<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barcikowscy
Podtytuł Powieść
Wydawca Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

W Gródku przez te lata mało co się zmieniło. Równie krzepko trzymała się pani Anna, zawsze cicha i smutna snuła się pani Barbara. Jadwisia skończyła nauki i po krótkim w domu wypoczynku, poszła w świat za chlebem. Dostała posadę nauczycielki w Kownie u bogatego inżyniera, brata jednej ze swych klasztornych koleżanek i rada była z doli, odsyłając święcie matce prawie całą pensyę.
Pomimo krzepkiego wyglądu, ciężko było wydołać pani Annie, to też zabrała Filipa z Ładynia, ku wielkiemu niezadowoleniu Barcikowskiego.
Bardzo praktycznie wykładał:
— Chłopak się zmarnuje w Gródku, siły i życie straci na marne. Gródek potrzebuje wkładu kapitału, bez tego żadna praca nie pomoże. Ma tu zapewnioną karyerę i chleb — mógłby wam skuteczniej domódz groszem, — jak tam osobiście się mordując. Sumiennie, nawet nie macie prawa chłopca mi odbierać. Wyrobiłem sobie zastępcę i wyręczyciela, a teraz tak mnie zostawiacie.
Pani Anna nie słuchała żadnych perswazyj, a co gorsza Filip także z nią trzymał.
— Babka ma racyę! — odpowiedział poważnie, gdy go Barcikowski buntował. — Mój obowiązek jest w Gródku. Wiemci, że ruiny nie dźwignę, ale choćby kosztem życia, trzeba ją utrzymać. Na tom się hodował! Co robić. Niech pan spyta panny Muszki — ona także tego zdania.
— Doprawdy? — zawołał stary córki.
— A pewnie! — odpowiedziała rezolutnie. — Kto ma ziemię, powinien na niej pracować, a kto ma starą babkę i matkę samotną — musi im służyć...
— To dobrze! Zapamiętaj tę swoją zasadę i co do siebie. Zatem i ty musisz mnie staremu do śmierci służyć.
— I będę! — potwierdziła energicznie.
— A ja też mam nadzieję, że wybrnę! — rzekł Filip. — Wacio coraz wyżej idzie — on pieniądze zbierze i obiecał, że o Gródku pamięta.
Barcikowski pobity, ramionami ruszył i bardzo zimno rozstał się z Filipem.
Objął tedy chłopak zarząd i z wielką energią wziął się do dzieła. Pracował za dziesięciu, niejedno poprawił i zmienił — niejednego lepiej dopilnował i po roku miał uciechę, że i porządek był większy i budżet pomyślny. Zawziął się po swojemu, z kamiennym uporem dążąc do celu — i pokochał ten swój Gródek, że o nim tylko śnił i myślał.
A chłop zeń wyrósł duży i barczysty, zawsze jeszcze szorstki w mowie i ruchu, chociaż go w Ładynie bardzo okrzesano, — opalony, nieładny, niedbały o strój, o pozory, dziki do obcych, w domu milczący, a pod twardą powłoką mający dobre serce i zdrową, prostą duszę.
Małą rozrywkę i przyjemność miały z niego kobiety samotne, ale były pod jego opieką bezpieczne i spokojne, on je kochał po swojemu — głęboko.
Wtedy to niespodzianie zapowiedział swój przyjazd Wacio. Radość zapanowała w Gródku, bo go już pięć lat nie widziano i coraz rzadziej pisywał.
Pani Barbara, która ostatnimi czasy zapadała na zdrowiu, jakby ożyła i odmłodniała. Stary dom wyświeżono, a wkoło lato opiększyło ogród i pola i tak wszystko uśmiechnięte i barwne przyjęło rzadkiego gościa.
Jakże był piękny, promienny, elegancki, jakże serce matki biło zachwytem i tryumfem, gdy go tuliła do siebie. Nawet pani Anna się śmiała łaskawie — nawet Filip sianokosów nie pilnował, a siedział w domu i patrzał i słuchał.
A Wacio opowiadał z dumą o swych postępach. Miał już nominacyę na prokuratora do Kowna i posadę po feryach obejmie. Opowiadał o stosunkach, o łaskach naczelników, o wysoko stojących znajomych i przyjacielach, o świetnych nadziejach. Polszczyznę kaleczył haniebnie, brakło mu zupełnie wielu słów, inne przekręcał, zwroty miał czysto rosyjskie. Ale w pierwszej chwili tak wszyscy byli podnieceni, że tylko go wyśmiewano dobrodusznie, lub poddawano słowa, na których się zacinał. Treścią byli tylko zajęci.
Przegadali dzień cały i pół nocy, a na rozejściu Wacio złożył matce tysiąc rubli — na początek! — rzekł, całując jej ręce — żeby zdrowie szanowała, nie żałowała na kuracye i wygody.
Płakała pani Barbara ze szczęścia i modląc się gorąco z dziękczyniem do Boga, że jej dał tego dnia dożyć.
Nazajutrz i cały tydzień potem radość i wesołość nie wychodziły z Gródka. Wacio słońce ze sobą nosił, był serdeczny, zajęty ich sprawami i troskami, o wszystko pytał, wszystko zwiedził, bawił się, nadskakiwał babce, matkę całował i pieścił.
Nareszcie w przeddzień wyjazdu poprosił matkę o spacer do zamczyska i poszli powoli — on nagle spoważniały, ona już znowu smutna myślą rozstania. Usiedli na darniowym wale i on rzekł:
— Teraz ja mamie wyspowiadać się muszę. Ja się żenić chcę. Zakochałem się w śmierć.
— W kimże, dziecko? Opowiedz! — zawołała zajęta bardzo.
— Mam fotografię. Niech mama spojrzy i powie, czy można się nie kochać.
Spojrzała uważnie, długo.
— Śliczna twarz, klasyczna! Ale czy ona dobra panienka, czy cnotliwa i czy z naszego stanu? Kto ona? Jak się nazywa? Gdzie mieszka?
— Ja mamie wszystko opowiem! — rzekł zmieszany tym wstępem i już wcale siebie nie pewny.
— Ona wdową jest po baronie Korffie.
— Niemka zatem? — przerwała już niechętnie.
— Ma teraz dwadzieścia trzy lata. Dziecko prawie, a taką już ciężką dolę przebyła. Mniejsza o piękność, ale jaka rozumna, wykształcona, elegancka, jaka przytem dobra i kochająca. Świat mój, życie, szczęście, to ona!
— Ale kto jest? Jak się nazywa? Jak z domu? — niespokojnie spytała pani Barbara.
— Aleksandra ma na imię.
— Rosyanka! — krzyknęła matka, blednąc i chwytając się za serce swe chore.
Ten okrzyk, ten ton był już dla niego wyrokiem, ale wtedy on się zapalił do walki.
— Nie. Nienawidzi Rosyi, tyle co mama. Języka nawet mało zna, nigdy nie używa. Wychowana za granicą. Kocha Polskę i polaków, uczy się po polsku, marzy, aby tu przyjechać, kraj i rodzinę poznać.
— Waciu, opamiętaj się. Prawosławna!
— Tyle co ja i mama. Nie bywa nigdy w cerkwi, popami pogardza.
— Więc kimże ona jest, bez wiary! I ty, ty mogłeś tak oszaleć. Ty, mój syn, dopuścić do siebie zaparcia kraju i wiary. Ty sam nie możesz wierzyć w to, co twierdzisz. Przecie pop wam ślub da, pop wasze dzieci będzie chrzcił i przeklnie ciebie każdy, jak zdrajcę. Waciu, to być nie może, to nie będzie, to straszne i tyś opętany. Powiedz, kiedyś był u spowiedzi?
Milczał chwilę, bladł, to czerwieniał, wreszcie rzekł cicho:
— Właśnie to być musi. To mój obowiązek i ksiądz mi to każe i honor. Ta kobieta oddała mi swą cześć. Ja matki mego dziecka nie opuszczę!
Pani Barbara przymknęła oczy, zbladła i zemdlała.
Wziął ją na ręce przerażony i poniósł do domu.
Po drodze Filip się nawinął, we dwóch ją wnieśli do sypialni i ułożyli na łóżku. Pani Anna zajęła się ratunkiem, synowie stali stroskani. Po długim czasie odzyskała przytomność, spojrzała na Wacia, załamała ręce i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Wyjdźcie! Niech się uspokoi! — rzekła pani Anna.
Usłuchali w milczeniu. Filip brata na ganek wyprowadził, i rzekł frasobliwie.
— Bieda z matką. Doktór mi mówił, że z sercem źle. Trzeba jej spokoju, żadnych wzruszeń i przykrości. Dobrze mu gadać, jakby był dzień bez troski. Ot i teraz, zgryzła się twoim wyjazdem i już atak jest! Upilnuj tu — niebogę.
Wacław milczał, patrzył w ziemię. W duszy był oburzony na matkę. Cóż on złego zrobił? kochał, był kochany, chciał zakończyć romans uczciwie i moralnie. Buntował się na bezwzględność i fanatyzm, na poglądy zacofane a nie mające żadnej logiki. Jego Szaszeńka — toż istota, będąca szczytem zachodniej kultury, to dusza wolnomyślna i tolerantka!
Ona, co marzyła, by wcielić się do jego rodziny i kraju, co czuła i cierpiała za Polskę, co z nim inaczej jak po polsku nie mówiła! Tak że ją sponiewierano, odtrącono ze zgrozą, i wstrętem! I za co? Wzbierał w nim bunt, i upór i bezmierna czułość dla kobiety ukochanej a skrzywdzonej. Zresztą, tak rozkochany był, że ani pomyślał ustąpić, nikomu i niczemu, przeciwnie do stóp jej wszystko rzuci, a potem, z czasem przekona się matka, jak ją niesłusznie osądziła, uzna jej wartość i pokocha. Teraz nie warto walczyć, owszem, należy zmilczeć, by chorej nie rozdrażniać. Powziąwszy to postanowienie uspokoił się, i odparł Filipowi:
— Trzebaby ją do wód wysłać. Ja ci na to pieniędzy przyszlę, jak tylko w Kownie się rozgospodaruję. Zobaczę też Jadwisię i namówię, by z nią pojechała.
— Jadwisię namówisz. Ona dla matki wszystko rzuci. Ale czy mama zechce. Chyba ty uprosisz, bo nas nie posłucha.
Tu pani Anna weszła i spojrzała na Wacława.
— Czemże się ona tak zgryzła? Coś jej powiedział? Płacze i jęczy, uspokoić nie sposób!
— Może po doktora posłać! — zawołał Filip.
— Co to pomoże! Choroba wiadoma: osłabienie, nerwy i serce! Mikstury są i krople. Nie wyjeżdżaj jutro, to ją pocieszy.
— Zostanę naturalnie, aż się poprawi! — zawołał.
Skinęła głową, i wyszła zanieść chorej tę pociechę. Po godzinie wróciła.
— Zasnęła. Dzięki Bogu minęło na ten raz, ale to niedobrze. Trzeba bardzo na nią uważać.
Znowu spojrzała na Wacława, jakby jego szczególnie ostrzedz chciała. Czyżby domyślała się czego?
Nazajutrz pani Barbara była zdrowsza, ale leżała jeszcze. W ciemnej sypialni siedział nad nią Wacław i usilnie prosił, by dała się namówić na dłuższą, poważną kuracyę.
— Ja tu mamie przyszlę Jadwisię i pieniądze. Proszę do wód wyjechać! Proszę dla nas to uczynić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Dziękuję, Waciu, za twoje dobre serce, ale ja przecie zdrowa jestem. Starość tylko się przypomina.
— Starość! Cóż znowu. A babka młodziej od mamy wygląda.
— Naturę ma inną i organizm tęższy. Ja zawsze takie skrzypiące koło byłam. Ale to nic! Wiesz, ręczę, że gdybym stąd wyjechała, tobym się zatęskniła i zagryzła. Ja tu wrosłam jak drzewo — korzeniami. Trzydzieści lat przeżyłam w tym domu, w tym pokoju przemieszkałam. To nie mała rzecz — życie! A ono mi się całe, z dobremi i złemi wspomnieniami w tym pokoju skupia. Tutaj wasz ojciec umarł, tam stoją wasze łóżeczka i kołyska, jak gniazdka i zabawki wasze w tej szafie i ołtarzyk domowy i książki, które kocham, i sprzęty stare znajome. Jabym i dnia nie przeżyła spokojnie bez tych kątów i pamiątek. Dobrze mi tu o zmroku dumać, was widzieć w łóżeczkach i dzień po dniu nizać wspomnienia dawne! Wam się zdaje, że mi smutno i nudno życie zeszło. Ja za nie Bogu dziękuję, bom dla was i wami żyła i ile mocy, spełniła obowiązek! Teraz wypoczywam, mało już wam potrzebna, ot, tylko, by was kochać i modlić się za was! Cała moja robota.
Wyciągnęła rękę i pogładziła go po schylonej głowie.
— Już ja wymodlę, by cię złe myśli opuściły. Nie dam ci się zmarnować!
Westchnął głęboko, ale milczał.
Bał się rozdrażnić ją jakąkolwiek uwagą, a czuł, że nie przekona i przygnębiało go to!
Postanowił milczeć na wszystko.
A ona mówiła dalej, ręki z jego płowy nie zdejmując:
— Dziecko moje biedne. Wiem, że cię teraz serce boli i dusza się buntuje, ale to szaleństwo, którem cię szatan opętał — nie da — nie może ci dać szczęścia. Błogosławieństwa ci kościół odmówi i mój grób stanie ci na drodze — bodjabym tego nie przeżyła, by cię przekląć — umrę tedy. A potem odtrącą cię swoi jak Judasza, a tamci, choć i przyjmą, nie będą cię szanować. Nie będziesz miał ni kraju, ni domu, ni rodziny, ni dusznego spokoju. Mój Boże! i byłbyś z najnieszczęśliwszych, nieszczęśliwy, ze złoczyńców najpodlejszy.
— Ja wiem, że ty się opamiętasz, pokusę zwyciężysz, ja cię szatanowi nie dam, u Boga odmodlę. Żal mi cię, biedaku, że przecierpisz, ale po tej próbie będziesz silny i szczęśliwy, żeś duszy nie zagubił i starej matce wdzięczny będziesz. Nikt się nawet nie domyśli, co było, bo gdzieżbym ja śmiała nawet babce wyznać taką hańbę, mego syna nikt o to nie posądzi. Ot, dzięki Bogu, Petersburg opuścisz, osiędziesz w Kownie, między swymi. Jadwisię mieć będziesz na pociechę, bliżej ci do domu będzie. Trzeba częściej w domu bywać, Waciu, na każde święta musisz przyjechać, koniecznie. Ty mi to przyrzeknij, jeśli mnie kochasz. Dobrze?
— Dobrze! — potwierdził głucho.
Pochyliła się ku niemu i ucałowała w głowę. Łez kilka spadło mu na włosy.
— Biedne dziecko, biedne! — wyszeptała.
Żeby mogła zajrzeć w tej chwili w głąb jego duszy. Ale ta dusza zamknęła się dla niej na wieki. Ciężko, posępnie upłynęły te ostatnie dni.
Pani Barbara wstała, ale o lata postarzała. Domowi patrzali na nią z troską i niepokojem. Wacław stracił zupełnie humor.
Po jego odjeździe, rzecz dziwna i pani Annie i Filipowi zrobiło się swobodniej i tegoż wieczora staruszka, zostawszy sama z wnukiem, rzekła z cicha:
— Czy nie uważasz, jaki Wacław był nie swój pod koniec. Coś tam być musi nieczystego.
— Albo co? — spytał Filip.
— Ten atak matki po tym spacerze, to wszystko podejrzane. O czemś złem rozmawiali.
— Niech babunia mamy spyta.
— Oj, nie! Powiedziałaby sama! Kiedy milczy, snać nie może powtórzyć.
— A cóżby to być mogło?
— Chyba się zakochał w jakiej rosyance i żenić się zamyśla.
— Co też babunia mówi! Gdzieżby on śmiał matce coś podobnego powiedzieć, albo i pomyśleć!
— No, no! — pokiwała głową pani Anna. — Ja jednak jutro do Iłowicza napiszę, wybadam delikatnie.
Struty na duszy tą rozmową, pojechał nazajutrz Filip do Ładynia po radę i otuchę.
Barcikowski mrukliwie go przyjął, czem chłopca do reszty pognębił. Usiadł w kącie i milczał, mnąc czapkę i szpicrutę w ręku, a stary fajkę pykał i sapał gniewny.
— Koniczynę zebrałeś? — spytał wreszcie.
— Zebrałem.
— A u mnie na folwarkach gnoją, szelmy ekonomy!
Był to przytyk do dezercyi Filipa.
— A cóż ten wasz brylant familii, już wyjechał?
— Zawczoraj.
— Wielki pan, nie raczył do mnie wstąpić.
— Nie mógł! Matka była znowu chora.
— Co? Kiedy on był? Toć musiała być szczęśliwa.
Filip tylko ramionami ruszył.
— Cóż on? Jeszcze nie minister?
— Będzie od Nowego Roku prokuratorem w Kownie.
— W Kownie, polak? Oj, to źle świadczy o jego polskiej duszy, kiedy go tam naznaczyli!
Coraz większy strach ogarniał Filipa, a tu jeszcze Barcikowski dodał:
— Ja też nie rozumiem ślepej wiary w Opatrzność twojej babki i matki. Chłopak ma trzydzieści już lat, czemu go nie ożenią. Toć on jak nic, zrobi kiedyś siurpryzę i naprowadzi wam obcych do rodziny.
— Co też pan mówi!
— Mówię, com słyszał i widział. Zabiełło tak się ożenił, Bosiecki też — obaj dobrzy polacy byli, tylko w Rosyi służyli. Zaraza jest!
— Matka by umarła! — szepnął Filip.
— Te też pilnujcie panicza. — Pogroził fajką Barcikowski.
— Czy pan co słyszał? — wyrwało się Filipowi.
— A ty?
— Ja nie i nie wierzę, ale babka o to niespokojna.
— A co? Widzisz! Twoja babka za was wszystkich ma rozum! Żebyż się to skończyło tylko na kochankach, jak u Iłowicza.
— Cóż tedy czynić? — desperacko jęknął Filip i oburącz czuprynę zwichrzył. — Taki wstyd, taka hańba i matka chora. Jezu, Jezu, babka mnie wystraszyła śmiertelnie! Co ja nieszczęsny poradzę?
— Nie traćże głowy, kiedy jeszcze nic się nie stało. Napiszcie do Iłowicza, jak on żyje, gdzie bywa?
— Babka miała właśnie zaraz pisać!
— No, więc czekajcie odpowiedzi. A potem, weźcie się ostro do panicza i ożeńcie go. Tymczasem pisujcie do niego często i serdecznie.
Niespokojnie odtąd wyglądał Filip poczty, ale listu od Iłowicza nie było długi czas, nie dawał też o sobie słychu Wacław. W Gródku do reszty zapomniano się uśmiechać, kryli zgryzotę, ale jej się pozbyć nie mogli.
Filip zapracowany, zmordowany fizycznie, może najmniej się poddawał, ale pani Barbara nikła z dniem każdym, a pani Anna prawie przestała odzywać się, a tu listów nie było.
Na jesieni, przy kopaniu kartofli, dnia pewnego przyjechał na pole do Filipa Barcikowski.
— Wacław jest u was? — spytał niespokojnie.
— Nie, skądże?
— Onegdaj był w parafii i brał papiery do ślubu.
Skamieniał Filip.
— Kto panu mówił? To nie może być!
— Ksiądz mi mówił — ten perekińczyk. Spotkałem go podpitego na rynku i śmiejąc się mi gada:
— Zobaczyłem wreszcie i z pańskiej familii kogoś u siebie. Pan „Winczesław” Barcikowski metryki brał!
— Łże Judasz! — krzyknął Filip.
— Nie łże, bom się rozpytywał na poczcie i w policyi. Był — papiery wziął, i pojechał. Myślałem, że was okłamuje, chciałem ostrzedz, żebyście bronili. Ano — teraz już po wszystkiem. Zapaskudził nam nazwisko — bodajże był przeklęty!
— Panie, co pan mówi! Ja zaraz polecę do niego.
— A wiesz, gdzie jest?
— W Kownie. Zaraz po feryach miał się przenieść.
— Ano — to leć!
— A co ja w domu powiem?
— Babce gadaj prawdę, a matce ja powiem, że cię poprosiłem, byś mnie zastąpił w interesie. Leć, ja ci pieniądze na drogę dam.
Filip, napół przytomny, wskoczył na jego wózek i pojechali do dworu.
Tej samej nocy jechał Filip do Kowna, w gorączce, ale pełen złych przeczuć.
Babka, gdy jej powiedział, co się stało, milczała długą chwilę ponura, wreszcie oburącz chwyciła siwą głowę i rzekła:
— Zabił matkę.
Zabił matkę, zabił matkę — huczało mu w głowie.
Gdy dojechał do Kowna, ruszył wprost do Jadwini. Nie wierzyła oczom, gdy go ujrzała przed sobą, i rzuciła mu się radośnie na szyję, ale wnet spostrzegła jego zmienioną twarz, i spytała:
— Co się stało? Nieszczęście u nas?
— Gdzie Wacław? Dawnoś go widziała?
— Kilka tygodni temu. Niema go tutaj! Wyjechał do Petersburga. Masz do niego interes?
— On się żeni!
I gorączkowo, bezładnie opowiedział rzecz całą. Dziewczyna słuchała, blada, jak ściana, wreszcie rzuciła się do drzwi, wołając:
— Chodźmy do jego mieszkania — spytamy o adres służbę — i ty goń za nim.
Polecieli. Pan prokurator miał pyszny apartament, ale służba nie znała petersburskiego adresu — musieli iść do sekretarza. Ten musiał być dobrze poinformowany, bo dając adres, dodał z dziwnym uśmieszkiem na bladej brzydkiej twarzy tatara:
— Wątpię, czy on tam jeszcze będzie. We środę go już tu oczekujemy z żoną!
Zacisnęli zęby, żeby nie zawyć, i wprosi pojechali na dworzec. Jeszcze ostatniej czepiała się nadziei Jadwinia i szeptała, dysząc:
— Nie może być po ślubie! To za prędko. Przecie zapowiedzi trzy tygodnie. Jeszcze w porę przyjedziesz i nie dopuścisz. W ostateczności matkę trzeba sprowadzić. Mój Boże! To się nie stanie! To niepodobna!
Zabił matkę, zabił matkę! poczęło znowu wiercić w mózgu Filipa. Nie czuł zmęczenia, jechał, jechał — nie jedząc, nie śpiąc i tylko ściskał pięści na lokomotywę, że się za wolno posuwa. Nareszcie dojechał. Wprost z dworca kazał się wieźć do mieszkania, które mu wskazano. Dzwonił, stukał, nadaremnie. Tedy bezradny, zrozpaczony, osłabły, usunął się u tych drzwi na schody, i już nie wiedział, co z nim się działo.
Po długiej chwili posłyszał na schodach ciężkie kroki i sapanie, ale był zanadto znękany, żeby się podnieść, żeby spojrzeć, kto idzie, i dopiero poruszył go przerażony okrzyk kobiety.
— Kto? Czego chcesz? Co tu robisz?
Dźwignął się i rzekł głucho:
— Szukam pana Barcikowskiego.
Stara otyła jejmość roześmiała się dobrodusznie.
— Nie znajdziesz. Wyjechali. Ja ich na banhof odprowadziła, pobłogosławiła, i idę rzeczy zbierać i pakować. Pojutrze za nimi pojadę. Nie szukaj jego — daj się szczęściem nacieszyć — on teraz nie do interesów!
I mrugała oczkami, cała rozpromieniona.
Oparł się o ścianę i machinalnie wyszeptał.
— Jak ja do domu wrócę. Jak ja to powiem.
Stara przyglądała mu się uważnie, i zrozumiała, że był to interesant bardzo ubogi — może nędzarz i głodny, więc rzekła.
— No — ale wstąpić i odpocząć możecie. Snać wy z daleka. Chodźcie do kwatery, ja was goszczę. Powiedźcie „familiu” — ja powtórzę „Winczesławu Sewerynowiczu”. A interes możecie napisać!
Ocknął się z rozpaczy i wybuchnął.
— Ja już żadnego interesu do niego i z nim mieć nie będę, i dajże Boże się nie spotkać. Bodajby był przeklęty!
I z tem pożegnaniem odszedł.
Na ulicy zatrzymał się chwilę. Chciał zrazu jeszcze Iłowicza odszukać, ale poco? Ratunku już nie było, skarżyć się — komu? Tamten nawet nie zrozumie. Trzeba wracać co rychlej, zabrać Jadwinię, razem strzedz matki, by się nie dowiedziała ze strony, przygotować ją, a potem... Już i myśleć się bał; co potem będzie.
Gdy stanął w Kownie, odetchnął, że przecie nie sam cierpieć i bić się z myślami będzie, że z siostrą już razem troskę podzielą, obmyślą, co dalej robić. Zastał Jadwinię, zajętą pakowaniem rzeczy — spojrzała na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu.
— Ach Filip, co my Bogu zawinili! — zawołała łkając.
— Co matce powiemy! — odparł: ręce łamiąc....
— Matce! Matce! — jęknęła. — Już jej nie powiemy! Nic, nic!
I podała mu leżącą na stole depeszę.
Zanim przeczytał, już wiedział, i rozpacznie, głośno już wymówił to, co go całą drogę męczyło.
— Zabił matkę! Zabił matkę!
Depesza była do Jadwini od Muszki.
„Przyjeżdżaj — matka nie żyje, uwiadom Filipa”..
Filip płakać nie mógł. Patrzał ponuro na litery, i dyszał w męce.
— Kto jej powiedział tak prędko — szepnął.
— Kto! Ktoś „z nich”! — odparła z dziką zaciętością Jadwinia.
Oschły jej oczy i świeciły gorączką.
— My jedźmy! A jemu poślę tę depeszę. Niech zbiera, co zasiał! Niech ma wtór do swej miłości!
Myliła się Jadwinia. Pan prokurator w swym miodowym miesiącu żadnych nie otwierał kopert. Depesza leżała ze stosem innych papierów, czekając, aż nowożeńcy zstąpią z raju na ziemię. A w Gródku zastały sieroty matkę na katafalku, babkę pod opieką Muszki.
Tak się stało, jak przeczuwała Jadwinia. Urzędnik przyjechał za interesem i przyjęty przez panią Barbarę — powinszował jej małżeństwa i świetnej pozycyi syna. Kobieta zbladła, chwyciła się za serce i bez jęku, bez łez zmartwiała.
— Nawet przekląć go nie miała czasu! — mówiła ponuro pani Anna. — Niechże teraz po matczynym trupie ściele swą dolę.
I ona nie płakała, jak Filip. Oboje jednaką mieli naturę, ich już nic nie przejedna.
Gdy panią Barbarę chowano w grobach rodzinnych, staruszka porachowała wzrokiem miejsca wolne i rzekła z cicha.
— Niewiele nas już tu będzie. Pod cerkiew tamci pójdą — a on tam!
I wskazała za murem cmentarz cholerycznych, gdzie w rowie grzebano samobójców.
Muszka słuchając, wzdrygnęła się zgrozą, a pani Anna to spostrzegła, i dodała surowo:
— Przecie mu nie leżeć tutaj, obok matki, nie rozumiesz! Zresztą, niech go cerkiew bierze! I żyw i umarły, on nie nasz już!... skończone.
Wróciwszy z pogrzebu, zebrała oboje wnuków.
— Cóż tedy myślicie dalej czynić? — spytała.
— Co babcia każe! — odparła Jadwinia. — My teraz babci i dzieci i wnuki.
— Ty wracaj do Kowna i na chleb pracuj, bo ci go Gródek nie da. Ty szczęśliwsza od Filipa, możesz go nie znać, nie widzieć nigdy. Ale Filip z ziemią związany, która ich dwóch jest wspólna. Matka dożywotnią była — teraz on po niej będzie dziedziczył — będziecie się tą spuścizną niebogiej dzielić.
— Niech on wszystko bierze. Ja dla babci i siebie na chleb zapracuję, byle go nie widzieć! — wybuchnął Filip.
— A Gródek tak bez boju i zgryzoty oddasz tym, tym — jemu i jego dzieciom! — oburzyła się.
— Nie. Gródek nasz, on go nie powinien mieć! — zawołała Jadwinia! — Spłacić go. Ile trzeba? Ja ci będę oddawała wszystko, co zarobię. We dwoje pracując, utrzymamy przecie ten szmatek ziemi, i obcych doń nie wpuścimy! Ile trzeba, Filipie?
— Albo ja wiem — odparł markotnie. — Trzeba się z panem Barcikowskim poradzić, on to w mig obrachuje.
— No, to jedź zaraz. Za ich dobroć w ostatnich dniach podziękuj, i poradź się, co robić.
Filip rzadko bywał teraz u dawnego opiekuna. Odkąd Muszka dorosła i była panną na wydaniu, ładną, wesołą, i jak utrzymywano, posażną, chłopak usunął się, unikał odwiedzin, z dziewczyną nigdy nie rozmawiał prawie, nie patrzał na nią, a zaczepiony, odpowiadał lakonicznie, niechętnie.
Na rozkaz babki pojechał posłuszny, jak maszyna, rachując, że Barcikowskiego zastanie w biurze i tam się rozmówi o interesie.
Ale powiedziano mu, że pan administrator jest już u siebie w domu, więc musiał rad nie rad spotkać i kobiety.
Powitano go serdecznie, choć bez wielu słów, a Muszka tak spojrzała poczciwie, że go nagle łzy zdusiły w gardle i długą chwilę głosu nie mógł wydobyć.
Usiadł u stołu, i zwiesiwszy głowę, milczał. Tym ludziom skarżyć się nie potrzebował, bo oni rozumieli i znali jego ból.
Wreszcie Barcikowski głośno westchnął i rzekł:
— Ha, no. Dwie śmierci mieliście — tylko, że jedno w niebie spoczęło, a dla drugiego piekło się rozpocznie.
— Jakie znów piekło! — żachnął się Filip. — Jemu będzie dobrze. Taki wielki pan, dygnitarz, zakochany w żonie, pewny awansów i czynów, będzie miał jedwabne życie.
— A wyrzuty sumienia? — wtrąciła ciocia Barcikowska.
— Ech, on od tego ubezpieczony swą grubą skórą. Ba, żeby babka naprawdę mu wyprorokowała ten dół za płotem cmentarza.
— I panby mu tego życzył? — rzekła Muszka.
— Uwierzyłbym, że Bóg jest sprawiedliwy — odparł, podnosząc na nią zacięte oczy.
— Jest Bóg i sprawiedliwy. O tem nie wątpij! — rzekł uroczyście Barcikowski. — Nie było żadnej wieści od niego, na tę depeszę, coście mu zostawili?
— Nie. Jego to już nic nie obchodzi. Może chyba po spadek po matce się zgłosi.
— Prawda, toć się dzielić musicie. Jakże to będzie?
— Babka mi kazała do Gródka go nie dopuścić.
— Ba, ma racyę w zasadzie, ale jakże to w praktyce wygląda. Zdążysz go spłacić i utrzymać się?
— Ha, no, kiedy muszę!
— Pewnie musisz! To prawda.
Zamyślił się stary i po chwili zamruczał:
— Budowali, stróżowali, bronili i ot na co zeszło.
Filip patrzał przed siebie tępym, upartym wzrokiem. Nic nie mówił i twarz jego o rysach ostrych miała zamiast entuzyazmu i zapału, wyraz zaciętej, dzikiej rezygnacyi.
— Jak trzeba zostać, to trzeba. Ja sam to wiem. Ale od jego łaski teraz zależymy. On bogaty, powiadają. Jak zechcą, to oni nas wygonią.
— A jak zostaniesz, może cię wygonić lada klęska. Żeby go spłacić, zadłużysz się po uszy i na to się przygotuj, że w najlepszym razie, życia ci nie starczy, aby z długów wyjść, a w najgorszym, jeden zły rok, jeden pożar, a przepadłeś.
— Co tam ja, Gródek przepadł!
— Jeśli Bóg jest sprawiedliwy dla niego, dlaczego niema być litościwy dla pana? — szepnęła życzliwie Muszka.
— To co innego. Złego Bóg musi ukarać, ale dobrego wynagrodzić może po śmierci. Ja nie święty, żeby mi dał moc cuda czynić, a bez cudu to się utrzymać w Gródku nie sposób. Ale, jak trzeba zostać, to trzeba.
Muszka oparła głowę na dłoni, i zamyśliła się. Milczeli wszyscy.
— Byle on się nie uparł nas spłacić! — zakończył swą myśl Filip.
Po twarzy Muszki poczęły biedź jedna za drugą łzy. Nikt tego nie uważał, bo każdy był stroskany. Barcikowski ogromne swe wąsy motał, Filip patrzył w ziemię — panna Karolina, opuściwszy ręce z robotą na kolana, poruszała ustami, jakby się modliła, za ścianą jesienny wiatr posępnie szumiał. I znajdowali wszyscy, że jednakże trzeba pragnąć i starać się wszystkiemi siłami, żeby ten chłopak pozostał na stanowisku, które będzie dlań galerami na całe życie, lub ruiną i zatratą w krótkim lub dłuższym, a zawsze niespodziewanym czasie — a w każdym razie pracą bez nadziei, przyszłości — i tryumfu. Muszka zerwała się i wyszła z pokoju. Na szelest odsuwanego krzesła Filip oczy podniósł, ujrzał, że płacze i zadrżał. Otworzył usta, poruszył się, i znowu się skulił, zgarbił, tylko jeszcze chwilę oddychał jak po zmęczeniu.
Ocknął się też Barcikowski, wydobył z kieszeni notatnik i rzekł:
— Rachujmy. Ja ci pomódz pieniędzmi nie mogę. Ludzie bają, żem coś zebrał, ale to fałsz. Asekuruję siebie w dziesięciu tysiącach. Tyle po mnie Muszce zostanie. A zresztą nie mam nic, tylko pensyę — a na starość emeryturę u hrabiego. Jedno ci zdejmę z głowy. Pojadę w twojem imieniu do tego gałgana, i sprawę załatwię. Jużbym więcej i dla rodzonego dziecka nie zrobił.
— O, panie, ja prosić nawet o to nie śmiałem. Ja panu, ja panu... do śmierci nie zapomnę — wyjąkał Filip.
— No, no! Nie dziękuj. Taką łaskę i katy czynią gdzieindziej. Ano, kiedyś skazany, to idź na stracenie. Musi tak być. Obrachujemy tylko, czy choć w najlepszych warunkach będziesz mógł wytrzymać.
Wyszła też panna Karolina, a oni poczęli rachować, pisać, mazać, kombinować, i siedzieli nad tą robotą parę godzin.
Pod koniec już wsunęła się do pokoju Muszka, usiadła w kącie, i słuchała uważnie.
Wreszcie Barcikowski wstał i począł chodzić po pokoju, mówiąc burkliwie:
— Zbierzesz mi wszystkie rachunki, wykaz ciężarów, kwity bankowe i podatkowe, i ja z tem do niego pojadę. Zaproponuję mu spłatę jego połowy; zobaczymy, ile zażąda. Jeśli trzydzieści tysięcy, to może, może wytrzymasz, jeśli więcej, to się dzielcie ziemią i długami, a całości nie utrzymasz. Pojedziesz ze mną do rejenta i dasz mi plenipotencyę, a potem wracaj i czekaj, co Bóg da.
Spojrzał na Filipa, który siedział zgarbiony, od cyfr oczu nie odrywając, i dodał, siląc się na żart, by chłopaka rozruszać.
— No, łeb do góry. Jeszcze się ożenisz bogato i będziesz potentatem w okolicy.
Filip drgnął, i z takim wyrzutem i żalem na niego spojrzał, że stary pożałował konceptu.
— Toć żartuję, ośle! — rzekł. — Przecież znam ciebie i wiem, że się nie sprzedasz. No, dość trosk i cyfr, chodźmy na kolacyę i mówmy o czem innem. Przenocujesz u nas, a że się Muszka do Jadwini napiera, więc zabierz ją jutro rano, a ja wieczorem po nią do was wstąpię i jeszcze z babką się rozmówię.
Sankcyę pani Anny otrzymał łatwo Barcikowski, a że interesów nie lubił odkładać, w parę dni potem ruszył do Kowna. Filip pozostał w powiatowem mieście, w brudnym żydowskim zajeździe, w bezczynności nieznośnej i w niepokoju, czekając rezultatu.
Barcikowski odnalazł łatwo mieszkanie prokuratora i zameldował się w urzędowym gabinecie, kładąc tem nacisk, że przybywa tylko jako interesant, a nie jako krewny i gość.
Zastał Wacława u biura, w mundurze, przywitali się sztywno, jak obcy.
— Czem mogę panu służyć? — spytał młody człowiek, wskazując gościowi fotel.
— Przyjechałem z upoważnienia rodzeństwa pana w sprawie uregulowania spadku. Mam ze sobą potrzebne papiery i...
— Jakiego spadku? — spytał Wacław niespokojnie.
— Po świętej pamięci matce waszej, która na Gródku miała dożywocie.
Prokurator zerwał się z fotelu, zbladł...
— Matka umarła... — wyszeptał, podnosząc dłoń do czoła i oczu.
— Dwudziestego siódmego września!
— Dwudziestego siódmego! — powtórzył machinalnie Wacław, stał długą chwilę, jak ogłuszony ciosem, potem zwrócił się do Barcikowskiego, a rozpacz miał w oczach.
— Dlaczegóż mnie nie uwiadomiono. Więc ja już nie syn — nie brat!
— Siostra pańska odesłała depeszę do mieszkania tutaj!
— Nie otrzymałem. Dwudziestego siódmego! — zamruczał. Upadł w fotel, objął głowę w dłonie, i zapanowało długie, ciężkie milczenie.
Przerwał je Barcikowski. On teraz mówił sztywno i sucho.
— Gródek tedy przeszedł w posiadanie dwóch synów i córki i spadek ten trzeba podzielić.
Wacław się żachnął, odjął ręce od oczu i odparł gwałtownie:
— Ja im mą część ustępuję. Nic nie wezmę. Zrzekam się.
— Oni togo nie przyjmą od pana. Polecił mi załatwić interes ściśle i prawnie, radzi są zatrzymać Gródek, a proponują panu spłatę w pieniądzach.
— Uczynię, co tylko zechcą i na wszelkie warunki się zgodzę. Czy brat mój przyjechał z panem?
— Nie. Mam od nich obojga plenipotencyę.
Wacław głowę spuścił i ponuro się zamyślił.
Barcikowski otworzył tekę i począł z niej wydobywać papiery. Szelest obudził młodego człowieka.
— Pan daruje — rzekł zmęczonym głosem — ale dzisiaj nie jestem w stanie niczego załatwić. Proszę odłożyć to do jutra. Muszę oprzytomnieć!
Miał istotnie prawie obłęd w oczach. Barcikowski w milczeniu zebrał napowrót papiery i wstał. Ani współczucia, ani sympatyi nie było na jego twarzy. Spytał lakonicznie:
— O której mam przyjść jutro?
— Proszę o adres hotelu. Ja do pana przyjdę rano.
— Będę czekał. Mieszkam w Europejskim.
Skłonił się sztywno i wyszedł.
Wtedy Wacław zerwał się z miejsca, parę razy przeszedł się po pokoju, przystąpił do okna i bezmyślnie wpatrywał się w szare chmury. Po twarzy chodziły mu drżenia i spazmy.
Nie słyszał otwarcia drzwi i lekkich kroków żony — dopiero, gdy stanęła tuż za nim i dotknęła jego ramienia, obejrzał się.
— Co ci jest? — zawołała przerażona wyrazem twarzy.
— Matka umarła! — rzekł głucho.
Mon Dieu! — szepnęła żałośnie, obejmując go za szyję. — I siedzisz tu sam, zamiast do mnie przyjść. Chodź — skąd wiesz! Miałeś depeszę?
— Umarła dwudziestego siódmego września!
— To okropne! W dzień naszego ślubu! Jakże to? Nie dali ci wiedzieć o chorobie.
— Może nie chorowała — szepnął.
— Nagle umarła. Więc czemu nie wezwano na pogrzeb. Pojechałabym z tobą na jej grób! Co za nieszczęście. Któż ci doniósł o tem?
— Przyjechał krewny w sprawie spadku. Mój Boże, umarła, umarła. Wszystko skończone.
— Winia, Winia, nie rozpaczaj! — poczęła go pieścić i całować, tuląc do siebie. — Boża wola — nic nie poradzisz. Chodźże, chodź, pomodlimy się za nią.
On się wzdrygnął.
— Nie, nie, zostańmy tutaj! — zawołał przerażony na myśl „ikony” w kącie sypialni, do którego chciała go zaprowadzić, żeby się modlić za matkę. Pociągnął ją na kanapę i usiadł, mówiąc gorączkowo.
— Wszystko skończone. Umarła, nie rozumiejąc mnie, nie poznawszy ciebie, nieprzejednana. Gdyby żyła, przebłagałbym ją — musiałaby ciebie pokochać, pobłogosławiłaby nas wreszcie. A teraz — wszystko skończone.
— Przejednamy wszystkich! — mówiła słodko — nie desperuj Winia. Pojedziemy tam, na jej grób, pozna mnie twoja rodzina, ja ich kochać będę i dogadzać, zobaczysz, że się wszystko ułagodzi. Czegóż ten krewny chciał od ciebie?
— Mamy się dzielić majątkiem. Chcą mnie spłacić.
— A ty, coś powiedział?
— Że zrobię, co zechcą.
— Tak dobrze. Pokaż im, żeś życzliwy i bezinteresowny — ile ocenią, to przyjmij i gotówki nie żądaj, żeby im ciężko nie było. Zostaw tę sumę na majątku, a zrzeczenie daj ze swej części! A tego krewnego do nas zaproś, ugość, i powiedz, że ich odwiedzimy na przyszłe lato. Tak trzeba, żeby nas za rodzinę i przyjaciół mieli. Rozumiesz.
Skinął głową, uradowany jej życzliwością i sercem, a ona mówiła dalej:
— Stary rodowy majątek trzeba utrzymać. Jużci, że go w rodzie utrzymamy. Jeśliby nawet twój brat zachować nie mógł, to ja ostatni mój grosz dam, a jego uratuję. Bądź spokojny o tę ziemię! Ja wiem, jak ci jest droga!
Spojrzał na nią.
— Ale ja ją chętnie bratu ustąpię.
— A jakże! Niech ją trzyma, a my go w razie biedy zawsze poratujemy, byle nas za blizkich mieli! Ja chcę z niemi dobrze żyć, i zwyciężę ich uprzedzenia.
Gdy milczał, potrząsnęła go za ramię.
— Nie wierzysz temu?
Ocknął się z ciężkich myśli, których jej powtórzyć nawet nie mógł i rzekł:
— Wierzę. Kto się oprze twej piękności i urokowi. — Był zachwyt w tych słowach, ale była gdzieś na dnie pierwsza gorycz.
Zarzuciła mu ręce na szyję i w pocałunkach namiętnych gorycz ustąpiła, zapomniał — był szalenie rozkochany, pijany uczuciem.
Barcikowski nie znał nikogo w Kownie, oprócz adwokata Ancuty, u którego była nauczycielką Jadwinia. Tam poszedł wieczorem, by zasięgnąć wieści o Wacławie.
Ancutowie, zacięci litwini i katolicy, najgorsze mieli o nim zdanie.
— Mój dobrodzieju — mówił adwokat — cóż się po nim spodziewać można, kiedy go tu do nas na taki wysoki urząd przysłali. Toć, żeby został uczciwym i wiernym ojczyźnie, w Orenburguby urzędował, a nie tutaj. Jeszczem go w sądzie nie widział i nie słyszał, ale, żeby nie wiedzieć co, to już mu nie uwierzę. Perekińczyk jest, to gorzej, niż dziesięciu rzetelnych rosyan.
— A o żonie jego co mówią?
— Cudownie jest piękna — tom widział. Wdowa podobno. Zakochał się — był romans — musiał się żenić. Toć tam chrzciny rychło. One tak zawsze łapią naszych — na honor! Ona ma wielkie stosunki, krewna Morduchowa podobno, oplątali chłopaka. W każdym razie pilnujcie się, i dział formalnie, mocno przeprowadźcie. To już nie nasi.
Barcikowski ciężko westchnął, a Ancutowa dodała:
— Biedna panna Jadwiga, co uczyni, jak oni zechcą u niej bywać, tutaj — u nas!
— Ucieknie — na kraj ziemi! Nikt z nas ich nie przyjmie. Za najcięższą pokutę mam tę sprawę, której się dla Filipa podjąłem. Muszę — więc cierpię, ale niechno załatwiona będzie — wtedy mu powiem, czego się od nas ma spodziewać. Ale mnie męczy nieznośnie udawanie i milczenie, — to podłe.
— A cóż — rzekł ponuro Ancuta. — Spodleliśmy, boć nas tego uczą prawie od stu lat. Jakie guwernery, tacy i uczniowie.
I umilkli obadwa, posiwiałe w trosce głowy chyląc do ziemi, aż Ancuta znowu się odezwał:
— A wiesz pan, jaką pierwszą sprawę będzie nasz prokurator oskarżać — sprawę księdza Drantejki z Konar.
— Nie słyszałem, o co chodzi.
— A no, ksiądz nie dał dziewczynie rozgrzeszenia na spowiedzi przed ślubem z prawosławnym sołdatem. Odesłał ją do popa. Dziewczyna powiedziała to narzeczonemu, a ten doniósł do żandarmów. Ksiądz będzie pewnie zesłany.
Barcikowski zerwał się z miejsca, i oburzony chodził po pokoju.
— Nie mów mi pan więcej, bo nie będę mógł spojrzeć na tego człowieka, a toć muszę być spokojny, bo tu chodzi o kawał ziemi naszej, by jej im nie dać! Żegnam państwa — jutro przyjdę jeszcze przed wyjazdem.
I uciekł prawie, żeby reszty mocy nad sobą nie stracić.
Przez noc ochłonął, ukrył swe uczucia, i Wacław zastał go zupełnie chłodnym i spokojnym, gdy nazajutrz stawił się w hotelu.
— Jestem na pańskie rozkazy. Proszę określić sumę spłaty, ja z góry na wszystko przystaję. Słusznie i sprawiedliwie Filip w Gródku zostaje jako młodszy, a mojem i mojej żony życzeniem jest, by mu to na jak najdogodniejszych warunkach ustąpić. Zrobimy ze swej strony wszystko, aby babka miała spokojną starość, a oni oboje byt zapewniony. Jesteśmy oboje całem sercem oddani rodzinie, gotowi zawsze z pomocą w potrzebie im pospieszyć, a jesteśmy dzięki Bogu w możności to uczynić, i mielibyśmy im bardzo za złe, gdyby naszego serca i dobrych chęci nie przyjęli.
Tak mówił gorąco, z zapałem, ale nie poruszył Barcikowskiego.
— Powtórzę w Gródku pana słowa — rzekł krótko, i zaraz do papierów się zabrał.
Pojechali do rejenta, i tam spisano potrzebne akta. Wacław był zgodny, uprzedzał wszelkie kwestye sporne, ustępował, zanim mowa była o ustępstwie, interes załatwiał się nadspodziewanie pomyślnie. Skończono na dwudziestu tysiącach rubli — na które Filip miał wystawić weksle pięcioprocentowe, płatne ratami, na najdogodniejszych warunkach.
Nawet wydania tych weksli nie żądał Wacław, i z góry, na słowo Barcikowskiego, że je otrzyma — dał i zrzeczenie podpisał.
Gdy wychodzili od rejenta, pod wieczór już, rzekł do starego:
— Mam nadzieję, że mi pan nie odmówi teraz przyjęcia obiadu, u mnie w domu. Załatwiliśmy interes, bądźmy krewnymi.
Barcikowski chwili tej spodziewał się, był na nią przygotowany, ale po takiej bezinteresowności i ofiarności w interesie ze strony Wacława, mocy nie miał szorstko odmówić.
— Dziękuję panu! — odparł. — Ale nie jestem stosownie ubrany i zbyt zmęczony do gościny! Proszę mi wybaczyć, że z zaproszenia nie skorzystam.
Wacław poczerwieniał, ścisnęło mu się serce.
— Dla tak błahego powodu, nie godzi się odmawiać — rzekł zmienionym głosem. — Będę myślał, że pan nie chce być, a sądzę, żem na to nie zasłużył.
Stary z odpowiedzią zwlekał, wreszcie zdecydował się i rzekł:
— Panie Wacławie, odpowiem tedy szczerze. Był pan dziś w interesie człowiekiem delikatnym i honorowym. Uznaję to i dziękuję panu, żeś ich nie wyzyskał i nie skrzywdził materyalnie. Każdemu to powtórzę, żeś pan postąpił z rzadką szlachetnością. Ale do domu pańskiego ja nie pójdę i gościem pana nie będę, bo bym w takim razie politykował z zasadami, od których nam na włos ustąpić nie wolno. Materyalnie usłużyłeś rodzinie, jak najlepszy brat, ale moralnie skrzywdziłeś ją i sponiewierałeś nazwisko — jak najgorszy syn i człowiek. Ani do rodziny, ani do społeczeństwa już nie należysz: twój dom — nie nasz dom, twoje drogi — nie nasze drogi. Muszę panu to rzec dobitnie, jako stary człowiek i imiennik wasz. Odstąpiłeś ty od nas dla szału i karyery — odstępujemy my ciebie dla zachowania naszych tradycyi i wiary. Nie może inaczej być. Ślub twój nie jest naszym ślubem, żona twoja może jest córką lub wnuczką — takiego, co naszych po turmach badał, na Sybir gnał, lub po lasach strzelał. U twego stołu z różnymi czynownikami, co nas gnębią, spotkać się można i chleb z nimi łamać. Na to nikt z nas się nie narazi. Idź pan swoją drogą, o nas zapomnij. Między nami już morze płynie — nie do przebycia! Dobrze, że pan już matki nie ma! Żegnam pana!
I odszedł prędko, nie podając ręki nawet, a Wacław sam pozostał na ulicy, blady, zmieniony, słysząc w głowie szum i wrzenie krwi i uczucie, jakby dostał policzek — bez możności żądania satysfakcyi. Szedł dalej machinalnie, na pół przytomny. Tysiąc bezładnych myśli latało mu po głowie. Gniew i oburzenie, wściekłość i mściwość, i poczucie krzywdy, i wstyd, i rozpacz. Byłby gonił go, tłómaczył się, ciskał obelgi, ale do ziemi go tłoczyło, zabijało wspomnienie matki. Jak ćwiek w mózgu tkwiła data śmierci i usty pełnemi goryczy i beznadziejnego żalu, powtarzał półgłosem:
— Dwudziesty siódmy wrzesień. Dwudziesty siódmy. — I szedł, szedł przed siebie, bez celu. To tylko czuł i wiedział, że nie mógłby teraz być w domu, spojrzeć na żonę — znieść jej pieszczoty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.