem mieszkanie prokuratora oblężone było przez gawiedź, gapiącą się na rzęsiście oświetlone okna. Przyjęcie było nadzwyczaj świetne, Morduchow w wyśmienitym humorze. Toasty szły jedne po drugich: ministra, potem sądownictwa całego, miłych gości, rodziców i wreszcie nowonarodzonego.
A w końcu Morduchow sam wstał i kielich szampana wznosząc, rzekł:
— Piję też was wszystkich zdrowie, którzy w tym kraju krzewicie ideę wielkiej, jednej Rosyi. Ciężkie jest wasze zadanie, ale zaszczytne, bowiem apostołami jesteście, i zwyciężycie fałsz wiekowy, upór i złe instynkty i z tych prowincyj dawno straconych, a odzyskanych za Bożą pomocą, uczynicie kraj tak rdzennie ruski, jakim być powinien, dla spełnienia wielkiej idei cywilizacyjnej naszego narodu. Życzę pracy naszej najlepszych owoców!
Wielki zapał, gwar, okrzyki, brzęk szkła ogarnął całe zgromadzenie.
Nadymały się dumą piersi, krwią nabiegały twarze.
Wacława ręka drżała, gdy niósł kieliszek do ust, i zęby zadzwoniły o szkło. Przed oczami miał czarne plamy, w głowie szum i huk.
Wypił wino, i usiadł ciężko na swe miejsce. Poczuł w piersi okropny wstręt i obrzydzenie. Zimny pot pokrył mu skronie.
— Winczesław Sewerynowicz, odpowiedzcie w naszem imieniu — szepnął mu gubernator.
— Wy starsi czynem! — odparł machinalnie.
— Ale wy krasomówca sławny! Gdzie mnie się porywać.
Certowali się, ale zapał roznosił gubernatora, dał się namówić i powstał.
— Matuszki Rosyi zdrowie, dla której my gotowi dać krew i życie! — ryknął, łkając z rozczulenia.
— Hurra! — wrzasnęli wszyscy.
A wtem instrumenty ozwały się pod oknem. Była to niespodzianka generała. Pułkowa muzyka zagrała.
Gdzieś w głębi mieszkania małoletni powód tej uroczystości, przerażony hałasem, począł płakać i krzyczeć w niebogłosy. Ten jeden miał jeszcze prawo protestu, bezkarnie.
Pełagieja Fokowna wyjęła go z kołyski i uspakajała, nosząc po pokoju.
— Cicho, Alosza, cicho gołubczyk. To twój ojciec ministrów gości! Ucztują i balują, a jak ty dorośniesz, sam ministrem będziesz, a może feldmarszałkiem, a może członkiem rady państwa, a może kanclerzem. Czemże ty by chciał być, Alosza?
A dzieciak zachodził się z płaczu, siniał, cały się wyprężał.
Protestował nieświadomie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.