Barcikowscy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barcikowscy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była późna jesień. Czwórka mierzynów w bryczce szła ciężko po rozbłoconych poleskich groblach. Na bryczce siedział, oprócz woźnicy, jeden tylko podróżny, otulony w płaszcz urzędniczy i rozglądał się po krajobrazie. Monotonny, szary był widok, jak zwykle o tej porze roku.
Po grobli następowało piaszczyste wzgórze, sośniną zarosłe, lub pusty wygon — potem znowu błota nagie, łozą gdzieniegdzie pokryte, przerżnięte kanałami i strugami, potem pole zorane, lub zielone od runi ozimej — i znowu piasek i lasek — i grobelka.
Kilka mil już tak ujechali, konie zmęczone, coraz wolniej wlokły, podróżny ziewał — nad całym krajem wisiał smutek i cisza i martwota.
— Daleko jeszcze? — zagadnął wreszcie podróżny.
— Suchą porą byłoby wiorst dziesięć, ale musimy drogi nakładać, bo na prostki grzązko. Będzie jeszcze półtrzeciej mili — pewnie.
— To i na noc nie zdążymy!
— Trochę nocy zarwiemy, ale pan czeka z kolacyą.
— Mniejsza o kolacyę, ale czy ty w tej pustce nie zbłądzisz?
— Ja, a toćbym z zawiązanemi oczami trafił. Dwudziesty rok, jak furmanem jestem w Gródku.
— Dwudziesty rok. Toż mnie pamiętasz pewnie i widziałeś? A poznałeś mnie?
— Mówił mi pan, po kogo jadę, to i wiem. Poznać, tobym nie poznał. Zmienił się pan.
— Postarzałem się. Dziesięć lat, jak nie byłem.
Nastała chwila milczenia. Potem Wacław spytał wahająco:
— A starsza pani jeszcze zdrowa?
— Dał Bóg świętą starość. Zdrowa, tylko już nie tyle się rusza. Domu pilnuje. Ma się kim wyręczyć, to i wypoczywa.
Nie wiedział wcale Wacław, kto ją wyręcza, a pytać nie chciał, aby się nieświadomością nie zdradzić. Więc rzekł po chwili:
— Może i panienkę zastanę?
— O, nie. Wyjechała, jak co roku, na Wniebowzięcie do Warszawy podobno. Tylko naszą malutką panienkę mamy. Także Jadwisia — dodał z uśmiechem.
A zatem to Filip się ożenił. Nikt mu o tem nie doniósł. Listów z domu wcale nie odbierał i on nie pisywał. Aż ostatnimi czasy napisał do brata w interesie. Dla interesu też jechał teraz.
W tej chwili wyjechali na wzgórze, na którem wielki wiatrak stał. Woźnica konie popędził.
— Ot, i młyn, pewnie wieś niedaleko — zauważył Wacław.
— A to przeklęty młyn. Wsi tu na dziesięć wiorst niema. Otóż straszydło, Bóg wie, jakim cudem — ze sto chyba lat.
— Ach! To ten, o którym jest jakaś bajka?
— Nie żadna bajka, panie, nie żadna bajka. Ja sam widział, jak on mełł — własnemi oczami widział — w tę noc, kiedy nieboszczka pani umarła. Ja wtedy z telegrafu wracał.
Głos zniżył i biczem przeżegnawszy konie i drogę przed sobą, mówił:
— Wracam, i ledwiem z lasu wyjrzał, patrzę, śmigi się kręcą — a nawet i liść się nie ruszał, taka pogoda cicha była. Strach mnie taki zdjął, żem stanął — za majątek nie ośmieliłbym się około tego straszydła jechać. I patrzę i patrzę, a te śmigi powolutku się obracają, bez szelestu i skrzypu, jak nietoperze skrzydła. Począłem pacierze odmawiać, trzy minęło — aż coraz wolniejąc, stanęły śmigi! Tedym przejechał.
— A że to ludzie cierpią takie baśnie, zamiast poprostu podpalić tę ruderę. Byłby koniec! — rzekł niecierpliwym, rozdrażnionym tonem Wacław, oglądając się na szkielet młyna, który właśnie mijali.
— Uchowaj Boże! Toć póki on stoi — póty w Gródku ród pański będzie. Takie jest zaklęcie przy założeniu.
— A jakby się spalił, tobyśmy wszyscy pomarli — roześmiał się Wacław. — Toby trzeba nielada epidemii. Ja mam dwóch synów, nas dwóch braci...
— Nie daj Boże złe zaczepiać! — mruknął furman.
Umilkli zupełnie. Dzień się kończył — z łąk wstawały chłodne opary i przysłaniały okolicę. Wacław się szczelniej otulił płaszczem i od zimnej wilgoci się wstrząsnął.
— Poganiaj! — mruknął do furmana.
Ale ten i bez rozkazu śpieszył do domu. Konie poczuły już stajnię i wyciągały co sił z błota — i rychło daleko za nimi został młyn — upiór.
Wreszcie wjechali między uprawne pola i furman rzekł:
— Ot, u nas we dworze się świeci!
Światełko zbliżało się, coraz wyraźniejsze, i wreszcie wjechali w topolową wysadę, w bramę, zatoczyli krąg i stanęli przed gankiem.
Dom zupełnie w ziemię wrósł, mchem porósł dach, słupy podjazdu się pochyliły — wydał się Wacławowi ruderą.
Gdy wysiadał z bryczki, drzwi się otworzyły, i stanął w nich Filip ze światłem i nie mówiąc, podał bratu rękę.
Weszli do mrocznej sieni, i Wacław rozbierając się z płaszcza, rzekł:
— Myślałem, że żywy nie dojadę. Opętany kawał drogi, a już gorszej chyba na świecie niema.
— Nam się zdaje fraszka. Przywykliśmy! — odparł Filip, siląc się widocznie na ton swobodny.
I takie ich było powitanie po dziesięciu latach.
— No, pokaż się, jak wyglądasz! — zawołał Wacław.
I stanęli naprzeciw siebie i spojrzeli w oczy. Wacław wyłysiał i twarz mu się rozlała. Blady był, jakby nalany, niezdrowej cery, oczy straciły blask i życie, nabrały za to ostrości i nieprzyjemnego chłodu. Lekko już się garbił, a około ust miał grymas, rodzaj nerwowego ściągnięcia muskułów, które nadawało twarzy przykry wyraz.
Filip wysechł i zczerniał — na jego nieładnej, z gruba ociosanej twarzy, mnóstw bruzd i zmarszczek się ryło, a w czuprynie czarnej, sterczącej jak szczotka, srebrzyło się wiele włosów.
Tylko w szczerych siwych oczach świeciło dawne zuchwalstwo i siła, a usta miały pogodny spokój wraz z wielką stanowczością.
— Zmieniliśmy się, i nie dziw! — rzekł.
— Ha! Ty przynajmniej na wsi uchowałeś zdrowie, a mnie miasto zjadło. No, jakże ci się powodzi?
— Ano — jestem na miejscu. To grunt.
— Ożeniłeś się, słyszę?
— Tak. Już pięć lat temu.
— Przedstaw-że mnie swojej pani. Pokaż dzieci.
— Żony niema w domu. Wyjechała do chorego ojca. Dzieci nie wiele, córka czteroletnia i chłopak dwulatek. Zabrała je ze sobą.
— A babka, jakże się miewa?
— Babka słaba. Nie wychodzi ze swego pokoju, w fotelu życia dobywa.
Cień przeszedł po czole Wacława. Czuł, że nie do domu, ani do swoich przyjechał. Że brat go przyjmuje oficyalnie, sam jeden, jakby z obowiązku gospodarza domu. Zagryzł wargi, i zimne jego oczy zamigotały złym ogniem, pokonywał się jednak, ukrył wrażenie i rzekł:
— Szkoda. Bardzo mi przykro, że twej rodziny nie poznam.
— A tobie jakże się powodzi? — spytał Filip.
Usiedli w saloniku, który w niczem się od czasów ich dzieciństwa nie zmienił. Te same sztychy i portrety po ścianach, te same stare meble i kominek, w którym gorzały duże kłody smolne, te same po stołach albumy i książki — arcydzieła ojczystej literatury. Wacław się obejrzał wokoło. Ubogo było, dość pusto, ale czysto, tylko sufit był jeszcze niższy, a podłoga w wielu miejscach łatana ze starości.
— Jak mi się powodzi? — powtórzył, jakby się budząc ze snu. — Ano, niczego sobie. Jestem prezesem sądu w Tule, mam Włodzimierza i Annę i rangę radcy. Tylko praca ciężka i życie dużo kosztuje. Trudno zebrać i odłożyć. Stosunki mam duże, dom otwarty, jest o czem myśleć. To nie to, co siedzieć na majątku. Ty pewnie zbierasz i odkładasz?
— Ja! — roześmiał się Filip. — Zanimbym zbierał, tobym przedewszystkiem długów się pozbywał. Ale te mnie nawet do śmierci nie opuszczą.
— No, przecie musiałeś wziąć posażną żonę?
— Nie. Inom szczęście z nią poślubił — a ona biedę ze mną.
— Tegom się nie spodziewał. Myślałem, że otrzymawszy Gródek — jak darmo — fortuny się dorobisz! A cóż porabia Jadwisia?
— Służy! Nauczycielką jest w Warszawie. Bywa u nas latem.
— Dobrze zarabia?
— Pięćset rubli rocznie.
— U nas brałaby tysiąc.
Na to „u nas” — usta Filipa zacisnęły się i poczerwieniała twarz. Jakby nie chcąc przedłużać poufnej rozmowy, wyjrzał do jadalni i rzekł:
— Kolacya podana. Musisz być głodny?
Gość zasiadł do stołu i wypił raz po raz trzy kieliszki wódki. Jadł nie wiele, rozglądając się po ścianach. Wisiała tam wielka mapa poglądowa Polski, „Rejtan” Matejki; „Czterech hetmanów” Kossaka; „Książę Józef z ręką na szabli”; „Cypryan Janczewski w czamarce” i „Lituania” Grottgera.
Wszystko znajomi dzieciństwa.
Wspomnienia szły ku niemu. Ten-ci sam dom był, gdzie był ukochany i szczęśliwy.
Ten sam dom — ale dla niego nie było już w nim kochania, ni szczęścia.
Naprzeciw niego siedział Filip posępny i jakby zmęczony przymusem obowiązku; stary lokaj go nie powitał nawet. Czuł się coraz bardziej obcym. Nikt go nie spytał o żonę i rodzinę, nikt się nim nie ucieszył. A on jechał tu pewny, że zapomnieli, pogodzili się z faktem dokonanym, że w nich krew przemówi, przyjmą go, jak swego.
— Czy tobie nie dziw, żem przez tyle lat nie zapomniał języka — spytał Filipa.
Tamten się lekko uśmiechnął.
— Więc ci się zdaje, żeś zapamiętał?
— Albo co? Źle mówię może!
— Ktoby nie umiał po rosyjsku, tenby twej polszczyzny nie zrozumiał.
— Bardzoś wymagający. Znam polaków w Tule, którzy wcale nie umieją po polsku się rozmówić. Ja trzymam „Kraj” i „Tygodnik”.
— A po co? — wyrwało się Filipowi nieuważnie.
— Po to właśnie, żeby nie zapomnieć języka.
— A jakbyś i zapomniał, jaka ci z tego będzie strata.
— Więc ty mi radzisz wyrzeczenie się narodowości?
— A po cóż ci ta narodowość w Tule? Dzieci twoje nie będą polakami, ani ty tutaj wrócisz.
— Dlaczego nie. Właśnie mam zamiar kupić tu w kraju majątek i dzieci moje będą tutejszymi obywatelami.
— Majątek kupić możesz na ich imię, ale oni przez to polakami się nie staną.
— Zobaczymy. Uważam, że przez te dziesięć lat nie postąpiliście naprzód w pojęciach.
— Nie! — odparł twardo Filip.
Wacław się roześmiał szyderczo.
— Nic więc dziwnego, że we wszystkiem upadasz i narzekasz na biedę. No, i bez mojej pomocy — nawet Gródka byś nie mógł utrzymać. Ręczę ci, że w moich rękach inaczejby wyglądał majątek.
— Pewnie, że inaczej! — mruknął Filip.
— To mi go odstąp!
Filip się wzdrygnął.
— Nie. Za nic. Żądasz spłaty tych dziesięciu tysięcy i te ci na Nowy Rok wypłacę. Zresztą moja bieda do mnie tylko należy. Nie proszę cię o pomoc.
— Ja też ci się nie narzucam.
Zapanowało przykre milczenie, które wreszcie Filip przerwał, siląc się na uprzejmość.
— Jeśli rzeczywiście majątku do nabycia szukasz, jest tu o mil siedm folwark, który kupiła jakaś generałowa z Kijowa i chce sprzedać.
— O to łatwo. Na licytacyach bankowych znajdę, jaki zechcę. Żyję dobrze z dyrektorem w Petersburgu i ten dla mnie żadnej usługi nie odmówi. Więc z pewnością mogę liczyć na te dziesięć tysięcy od ciebie, na Nowy Rok?
— Z pewnością.
— Jeśli ci trudno, to mi szczerze jak bratu wyznaj. Tyle lat przez wzgląd na babkę i ciebie, obchodziłem się bez tych pieniędzy, to i dłużej mogę dla rodziny to uczynić.
— Płaciłem ci przecie akuratnie procent.
— No, taki braterski procent. Wyznać musisz, żem był w interesie nie ciężki i okazałem dokumentnie, żem dla rodziny gotów do największych usług. Uczyniłem, co mogłem, żeby wam zapewnić spokój i dobrobyt i nic wzamian nie otrzymałem.
— My też względem ciebie żadnych grzechów nie mamy.
— Tak sądzisz? Nawet nie znajdujesz dziwnem, żeś mnie nie uwiadomił o swojem małżeństwie?
— Tyś nas o swojem też nie uwiadomił.
— Alem nie zapomniał, com winien rodzinie, w interesie działu majątkowego byłem jak najserdeczniej dla was usposobiony. A wy przez dziesięć lat nie daliście znaku życia, jakbym nie istniał.
— A tyś dał? — odparł Filip. — Zresztą o co się mamy spierać. Nie zmienimy warunków i stosunków.
— Czyli nie poczuwasz się względem mnie do żadnych braterskich i rodzinnych obowiązków? — spytał ostro Wacław.
— Tyś się sam od nas usunął pierwszy. Jakież mogą być stosunki? My z tobą nie pójdziemy, ty do nas nie wrócisz. Twój dom nie nasz dom, twoje bogi nie nasze bogi.
— Czyli wydajesz na mnie wyrok wykreślający z rodziny?
— Nie ja! Tyś sam wyrok wydał, a matka go potwierdziła. Ty jesteś czcicielem potęgi — my czcicielami podeptanych ideałów i przebrzmiałych haseł. Każdy życie układa jak chce, ale nie może żądać, by inni mu ze swych zasad ustępowali. Nie zazdrościmy ci, jeśliś szczęśliwy, ani boleć będziemy nad twoją niedolą, boś ty z nami ani się cieszył, ani płakał.
Wacław zerwał się z miejsca.
— Takie jest twoje zdanie. Za moją ofiarność i serce ubliżasz, odtrącasz. Nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości, abym i ja nie zapomniał, żeś ty mi bratem.
Ale i Filip, który na dyplomacyi mało się znał, stracił panowanie nad sobą.
— A cóż to! Myślisz, że nam honor i zaszczyt przynosisz. Wolałbym nie mieć brata, który nam srom i hańbę wniósł do nazwiska. Grozisz, że pokrewieństwa zapomnisz — mybyśmy radzi ciebie nie pamiętać, bo każde wspomnienie — to wstyd. A groźby żadnej od ciebie się nie boimy, bo nic gorszego już nam uczynić nie możesz, jak to, coś uczynił.
— Taak — a no, to zobaczymy! Wy jeszcze mnie przepraszać i błagać będziecie — ja ci to zapowiadam. Przekonałbym każdego rozsądnego, ale z tobą nawet dysputować nie myślę. To jednak pewna, że tak, jak ja postąpiłem, postąpiłby każdy człowiek honoru, i czas pokaże, kto z nas lepiej życie ułożył i kto do celu dojdzie. Proszę cię, wskaż, gdzie będę nocował, jestem zmęczony.
Filip zapalił świecę i zaprowadził go do rogowego gościnnego pokoju. Rozstali się w milczeniu, i Filip, cały jeszcze wzburzony, poszedł na drugi koniec domu i zapukał do pokoju babki. Zastał ją jeszcze ubraną i rzekł, stawiając świecę:
— Stało się. Nie wytrzymałem, a takem sobie wmawiał obowiązek gościnności i cierpliwość.
— Jak było? — spytała surowo.
Powtórzył całą rozmowę.
— Więc on śmiał czego innego się spodziewać? — rzekła. — Żebyś mu zmilczał, byłbyś tchórzem. Dobrześ postąpił.
— Ale wroga mamy.
— Ha, trudno — odparła zawzięcie. — Paktować nie będziesz. Zapłacisz mu, co się należy i więcej nie ujrzą go nasze oczy. Skąd zbierzesz te pieniądze?
— Powiększam bankową pożyczkę.
Przeszedł się po pokoju i spytał:
— A jeśli on jutro zechce się z babunią widzieć, co mam powiedzieć?
— Nie będę słabsza od ciebie. Niech przyjdzie. Muszce trzeba było tej przykrości oszczędzić. Dzieci do niego nie dopuścić, ale my dwoje musimy tę zgryzotę znieść! Niech przyjdzie do mnie.
— Chyba po naszej rozmowie, nie ośmieli się babuni na oczy pokazać.
Mylił się Filip, gdyż nazajutrz po herbacie ozwał się Wacław:
— Czy babka nie bywa w jadalni?
— Jada u siebie.
— Kiedyż się będę mógł z nią zobaczyć?
— Kiedy zechcesz. Mówiła, że cię przyjmie.
— A więc zaraz, bo chciałbym dzisiaj wyjechać.
— Mieszka, gdzie zwykle. Ja tymczasem do gospodarstwa zajrzę.
Gdy Wacław wszedł, zastał staruszkę przy robocie. Robiła włóczkowy kaftanik dziecinny na drutach. Pomimo siedemdziesięciu kilku lat, obywała się jeszcze bez okularów.
Pocałował ją w rękę i rzekł:
— Babunia wcale nie postarzała! Tak ślicznie wygląda.
— O tobie tego powiedzieć nie można! I zestarzałeś i zły masz wygląd. No, nie dziw! Nie słodko ci bywa w głębi duszy.
— Każdy ma swoje zgryzoty. Pracę mam też bardzo wyczerpującą i ciężką.
— A to czemu? Powinni ci dać jaką wygodną synekurę...
— Nigdym się za synekurami nie uganiał. Mało kto z urzędników tyle pracuje, jak ja. Mozolnie i uczciwie zdobyłem stanowisko — nie potrzebowałem nigdy protekcyi.
— Wierzę — masz przecie zasługi...
Krew uderzyła do skroni Wacława.
— Więc i babunia mnie potępia?
— A któż cię nie potępi? Możeby matka znalazła w sercu pobłażanie, gdybyś jej nie zabił. Oprócz niej, nikt słowa na twoją obronę znaleść nie może, chyba tobie podobny. Wyrzekłeś się swego Boga, swego kraju, swej mowy i obyczaju, dla rozpustnicy.
— Babuniu, to moja żona!
— Była przedtem twoją kochanką, nie droga jej cześć — zresztą ja, matka ojca twego, mam prawo nagą ci prawdę mówić i karcić. Sumienie ci tak samo powie — a ja jestem sumieniem waszem. Podeptałeś wszystko dla szału i dla kobiety — pamiętaj, że ta kobieta stanie się twoją klątwą i pomstą Bożą nad tobą. To nic, że wysoko stoisz i sądzisz się silnym, to nic, żeś zdobył karyerę, sławę, honory i rangi — to nic, że masz rodzinę, dzieci i przyjaciół! Nic i nikt ci nie pozostanie. To ja ci przepowiadam, ja, sumienie wasze. Nad grobem stoję — ale jeszcze ujrzę sprawiedliwość Bożą nad tobą. Słyszałam, żeś się na Filipa odgrażał i teraz mienisz się ze złości na mnie i odjedziesz ze wściekłością na nas i mścić się będziesz. A ja ci powiadam, że przyjdzie dzień, gdy przejrzysz i nas zrozumiesz i pożałujesz życia, ale wtedy już będzie zapóźno! Tyś już wziął swoje srebrniki!...
Wacław zerwał się z miejsca i słowa nie rzekłszy, wyszedł. Kipiał w nim wulkan. Poszedł do swego pokoju, prędko zebrał rzeczy i kazał wołać Filipa.
— Proszę cię o konie! — rzekł lakonicznie.
— Zaraz! — odparł tamten.
Przez pół godziny, zanim zaprzężono, stał Wacław w oknie i patrzał ponuro przed siebie. Gdy bryczka stanęła pod gankiem, prędko się ubrał i wyszedł. Spotkał w progu brata.
— Dziękuję ci za gościnę i więcej już o nią nie poproszę! — rzekł z szyderczym uśmiechem.
Filip tylko ramionami ruszył i na tem się rozstali.
Całą drogę do kolei Wacław przeżuwał wściekłość, układał plany odwetu, potem się powoli uspokajał, przychodziła refleksya — ostygał.
Ostatecznie, czy można takich półgłówków brać na seryo? Filip był osioł, bydlę robocze, zdziczałe na partykularzu, babka — zdzieciniała fanatyczka. Nierozsądnie zrobił, że ich zaczepiał, że pojechał, że spodziewał się czegoś rozsądnego od takich.
Albo to mogą go nawet zrozumieć!
A przecież nie daruje im, przytrze rogów, ale zimno, spokojnie, powoli.
Gdy znalazł się w wagonie, zupełnie wrócił do równowagi, myślał tylko, czy żonie opowiedzieć przyjęcie i jak.
Dalej, dalej wiózł go pociąg na wschód i rad był, że się oddala. Gdy się zbliżył do Tuły — całe to przejście robiło mu wrażenie zmory, nie chciał o niem myśleć.
Nareszcie stanął na miejscu. Wracał wcześniej, niż zapowiedział i wyobrażał sobie, jak się zdziwią w domu, bo depeszy nie wysłał z drogi.
Zadzwonił do drzwi, słychać było w mieszkaniu gwar dzieci, śmiechy i bieganinę, ale nikt nie otwierał. Po chwili, zniecierpliwiony, zadzwonił mocniej, lecz dopiero po niejakim czasie otworzono.
Służący, na jego widok, zmieszał się, wyprostował i natychmiast nizko się ukłonił.
— To barin — wybełkotał. — My nie spodziewali się.
— Widzę, bo się nie spieszycie z otwieraniem. Znoś rzeczy z sanek.
Dzieci z głębi zaglądały i poznały ojca. Ukazały się też zaraz i hałaśliwie poczęły go witać. Najstarszy Alosza, ziajany i spocony, rzucił się mu na szyję, młodszy, Kola, uczepił się ręki, a malutka Natasza, krzyczała, nie mogąc się docisnąć.
Ucałował każde po kolei i rzekł wesoło:
— No, prowadźcie mnie do matki.
— Niema mamaszy! — oznajmił Alosza.
— Wyszła?
— Ehe! Pojechali. Czworo sań — jeszcze wczoraj — na bal do Kniazia tego, co ma rysaki. Pojechali — i ciotka Natasza i dziadzia Kostia, a pan Fomow powoził sam — swoją siwą kobyłą — i powiózł mamaszę.
Przykry zawód odbił się na twarzy Wacława.
— No, to dajcie mi się przebrać i poproście cioci Pełagiei, żeby mi dała co zjeść.
— Oho, niema już cioci Pełagiei, mamasza ją wypędziła — raportował Alosza, a Kola dodał, chcąc go przekrzyczeć:
— Pojechała ze zwoszczykiem, z czemodanem, i ze wszystkiem. Oho, już trzy dni temu...
— Co? Co ty pleciesz? Gdzie pojechała?
— Mamasza krzyczała: Idź k’czortu! Ciocia płakała, modliła się, całowała mamaszę w kolana, a potem poszła do siebie i upakowała się.
— Niema cioci! Ja chcę do cioci! — zanosząc się od płaczu, piszczała Natasza.
Zdumiony, przerażony, patrzał Wacław po dzieciach. Zobaczył dopiero teraz, że Alosza miał na policzku czerwone znamię od ukąszenia, że Kola miał szramę przez cały policzek — krwawą — od paznokci, czy bata, że obadwa mieli ubranie podarte i brudne, a Natasza włosięta rozczochrane, a fartuszek oblany jakimś czerwonym sokiem.
— A was kto tu dogląda? — spytał.
Tu Alosza umilkł, a Kola rzekł tryumfująco:
— Mademoiselle chodziła za nami, ale że nam dokuczyła, więc ją Alosza zamknął w łazience. My papaszy damy zjeść, bo mamy klucze od spiżarni. Wykradliśmy mademoiselle!
I dumny z tego czynu, opowiadał dalej.
— My już byli w spiżarni. Wiemy, co tam jest. Chodź, popatrz, my tobie damy — warenia (konfitury). My i wódkę pili! A potem bawili się w zwoszczyków.
Zrozumiał tedy szramy i rany, i czem był poplamiony fartuszek małej.
Zwrócił się do lokaja, wnoszącego kuferek i spytał ostro:
— Co się tu dzieje? To tak pilnujecie domu, jak nas niema. Francuzka zamknięta w łazience, dzieci rabują spiżarnię — a wy co robicie?
— Ja, barin, ja barin — jąkał służący — mnie pani uwolniła do żony. Ja tylko co wrócił!
— A kucharka, a służąca, gdzie są?
— Zapewne do pralni poszły.
Rozgniewany poszedł Wacław, i przedewszystkiem uwolnił francuzkę z więzienia. Była to młoda, szykowna paryżanka, która przyjechała do Rosyi w nadziei złowienia jeśli nie męża, to bogatego kochanka, i funkcye swe pedagogiczne spełniała bardzo pobieżnie i powierzchownie.
Wypuszczona na wolność, poczęła spazmować i narzekać na dzieci, przedewszystkiem na Aloszę. Ale chłopak odzyskał rezon, i zuchwale się bronił.
— To mademoiselle mnie oskarża — aha — a jak wczoraj mademoiselle poszła wieczorem z Perfiłowem na spacer, nas zamknęła, a Anuszce zostawiła klucze i Anuszka z Gregorem i z Maszą się spiły — i całą noc hulali — to mademoiselle zakazała nam to gadać.
— Mon Dieu, quel monstre, cet enfant! — jęknęła francuzka.
Wacław widząc, że nie wybrnie z tego śledztwa, sprawę krótko zakończył.
— Alosza i Kola — marsz do waszego pokoju, uczyć się i siedzieć cicho! A pani — niech się zajmie małą.
Chłopcy niechętnie mrucząc, spełnili rozkaz. Francuzka rada, że się burza skończyła, wyprowadziła płaczącą Nataszę. Wacław został sam w mieszkaniu, które wskutek samowoli dzieci wyglądało, jak po trzęsieniu ziemi.
Gregori począł sprzątać i porządkować, zjawiła się kucharka i służąca, ale ten powrót do domu był tak różny od tego, którego się Wacław spodziewał, że już on ani jeść, ani odpoczywać nie pragnął, tylko się zamknął w gabinecie i rozmyślał. Że żona dała się namówić na ten bal, od którego się wymawiała, z powodu jego nieobecności — to mniejsza. Tylko dziwna, że pojechała z Fomowem.
Fomow po sprawie w Penzie, zniknął na całe lata z widnokręgu, odsiadywał pokutę, gdzieś w Polsce, na urzędzie naczelnika powiatu. Niedawno zjawił się w Tule. Roztył i zbogaciał, miał już w Polsce dwa majątki i cuda opowiadał o karyerze — tam — w Priwiślinju. Ale się zanudził za swoimi — mówił — więc rzucił to Eldorado i dostał posadę wicegubernatora. Zadawał szyku, bawił się, hulał, sypał pieniędzmi, mile go przyjęto.
Ale Szaszeńka przyznała się mężowi, że go nie cierpi, że jej przypomina tak ciężkie chwile, że z największym przymusem znosi jego towarzystwo.
Cóż się więc stało, że z nim właśnie pojechała na ten bal.
Ale najdziwniejsze było wydalenie Pełagii.
Po namyśle Wacław doszedł do przekonania, że dzieci przekręciły całe zdarzenie. Zapewne Pełagieja wyjechała w odwiedziny do familii, i Szaszeńka nierada ją opuściła. Boć Pełagieja była duszą domowego ładu i życia. Ona zarządzała służbą, kuchnią, porządkiem, ona doglądała dzieci, ona dogadzała Szaszeńce, ścierała prochy z pod jej stóp, jak pies była do niej przywiązana, ubóstwiała ją bałwochwalczo. Nie rozumiał nawet, jak bez Pełagiei dom ich mógł istnieć, a Szaszeńka przeżyć jeden dzień. Zawołał lokaja.
— Gdzie wyjechała Pełagieja Fokowna? — spytał.
— Nie wiem, barin! — odparł i stał, czekając, by go badano.
Ale Wacław, coraz pewniejszy, że wróci rychło, dodał:
— Uważaj, żeby ciepło było w domu, niech Masza przygotuje dobrą kolacyę i daj mi świecę do biura.
I spokojny, zabrał się do przeglądania papierów, nagromadzonych w czasie jego nieobecności i oczekiwał powrotu żony z balu. Było po północy, gdy huczno i szumnie przeleciało przez ulicę kilkoro sań — i jedne zatrzymały się przed ich domem. Wstał i wyszedł do przedpokoju; jak za młodych lat biło mu serce do tej kobiety, którą się nigdy nie mógł dosyć nacieszyć. Otworzył sam drzwi, chciał jej zrobić niespodziankę, ale już stróż musiał się wygadać, bo rozmawiała z nim na dole.
Wchodziła wolno na schody, ujrzała go i rzekła:
— A toś się pośpieszył. Chybaś z drogi wrócił?
— Ano widzisz! Taki mąż ze mnie, co nawet urlopy skraca. Cóż, dobrześ się bawiła?
— Ach — tak sobie. Musiałam się trochę rozerwać po tej awanturze z Pełagieją.
Zrzuciła ze siebie futrzaną rotundę i ukazała się w całej okazałości. Piękna była zawsze, pięknością dojrzałą, majestatyczną. Bardzo gustowny balowy strój podnosił jeszcze to piękno. Na niego wionął zapach perfum, gorąco obnażonych ramion — objął ją w pół i całował. Przyjmowała pieszczoty obojętnie, raczej ze znudzeniem, wreszcie usunęła mu się i rzekła:
— Dajże pokój. Upadam ze znużenia. Posłuchaj raczej historyi z Pełagieją.
— Prawda! Dzieci mi tu plotły, żeś ją wypędziła. Cóż się stało? Czy się jej zachciało jechać do którejś cudownej Bogarodicy, czy do krewnych?
— Wcale nie. Ja ją wygnałam precz.
— Ee, żartujesz! Przecież się dwóch dni bez niej nie obejdziesz?
— Ha, to trudno. Ale mając dzieci w domu coraz starsze, nie mogłam tolerować takiej ohydy.
— Jakiej?
— Zastałam u niej piewcę (śpiewaka) z soboru, oboje pijanych do bezpamięci, o jedenastej w nocy.
— U Pełagiei? To być nie może! Jakto, samaś na własne oczy widziała, czy ci kto mówił?
— Kiedy ci mówię, że zastałam, to po cóż pytasz czy mi kto mówił?
— Pełagieja! Pijana! I piewca u niej! Wszystkom przypuszczał, ale tego nie! I cóż ona?
— Ona uderzyła w pokorę i płacz, alem naturalnie nie dała się wzruszyć. To było zanadto ohydne!
— I gdzież się wyniosła?
— Albo ja wiem? Dałam jej tysiąc rubli i kazałam iść precz, żeby nasze oczy jej więcej nie widziały. Zapewne schroniła się gdzieś na wsi.
— A piewca?
— Co mnie to bydlę może obchodzić. Szczęściem, że było to w nocy i służba nie widziała, jak wchodził i wychodził. Ładna byłaby plotka na całe miasto.
— To jest coś monstrualnego! Tyle lat nie było najmniejszej poszlaki. W ogień bym rękę kładł za tę kobietę. No, a teraz, co będzie bez niej. Nie wiesz, com w domu zastał dzisiaj. Dzieci pokaleczone, służba rozpierzchła, francuzkę Alosza zamknął w łazience, śpiżarnię te smarkacze zrabowały, piły wódkę, umazały się sokami i konfiturami, w domu ruina i bezład.
— A gałgany! Dałeś im w skórę?
— Nie! Wiesz, że nigdy ich nie biję!
— Naturalnie. To twoje bóstwa! Ale ja ci dziś zapowiadam, że mam dosyć ich panowania w domu i raz się to twoje pieszczenie skończy. Do chłopców trzeba wziąć guwernera, któryby ich ostro trzymał i swawolę ukrócił! Ja mam dość tego piekła w domu!
— Ależ, Saszeńka, przecie ty się niemi nie turbowałaś nigdy.
— Ale dokuczyły mi dosyć. Nie turbowałam się i turbować nie myślę. Wiesz, że nie cierpię bachorów. Nie jestem stworzona na samicę!
Rozebrała się i położyła do łóżka. On chodził po sypialni — odurzony.
Jakże inny był powrót do domu od tego — marzonego.
— Ano, poszukamy guwernera, kiedy chcesz. Chociaż Kola jest jeszcze tak mały...
— Niema co szukać. Trzeba wziąć Tercewa.
— Co? A toć go wygnali z uniwersytetu za socyalizm, awantury i burdy nocne!
— Et, wierzysz, co prawią stare mantyki. Chłopak ostry i zuchwały, to się nie podobał grzybom, urzędnikom i profesorom. A właśnie takiego zucha dla chłopców trzeba, jeśli mają z nich być ludzie, a nie takie mazgaje, jak ty. Tercew jest człowiek trzeźwy, a chłopcy po tobie mają dosyć sentymentalizmu i miękkości. Sukcesya — w życiu niepopłatna.
Zwiesił głowę i po chwili rzekł cicho:
— A jednak pokochałaś mnie dla tych niepopłatnych przymiotów — i one nas połączyły.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Jeszcześ się roztkliwił bardziej, tam u rodziny. Cóż, dali ci pieniądze?
— Będą na Nowy Rok.
— Szkoda.
— Dlaczego?
— Bo było lepiej wziąć majątek. Oczywiście, oszukali cię w dziale, jak sami chcieli. Dzieci niby kochasz, ale o ich przyszłość wcale nie dbasz. Zostawisz im po sobie — figę. A to wszystko, żeby wzbogacić rodzinę, która drwi sobie z ciebie, jak z głupca.
Milczał, chodząc ciągle wzdłuż pokoju.
Nagle spytał:
— Czy to prawda, żeś na bal pojechała z Fomowem?
— Któż ci to mówił?
— Alosza.
Roześmiała się i ruszyła ramionami.
— Myślałam, że mała Natasza — odparła.
Potem ziewnęła zmęczona i znudzona.
— Spać mi się chce. Proszę cię, jutro umów Tercewa i zapowiedz służbie, żeby mnie nie budzili przed południem. Te tysiąc rubli dla Pełagiei wzięłam na parę dni u starego Jermołowa. Załatw to z nim sam. Dobranoc ci!
I ułożyła się do snu.
Nazajutrz rano Wacław poszedł do sądu, a skończywszy obowiązkowe zajęcie, pojechał na poszukiwanie Tercewa, do mieszkania jego ojca, duchownego „ojca Nikanora,” proboszcza jednej z przedmiejskich cerkwi.
Ale Siergiej, piąta latorośl tego rodu, po wypędzeniu z uniwersytetu i powrocie na łono rodziny, rzadko bywał w domu, i ani rodzice, ani siostry nie wiedziały, gdzie jest obecnie. Obiecano go szukać i przysłać do pana prezesa.
Ztamtąd ruszył Wacław do Jermołowa. Był to bogaty kupiec, trochę lichwiarz. Zastał go na progu domu. On sam, gruby kacap, w zatłuszczonym tułubie i lisiej czapce, a obok niego równie gruba — i w futra otulona małżonka — oboje z miotełkami w ręku. Przed domem stał ogromny ich ryży ogier w sankach.
Pozdrowili się i Jermołow oznajmił:
— My z Katinką do bani się wybrali.
— Nie zatrzymuję. Wstąpię jutro. Chciałem uregulować rachunek tysiąca rubli, które u was, Maksim Teodorowicz, wzięła moja żona.
— Wy będziecie płacić, Winczesław Sewerynowicz? dajcie pokój! — żachnął się kacap.
— Dlaczegóż nie? Zawsze za żonę odpowiadam! — odparł Wacław z uśmiechem.
— Nie trzeba, nie trzeba. Żona nie powinna pożyczać, a jak pożycza, to niech sama płaci — z grubym śmiechem odparł stary, sadowiąc się na sanki.
Wacława uraził ten śmiech i ton. Zrozumiał, że sprytny oszust, korzystając z gwałtownej potrzeby Saszeńki, bez miłosierdzia obdarł ją na procentach i dlatego nie chciał, by on rachunek regulował. Rzekł tedy dość sucho:
— Na ten raz będzie po mojemu. Jutro rano będę u was i interes załatwię. Do widzenia.
— Jak chcesz, miły mój! Jak chcesz! — zakończył Jermołow, i rozjechali się.
Wacław wrócił do domu i zastał zupełne bezkrólewie i Saszeńkę w najgorszym humorze.
Obiad nie był gotów, mieszkanie źle sprzątnięte, dzieci osowiałe i głodne, służba rozstrojona. Saszeńka nie ubrana, nadąsana, przyjęła go opryskliwie.
— Patrz, co się tu dzieje i powiedz, czy tu można żyć! — napadła na niego.
— Spodziewałem się tego, po usunięciu Pełagiei. Zanim ją wypędziłaś — trzeba się było zastanowić.
— Nie wspominaj mi tej wiedźmy i zamiast moralizować, daj radę. Ja tu nie zostanę, jeśli ma być taki porządek!
— A no, weź jaką gospodynię do zarządu domem.
— Byłeś u Tercewa?
— Byłem, alem go nie zastał. Ma się tu zgłosić.
— Gospodynie radzisz? A znasz jaką?
— Skądże? U mnie w sądzie nie bywają takie kandydatki.
— Masz humor do żartów. Ja nie. Niby najstosowniejby było dostać jaką ubogą krewnę. Może ty masz w swojej rodzinie coś stosownego.
Ruszył ramionami.
— Skądże ci ta myśl przyszła?
— Masz ton, jakby to było coś obraźliwego.
— Nie, ale to nie ma sensu.
— Dlaczego?
— Bo z mojej rodziny nikt tu nie przyjedzie.
— Bo co?
— Bo tu jest dla nich za zimno.
Spojrzała badawczo, czy żartuje, ale miał twarz bardzo poważną i smutną.
— Tyś jednak nie zmarzł dotychczas.
Lekki uśmiech przemknął mu po rysach i spojrzał na nią czule.
— Tyś mi była słońcem — rzekł.
— Et, ten mi prawi madrygały — wyrzekła niecierpliwie, przechodząc do jadalni.
Zasiedli do obiadu.
— A gdzież dzieci? — spytał zdziwiony.
— Będą jadały odtąd w swoim pokoju. Nie będę ich musztrować. Jest bona od tego, a ja chcę mieć choć u stołu spokój.
Nie śmiał zaprotestować, ale ścisnęło mu się serce na widok tylu pustych miejsc. Brakło mu dziecinnego hałasu i szczebiotu.
Po chwili ozwał się po francusku:
— Jermołow bardzo niechętnie przyjął moje pośrednictwo. Musiał okropne zedrzeć procenty?
— Nie wiem. Nie umawiałam się.
— Dlaczegóż tak się bronił, obstawał, żebyś ty sama płaciła?
— Tak? A no, to mi daj pieniądze. Sama załatwię.
— Jak chcesz. Nie cierpię tego bydlęcia i nie rozumiem, jak ty do niego trafiłaś.
— Pieniądze trzymają się takich.
— Tak. Złoto i błoto to nierozłączna para. Po rozpatrzeniu stu spraw, niby miłosnych, dziewięćdziesiąt ma za grunt pieniądze.
Mówił to obojętnie, myśląc o swym fachu jurysty, ale Saszeńka bystro na niego spojrzała i po chwili roześmiała się.
— Chyba Jermołow miłości w swe operacye nigdy nie wmiesza.
— To nie, ale z ilu on miłości skorzysta.
W tej chwili ozwał się dzwonek w przedpokoju, lokaj wyszedł i zaraz wrócił.
— Przyszedł pan Tercew, mówi, że go barin wzywał.
— To dobrze. Poproś go do gabinetu.
— No, chwała Bogu — rzekła Saszeńka. — Oswobodzi mnie od dwóch przynajmniej. Ciekawam, jak wygląda. Przyjdę mu się przypatrzeć.
Wacław dopił resztę likieru, pocałował ją w rękę i wyszedł z ciężkiem sercem.
— Żebym jej nie znał, nazwałbym potworem! — myślał. — Ale ona dzieci kocha, tylko za piękna jest, zanadto świetna, żeby się małostkami zajmować. No, Tercewa ja dopilnuję, nie dam dzieci zmarnować.
Wszedł do gabinetu i krytycznie spojrzał na przyszłego mentora.
Był to wątły, blady, z rzadkim zarostem, nizkiem czołem i zwierzęcą szczęką młodzieniec, ubrany nieporządnie, z czupryną, jak strzecha po burzy. Oczy miał zielone, zimne, szydercze i zuchwałe, usta wązkie, sarkastycznie uśmiechnięte, postawę pełną niedbałej dezinwoltury. Wstał na powitanie i rzekł z lekkim ukłonem:
— Podobno pan mnie chciał widzieć, więc jestem.
Wacław zrażony od razu powierzchownością, odparł zimno:
— Tak. Miałem zamiar powierzyć panu pod opiekę dwóch moich chłopców, ale to są małe dzieci, może dla pana za małe. Potrzebują więcej dozoru, jak nauczyciela z uciwersyteckiem wykształceniem. Zresztą wymagałbym, żeby kierunek wychowania był pod moim nadzorem.
Twarz Tercewa skurczyła się i zadrgała.
— Małych dzieci nie doglądałem nigdy. Spełnić mogę, co i ile mi będzie polecone, a co pan mówi o kierunku, to nie rozumiem, jaki ma sens. O ile pojmuję, mam uczyć chłopców czytać i pisać, gramatyki i rachunków, przygotować do gimnazyum, poza lekcyami chodzić z nimi na spacer, pilnować zabaw, czytać im bajki — czyli być domowym guwernerem jak jest mój kolega Zwierow u gubernatora.
— To Zwierow jest pana kolegą? Bardzo porządny chłopak.
Tercew się roześmiał.
— Każdy jest porządny, gdy ma co jeść — odparł.
— Ja powiem raczej, że każdy porządny człowiek ma co jeść.
— Wygodny aksyomat moralistów, którzy zawsze byli syci — odciął Tercew. — Albo pan zna, co jest głód? Głód nauki, głód stanowiska, głód swobody i woli, głód swobodnego głosu nawet. Takie głody, które człowieka zmieniają w kanalię, na którą potem wszyscy plują i łają!
— Wybaczy pan, ale jestem z fachu sędzią i ludzką nędzę i występki dobrze znam. Na poniewierkę człowiek sam zasłuży, tylko tego nie uznaje, z natury będąc niesprawiedliwym.
W tej chwili Saszeńka weszła do gabinetu. Tercew się na nią zapatrzył, wstał i ukłonił się — nagle spokorniały.
— Czy umowa już zawarta? — spytała z uśmiechem.
— Dotąd nie! — odparł Wacław. — Filozofowaliśmy.
— No, na to będzie dość czasu potem. Teraz najważniejsze, czy pan Tercew ma czas i ochotę zająć się chłopcami? To są urwisze, którym trzeba ostrej ręki i trzeźwego kierunku. Ofiaruję panu wynagrodzenie takie, jakie pobiera Zwierow u gubernatora i mieszkanie i utrzymanie. Jeśli zgoda, od jutra zająłby pan swój obowiązek.
Wacław chciał coś rzec, ale mu przerwała:
— Szczegóły potem się omówią. Czy przyjmuje pan?
— Przyjmuję! — rzekł Tercew, zupełnie innym, pokornym tonem.
— A zatem jutro czekamy pana.
Było to zakończenie audyencyi. Tercew zrozumiał, ukłonił się i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Wacław zawołał oburzony:
— Ależ, Saszeńka, tyś mniej go badała, jak lokaja. A to ma być przewodnik dzieci. Zasady jego są krańcowe, wygląda na skończonego anarchistę.
— Ty zawsze fantazyujesz. Taki on, jak wszyscy. Zresztą będziemy go mieli na oczach, i jak sobie coś niestosownego pozwoli — wygonimy. Jest czem się turbować. Zawsze lepiej chłopców utrzyma i pokieruje, jak ty. Potem pójdą do szkół. Te wszystkie twoje kierunki, zasady, to mrzonki! Czy ty dzisiaj nie pójdziesz do klubu?
— Nie mam ochoty. Rozstrojony jestem. Wolałbym spędzić z tobą wieczór.
— A ja właśnie wschodzę. Nadieżda Pietrowna przysłała po mnie. Chora jest, prosi, żeby ją odwiedzić. Idź do klubu, bo znudzisz się sam w domu.
Westchnął i po chwili milczenia rzekł apatycznym głosem:
— Może pójdę — potem!
Po chwili sam został w domu. Długi czas siedział zamyślony u biurka, patrzał na papiery urzędowe, ale mu się pracować nie chciało. Wstał i poszedł do pokoju chłopców.
Już leżeli, ale starszy jeszcze nie spał i poznawszy go, usiadł w łóżku i rzekł:
— Chodź, papasza i powiedz, czy to prawda...
— Co takiego? — spytał, siadając obok niego.
— Że ja polak?
— Kto ci to mówił?
— Mamasza. Ona zawsze na mnie krzyczy: „Ty przeklęta polska małpo”, a dziś, gdym trochę potrącił Nataszę, dała mi w twarz i powiedziała: „Ty, mierzawiec, nie rusz małej, bo ci zedrę tę skórę polaczka”. Po co ona mnie tak nazywa, mnie wstyd — i Kola się ze mnie naśmiewa i Borys od gubernatorów powiada, że ja świnia, bo ja się w świńskim kraju rodził. Ja im za to zęby powybijam!
Blady, oniemiały ze zgrozy Wacław patrzał na tego swego syna, najbardziej ukochanego z trojga i milczał, a chłopak rozdrażniony, z błyszczącemi oczami, czekał od niego poparcia, obrony, przed obelgą polskiej narodowości.
A ojciec, co mógł rzec wobec słów matki?
— Uspokój się, Alosza — rzekł wreszcie smutnym głosem. — Ja jestem polak, a przecie mnie tu szanują i poważają, a Polska wcale nie świński kraj, ale ruska prowincya i ty tam będziesz miał majątek — i jak będziesz dobrze się uczył, to na przyszłe wakacye zawiozę cię tam, żebyś poznał moje rodzinne strony. Śpij, Alosza, to żaden wstyd i hańba być polakiem.
I odszedł, nie mogąc znieść wzroku dziecka.
Tej nocy postanowił koniecznie kupić w kraju majątek, spędzać tam wakacye, dzieci ratować. Nazajutrz Saszeńka zażądała pieniędzy dla Jermołowa, więc dając je, rzekł:
— Moja najdroższa, przygotuj się, że zacznę bardzo się rachować i skąpić i na te pieniądze, które mi brat na Nowy Rok wypłaci, nie rachuj. Zagranicę na lato nie pojedziemy i mebli nowych nie sprawimy. Trzeba zbierać.
— Po co? Dla dzieci? Przecie masz ubezpieczone życie w czterdziestu tysiącach. Bez grosza nie zostaną.
— Ale ja za życia chcę dla nich jeszcze coś uczynić. Kupię majątek.
— Wcale niezły projekt. Masz coś upatrzonego? Gdzie?
— U nas w kraju, koniecznie. Alosza mi wczoraj ciężką rzecz powiedział. Za obelgę sobie ma, gdy go polakiem nazwą — mój syn!
— A ty go chcesz zrobić polakiem. Po co? Większy honor przecie ruskim być. Ale majątek tam kupić i owszem. Interes świetny. Fomow cuda opowiada, co on na tych handlach majątkami zrobił. Podobno, że w rok można grosz na groszu zyskać.
— Nie o zysk mi chodzi — mruknął niechętnie. — Fomow był urzędnikiem, a ja chcę być obywatelem.
— Bądź sobie, czem chcesz, byleś mnie tam nie ciągnął. Ja tam z tobą nie pojadę!
— Dlaczego?
— Posłuchaj, co Fomow opowiada o tej dziczy.
— Jeśli zdanie ci Fomow wyrabia, to milczę.
— Zdanie mam swoje własne, ale więcej wierzę, co do Polski w bezstronność Fomowa, jak w twoją i gnić tam na obczyźnie nie myślę.
Ale tobie ani kupować ziemi, ani pojechać tam nie bronię, bo rozumiem, że tobie może tam być przyjemnie.
Zamilczał, czując, że nigdy się nie zrozumieją i z ciężkiem sercem odszedł do swego zajęcia.
Tegoż dnia Tercew wprowadził się do domu, zajął pokój Pełagiei i dzieci wziął pod swoją opiekę. W jakiś czas potem urzędowe sprawy powołały Barcikowskiego do Petersburga. Zabawił tam dłużej, jak zamierzał, goszczony uprzejmie u Morduchowa, wszędzie dobrze przyjęty i widziany.
Napomykał minister, że czeka na niego awans do stolicy i ta nadzieja, pochlebstwa niższych, uprzejmość wyższych, zatarły potrosze zgryzotę, która powoli, ostatnimi czasy ogarniała mu duszę. Jakby odżył i pokrzepił się.
Żałował tylko, że nie zastał młodego Morduchowa — wyjechał był do dóbr na prowincyę. Za powrotem zastał i w domu lepszy duch. Saszeńka była wesoła i czuła, dzieci dużo sforniejsze, zamiast nieznośnej francuzki, zastał podstarzałą siostrę Tercewa, zarządzającą domem.
Na twarzach, w obejściu znajomych, kolegów, czuć było, że wieść o awansie już ich doszła. Był fetowany, witany z czcią uniżoną. To mu do reszty zatarło czarne myśli i był, jak nigdy swobodny i wesół, rad ze siebie i doli. Fomowa nie zastał już w Tule i dowiedział się, że musiał wyjechać napowrót do błogosławionej polskiej ziemi po okropnej pijatyce i nocnych burdach.
— Ten jest niepoprawny! — rzekł do żony, gdy się o tem zgadało pewnego wieczora.
— Szeroka natura! — odparła, dość pobłażliwie.
— Ale, nie mówiłaś mi, że Morduchow Maksym tu był. Zapewne złożył ci wizytę?
— Był. Bardzo żałował, że ciebie nie zastał, ale się spodziewa, że po Wielkiejnocy przeniesiemy się do Petersburga.
— Mam nadzieję. Cieszysz się?
— Naturalnie. Zbrzydł mi już tutejszy partykularz i plotki.
— Wiesz! Zdaje mi się — ale nie jestem pewny, żem widział Pełagieję w Petersburgu.
Ruszyła ramionami tylko.
— A Tercew? Dobrze się sprawia?
— Dobrze. Swoje robi i nie narzuca się.
Wszystko tedy było pomyślnie. Dopiero po kilku tygodniach, około Nowego Roku, raz na ulicy, zaczepił go Jermołow:
— Cóż, Winczesław Sewerynowicz, tak wam pilno było płacić za żonę — i ustaliście.
— Jakto? — zdumiał. — Tegoż dnia wręczyłem żonie pieniądze, boście woleli się z nią rozrachować.
— Aha, żona wzięła pieniądze! No — to i dobrze.
I poszedł stary kacap dalej.
Wieczorem Wacław zagadnął żonę:
— Czego się Jermołow mnie czepił dzisiaj o te tysiąc rubli Pełagiei? Przecie zapłaciłaś?
— Naturalnie! — odparła i oczy jej błysły gniewem. — A! stary szelma śmie się upominać!
Umilkła i patrzyła ponuro przed siebie.
Po chwili rzekła:
— Wiesz ty! Jabym chciała pojechać na parę dni do Petersburga. Przed świętami i karnawałem trzeba się ogarnąć, dla dzieci coś przywieźć.
Skrzywił się i spytał:
— Ileż ci na to trzeba pieniędzy?
— Nic! Cóż ty myślisz, że nie mam oszczędności? Ty sobie zbieraj na majątek!
Ucałował jej ręce, wdzięczny za tę poczciwą myśl, a ona mówiła dalej:
— Mam bilet wolnej jazdy — mieszkanie nic mnie nie będzie kosztować, bo mnie ciotka frejlina do siebie zaprosiła. Zabawię najwyżej tydzień.
— To jedź, Saszeńka, jeśli ci to miłe!
Uśmiechnęła się dziwnie, ale nie była już wesoła tego wieczora, aż się zdziwił i zrobił uwagę.
— Mam migrenę! — zbyła go.
Nazajutrz wyjechała. Dom wydał mu się pustynią, wieczorem zamiast iść do klubu, wstąpił do chłopców, żeby wejrzeć, co Tercew porabia. Zastał u niego Zwierowa. Obadwaj palili papierosy i dysputowali zawzięcie. Kola przeglądał jakąś książkę z rysunkami, Alosza, podparłszy brodę pięściami, przysłuchiwał się rozmowie studentów.
— Tak ja ją za spódnicę... i oberwał! — usłyszał Wacław dalszy ciąg opowiadania Tercewa, a Zwierow przerwał śmiechem.
— Na ulicy? To ci było pilno!
Przerwali na wejście Barcikowskiego, ale on na nich nie patrzał, ale na Aloszę, który nie ucieszył się na jego widok, nie skoczył z powitaniem, tylko się zmarszczył, jakby z niechęcią, że przeszkodził mu słuchać zajmującej rozmowy.
— Dobry wieczór, panom! Dla czego pan nie każe dzieciom spać się kłaść, panie Tercew, a sami nie przyjdziecie na gawędkę do salonu. Co ty za obrazki przeglądasz, Kola?
Dzieciak pokazał mu książkę. Była to ilustrowana anatomia. Studenci spojrzeli po sobie, wstali i Zwierow począł się żegnać.
— Zagadaliśmy się — rzekł — i nie zauważyłem, że tak późno. Spokojnej nocy.
Gdy wyszedł a chłopcy poszli spać, Barcikowski odezwał się:
— Jakże panowie mogą prowadzić przy dzieciach nieprzystojne rozmowy i dawać im do rąk takie książki?
— Albo to źle, że wcześnie życie poznają? Zona pańska mi przykazała: niech lepiej za wiele znają, niż za mało. Ale zresztą, albo oni co rozumieją? — odparł Tercew lekceważąco.
— Ale ja podobnego systemu nie aprobuję i usilnie pana proszę o większą uwagę, co dzieci słyszą i na co patrzą. Takie książki powinny być pod kluczem!
— Dobrze! Zamknę! — zamruczał Tercew.
Wacław wyszedł do pokoju chłopców.
— Pacierz zmówiliście? — spytał Aloszy.
— Tak — odpowiedział, ale jednocześnie Kola zawołał:
— Nie. My już dawno nie mówimy pacierza.
— Dlaczego kłamiesz? — ostro zagadnął Aloszy Wacław.
— A ty także do cerkwi nie chodzisz! — odparł chłopak zuchwale.
— Tobie nic do tego. Ty masz pacierz odmówić codzień.
Nadąsany Alosza przeżegnał się, zwrócił ku ikonom i zaczął prędko recytować modlitwę, ale w połowie się zająknął, urwał i rzekł obojętnie:
— Będzie dosyć. Zapomniałem resztę, a ty mi nie przypomnisz, bo nie umiesz i tyle!
Wacław zawołał siostrę Tercewa i kazał jej codzień pilnować pacierza chłopców, a na pożegnanie rzekł surowo do Aloszy:
— A ty bądź posłuszny i milcz, bo jeśli jutro gładko pacierza nie zmówisz, rózgą ci przypomnę.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Alosza się odezwał:
— Co jemu, odszczepieńcowi, do naszego pacierza?
— Cicho, modlić się! — zawołała Tercówna.
Chłopcy ziewając powtarzali słowa, gdy na progu stanął Tercew, z papierosem w zębach, cynicznie uśmiechnięty.
— To ci dopiero głupia forma. Czajnik z takiej samej blachy, co i ta ikona. Ty, Wiera, nalej mi herbaty do czajnika, ja się do niego pomodlę.
Alosza parsknął śmiechem.
— Siergiej — nie bluźnij. Bóg cię skarze! — oburzyła się Wiera.
— Głupia ty. Żeby kto miał karać — to trzeba, żeby istniał. A Boga ludzie wymyślili, żeby pieniądze głupim wyciągać i rządzić! Wszystko to brednie. — Wyplunął papieros w stronę ikony i cofnął się do swego pokoju.
Nazajutrz, gdy Wacław przyszedł, by dopilnować pacierza, Alosza rzekł:
— Każesz się modlić, to czemu kiedy pana Boga nie pokażesz? Co ja mam gadać i kłaniać się niewiedzieć do kogo i komu.
Rozdrażniony do żywego, Wacław krnąbrnego chłopca wziął za kołnierz i pierwszy raz w życiu uderzył. Ale to lekarstwo odniosło zły skutek. Alosza począł wyć, krzyczeć, kąsać go po rękach i jak zły kot się bronić.
— Nie masz prawa mnie do modlitwy pędzić. Ty nie naszej wiary, i uczyć jej nie możesz.
Naturalnie Wacław go pokonał i chłopak dostał taką bastonadę, że umilkł, w kąt się zaszył i tylko złemi oczami, z podełba na ojca patrzał, ale odchodząc, zrozumiał Wacław, że teraz tylko grozą i biciem wolę swą utrzyma, że jego pierworodny wrogiem mu jest.
— Byle Saszeńka wróciła, wygonię Tercewa. To on gubi te dzieci! — myślał oburzony.
Ale Saszeńka wróciła w różowym humorze, i na opowieść roześmiała się pobłażliwie.
— Patrzaj, jaka tęga sztuka z chłopca. Nad wiek rozwinięty, szelma! Zobaczysz, że będą z niego ludzie. A cóż Tercew zawinił? Toć smarkacz prawdę rzekł. Wierzysz ty bardzo w Boga, albo ja?
Machnęła ręką i dodała wesoło:
— Albo i to, czy nie prawda, że ty naszego pacierza nie umiesz? Daj ty pokój z tem apostolstwem. Patrz, com przywiozła z Petersburga.
I pociągnęła go do sypialni, zaczęła wypakowywać kufry, opowiadać, gdzie była, co widziała. Miała nowe suknie, masę cennych drobiazgów, zabawek, prezentów świątecznych.
— Musiałaś się chyba zapożyczyć! — zawołał zdziwiony.
— Bądź spokojny. Płacić za mnie nie będziesz — odpowiedziała swobodnie.
— A no, i jeszcze mam dla ciebie dobrą nowinę — dodała po chwili. — Widziałam dyrektora tulskiego banku i mówiłam z nim o twej chęci nabycia majątku tam w zachodnim kraju. A on mi na to: niech Winczesław Sewerynowicz kupuje ten swój własny rodowy majątek. Jego brat źle płaci, zaległość duża, co rok publikujemy i ledwie się od sprzedaży wykręca. Teraz dobiera dziesięć tysięcy i chyba pierwszej raty nie wytrzyma. Prosiłam go, żeby dał nam wiedzieć, jeśli licytować będą. Widzisz, jak ja o tobie myślę.
Milczał, zwiesiwszy głowę. Dawno przestał dzielić się z nią temi myślami.
— Cóż, nie cieszysz się?
— Jeszczem nie kupił — odparł wymijająco.
Ruszyła ramionami lekceważąco.
— Ty z każdym dniem robisz się nieznośniejszym — mruknęła.
Popatrzał na nią smutno i odszedł do swego gabinetu, gdzie się pogrążył w pracy.
Od pewnego czasu w tym jednym tylko pokoju, przy tem biurze, nad papierami urzędowemi, czuł się u siebie w domu i mniej się dręczył.