<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Zajście u Honoratki i jego następstwa z niefortunnym imci Psarskim i nakoniec z krnąbrnością niepojętą kapitana Orlikowskiego, miało zgoła osobliwy skutek. Alarm bowiem, uczyniony przez wice-gubernatora, miast skłonić rząd i wodza do surowości, do ukarania śmiałka, do dania innym odstraszającego przykładu, skończył się na wysłaniu dziesiątka sztafet i na oświadczeniu Skrzyneckiego, oświadczeniu, z którego raczej płynęło uznanie dla „wolności kijów“ niż potępienie ich. Prawda, minister wojny, w pierwszym impecie, adjutanta swego na śledztwo do baterji buntowniczej wysłał, lecz że adjutant, miast protokółu, przywiózł wiadomość, że baterja stoi w pogotowiu i aż drży na potwarców Bema — więc jakoś i minister stracił przekonanie do śledztwa dalszego.
Co dziwniejsza, że gdy na wieść o tej chryi już pióra skrzypiały, aby bronić swobody przekonań obitego imć Psarskiego — niewiadomo skąd i jak wzmogła się estyma dla pułkownika Bema i to jednocześnie i w kancelarji rządu, i w kwatermistrzostwie i w sztabie wodza naczelnego.
Bem ma zachowanie! — Bem stanowi nielada siłę! — Bem wiele mocen!
Rezultatem zaś tej estymy było, że już o świcie pośpieszono sprostować fatalną pomyłkę dowódzcy straży, który ośmielił się tak nieposzlakowanego oficera zatrzymać między więźniami.
Pułkownik sam nie wiedział, czyli gniewać się ma, czy śmiać z przygody, która mu się wydarzyła. Toć sędzia Łanowski mało nie płakał ze zmartwienia, sumitował się komendant, sam gubernator w pomstowaniu na nieład wyręczał Bema a nieszczęsny służbista, porucznik Silnicki, pod ziemię ze wstydu się zapadł.
I Bem powrócił do swych izdebek zmęczony, lecz uspokojony, pogodny, jak człowiek, który zły sen prześniwszy, spocznienia w nim nie znalazłszy, nie dba o ciała słabość, radując się, że jawy nie przeżył, że marą tylko się dręczył.
Krótkotrwałą atoli była pogoda pułkownika. Bo ledwie wytchnął, ledwie wspomniał, co i jak począć dla pani Anny, gdy nadszedł doń raport od kapitana Orlikowskiego, raport przyniesiony mu przez przebranego po cywilnemu ogniomistrza.
Bemowi w oczach pociemniało. Osunął się bezwładny, przybity na stołek przy stole rysunkowym i utkwił szklisty, zdrętwiały wzrok w przestrzeni...
Tuż przed otwartem oknem izdebki pułkownika śmiał się doń, zalany słońcem i ciepłem, ogródek. Tuż ku Bemowi chwiały się pędy klonu, targane nóżkami baraszkujących wróbli. Echa hałaśliwej dziatwy, bawiącej się w żołnierzy na dziedzińcu pobliskim, szły w zawody z świergotem niefrasobliwym ptasząt. Rąbek błękitu, jak turkus, nieskażony ludzkiem tchnieniem, czystego, poglądał na pułkownika, wabił, niby napełnić go pragnął swą mocą, swą wiarą w światłość.
Dusza Bema tonęła podczas w mrokach.
Pułkownik przetrwał tak godziny, wieki.
Aż głos gardłowy, niepewny a natrętny, ocknął go.
— Respons?
Oczy Bema zaparły się przez chwilę na ostatniem zdaniu raportu Orlikowskiego: „Baterja, z lontami zapalonymi, czeka na rozkazy swego dowódzcy“ — ozwał się do pułkownika raport.
Bem potrząsnął smutnie głową, ujął za pióro i nakreślił w odpowiedzi Orlikowskiemu: „Dziękuję, nie mam nic do rozkazania, nie jestem dowódzcą“.
Tymczasem Warszawa, po rozruchach ostatnich, nagle uciszyła się, uspokoiła, jakby wytrzeźwiała. Daremnie hukały na alarm ulotne pisemka, daremnie perorowali po kawiarniach samozwańczy trybunowie, lud naraz zobojętniał dla nich, ochłódł. A natomiast całą swą uwagę zwrócił na echa nie milknących wiadomości o pochodach, szachowaniu się wzajemnem zmagających się wojsk.
Lud warszawski atoli i w tym kierunku był teraz powściągliwym, małomównym i nie skłonnym do uniesień.
Wódz naczelny razem z Chrzanowskim wodzili się na odmianę, z korpusikiem Gołowina, podchodzili go, osaczali, czaili się nań zgoła strategicznie, zadawali mu cios śmiertelny w przededniu natarcia a w momencie bitwy pozwalali mu ujść cało.
Po kilkakroć wszystko było wyliczone, każdy pagórek, zagajnik, rów, karabin, nabój był rachowany. Po kilkakroć arytmetyka sztabowa dowiodła, że Gołowin co do nogi wycięty w pień będzie... I daremnie.
Na siedem tysięcy Gołowina prowadził Skrzynecki dwadzieścia tysięcy żołnierza bitnego, rwącego się do rozprawy na ostre.
Ale cóż, arytmetyka była arytmetyką, a zmora zmorą. Tak, bo, od wyprawy na gwardje, zmora prześladowała naczelnego wodza, żarła go, zaprzątała myśl swarami, inwidjami, niweczyła plany, rozbijała kalkulacje.
Tu sztafeta się spóźnił, tam zaspał generał, owdzie, w decydującej chwili, nowa kombinacja objawiła się Skrzyneckiemu, gdzieindziej dwóch dygnitarzów się przemówiło — i w niwecz szedł plon spodziewany.
Żołnierz obocześnie jełczał, niszczał, marnował siły na daremnych marszach i kontrmarszach, pędził zziajany do tego samego Płońska, Garwolina, Kałuszyna, Siennicy, z których był ledwie powrócił, i po to, aby bez wystrzału, bez racji, bez celu znów powędrować na Pragę.
I żołnierz posępniał, chmurniał, drętwiał.
Niekiedy jeszcze, gdy przed frontem jawił mu się wódz naczelny, gdy ozwał się doń gromko, gdy mu zagrzmiał wezwaniem „umrzem lub zwyciężym“ — żołnierz, jakby budził się....
Na krótko atoli, bo podobno, w rozstrzygającej chwili, sam Skrzynecki zapominał o swem zaklęciu, bo podobno i on budził się, lecz tylko w obliczu parad, mszy polowych, przeglądów i biesiad.
Na jawie dowództwa swego, Skrzynecki nie widział dla się już ani śmierci chwalebnej, ani zwycięstwa — jeno pogrom, pogrom, pogrom, wychylający się doń z każdej bitwy, z każdego starcia. Na jawie, Skrzynecki już wierzył jedynie bałamuctwom o interwencjach, potencjach, niemieckich sympatjach, francuskiem braterstwie broni, tureckich janczarach i angielskich korwetach, na jawie Skrzynecki pragnął wygrać na czasie, przeciągnąć wojnę, nacieszyć się jeszcze honorami i adjutantami naczelnego wodza.
Paskiewicz wojsko przeprawiał na lewy brzeg Wisły, zwierał ramiona kolumn na zamknięcie Warszawy pierścieniem — Skrzynecki bawił się w chowanego z korpusikiem Gołowina.
Na tem zeszła wojsku polskiemu większa część lipca.
Przez trzy tygodnie Warszawa czytała z dnia na dzień, że Rybiński idzie tam i tam, że Chrzanowski stąd atakować będzie, a Małachowski z owąd, że główna kwatera była tu, a jest już tam, że znów się odznaczyli nasi strzelcy, że, równych polskim ułanom na świecie nie ma, że wódz naczelny przed frontem uściskał jakiegoś nowonarodzonego bohatera i virtuti militari krzyżem go naznaczył, że słowem wojsko nie przestaje składać dowodów poświęcenia a wódz dzielności. Aż, po trzech tygodniach tego rodzaju nowin, wróciło znów wojsko na Pragę i wróciło z dotkliwym ubytkiem w szeregach, odsednionych końmi i wiadomością, że Gołowin, Gołowinem został.
Warszawa jednak nie dała tym razem posłuchu wyrzekaniom na Skrzyneckiego. Bo myśl jej, bo serce gorzało pragnieniem czynu.
Powrót bowiem wojska na Pragę wyprzedziła wieść, że Paskiewicz przebył Wisłę i że idzie od Nieszawy, na, dobywanie stolicy.
Rząd narodowy do Warszawy się ozwał: „Nieprzyjaciel, wszędzie ze stratą odparty, usiłuje z drugiej strony grozić. Niechaj przybywa!... Na okopy! Na wały!“
Warszawa, na to strzeliste zawołanie, drgnęła i runęła do sypania wałów!
I dnie nastały niesłychane, niebotyczne, wiekopomne!
Niewiasty, dzieci, starcy, księża, kto w Boga wierzył, czy nie wierzył, ten biegł na sypanie okopów...
I na okopach dziwy, dziwy.
Cechy z chorągwiami, muzyki, feretrony, kropidła, śpiewy, hukania. Kopacze narodowi wystrojeni, kwiatami przybrani, ochota, zapał — co rydelek odrzuci garstkę ziemi, to się przypiętą kokardką skłoni.
Wiekopomne dni! — Od świtu Warszawa, rozrzewniona własnem poświęceniem, własną cnotą, pędzi ku swym szańcom, żłobi wądół przepastny, łzami radości leje; że najsłabsze rączyny do grabarstwa się rwą.
A dopieroż budujących przykładów wypominać!
Wysiadł z pojazdu sam książę, ujął za rydel i śmignął kopystkę ziemi na garb wału! — Z półtora tysiąca ludzi spłakało się na bobry.
Zajechała dama a z nią drab w barwie z łopatką. Drab piastował w niedźwiedzich łapach parasolkę i szkiełka, a dama podczas wydłubała tyli dołek, że w nim piesek, co naszczekuje na swą panią z karjolki, mógłby się ułożyć! Jak tu nie wiwatować: „Niech żyje ojczyzna!“
Larum na ulicy, zgiełk, ścisk głowa przy głowie.
Procesja nie procesja.
Idą męże w oznakach godności ze sztandarami, kotłami, litaurami, srodzy, uroczyści, natchnieni. Idzie cała municypalność. Ludek gęby drze ze zdumienia! Toć dygnitarze, bogacze! Jakby to, co w skarbonach mają, na kupę złożyć — che, che! toby akurat dwa razy tyle żołnierza polskiego można by wysztyftować! I cóż oni? A toć i oni, ci potentaci, idą, aby czeluść, otaczającą Warszawę, choć o kilkanaście rydelków pogłębić. Niech potomność wielbi cnotę nad cnotami.
Wiekopomne dni, pracowite dni. Bo i zmierzch nawet nie był hasłem do spocznienia. Ileże gdy ostatnia kompanja ludu wracała z szańców, już teatry zapalały swe światełka.
Więc, kto jeno mógł, ten śpieszył krzepić serce „Fra diavolem“, „Wolnym strzelcem“, „Wiarusem“ — a radować się nowej przyśpiewce o „miotłach, miotełkach“ w „Chłopie miljonowym“.
Dni tych wiekopomnych było coś dziesięć. I byłoby ich może i drugie tyle, bo zapał patrjotyczny miał jeszcze zatrzęsienie wspaniałych pomysłów na nowe pochody, loterje, posiedzenia uroczyste, fety, bo poeci warszawscy, aktorzy i Demostenesowie tyle, tyle jeszcze mieli wierszów, mówek, pięknych myśli, kunsztownych apostrof do odczytania, wygłoszenia, odgadania — tak, byłoby dwakroć więcej tych dni epokowych, gdyby nie zgrzyt ponury, straszny, który z poza Niemna nadszedł....
Korpus Gielguda, korpus, który na Litwę poszedł rozpalać żagwie rewolucji, który ruszył na wzmocnienie, trwającej tam od dawna, partyzantki, który miał ją pokrzepić, zagrzać, na tyłach armji rosyjskiej okrutną wywołać dywersję, pozbawić tę armję żywności, furażów, magazynów, posiłków, zniewolić ją do rozproszenia sił — ten korpus, z bronią w ręku, z pełnymi patrontaszami, przeszedł granicę pod Gożdami i poddał się Prusakom.
Ten korpus, który był nadzieją i ufnością ludu, kalkulacją sztabu, wiarą, że hen, na Litwie i Żmujdzi, łopoczą polskie sztandary, że tam, między Dźwiną i Niemnem, wtóre gorzeje ognisko, że walka, że rozprawa nie da się już w ramionach Wisły, Narwi, Pilicy i Wieprza zdławić, że nawet w przypadku otoczenia, w razie opasania, w godzinie rozpaczy, jeszcze tam, na Litwie, tam na Żmujdzi — pieśń legjonów grzmieć nie przestanie — ten korpus się poddał! Siedem tysięcy żołnierza dzielnego, karnego odeszło, karabin porzuciło dla żebraczego kija! Ci, co mieli być podtrzymaniem, podporą gromad litewskich woluntarzy — ci stali się ich zgubą, ci bowiem garnącego się do nich ochotnika powiedli na tułactwo.
Klęska, nieszczęście, cios, cios, przechodzący pojęcie!
Stanęli nad Niemnem, porwali mrowie, najzimniejszych ocknęli do wysiłków do poświęceń, zaklęli się, że raczej legną pokotem, raczej własnemi ciałami nowe kurhany dźwigną, zaklęli się i cofnęli, jak odstępcy, jak tchórze, jak najmici!
Tak, miesiąc cały przysięgali i swarzyli się między sobą o strategiczne racje, a zgodzili się na jedno, ale wówczas, gdy szło tylko o dziadowski honor, o „godne“ złożenie broni i oczywiście nie przed nieprzyjacielem — och, przenigdy! — Lecz przed pruską potencją.
Landrat był rozjemcą polskich sztabowców, polskich generałów, polskich bohaterów, męczenników. Siedm tysięcy luda zdrowego, silnego, zwartego powędrowało w świat na poniewierkę, na zagładę, na chełpienie się imieniem obrońców tej samej ojczyzny, którą opuścili. Na udawanie, że nie ci, którzy tam, na ruinach, na mogiłach i zgliszczach orzą, sieją i budują, mają prawo do stanowienia, do zasługi, do honoru, lecz oni tylko, oni, co tyle ucierpieli, oni co woleli raczej pójść na wygnanie, niż dotrzymać przysięgi!
Warszawa oniemiała ze zgrozy, z bólu i ledwie pytać śmiała o dzieje tej klęski.
Dzieje atoli same nadchodziły, same nastręczały się...
Cały korpus poszedł na marne, a z nim kwiat oficerów, czoło powstańczych wahań i zastęp instruktorów! I generał Dezydery Chłapowski i Roland i Szymanowski! Jeden Gielgud został... powalony kulą polską, jako zdrajca!!...
I Warszawa przez dni kilka była, jak człowiek, który ciosem złamany, zdruzgotany, niema siły ani poskarżyć się ani tchnąć.
Życie atoli, życie roku 1831 miało dla Warszawy jeszcze jeden brzask nadziei.
I oto gruchnęła wieść, że Anglja z Francją i Austrją pospołu już... już interweniują, że, że, czego oręż polski nie dokonał, czego Gielgud nie umiał, Chłopicki ze Skrzyneckim nie zdołali, czego naród sam niemocen był uczynić — to stanie się, stanie za sprawą Anglji, Francji i Niemiec!
I zahuczały znów ulice, kluby, izby sejmowe, radzieckie sale.
Interwencja! Trzy potencje się zebrały! Szkoda Gielguda, szkoda korpusu, — ale, ale teraz uczyni się tak, że i bez wojska, co należy będzie. A będzie, bo musi być. Najpierw ze sprawiedliwości; dalej, że Kongres wiedeński jest siłą, taką potęgą niewzruszoną, iż gdyby litereczce kto ważył się uchybić, na tegoby cała Europa z armatami; dalej jeszcze, że otóż w tym Kongresie stoi napisano, co należy, z czego wynika, iż nawet rewolucja była i dla Kongresowej racji także; no, a nakoniec idą trzy potencje i basta! — Jedna dyplomatyczna epistoła i ho-ho! Paskiewicz za Wisłę umknie i dopieroż zacznie się paktowanie. I w tem właśnie tkwi sęk, by się trzymać ostro, by nic ze swego nie ustąpić, by twardo stać.
I delegacje izby poselskiej snuły polityczne wywody, rozprawiały głęboko pisemka — a najnieufniejsi nabierali szacunku dla owych zacnych potencji.
Tymczasem te dobre nowiny nie przybywały same. Bo oto z Radzymina nadjechał ordynans generała Dembińskiego z wiadomością, że Dembiński ocalał, że dobył się z matni, zastawionej na Gielguda, że wprost z pod Kurszan, ze Żmujdzi ruszył przebojem, że pięćdziesiąt stoczył bitew, utarczek, lecz nie uległ, nie poddał się, nie myślał nawet szukać pruskiej łaskawości i wracał do stolicy, do Warszawy! — On jeden prawy, hardy, nieugięty Dembiński!
I Warszawa zatrzęsła się od wiwatów i rzuciła na uhonorowanie bohaterskiego generała.
A było zaiste za co Dembińskiego witać. Z pod Rygi się darł, lasami, puszczami, błotami się przedzierał, na trzy fronty walczył z nieprzyjacielem a czwartym drogę żłobił. Cha, i wytrwał i ani jednego rannego nie uronił, ani jednego nie porzucił. Nie dość, nie odepchnął od siebie, garnących się doń, powstańców, obywatelów, uchodzących przed porachunkiem za bunty — półpięta tysiąca ludu przywiódł na Pragę!
I wyjechał Rząd pół mili naprzeciw i uczcił go solennie, na Szmulowiźnie hołdy poniosła municypalność, na okopach lud — aż przed pałacem jeszcze raz Rząd. Aleć nie koniec na tem było. Nazajutrz, u Karmelitów, Te Deum, dalej huczny awans na generała dywizji, parada, krzyżów rozdawanie walecznym, Izby solenne obrady, uczty, zebrania i mowy, mowy, mowy.
Dembiński był i Ksenofontem i generałem Moreau, Rząd zdobił się w togi rzymskiego senatu i dowodził znów poznańskim szwadronom, że są rycerzami wracającymi z bitwy kanneńskiej. Retoryczne figury uczyły co kroku powracających, jako Hannibalowe zwiędły wawrzyny, jak Rzym z Grecją i Troją pospołu nie posiadały równego im zastępu.
Jakoż te racje do przekonania trafiły nawet conajmniej na krasomóstwie znających się żołnierzyków! Bo gdzieby szukać większej ludów, stanów, uniformów, uzbrojenia mięszaniny, nad tę, którą przedstawiał korpusik Dembińskiego.
Już sam rdzeń regularnego wojska był wielce różnorodnym, gdyż zawierał po trochu z każdej broni żołnierzów — i strzelców i ułanów, i artylerję i inżenierów — a nadto i kawalerzystów bez koni i piechurów... konnych. Dalej, że za Dembińskim ten i ów plutonik, co zawziętszy, zdołał od Gielguda umknąć i ku Dembińskiemu przez łańcuchy nieprzyjaciół się przedostać — więc regularny żołnierz był sam przez się zlepkiem najprzeróżniejszych mundurów. A dopieroż woluntarze! Tu Żmujdzin, tu Łotysz, tu Litwin ówdzie burłak, inflancki posesor i kurlandzki paniczyk, akademik z Wilna i klecha z Oszmiany; borowy co krom lasu świata dotąd nie znał, białorus w łapciach i szlachcic w żółtych butach; tu huzar na żandarmskim koniu, ówdzie oberwus w dragońskim szyszaku i na kozackiej szkapie; tam jacyś rycerze zaklęci w szkarłatnych płaszczach, czarnych kalabryjskich kapeluszach a obok, niby naganka magnacka, zielone czamary, baranie czapy i grzebień dwururek! Mięszanina taka, że ani się wyznać, ani dojść, gdzie upiccy, kędy dusiatcy lub nowogródzcy.
Aż kiedy, po pierwszym porywie, dowiedziano się i tego, że z Dembińskim zjechał prawie że sam wybór, co znamienitszych obywateli z nad Niemna, Wilji i Dźwiny! Kiedy rozpoznano Matuszewicza, Dowgiałłę, Lisieckiego, Kurmina, Platerów, Kończę Medarda a z nimi Szuksztów, Jasiewiczów, Łapów, Kołyszków, Łopacińskich, Przeździeckich, Sołłohubów, Prozorów — cha to juści solenniejsze jeszcze zaczęły się powitania, gorętsze, dłuższe oracje.
Do niewielu rzadkich ludzi, którzy w tych gorączkowych, pełnych wzruszeń serdecznych, momentach, przeżywanych przez Warszawę, nie brali żadnego udziału, należał pułkownik Bem.
Jeszcze w pierwszych dniach po przygodzie, co go na Zamku spotkała, zdawał się całą swą pewność i energję odzyskiwać. Był i w sztabie i u generała Krukowieckiego na żwawej konferencji, odwiedził baterję a nawet i do gubernatora chodził i do prezesa sądu wojennego. I potem jeszcze, jeszcze przez parę dni nie tracił pewności siebie, jeno wcześniej, niż zazwyczaj, zrywał się z posłania i nadsłuchiwał odgłosów stąpań po schodach, jakby kogo wyglądał. Lecz może i nie spodziewał się nikogo, bo nikt, nikt zgoła nie zapukał do drzwi pułkownika, ani posyłka ze sztabu, ani ordynans, ani znajomek, ani towarzysz.
Ale i pułkownikowi czegoś nie sporo było między ludzi, bo po całych dniach siedział teraz zamknięty w swych izdebkach, nawet swego Michałka z baterji odprawił i ledwie, gdy mrok zapadł, wymykał się chyłkiem na miasto do pobliskiego sklepiku i, licho co mleka i chleba zakupiwszy, wracał do mieszkanka.
To dziwne zachowanie się Bema nie uszło uwagi sąsiadów. Imć pan Brukalski, bąknął to i owo do pani Dzikowskiej, pani Dzikowska do pana Kropiwnickiego a pan Kropiwnicki znów do pana Brukalskiego.
— Źle jest z pułkownikiem! — zawyrokowała kamieniczka. — Nie darmo powiadają na Kapitulnej. — I uczciwie! A tak — przycupnął i siedzi pod miedzą. Hurtig takoż podobno baranka udawał i znaleźli go. A najważniejsze czynsz! Zapłacił, niema co. Ale za ten, co idzie, kto płacić będzie? Statku w izdebkach za dukata nie uskrobie! Trza barzej pomyśleć.
Tymczasem nie pomału zdziwiliby się mieszkańcy kamieniczki, gdyby mogli ściany przejrzeć i zobaczyć, co się w izdebkach Bema dzieje.
Pułkownik bowiem był pogrążony w jakiejś niezmiernie pilnej a ciężkiej pracy. Od świtu do późnej nocy trwał nad mapami, planami i liczbami. Kreślił linje, faliste ciągnął wstęgi, rozmieszczał czarne i niebieskie krzyżyki na arkuszach papieru, zielonemi kropkami wypełniał wolne tu i ówdzie kręgi aż, snać niezadowolony z wypadającej mu kalkulacji, brał nowe arkusze i znów nowe ustawiał krzyżyki, inaczej łamał linje, w inną stronę zwracał ostrza rysowanych strzałek.
Chwilami, jakby niemoc go ogarniała, jakby już sił i pomysłu mu brakło do dobycia się z labiryntu, bo zapierał głowę na ręku i trwał bez ruchu godzinami.
Aż raptem, jakby dogasające w nim skry płomieniem wybuchały, jakby dla się niezawodne podsycenie znalazły, bo znów wracał do map, do liczb, do rysunków swoich i ślęczał nad nimi, dopóki głód nie zmusił go do wycieczki na miasto po chleb i mleko.
Tak zeszły mu dwa tygodnie. Pułkownik jeszcze pracował, jeszcze nie ustał, ale już coraz częściej zapadał w odrętwienie, coraz częściej odrywał oczy od zwojów papieru, od cyfr i poglądał nieruchomym, zamglonym wzrokiem w bezbrzeżną pustkę.
Z takiego to momentu wyczerpania, osłupienia, wyrwało pułkownika raz gwałtowne łomotanie do drzwi.
Bem dźwignął się, zawahał, czyli i tym razem jeszcze nie pozostawić natręta za drzwiami. Lecz łomotanie z taką ozwało się energją, że pułkownik uległ mu i ruszył zasuwę.
Drzwi, naciśnięte z zewnątrz, rozwarły się z impetem. Na progu zarysowała się barczysta postać Krukowieckiego i tuż zabrzmiał jego tubalny głos:
— A toć widzę szturmem pułkownika trza dobywać! Witam, mości dobrodzieju! Co się dzieje? Wyczekuję, ślę pachołka za pachołkiem! — Szukać każę po mieście! — Już mi suppozycje rozmaite! — No, ale cieszę się, cieszę, że cię widzę...
Bem w milczeniu podsunął stołek generałowi. Krukowiecki odsapnął, otarł spocone czoło, łysnął wyłupiastemi oczyma na bladą, obrzękłą twarz pułkownika i dodał chmurnie:
— Pewnie, pewnie, do Krukowieckiego nikomu nie pilno! Bo cóż on! Przyjacielstwo z takim jeno kompromituje, rzuca podejrzenia, do utracenia łask przywodzi! Grat stary, zużyty, niedołęga, bo się chmyzom dał ubiedz, bo pozwolił się szczurom zwalić! Hę — co, mości dobrodzieju?! Nie wycelowałem! Nabełtali pułkownika.
— Nie widuję nikogo!
— Nie widujesz — hm — przecież? Albo to nie wiem, jak przy sztabowych raportach...
— Nie składam raportów.
— Więc to prawda, że pułkownikowi odebrano dowództwo?
Bem poruszył się z wysiłkiem.
— Tak, jak mówiłem generałowi! Zawieszenie, rozkazów dotąd nie...
Na twarzy Krukowieckiego odmalowało się niemiłe zdziwienie.
— A — więc twoja baterja...
— Jest pod dowództwem Orlikowskiego.
— Ale, ale juści możesz na nią liczyć?
Bem spojrzał na generała niepewnie.
— To jest, chciałem powiedzieć — ciągnął Krukowiecki — że... że żołnierze i oficerowie tobie są oddani. Wszak nie na żarty umieli za swoim stanąć pułkownikiem i że ten, mości dobrodzieju, jakby co, no to twoje słowo, pułkowniku, zdecyduje. — Hę?
— Jakto hrabio generale?
— Zaraz ci to wyłożę. Tylko zacznę od najważniejszej nowiny. Uwolnienie kapitanowej jest na dobrej drodze.
Bem ożywił się.
— Tak, niezawodnie! Chociaż to kaducznie trudna historja, mości dobrodzieju. Gdybym ja a nie klika pana Czartoryskiego rządził, to starczyłoby mi słowo takiego, jak pułkownik oficera! — Ale z tymi trzeba się dopiero wodzić na ostre! — Nawet było już wszystko — gdy niespodzianie do komisji śledczej nadeszła nowa denuncjacja na Marchocką. Zrobiono rewizję drugą i znaleziono u niej w skrytce korespondencję z Rożnieckim...
— Z Rożnieckim!
— Tak, tak. Między nami mówiąc, pułkowniku, kapitanowa, z lekkomyślności niezawodnie, była narzędziem szpiegowskiej szajki. Ani wątpić.
— To niemożliwe!
— Wierz mi pułkownik! Wiem coś więcej, niż sławetna arcy-komisja — inaczejbym się nie ważył ufać banialukom imć pana generała Węgierskiego. Mam ja i własne wiadomości i dla siebie je mam. Dzielę się niemi z pułkownikiem, boć należy się, byś wiedział. Kapitanowa była kochanką syna Gendre’a. Była nią przed rewolucją. Gendre się na nią rujnował, pomimo że wówczas już pobierała pensję... Ale bo, mości dobrodzieju, pułkownikowi coś jest...
— Nic — nic, proszę niech pan generał...
— Pobierała! — Owóż za mego gubernatorstwa — już pisywała do Gendre’a do Zamku... Nie broniłem tego, ileże w ten sposób dowiadywałem się niejednej ciekawej historji i niejednego gagatka mogłem wczas, na gorącem, ucapić. Ale juści, nie imaginuj sobie pułkownik, że stąd dla kapitanowej wynikną subjekcje. Co wiem, to wiem. Bo zresztą, uczciwie rozsądziwszy, nie ona jedna. Amory, madrygały nie tylko ją do tego przywiodły. Lecz pułkownikowi doprawdy coś dolega? — Nie! — Supponowałem. Marchocką tem snadniej, mości dobrodzieju, tłumaczyć, iż Gendrowi wiele ma do zawdzięczenia. On przecież dobył ją z biedy, przygarnął, na damę wypromował, dworek jej kupił... Tak, tak. Słupecki i Lessel już uwolnieni! Wniebowzięcie nie wyjdzie — kapitanowa też się wydostanie. Moja w tem głowa.
— Dziękuję generałowi — bąknął pułkownik.
— Niema za co. Z serca uczynię i z sumienia. Bo nie babską paplaninę winniśmy karać, nie rozmiłowane ścigać podwiki — ale dobrać się nareszcie do zbrodniarzów, do tych, co nam świadomie gotują zgubę!
Bem zmilczał, Krukowiecki bluznął pomstą na wodza naczelnego, na rząd, na kunktatorów, gasicieli zapału. Nie znalazłszy atoli ani opozycji, ani zachęty ze strony pułkownika, ochłonął wprędce.
— Co tu mówić, działać trzeba! I dalipan, mości dobrodzieju, chybabym nie był Krukowieckim! — A! czy pamiętałeś, pułkowniku, o planie?!
Bem szurgnął po stole zwojem papierów.
— Wygotowałeś!? Ciekawym okrutnie!
— Obrona Warszawy jest niemożliwą.
— Hę! powiadasz!
— Tygodnia nie wytrzymamy!
— Na boga, zmiłuj się pułkownik! — Nie baczysz, że silny przewód może w jednej chwili sił namnożyć, że starczy mocnego uchwytu, aby w kamieniach serce się ozwało! Liczyłeś pułki i dywizje a nie liczyłeś mrowia ludu...
— Liczyłem tylko armaty — odparł cierpko Bem. — W razie szturmu one zdecydują...
— No tak, tak, po artyleryjsku rzecz biorąc! a przecież mości dobrodzieju! O, Saragossa! Masz przykład — czterokrotnym zastępom, co mówię, oddziałek wojska z bandą gerillasów!
— Lecz była pozycja lepsza, działa słabsze niż dzisiaj... mniejsza przestrzeń do obrony!
Krukowiecki głową kręcił niedowierzająco a frasował się serdecznie.
— Toś mi pułkownik zadał! Wolałbym nie słyszeć! Wiem, wiem, matematyka, taktyka, fortyfikacja! — Strach ogarnąć! Patrz do czego nas przywiedli! Ale boś może pułkownik za pośpiesznie...
— Dziesięć planów wyprowadziłem. Najśmielszy z nich, najtrudniejszy odwlecze pogrom na godziny. Obrona Warszawy zgubi nas!
— Więc jakto, więc cóż, cóż mamy!?
— Najpierw ruszyć pod Nieszawę, zastąpić Paskiewiczowi drogę, stoczyć z nim bitwę, zaniechać gonitwy za pojedynczemi korpusikami...
— Na to by trzeba Skrzyneckiego udławić!... Inaczej czasu zabraknie... Pankiewicz już Bzury sięga.
— Więc w takim razie, powinniśmy rozpocząć wymarsz!
Krukowiecki stuknął niecierpliwie laską.
— Wymarsz, generale! — podjął z wiarą Bem — armaty forteczne wyprawić do Modlina i Zamościa. Tam skierować magazyny, zapasy i woluntarskie działy dla wzmocnienia garnizonów. Główne nasze siły winny stoczyć bitwę pod Warszawą — aby lunet zażyć i nieprzyjaciela osłabić... Po jednodniowej walce — przyjąć lada warunki, zabezpieczające mieszkańców, i ujść za Wisłę...
— Opuścić Warszawę, stolicę oddać na łaskę! — wybuchnął Krukowiecki. — Pułkowniku, toć zabójstwo!
— Chwilowe jednego miasta, lecz ocalenie sprawy! Nieprzyjaciel tu ugrzęźnie, tu wpadnie w zamęt ustanawiania ładu nowego, wodzenia się z wrogą ludnością a podczas nasze główne siły rozpadną się na cztery lotne, samoistne korpusy i, wspierane przez fortece, cztery naraz wydadzą wojny! Tak w dziewiątym roku najście Austrjaków odparto, tak nietylko stawiono im czoło ale i granice Księstwa Warszawskiego pomnożono! Polska, generale, nie jest pałacem Radziwiłłowskim, ani Krakowskiem-Przedmieściem, ani Saskim Dziedzińcem. Pola i lasy, puszcze i doliny są lepszemi redutami niż mury i kamienice! Póki nie wyzbędziemy się, nie otrząśniemy z sentymentów dla mieszczuchowskich upodobań, póki nie weźmiemy rozbratu z troską o dolę Karmelickiej bani, póki żałować będziemy wydania Zamku na kule, na zniszczenie, póki całość ulubionego kopersztychu, rupiecia, trzosu za podstawę całości ojczyzny mieć będziemy, póty tyle naszej mocy, póki trwałości opłotków, których nagrodziliśmy na obronę od napadu, póty jedno więcej działo o przyszłości naszej rozstrzygać będzie!
Krukowieckiemu żyły wezbrały na skroniach.
— Na trzydzieści trzy tysiące przedniego wojska — siedemnaście!
— Zgoda, mości dobrodzieju — lecz nieprzyjaciela równocześnie tarmosił z drugiej strony Napoljon!
— A nam od Brześcia groził korpus rosyjski! Fortecy nie mieliśmy ani jednej. Musieliśmy dobywać dwa razy Sandomierza! Zamość był w ręku Austrjaków.
— Dziś nad Bugiem, nad Niemnem strażują całe dywizje!
— Ale wówczas nie było na Litwie Giełguda!
Krukowiecki wytrzeszczył swe wielkie, okrągłe oczy i parsknął chropowatym, zdławionym śmiechem.
— Cha-cha-cha! Giełguda! Więc pułkownik na nim budowałeś! Cha-cha-cha!
Bem zmieszał się. Generał rzucił mu okrutną prawdę. Pułkownikowi zamąciło się w głowie. Krukowiecki rozpowiedział mu o poddaniu korpusu, o Dembińskim, o ostatnich bałamuctwach rządzącej „szajki“ — drwił, szydził z piekielnym humorem a zda się samego siebie szarpał, drażnił, podniecał.
Aż jakby upił się sam własnym jadem, bo gałki oczne krwią mu nabiegły, czupryna się zjeżyła a barczyste plecy wygięły w kabłąk.
— Pułkowniku! — warknął przez zęby Krukowiecki — nie ujmuję planu, jeno bliższego patrzę! Miara się wypełniła! Polska, mówisz, nie jest kopersztychem! Ale nie jest także panem Skrzyneckim lub panem Czartoryskim! Rozumiesz? Skończyło się! Kto nie umiał, ten ustąpi! Rewolucja musi ocknąć i porządek uczynić. Burza idzie... i stanie się. W klubach wre, może lada dzień, garnizon będzie rozstrzygał. Liczę na pułkownika. Jedna twoja baterja starczy — Co?
Bem wyprostował się i spojrzał bystro w oczy Krukowieckiemu.
— Nie mam baterji.
— Oczywiście, mości dobrodzieju. Ale niechybnie, lada dzień wrócą ci. A gdyby, to zawsze mógłbyś mieć w pogotowiu...
— Na nieprzyjaciela.
— No tak, boć nieprzyjacielem jest nietylko...
— Znam tylko jednego generale.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.