Barcikowscy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barcikowscy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Naczelnik departamentu, Tertii Wasilicz Morduchow, chodził po swym gabinecie niespokojnie i raz wraz na zegarek spoglądał.
Wieczór był, zima — karnawał w całej pełni.
Tertii Wasilicz miał obiad i bal u ministra — niecierpliwił się widocznie. Wreszcie zadzwonił i spytał wchodzącego lokaja.
— Maksym Tertjewicz u siebie?
— Nie, panie, od wczoraj nie był.
— Naturalnie! Hulają obydwa „mierzawcy!“ — mruknął do siebie, a głośniej dodał — wrócił Iwan?
— Wrócił panie.
— Zastał? Cóż powiedział?
— Że natychmiast będzie!
— Zaraz go tu wprowadź! Czekam.
Lokaj zniknął, ale nie upłynęło minuty, napowrót drzwi otworzył i wsunął się bez meldowania.
Do gabinetu wszedł młody człowiek, w sądowniczym mundurze i ukłonił się, patrząc pytająco na zwierzchnika. Snać był tu prawie domowym, bo Morduchow wyciągnął do niego poufale rękę i rzekł:
— No, przecie was znaleźli. Pewnie w Krasnym Kącie z Maksymem?
— Ale gdzież tam! W sądzie. Zastępowałem chorego Grigoriewa i wprost ztamtąd jadę. W tym roku prawie nie wiem, że jest „maslanica”. Nie mam czasu.
— No, golubczyk, ido końca maslanicy nie użyjesz. Trzeba ci jechać daleko — zaraz dziś w nocy.
— Dokąd?
— Do Penzy! Posłuchaj Winczesław Sewerynowicz, jeśli ci się tam uda, do Wielkiejnocy będziesz prokuratorem.
Młody człowiek się skłonił i uśmiechnął. Morduchow usiadł za biurkiem, wskazał mu fotel ręką, odchrząknął i ciszej rzecz zagaił.
— Wczoraj umarł tam gubernator. Niemiec to był, podła bestya — Korff! Stary był i umarł — wielka awantura. Był tam u niego szefem kancelaryi Grinia Fomow — mój siostrzeniec. Znałeś go przecie u nas! Czy podobny do mordercy? Tymczasem Grinia pokłócił się tam z oberlicmajstrem Noskowem — i oto masz — otrzymałem dwie depesze. Czytaj!
Młody człowiek wziął depeszę i już poważny, zajęty tylko sprawą, czytał półgłosem:
„Dziś nagle zmarł Korff. Podejrzane. Proszę o przysłanie urzędnika do śledztwa. Noskow”.
Odłożył po chwili namysłu i wziął drugą.
„Korff umarł, Noskow mnie niepokoi. Fomow”.
Urzędnik umilkł, na depeszę patrzał i czekał dalszych rozkazów.
Morduchow potarł czoło i rzekł:
— Głupia, bardzo głupia sprawa. Grinia był na doskonałej drodze i wszystko mogą dyabli wziąć, jeśli nie wyjdzie z tego czysty jak szkło. Naturalnie to jest brudna intryga i zemsta Noskowa. Otóż Winczesław Sewerynowicz, daję wam najwyższy dowód zaufania w waszą zdolność i polecam wam tę sprawę serdecznie. Prawda musi być wyświetlona. Zróbcie to, jak umiecie: prędko, jasno, stanowczo. Będę wam bardzo a bardzo obowiązany!
Młody człowiek na depeszę patrzał i sumował.
— Będę się starał sprawę najciszej i najprędzej załatwić — rzekł wahająco — tylko Fomow musi być do niej wmieszany, jeśli Noskow go oskarżył.
— Noskowa traktuj z góry. Zajedziesz wprost do mieszkania gubernatora — i tam Noskowa wezwiesz. Wytłumacz mu, czem to pachnie. Zresztą — ciebie uczyć nie trzeba. Papiery znajdziesz w ministeryum przygotowane. Jedź — i końce w wodę!
Urzędnik wstał, ukłonił się i wyszedł.
Na dole czekały jego sanki, ale w drzwiach spotkał się z synem domu, który po dwudniowej hulance wracał do siebie, aby się na bal przebrać.
— Jak się masz! Szukałem ciebie w mieszkaniu. Byłeś u starego? Wróć na górę, opowiem ci awanturę u Pełkina.
— Schowaj ją w pamięci, aż wrócę. Nie mam czasu.
— Oo się stało!?
— Wyjeżdżam do Moskwy. O której kuryer?
— O trzeciej. Po co jedziesz?
Urzędnik przechylił się do jego ucha i szepnął:
— Z Nataszą Pawłowną.
Maksym Morduchow gwizdnął i śmiechem parsknął.
— No, to szczęśliwej drogi.
Urzędnik do sanek wsiadł i rzucił kacapowi adres. Petersburg szalał i pił, on się otulił w futro i rozmyślał bardzo poważnie.
Sprawa była widocznie krzywa, kiedy Morduchow tak ją zalecał, tyle się o nią troszczył. Przypomniał sobie Fomowa, pięknego, rozpustnego chłopca, który grał, pił i hulał na zabój, aż go Morduchow wysłał na prowincyę, żeby z oczu zszedł.
Musiał tam się stać nielada skandal, kiedy Noskow był zmuszony telegrafować.
„Końce w wodę” — łatwo było Morduchowowi tak rzec — trudniej uczynić — na miejscu!
Ha — służba — ostatecznie Fomow miał plecy. Zawsze się wykręci, tamten umarł. Noskow był głupi, bo przepadnie jego karyera — a on — miał instrukcye — był maszyną!
Sprawiedliwość, prawda! Ironicznie się uśmiechnął...
Ruszył ramionami. Potruli się czy nie potruli, nikt tego bardzo do serca nie weźmie, on najmniej. Polecono mu ratować żywego — bardzo słusznie, — bo tego martwego żadne ratowanie nie wskrzesi!
Wstąpił do ministeryum, odebrał papiery, potem zajechał do mieszkania, przebrał się do drogi, kazał służącemu spakować rzeczy, napisał parę bilecików i gwiżdżąc, pojechał na dworzec, kląc w duchu Penzę, kryminały i Fomowa, który mu nie dał odbyć „maślanicy” po ludzku.
W przedziale pierwszej klasy roztasował się na długą drogę i wyciągnął się do snu.
Ale sen nie przychodził, ino chaos myśli.
Od trzech lat, jak skończył instytut „prawowiedów” dobrze mu się działo. Miał posadę, stosunki, wrósł w życie petersburskie, lubiany był powszechnie. Co prawda, pracował usilnie, zawsze gotów każdego wyręczyć, każdemu pomódz i usłużyć. Giętki był, uprzejmy, wesół, dobry kolega, sumienny urzędnik, uważny na każdy krok i słowo. Był bo pod ścisłą obserwacyą — jako polak, śledzono go nieufnie. Żeby dostrzeżono najmniejszą nielojalność, zmarniałby na nędznej posadzie. Wiedział to i nielojalności najmniejszej nie popełnił. Nie miał nawet znajomych polaków, nie mówił nigdy po polsku, nie zajmował się polityką, ani razu o urlop do kraju nie poprosił. Duszę swą schował, serce zamknął, usta ułożył, wszystko wymusztrował znakomicie i tak się w swą rolę wcielił, że bał się być sobą samym nawet w czterech ścianach mieszkania, nawet czytając listy z domu, lub na nie odpisując.
No i przecie wysłużył sobie wiarę i zaufanie, przestano go szpiegować i podejrzywać, powiedziano „to nasz”.
Gdy to posłyszał, był już takim wytrawnym aktorem, że odczuł tylko dumę, żadnego bolu!
Teraz Morduchow wspomniał mu „prokurora”. Było to jego marzenie. Postawę miał piękną. Głos metaliczny, wymowę świetną. Widział siebie na posiedzeniu sądu, piorunującego występek, porywającego tłumy, sławnego na całą Rosyę. Pociąg pędził, on rozgorączkowany snuł swe plany świetnej przyszłości.
Gdy usnął wreszcie, widział w dalszym ciągu salę sądową, z wielkim portretem w głębi i z małą „ikoną” gdzieś w kącie, — oświetloną, pełną ludzi, uroczystą. On oskarżał, wszyscy drżeli oburzeniem, kobiety płakały, podsądni chylili do ziemi twarze, a naprzeciw niego, na ścianie, sprawiedliwość, piękna, naga kobieta wyciągała do niego wieniec laurowy.
Pyszna była, smukła, o toczonych członkach, uosobienie pokusy, patrzała nań rozkosznie, rozchylała usta, wzdymała się jej pierś, wyciągały ramiona z nagrodą.
Wtem dzwonek się rozległ, to sąd szedł z wyrokiem. Posłyszał: „skazany,” oderwał oczy od bogini, spojrzał na podsądnego, którego pognębił i zimny pot go oblał. Podsądnym był jego brat rodzony: Filip Barcikowski.
Krzyknął i zbudził się. W wagonie późny ranek zimowy szarzał. Był sam, na stoliku obok leżał jego portfel ministeryalny. Oprzytomniał. Aha, Noskow, Fomow, Penza. Wrócił do rzeczywistości, wyjął z torby książkę, ostatnią nowość francuską, romans quasi psychologiczny i rozstrojony snem, począł czytać...
Gdy przybył do Penzy, noc była. Postanowił tedy zajechać do hotelu i rano sprawę rozpocząć, lecz zaledwie stanął na platformie, ktoś szybko do niego podszedł i salutując po wojskowemu, rzekł z wybuchem radości:
— Nareszcie doczekałem się pana. Jestem Mikołaj Teodorowicz Noskow.
— Winczesław Sewerynowicz Barcikowskij — odparł sztywnie urzędnik.
Spojrzał na policmajstra, którego miał pognębić. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, ledwie siwawy, o poczciwej, rzetelnej twarzy. — Prawda i szczerość patrzała mu z oczu, a prostota i spokój z całej twarzy. Nie był to intrygant, gorzej dla siebie, nie był to nawet dyplomata.
— Dziwne, że pan mnie dojrzał tak prędko w tłumie — rzekł Barcikowski, mimowoli ujęty powierzchownością.
— A toż ja was wyglądam, jak zbawcy, — stęknął Noskow. — Czy pan pozwoli do mnie? Konie czekają.
— Daruje pan. Zajadę do hotelu.
— Jak pan sobie życzy. Zawiozę pana do najlepszego. Ale nie wytrzymam. Dziś jeszcze muszę sprawę opowiedzieć. Dusi mnie to okropność.
— I owszem. I mnie się śpieszy.
— Daruje pan, że nie ofiaruję swego ekwipażu, ale w tej chwili nie mam koni. Sprzedało się jedne, drugie jeszcze nie kupione, jeżdżę dorożką.
Gdy odjeżdżali od dworca, Noskow dodał ze stęknięciem:
— Czort wie! Nie lubią mnie ni ludzie, ni pieniądze. Trzydzieści lat służę, innyby porósł w pierze, ja goły, i dwadzieścia trzy już posady zmieniłem.
Barcikowski pomyślał, że lada dzień czeka go dwudziesta czwarta translokacya, ale milczał.
— Pan familijny? — spytał po chwili.
— Tak jakby — odparł Noskow. — Mara czworo dzieci, bez żony. Jeszcze gorzej.
— Zatem wdowiec?
— Ej nie. Żona została w Petersburgu. Tara jej weselej. I ona mnie nie lubiła.
Barcikowski dalej nie pytał.
Stanęli w hotelu. Barcikowski kazał podać kolacyę do numeru, zaprosił Noskowa.
Mówili o rzeczach potocznych, dopóki służba się kręciła, wreszcie, gdy zostali sami, Noskow rzekł:
— Teraz możemy gadać śmiało. Numer ten nie ma sąsiadów, znam go.
— Zatem, niech pan opowiada, na mocy jakich danych wysłał pan depeszę? Powinien pan mieć nie poszlaki, ale fakta, bo to sprawa zbyt groźna, żeby ją lekkomyślnie wszczynać.
— Czy pan znał Korffa?
— Skądże?
— Był to człowiek siedemdziesięcioletni, suchy, zawiędły, pedant i służbista, jak tylko niemiec być potrafi. Nie pił, w karty nie grał, mało się odzywał, ostry był dla podwładnych, szorstki w obejściu. Uczciwy człowiek, podobał mi się, gdym tu przybył zeszłego roku z Jarosławia.
— Żonaty był?
— A jakże! Żeby nie to, żyłby sto lat. Przecie to ona go otruła, ona i Fomow. Fomow — to prosta kanalia, był na jej utrzymaniu, ale ona to szatan, to gorzej jak szatan! Gdym tu przybył, wnet wiedziałem jak rzeczy stoją. Fomow nie był pierwszy — przed nim była cała Penza: Arapowy obydwa, Panczulizew, Muchin. Fomow ich wszystkich odbił od pół roku. Ha, to do mnie nie należało, ja nie pop, anibym pisnął, ale Fomow pewny protekcyi i pleców, broił bez opamiętania! Gdzie się popili w nocy i wybili szyby, a poturbowali policyantów — Fomow. Gdzie się pobili lichtarzami przy kartach — Fomow. Gdzie gwałt uliczny — Fomow. Codzień awantura, protokóły, sprawy policyjne. Takie się co nocy działy skandale, że nikt snu i całości swej skóry nie był pewny. Wziąłem się tedy po porządku i zacząłem panicza brać w ryzy. Raz i drugi poszła sprawa do sądu, zapłacił karę, ale nazajutrz znowu broił i drwił mi w oczy...
— Poszedłem tedy do niego, niedawno to było, w listopadzie i powiadam mu: Czy to za pańską wiedzą i aprobatą Fomow depce prawa, obyczajność i powagę urzędu, który piastuje? Pański szef kancelaryi sprawuje się jak zbójca, a znajduje wszędzie opiekę, sędziowie go nawet oszczędzają. Jeśli pan w tę sprawę nie wejrzy, będę musiał skarżyć wyżej. Byłem zły, bo tegoż dnia sędzia uniewinnił Fomowa za napad uliczny w nocy. A on popatrzył na mnie swemi blademi oczami, od których mróz szedł na człowieka i powiada: „Jeśli pan przez tyle lat służby w policyi jeszcze się nie nauczył, kiedy oczy i uszy otwierać, a kiedy zamykać, to każ się pan postrzydz w monachy, jeśli nie chcesz umrzeć z głodu, albo i gorzej jeszcze”. We mnie krew się burzyła, więc wołam:
— Zatem pan rad z Fomowa. I pan go ochrania?
— Ja jestem cierpliwy. Lubię porządne rachunki i czekam z sumą do końca!
I znowu popatrzał na mnie swemi strasznemi oczami, a mnie nagle złość odeszła i odszedłem. A przed Nowym Rokiem niespodziewanie przyszedł do mnie znów i po różnych nibyto sprawach i interesach urzędowych rzecze:
— Niezdrów się czuję, a w mojej rodzinie nagle umierają. Żebym kiedy tak zmarł, proszę was, weźcie w opiekę moje papiery, nie urzędowe, ale prywatne, złożone w małem biurku w gabinecie. Dobrze?
— Żyjcie sto lat Oskar Pawłowicz! — rzekę, a on się zaśmiał, jakby inny się skrzywił i powiada:
— Sto lat! Widać, że zdrów jesteście. Ja już od dziesięciu chciałbym być w ziemi!
— Wtedy mnie znowu coś tknęło, że ten człowiek wszystko wie i umyślnie milczy. A wie pan, co to było: teraz wszystko rozumiem. I on był przez tę kobietę opętany, on ją kochał, a przytem, on nie chciał skandalu, dumny był, okropnie dumny, jak tylko być może kurlandzki baron! Tymczasem w kilka dni potem Fomow się zgrał na kilkanaście tysięcy. Myśleli wszyscy, że teraz będzie mu koniec, aha, zapłacił. Zaczęli szperać, gdzie, jak? doszli, że pofałszował on weksle i że mu na nie dał pieniędzy Chareńko, lichwiarz! W klubie spotkałem Chareńkę i pytam, jak jest. Powiada — prawda — przyniósł Fomow weksle, ale drugiego dnia już je baron wykupił. Rozumie pan, wykupił i schował. Znajdzie je pan w tem biurku, dopilnowałem, żeby ich nie wykradli!
Noskow spojrzał tryumfująco. Barcikowski słuchał uważnie, żadnem słowem nie przerywając.
— Ja wszystko wiem, co pan znajdzie w biurku? Znajdzie pan te weksle i listy Fomowa do Zofii Nadiejewej, od której wyłudził klejnoty familijne, które sprzedał, a ona się otruła ze wstydu. Wiem, że tamten listy kupił u jej panny służącej. Znajdzie pan testament i coś pewnego o sprawie małej Tani Wołkow — no, to była też ładna sprawa! Ha, ha — a ja biurka dopilnowałem!
Było to tak. Wieczorem onegdaj wpada do mnie kamerdyner barona i woła: „Pan umiera!” Rzuciłem wszystko — lecę. W pałacu popłoch — nikogo nie puszczają — pani nie pozwala. Kopnąłem jednego i drugiego draba — dostałem się przebojem do gabinetu. We drzwiach zatrzymuje mnie sama pani. Alem był na wszystko zdecydowany: „Oskar Pawłowicz mnie wezwał!” — powiadam i usuwam ją na bok. — Jak ona na mnie popatrzała, ale w tem baron się odzywa: „Wejdźcie, wejdźcie, Mikołaj Fiodorowicz”. Musiała ustąpić, bo i doktor był. Wchodzę — leży na kanapie — trup. Podchodzę, oczami pokazał mi biurko i ledwie językiem obracając, mówi: „Klucz na stole”. Szukam — aha, już klucza niema! Zrozumiał, skrzywił się strasznie i powiada: „Zapieczętuj swoim sygnetem, — niech otworzy śledczy. Doktór świadek? Lak na biurze!” Zrobiłem wszystko porządnie, a on się więcej nie odezwał — i po godzinie nie żył! Mogłemże to darować bezkarnie? Dałem znać do sądu, zarządziłem sekcyę — opieczętowałem gabinet — i wysłałem depeszę. Całe miasto podniosło wrzask, gwałt, wszyscy trzymają z nią i z Fomowem. Mniejsza z tem, ja trzymam z Bogiem i na cudowne „moszcze” (relikwie) przysięgnę — oni oboje morderce!
— A sekcya, co okazała? — spytał Barcikowski.
— Doktor, jej dawny kochanek. Podobno napisał, że umarł na serce. Pochowali go dzisiaj — po protokóle! Ach, co wart protokół taki!
— Panie pułkowniku! — ozwał się teraz Barcikowski. — Wierzę w szczerość pańską i dobre chęci, ale to, co pan opowiada, grzeszy przedewszystkiem brakiem logiki. Roztrząśnijmy sprawę porządnie. Powiada pan tedy, że baron cierpiał wszystko przez miłość dla żony, z obawy skandalu znosił Fomowa. Ależ przecie mógł go łatwo się pozbyć, usunąć, przemieścić — bez żadnej awantury, a właśnie na mocy jego awantur. Nie uczynił tego, ale zbierał różne jego kryminały i zamykał do biurka — dlaczegóż nie ogłaszał, ale czekał, aż go otrują. Miał wroga w ręku i milczał! Dlaczego? Jeżeli zaś był otruty i czuł, że umiera z ich ręki, zostawiając zemstę niedokonaną — dlaczego nie oskarżył Fomowa, gdy był przy mowie i zmysłach?
— Bo jej — jej nie chciał gubić! — krzyknął Noskow, jedyny swój argument.
— Nareszcie rzuca pan i na doktora podejrzenie. Dawny kochanek, odrzucony, zamiast się zemścić, także jej służy — ochrania zbrodnię rywala! Cóż to wreszcie za kobieta: nierządnica, a całe miasto jej broni — wiarołomna żona, a mąż o tem wiedząc, ubóstwia ją, — zdradliwa kochanka, a zdradzeni ją ochraniają, — trucicielka, żeby uratować Fomowa, o którego ekscesach wie, a stracić byt i społeczną pozycyę. Cóż to za anomalia! I gdzie w tem logika?
— Co to za kobieta! Pan sam zobaczy i oby Bóg pana od niej strzegł! Oby i pana nie opętała — nie odebrała rozumu i duszy. To jest szatan. Ludzie dla niej tracili cześć, sumienie, zdrowie, życie. Ona się urodziła, by piekło zaludnić. Niech się dzieje teraz, co chce. Powiedziałem panu całą prawdę — tak jest, jak mówię! Co rozum i logika zdecyduje, nie moja rzecz. Ale to wiem, że jeśli jej nie zeszlą w katorgi, to prawdy na świecie niema i wiele ludzi jeszcze zginie z jej racyi!
Zerwał się i biegał po pokoju; wtem nagle stanął, jakby raptem rozjaśniło mu się w twardej czaszce i rzekł:
— Czort mnie pierwszego weźmie — aha — naturalnie. Toć Fomow siostrzeniec Morduchowa.
Zwiesił głowę, chwilę sumował — wreszcie otrząsnął się i rzekł:
— Ha — no — to i co! Dzieci żonie odeślę, a sam pójdę w monachy! Jeden czort! Dobranoc, panie!
Nazajutrz rano wysłał Barcikowski bilet do sędziego śledczego, który sprawę prowadził i czekał na niego, gdy mu zameldowano Fomowa, i chwilę potem wszedł do pokoju młody człowiek, barczysty, rodzaj siłacza cyrkowego, o byczym karku, z twarzą czerwoną i zdrową, dość przystojny, ale widocznie niezbyt inteligentny — okazowy typ pięknego młodego bydlęcia.
— No, dzięki Bogu, że was przysłali. W ładny mnie pasztet wsadził ten pijak, ten dureń! Co?
— Bardzo diadia Tertii zły? — spytał, wyciągając rękę do przyjacielskiego uścisku.
Barcikowski się stropił. Był pewny winy Fomowa, ale za głupi był, żeby tak udawać! Ha, tylko był pewny bezkarności.
— Tertii Wasilicz bardzo strapiony — brzydka sprawa.
— Ma za swoje! — wybuchnął Fomow. — Kiedy go błagam od pół roku — przenieście mnie, ja w tej dziurze nie wytrzymam — odpisał: siedź cicho!
A tu czy można być cicho. Zapalisz w nocy zapałkę, krzyczą: pożar. Wypijesz kieliszek — krzyczą, że się walałeś w rynsztoku; powiesz kompliment przechodzącej kucharce — krzyczą, gwałt uliczny. Zaśpiewasz kuplet — prowadzą cię do cyrkułu, — a już broń Boże przegrasz sto rubli i zapłacisz, skąd wziąłeś pieniądze — pewnieś kogo okradł.
A wiecie skąd Noskow tak się zawziął na mnie? On się nie przyzna, ale cała Penza wie. Było to tak.
Kiedyś, jak już nam wszystkiego zabronili, i pić, i palić, i grać, i śpiewać, i kochać, i tańczyć — siedzieliśmy z Panczuliżewym i Arapowem w kabaczku jak mnichy ponure. Siedzieliśmy, a co który ziewnął, to mu drugi zazdrościł i też ziewał. Więc tedy powiadam: Słuchajcie, bracia — trzeba przecie — gdzieś pójść! Chodźmy, zobaczmy, jak Agafija Perfiłówna — pchły pędzi.
Agafija Perfiłówna, to gospodyni Noskowa, baba wiedźma, która nim kręci jak kukłą.
Takie to z rozpaczy przychodzą myśli na człowieka. Poszliśmy. Noskow ma dom z ogrodem, przeleźliśmy przez parkan i idziemy na oświetlone... Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem, Noskow się zerwał, przyskoczył do okna, poznał mnie i szarpnął firankę, klnąc. A ja ukłoniłem mu się i krzyknąłem: Pomyślności i dobrej nocy!
Rozumiecie, wtedy mi zgubę poprzysiągł; od tego dnia ilekroć się spije — bełkoce: Ja jego nauczę, ja jemu pokażę! — Ot i pokazał.
Na zakończenie Fomow pokazał dwa rzędy białych pysznych zębów w uśmiechu łobuza i dodał:
— Ale, cośmy śmiechu użyli wtedy, a on drwin, tego nikt nie wypowie!
— Jak na szefa kancelaryi gubernatorskiej, toście zanadto swawolni, Wasili Petrowicz! Że też to wam tolerował baron!
— Ach baron! Tenby dyabła tolerował, byle mu robotę załatwił! Toć on tak chory był, że mu świat był niemiły. On miał takie wątrobiane bole, że od zmysłów odchodził. Ja za niego wszystko załatwiałem — wszystkie jazdy i przyjęcia — wyręczał się mną ciągle. A ja wiadomo — młody człowiek — był czas na robotę i na hulankę. Ale też mi tu obmierzło, obmierzło! Nie macie do mnie listu od „diadi”. Mam nadzieję, że mnie tu nie zostawią.
— Spodziewam się. Listu nie mam. Musicie zostać, zanim się tej sprawy nie załatwi.
— A potem prosiłem „diadi”, żeby mnie wysłał gdzie daleko — do Polszy. Tam i pensya wyższa, i ruski człowiek może używać. Polaki będą milczeć. Tutaj istne gniazdo szerszeni. A przecież młody człowiek musi żyć i użyć.
— A jakże dla was była gubernatorowa? — spytał znienacka Barcikowski.
— Myż z nią krewni, ona mnie wypada ciotka, ale taka tam ciotka, młodsza ode mnie. Dobra dla mnie była i wdzięczna. Żeby nie ja, toby z nudów umarła, bo stary nie cierpiał ludzi, ni zabaw. A tak zgodziliśmy się we troje. Stołowałem się u nich i mieszkałem, jak trzeba było, to mnie baron z nią na wieczory posyłał. Lubi ona konie i psy, łyżwy i kuligi, tom jej i w tem dogadzał, a baron mnie posyłał, prosił. Sto bilecików mam od niego w tych sprawach. Ona dobra kobieta. Trochę prędka, kapryśna, ale zżyć się można.
— Piękna podobno?
— Piękna, młoda, ludzie szaleją za nią.
— A wy?
— Ja z początku tom się też zapalił, ale kto ją codzień widzi, w domu obcuje, ten musi ostygnąć od jej zimna. Wiecie wy, ona kocha jedną istotę, swego doga: Leo, z ludzi nikogo.
— Dlaczegóż poszła za barona?
— Miała macochę, piekło w domu. Poznała barona za granicą, w chwili rozpaczy po jakiejś scenie domowej, i poszła. Żyła z nim pięć lat.
— Baron nagle umarł, bardzo nagle?
— Tydzień chorował. Ryczał z bólu. Miał wrzód na wątrobie, jak doktór mówił. To był piekielny tydzień.
— Przyjechali jacy krewni?
— Brat z Kurlandyi. Był wczoraj na pogrzebie i czeka na testament. Stoi tu w hotelu, pewnie się do was zgłosi. Powiedźcie mi: długo myślicie tu bawić? Żebym chociaż na koniec maślanicy był w Pitrze.
— To wątpię. Będziecie musieli zdać kancelaryę następcy. Ja zabawię najwyżej dwa dni.
— I co będziecie robić?
— Co mi instrukcya każe — odparł Barcikowski, zwracając się do służącego, który mu podawał bilet wizytowy. Fomow wstał.
— Macie gościa. Wynoszę się.
— Sędzia śledczy.
— Tembardziej zmykam! Do widzenia. Kiedy przyjdziecie do gubernatorskiego dworca? A może tu sprowadzicie Aleksandrę Dmitriewnę.
— Nie. Przybędę do pałacu. Kiedy? Nie wiem.
Pożegnał się, Fomow rozminął się w kurytarzu z sędzią śledczym, którego uprzejmie pozdrowił i wyszedł z hotelu, gwiżdżąc cygańską piosenkę. Sędzia śledczy przedstawił się Barcikowskiemu i zasiedli do urzędowej rozmowy.
Od pierwszego słowa zrozumieć było łatwo, że sędzia wie, co jest dyplomacya, i że ten w Rosyi nie zginie, ale właśnie z jego rozmowy wywnioskował Barcikowski, że sprawa nie była tak niewinna, jak ją Fomow przedstawił. Wprawdzie rezultat sekcyi wykazał tylko pęknięcie wrzodu w kiszkach, ale pożycie baronowstwa było bardzo złe, charakter pani zimny i gwałtowny zarazem, stanowisko Fomowa, bardziej niż dwuznaczne.
— Dowodów niema żadnych dotychczas, a bez dowodów niema sprawy — zakończył sędzia, rzucając badawcze spojrzenie na Barcikowskiego.
— Papierów nieboszczyka pan nie przeglądał?
— Nie. Depesza z ministeryum kazała mi czekać na pana i w pańskie ręce oddać śledztwo.
— Dobrze, zostawi mi pan papiery. Jeśli bym pańskiej pomocy potrzebował, zawiadomię. Jeszcze jedno: czy Fomow jest pijakiem?
— Nie — powiedzieć pijak, to nie. Wypije — nie odmówi, ale pijanica nie jest — tak ostateczny. Tylko — to prosty człowiek!
— To i wszystko, o com pana miał pytać. Dziękuję.
Sędzia śledczy rad, że się pozbył sprawy — prędko się ulotnił.
Wtedy Barcikowski kazał sobie podać śniadanie i chodził wzdłuż pokoju zamyślony, gdy mu oznajmiono jeszcze jednego gościa:
— Baron Karl von Korff.
Kazał go prosić i po chwili wszedł mężczyzna pięćdziesięcioletni, rudy, z germańską brodą i szyderczym wyrazem na mądrej, pięknej twarzy.
— Pan daruje, że śmiem utrudzać, ale ta sprawa mnie tak blizko obchodzi, że nie mogłem się powstrzymać, aby pana nie poznać i nie spytać — jak stoi.
— Rozumiem pański niepokój, ale nic jeszcze decydującego nie mogę powiedzieć. Jedno dotychczas jest tylko pewne: sekcya wykazała śmierć naturalną. Pozostaje mi zbadanie domowników i przegląd papierów prywatnych. Brat pana był starszym w rodzie?
— Tak! Przepraszam — czy pan jest rodowity rosyanin?
— Jestem urzędnik ministerstwa justitii.
Baron jakby się zawahał, — zastanowił i cofnął.
Nastała chwila milczenia.
— Dlaczego pan mnie pytał o pochodzenie? — rzekł Barcikowski.
— Dlatego, że w Rosyi trzeba wiedzieć, z kim się mówi, aby wiedzieć, jak mówić, żeby być zrozumianym. Każdy szczep inaczej myśli, czuje i rezonuje, a szczepów jest w Rosyi legion. Dlatego byłem i jestem przeciwny urzędowaniu w tym kraju; czułbym się do tego niezdolny. Zresztą, my, kurlandczycy, jeszcze mniej, niż inni, możemy się w tem aklimatyzować. Dwie odrębne kultury: zachodnia i wschodnia! Oskar spróbował — no i przepadł. Nic nie zdziałał, sam się zmarnował i marnie zginął. Był dziedzicem majoratu, ale go coś opętało — poszedł na rządową służbę — mnie zostawił zarząd majoratu. Marzyło mu się zostać ministrem i Rosyę zreformować. Długi czas służył w Kurlandyi, zestarzał, stetryczał, ale Rosya, jaka była, taka została. Nareszcie przyszło to nieszczęsne małżeństwo! Jakżem mu perswadował, zaklinał. Nic nie pomogło. Wziął tedy on, starzec — młodą dziewczynę. Niemiec rosyankę. I znowu zetknęły się dwa szczepy — dwie kultury — pod jednym dachem.
— Ban dobrze znał swoją bratowę?
— Dosyć, aby się jej lękać — nie dosyć, aby znienawidzieć. Byli u nas w Kurlandyi parę tygodni, a tej jesieni gościłem dni dziesięć tutaj, wezwany przez brata. To jest kobieta najrozumniejsza, jaką znam. Wykształcona gruntownie, utalentowana, piękna i pociągająca czarem. I jest to zarazem kobieta nie posiadająca niczego, co jest własnością kobiety. Nie ma wiary, nie ma zasad, nie ma serca. Niczem jej nie zjednać, niczem jej nie zwalczyć, niczem jej nie powstrzymać. Kocha tylko siebie, szanuje tylko zbytek, boi się tylko ubóstwa i śmieszności, zresztą depce po wszystkiem. Stało się. Oskar w grobie, przepowiadałem mu, że umrze zapoznany, zamęczony i nie pomszczony. Dowodów nie znalazł pan i nie znajdzie — tej kobiety nikt nie pokona. Tryumfalnym pochodem przejdzie świat. Powiem panu tylko jeszcze jedno:
Kiedym tu był jesienią, Oskar przy niej rzekł do mnie: Moją żonę wziąłem w jednej sukience, dałem jej dobrobyt i zbytek, co tylko zamarzyła, miała. Żebym jej i nadal to zostawił, po mojej śmierci, rychłoby zapomniała, kto ją obdarzył. Chcę, żeby wspomniała nieraz, że starzec był wspaniałomyślny. Otóż w testamencie nie zapisuję jej nic. Kapitały twoim dzieciom zostawiam, trzymaj chłopców w kraju, niech będą zdrowi i swobodni.
Uważa pan, jeśli się ten testament w papierach nie znajdzie, to śmierć mego brata była naturalną, a chodzi jej tylko o pieniądze. Testamentu pan nie znajdzie i pieniędzy. Jeśli zaś będzie ten testament i pieniądze, to brat mój został usunięty, bo jej w czemś innem zawadzał, w czemś stokroć gorszem, kiedy nawet zaryzykowała ubóstwo. Rozumie pan?
— Mam nadzieję, że zrozumiem wszystko, gdy przejrzę papiery nieboszczyka. Dziś popołudniu przystąpię do tego zajęcia.
— Nie będę pana dłużej utrudniać. Kiedy mam się zgłosić po wiadomości?
— Jutro rano.
Baron wyszedł, a Barcikowski spożywszy śniadanie, kazał podać sanki. Gdy wsiadał i wymawiał: „do gubernatorskiego dworca,” serce mu biło dziwnym niepokojem. Miał przed sobą najcięższe śledztwo. Miał badać główną osobę sprawy. Strach czuł. W dworcu kazał się meldować pani i czekając na nią w salonie, bardzo gustownie i elegancko umeblowanym, przedstawiał sobie, jaką ona jest. Zapewne majestatyczna piękność lady Macheth, wyzywająca, zuchwała, rozdrażniona, hoża. Nagle cicho otworzyły się drzwi i ujrzał przed sobą... Madonnę. Złotowłosa, smukła, rzekłbyś dziewczynka, gdyby nie smutek w głębokich oczach i kurcz bolu w ustach. Zresztą spokojna, pełna taktu, zrezygnowana na najgorsze.
Stanęła w drzwiach, cała w czerni, zachwycająco urocza, zbiedzona i łagodna, trzymając rękę na głowie olbrzymiego doga, i głosem, który był najmelodyjniejszą muzyką, rzekła z cicha:
— Dziękuję panu, że pan tutaj przyszedł.
Wyciągnęła doń rękę, bez żadnego klejnotu, nawet bez obrączki i spojrzała mu żałobnie w oczy.
— Myślałam, że mnie pan będzie wzywał na śledztwo.
— Co za myśl! — zawołał. — Ja tu jestem przysłany, żeby sprawę umorzyć. Pani jest ofiarą jakiejś intrygi, żadnych dowodów niema. Noskow sobie coś potwornego uroił.
Wskazała mu fotel i usiadła naprzeciw. Potrząsnęła głową i westchnęła.
— Nie jest to tak niedorzeczne, jak się panu zdaje! — rzekła zmęczonym, smutnym głosem. — Mój mąż był Spartanin. Nikt go nie widział nigdy chorym, nie zdradził się nigdy, jak cierpiał strasznie, nie pozwolił sobie na chwilę wypoczynku i wytchnienia w spokoju. Pracował, rozmawiał, przyjmował i oddawał wizyty bez drgnienia, bez znaku, jak się męczył. To był bohater siły i woli! Więc, gdy przyszedł kres, wszyscy się zdumieli. Rano pracował w kancelaryi, w południe oddawał wizyty, a o czwartej umarł. Nietylko Noskow powziął podejrzenie, całe miasto! Teraz sekcya wyjaśniła śmierć, ale ja w opinii ludzkiej, na zawsze zostanę trucicielką. Stało się!
Spuściła głowę, zaplotła dłonie o kolana i umilkła zgnębiona.
Barcikowski był jak odurzony. Wszystko co był słyszał o niej, wydało mu się bezmiernym absurdem — zdaniem kretynów. Uczuł ogromne współczucie dla niej, tak okropnie pokrzywdzonej, tak łagodnej i względnej dla oszczerców.
Po chwili zadumy podniosła oczy swe przepaściste i zapytała nieśmiało:
— Pan zapewne będziesz mnie badać — zaraz?
— Ależ nie! — zawołał żywo. — Niechże mi pani uczyni łaskę i uważa za gościa i sługę. Badanie to tylko pusta forma.
— O dziękuję panu! Więc mi wolno ugościć pana. Ja się tak pana bałam, boć przecie mam coś na sumieniu!
Dotknęła dzwonka, i po chwili weszła do salonu kobieta, lat pięćdziesięciu, dość otyła, śniada, ze skośnemi tatarskiemi oczami i wyrazem głupowatej dobroduszności na płaskiej twarzy.
— To moja opiekunka, towarzyszka, niańka — jedyna dusza wierna i kochająca. Krewna mojej matki Pałagieja Fokowna Wołkow! Nianiu, pan będzie gościem naszym — i dobry dla twojej Saszeńki. Daj nam herbaty.
Stara uśmiechnęła się, i prędko, parę razy się przeżegnała.
— Sława Tiebia Hospodi, sława! — wymamrotała, wychodząc.
— Uboga nasza krewna! — dodała gubernatorowa. — Matka mnie odumarła przy urodzeniu wtedy ją ojciec sprowadził, do chrztu mnie trzymała i kocha jak własne dziecko. Przez całe życie nie rozstałyśmy się nigdy — i do śmierci razem będziemy.
Była tak serdeczna, to mówiąc, że Barcikowski uczuł rozrzewnienie. Trucicielką — miała być — ona?
— Cóż takiego ma pani na sumieniu? — spytał. — A może jestem niedyskretny?
— O nie. Panu powiem wszystko. Pan tak nie podobny do ludzi, których znam. Nie wiem, co to jest, ale panu bym wszytko wyznała. — Mam na sumieniu ciężki grzech — moje małżeństwo. Przysięgłam miłość, a nie kochałam tego człowieka. Przed ołtarzem skłamałam. Za to teraz słusznie pokutuję. Byłam złą żoną — za to na mnie ciśnięto taką obelgę — słusznie cierpię.
— Pani była dzieckiem wtedy.
— Miałam osiemnaście lat. Było mi bardzo źle w domu. Macocha odebrała mi ojca, ludzi się bałam, nie miałam nawet przyjaciółki, bo mi rówieśnice i koleżanki zazdrościły tej przeklętej urody. Pałagieja Fokowna nie do rady — ona umie tylko mnie pieścić i dogadzać. Wtedy Korff się oświadczy! — był wykształcony, bardzo miły w towarzystwie, zdał mi się zbawcą z ciężkiego życia w domu. Wdzięczna mu byłam — przyjęłam. Mój Boże, to pięć lat!
Wstała i przeszła się parę razy przez pokój, żeby się uspokoić.
Gdy usiadła znowu, usta jej drżały. Spojrzała rozpacznie na Barcikowskiego.
— Byłam złą żoną — winnam — ale Bóg świadkiem nie miałam siły być inną! Nie mogłam — nie mogłam.
Ogromnem współczuciem zdjęty, pochylił się do niej i rzekł serdecznie:
— Niechże się pani tylko nie trapi skrupułami. Pani mogła nie zdawać sobie sprawy, przyjmując jego oświadczyny — co jest życie — ale on powinien się był rozmyśleć i zastanowić.
— Niech go pan nie sądzi — on umarł. Żebym ja mogła zapomnieć te pięć lat — z życia je wymazać.
— Kiedyś — będą się pani wydawały dalekim, niewyraźnym snem! Życie jeszcze przed panią.
Potrząsnęła głową.
— Te pięć lat byłam pod pręgierzem. Napiętnowano mnie wszystkiemi hańbami. Słyszał pan zapewne. Cała Penza — to moi kochankowie, zmieniam ich, jak rękawiczki. Kiedym wreszcie znudzona plotkami i oszczerstwami, przestała bywać i przyjmować, przyczepiono mi tego nieszczęsnego Fomowa, tego ciołka, z którego nawet drwią szanujące się kucharki. Na współkę mieliśmy otruć Korffa! Nienawidzą mnie i szkalują kobiety przez zazdrość, nienawidzą i szkalują mężczyźni, którym nie pozwalam siebie poniewierać, jestem nienawiścią całej Penzy! Przeznaczenie moje być zawsze samą i otoczoną wrogami. Czy pan uwierzy. Pan jest pierwszym mężczyzną, który mnie nie obraził bezczelnością i odezwał się z przyjaźnią i szacunkiem. Tego panu nigdy że zapomnę. Chyba pan nie rosyanin?
— Pani przecie rosyanka?
— Niestety, bo nienawidzę tutejszego społeczeństwa. Te tatary z maskami nibyto cywilizacyi, te kobiety samice, w maskach matron, lub naiwnych. Ta ordynarność popędów, bo uczuć nie pojmują, ten brak wychowania i form wykształcenia. Ta dzikość i głupota, to straszne, to zabijające myślącego człowieka. Nie, to niepodobna, pan nie wyrósł w tej tundrze! Zkąd pan rodem?
— Z Polski! — odparł z przymusem.
— O chwała Bogu! Dlaczegóż tedy rozmawiamy po rosyjsku. Zacznijmy po francusku. Będzie i mnie swobodniej. Chowałam się za granicą, z Korffem mówiliśmy po niemiecku, mnie i ruski język razi, za gruby.
— A jednak śliczny jest w muzyce i poezji.
— Może być, chociaż ja przepadam za niemiecką muzyką i poezyą.
— Pani gra i śpiewa?
— Tak i lubię to nadzwyczaj, ale zaniedbałam ostatnimi czasy, bo Korffa wszelki hałas drażnił.
W tej chwili lokaj wniósł tacę z herbatą, a za nim wtoczyła się Pałagieja Fokowna, niosąc drugą tacę pełną konfitur, ciastek i nalewek. Rozsiadła się też naprzeciw nich, zapaliła papieros i poczęła gościa wszystkiem po kolei traktować.
— Jedzcie, gołubczyk, jedzcie, niech wam smakuje. Mojej roboty konfitury. Jedliście takie w Petersburgu? Takich konfitur nie dostaniesz w sklepie, chyba w domu zrobić. A wy, gołubczyk, żonaty.
— Nie.
Splasnęła rękami.
— Boh Spasitiel. Taki śliczny chłopiec i jeszcze nie żonaty.
— Nie czuję się nieszczęśliwy! — odparł z uśmiechem.
— Nu, ja wam karty postawię wieczorem. Zaraz się dowiemy, kto i kiedy sądzony.
— Ciociu — przerwała gubernatorowa — pan obiad z nami zje. A będzie też co dobrego.
— Ja ci mówię, że nie pożałuje! — uśmiechnęła się z dumą i zaraz zabrała swe klucze i wyszła.
Popijając doskonałą herbatę i paląc aromatyczne papierosy, oni pozostali, gwarząc, jak dawni znajomi. Ani się spostrzegł Barcikowski, jak zmierzchło, jak zapalono światło. Rozmowa go pochłaniała, przenosiła w inne światy, otwierała dalekie horyzonty. Nie było dla tej kobiety nieznanej książki lub tematu. Mówiła z zapałem o sztuce, o wynalazkach, o polityce, dysputowała ze znajomością rzeczy o najsuchszych przedmiotach, zajmowała się żywo wszystkiem, co się działo na świecie.
Głos był jak muzyka, ruchy dystyngowane; postać i twarz prześliczna, a gdy się zaśmiała czasem, śmiała się jak dziecko szczerze.
Obiad przerwał rozmowę — był wykwintny, wina wyśmienite, służba wystylowana. Na kawę i likiery przeszli znowu do salonu i znowu rozmawiali, nie zdając sobie sprawy z czasu. Przeraził się Barcikowski, gdy weszła Pałagieja Fokowna i rzekła dobrodusznie.
— Przesiedzieli wy nockę, idźcie spać. Zostawcie trochę gawędy na jutro.
Zerwał się, spojrzał na zegarek. Była trzecia po północy.
Zaczął tedy panią przepraszać, ale uśmiechnęła się smutno.
— Wdzięczna panu jestem. Oddawna raz pierwszy nie rachowałam godzin i zapomniałam troski! — Powstała i podała mu rękę, zamyślona, jakby z żalem.
— Przyjdź pan wcześnie jutro! — dodała prosząco.
Pochylił się nad ręką i pocałował.
Wzdrygnęła się — i zbladła. Jego też dreszcz rozkoszny wstrząsnął.
Wysunęła rękę i odwróciła się.
— Idź pan już! — szepnęła przez zęby, głucho.
Wyszedł upojony, nieprzytomny.
Nazajutrz zgłosił się Noskow i Korff — nie przyjął ich, tłómacząc się zajęciem. O południu pojechał do dworca, wrócił do hotelu późno w nocy i wcale spać się nie położył. Chodził po pokoju tu i tam, jak błędny, aż do rana.
Rano wziął sanki i kazał się wieźć precz daleko, aż za miasto i co koń wyskoczy.
Mróz był duży — orzeźwiło go to, wróciło zastanowienie i przytomność. Gdy kazał wracać, miał już plan gotów.
— Dziś przejrzę te nieszczęsne papiery i rano wyjeżdżam! Oszalałem! — trzeba zmykać, nie chcę zginąć!
Z tem postanowieniem pojechał o zmroku do dworca. Zastał gubernatorową w salonie nad książką.
Spojrzała nań i zrozumiała, co powie.
— Chce pan już wyjeżdżać! — rzekła zmęczonym głosem, opierając głowę o poręcz fotelu i patrząc zamglonemi oczami w próżnię.
— Muszę wracać do służby! — odparł głucho.
— A ja do rzeczywistości! Szkoda — przemarzyłam parę dni. Dziękuję panu!
Otrząsnęła się, znowu ją dreszcz wstrząsnął i jakby obudziła się z jakiegoś snu — rzekła żywo:
— Ale to dobrze. Jedź pan — i tak bawiłeś za długo.
Zacisnął zęby, by w postanowieniu wytrwać.
Ona wstała, przeszła się parę razy przez salon i stanęła przed nim.
— Ma pan zapewne to biurko przejrzeć tylko! Chwila czasu. Uczyń pan to później, odchodząc, a teraz przepędzimy razem ten ostatni wieczór. Nie zobaczymy się może więcej — chcę pana jeszcze mieć kilka godzin! Dobrze? Zadzwonię o herbatę.
Pozostał, nie próbując już nawet się opierać.
Ale ten wieczór był chybiony. Jakiś duch niespokojny opętał Pałagieję Fokownę — wchodziła i wychodziła co chwila, chociaż do rozmowy się nie wtrącała. Krępowała nieznośnie. Nareszcie Barcikowski wstał rozdrażniony i począł się żegnać.
Stara tkwiła nad nimi, błogosławiąc, dziękując, zasypując go życzeniami — zawołała też lokaja, by go przeprowadził i zapalił światło w gabinecie, nie dała sekundy swobody.
Piękna pani milczała, blada, roznerwowana, z zębami zaciśniętemi — ręka, którą mu podała, była zimna, jak lód.
— Żegnajcie! — rzekła wreszcie z wysiłkiem.
Ukłonił się i wyszedł za lokajem.
Gabinet ów był drugi za salonem. Służący zapalił dwie świece na biurze i spytał o rozkazy.
— Można stąd wyjść, nie przechodząc przez salon? — spytał Barcikowski.
— Te drzwi prowadzą do poczekalni, a potem do przedpokoju.
— To dobrze. Możesz odejść!
Gdy sam został, Barcikowski rzucił się w fotel u biura, rękami oczy zakrył i pasował się z szałem, który go jak pożar objął. Godzinę może to tak trwało, wreszcie się opanował, przetarł ręką czoło i machinalnie — jak automat — sięgnął po leżący przed nim klucz, a potem zerwał pieczęć u biura.
Otworzył potem zamek i wyciągnął szufladę, gdy w tem cichutko drzwi się otwarły i stanęła w progu gubernatorowa. — Zerwał się, poskoczył do niej.
Dysząca, blada wzruszeniem, zarzuciła mu ręce na ramiona i zapłakała spazmatycznie.
Wtedy on ją w ramiona porwał i dławiąc prawie w uścisku, począł całować szukając ust.
— Miej litość! — wyszeptała, jąkając się, broniąc słabo, a drżąc cała, ale on jej pocałunkiem zamknął usta i w objęciach uniósł jak zdobycz — do mrocznego salonu. W gabinecie zostało biuro otwarte.
Nazajutrz Noskow i Korff znowu się zgłosili do Barcikowskiego i zostali przyjęci.
Urzędnik był już spakowany, na stole leżała teka wypchana. Zwrócił się do Noskowa.
— Zawód was spotkał — rzekł sucho. — Oczerniliście niewinną kobietę. W biurze Korffa nie było nic podejrzanego, a umarł śmiercią naturalną. Należy być ostrożniejszym, nie wprowadzać w błąd sprawiedliwości! Zabrałem wszystkie papiery — są treści rodzinnej lub urzędowej. Jest też testament, zapisujący cały fundusz panu, panie baronie!
Korff się skłonił i szyderczo uśmiechnął.
— Spodziewałem się tego! — rzekł. — Biedny Oskar!