Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie ciało generała Jankowskiego zawisło na latarni, już tłumowi rzucono nowego trupa.
— Który — który zbrodzień!? — zagadało mrowie.
— Fanshave! — odpowiedziano z Zamku.
Nazwisko szambelana jakby zdziwiło ciżbę.
— „Fenczau“? — „Fencz“!?? — Ki djabeł? — mruknęły głosy.
— Musi najgorszy, kiedy go na drugiego „wzieni“!
— Za nogi wieszać, za nogi, szelmę!!
— Wiwat!!
I na latarni sąsiedniej, obok Jankowskiego, zgrzytnęło kółko pod gniotem naprężonego sznura.
Plac zawył z uciechy i rozognione, obłąkane spojrzenie zaparł na murach Zamku...
Zamek mrugał pochodniami i milczał...
Plac warknął gniewnie, niby zwierz zgłodniały na niedość żwawego karmiciela.
A tymczasem, śród labiryntu komnat, sal, krużganków i kurytarzów zamkowych „elita“ tłumu czyniła wszystko, byle coprędzej jego woli stało się zadość, byle wymiar sprawiedliwości na sekundę nie chybił.
Ale cóż, zadanie było trudne. Więźniów licho co zostało, po przenosinach do Brühlowskiego pałacu, a ci, co trwali, ci, jako zazwyczaj nikczemnicy, pochowali się, zaszyli w kąty i ani myśleli honorem imponować. Nadomiar bobrujące czeredy obywateli i obywatelek wypędziły kluczników, zniosły warty a co ważniejsze i kaganki i światła...
Plac buczał ze zniecierpliwienia a „elita“ przebiegała zamkowe komnaty, ścierała się ze sobą, wodziła, po razy kilka do tych samych wracała kątów, napróżno. Zdrajcy jakby się pod ziemię zapadli.
I możeby istotnie uszli, gdyby nie ukazanie się w krużganku nowego oddziału, prowadzonego przez małą, chudą postać i tęgiego draba w sutym uniformie partyzanckim.
Oddział, ten, ani zważając na ciżbę, zapuścił się w kurytarz najbliższy.
— Tam żywego ducha! — ostrzegła ciżba.
— Za mną! — uparła się chuda postać i, rzuciwszy się ku przodowi, wskazała na małe, niewidoczne prawie drzwi.
Oskardy i siekiery rozpłatały zaporę. Światło pochodni wdarło się w głąb...
— Jest! — syknął żmijowy głos.
Oddział, na to zawołanie, jakby osłupiał, jakby w ziemię wzrósł... bo oto tam, w rogu komnatki, stał cień wyprężony, o twarzy woskowej, z oczyma wytrzeszczonemi, niby lala z magazynu komisarjackiego, mundurem generalskim opięta, niby upiór.
Nastąpiła wieki trwająca... sekunda ciszy...
Aż przed oddział wysforował się imć Korytko.
— Generale Sałacki — ozwał się z powagą — trybunał ludu wzywa cię...
Korytko nie dokończył, bo tuż z za jego pleców drąg żelazny spadł na czaszkę generała. Sałacki runął, pryskając mózgiem.
Oddział wrzasnął. Nastąpił zgiełk, tumult, bo każdy pałasz, każdy bagnet, nóż, siekiera chciały krwie sprzedawczyka zakosztować.
— Ludowi go dać na skaranie! — zapiszczała chuda postać. — Brać! — Reszta za mną!
— Wiwat Kościołowska! — Niech żyje!
— Za mną!
Sześciu chwyciło krwawą, bezkształtną masę — inni podążyli za Kościołowską, która już wpadła do sąsiedniej komnaty.
Sąsiednia komnata wiała pustką.
Drab w mundurze partyzanta skoczył do łóżek i roztrząsł je.
— Umknęli!
Kościołowska wskazała na otwarte okno.
— Na taras! W ogród!
Oddział zatoczył się i poszedł za swoim wodzem.
I, po krótkiej bieganinie, śród klombów i kwietnych floresów, w podcieniu lip rozłożystych, wybuchły dwa idące po sobie, spazmatyczne odgłosy wrzawy a po nich znów dwie latarnie przed Zamkiem zakołysały trupami. A że z powodu tych nowych trupów na placu wszczęła się wątpliwość — tedy imć pan Brawacki, wszech nauk lekarskich chirurg a oprawców dowódzca, uczynił dwa nowe nadpisy: „radca stanu Bentkowski“ i „Bukowski, dywizji łysobockiej generał...“
Po tej rozprawie na tarasie, oddział Kościołowskiej, choć uszczuplony nieco, bo ten i ów z ochotników zawieruszył się, jeszcze wrócił na kurytarze, jeszcze szukał i szukał długo... Tak długo, że podkomendnym już cierpliwości brakło, że w oczach topnieli, że woleli pójść za okrzykami, które, poprzez mury, wzywały trybunał do „Prochowni“, do „Franciszkanów“.
Ale ci, co wytrwali przy Kościołowskiej, sowitą wzięli nagrodę. Bo w momencie, gdy po przepatrzeniu wielkiej sali, jakiś wykrzywiony garbus zaskrzeczał ze złością:
— Co ta obywatel Sikorski!... Ludzie, czasu szkoda! Do prochowni.
W tym samym momencie Kościołowska żgnęła nożem w porzucony pod stołem toboł... Toboł jęknął i bluznął krwią.
— Hurtig!
Ostrza łysnęły.
Kościołowska zagrodziła im drogę.
— Żywcem go! — Strykiem za nogi i wlec!
— Tylo, że mu jednego ślepia zmrużę! — uparł się im pan krawiec Morawski i błyskawicznym ruchem ostrzem pałasza zakręcił w oczodole komendanta Zamościa.
Generał zaskomlał nieludzkim głosem. Powróz spętał mu nogi i, szarpnięty przez kilkanaście rąk, jął wlec Hurtiga z triumfem na podwórzec zamkowy, kędy generał miał przeżyć jeszcze własne trzewia!...
Pojmanie Hurtiga było atoli ciosem i dla Kościołowskiej. Z oddziału mnogiego został przy niej jeno ów partyzant, mieszczuch łysy, dwóch oberwańców i garbus z jedyną pochodnią, który wręcz groził wymówieniem posłuszeństwa.
Kościołowska zerknęła do partyzanta.
— Chyba do prochowni!
Partyzant rzucił jej w odpowiedzi jakiś wyraz.
Oczy Kościołowskiej zaiskrzyły się.
— Szpiegówek trza napocząć!
— Co pani! Do prochowni wołają!
— Milcz! Za mną.
— Dragoński, psiawiaro!
— Z babami poigrać! Nuże ludzie!
Gromadka rzuciła się za Kościołowśką. I nie zawiodła się na niej, bo snać właścicielce kawiarni pod „Dziurką“ szczęście sprzyjało. — Na drugim zakręcie, już przenikliwe jej, nabiegłe krwią oczy wykryły we wnęce dygoczący cień człowieka i, o dziwo, miast go podać na rozpłatanie — wpiły się weń łaskawie.
— Ten nam wyśpiewa! Trzymać go! Tyś klucznik?...
— Na Boga... nie...
— Gadaj! Otworzyć mu kołnierza! Gdzie baby?...
— Nie wiem... zlitujcie się... ja... — bełkotał cień.
Nóż Kościołowskiej musnął mu po gardle.
— Są... aby trzy... cztery są... Tu zaraz... schodami... Rany Boskie!...
— Prowadź!
— Pochód ruszył i dotarł do długiego kurytarza, na który wychodziło kilkoro drzwi.
Mieszczuch szarpnął klucznikiem.
— Gdzie!?
Wargi klucznika poruszyły się drżeniem.
— Tu...
Partyzant nastawił bagnet. Jeden z oberwańców rąbnął siekierą w odrzwia i przepołowił je na części.
Otwarta izdebka zabrzmiała okrzykiem przerażenia.
Partyzant pochylił karabin.
— Brać się do miodu, chłopcy! — napomniała Kościołowska i skoczyła za partyzantem we drzwi.
Gdy naraz, od strony zasłoniętego kotarą łóżka, zerwała się wątła postać i padła przed bagnetem na kolana.
— Moja matka niewinna... zaklinam was!!
Bagnet zawinął pogardliwie od ziemi i stłumił jęk... lecz w tejże samej chwili porwały zań jakieś drobne, wypieszczone ręce.
— Dziecka mi nie mordujcie!
— Puszczaj! — oburzył się partyzant.
Ale ręce zacisnęły się na bagnecie, jak klamry spiżowe.
— Panie, panie Sikorski! — wołał równocześnie głos szamoczącej się z bagnetem kobiety. — To ja, Bażanowa! Nie poznajesz że mnie? — Ratuj! Zamordowałeś mi dziecko! — Wszak to pan, pan!... Ja z panem!!
Gromadka zbirów stała rozciekawiona. Sikorski targał z wściekłością karabinem. Kobieta wiła się, lecz nie puszczała bagnetu.
— Zmiłuj się! Cóżem ci uczyniła... Wszak byłam dla ciebie...
Krótki, przenikliwy śmiech rozległ się tuż.
Kościołowska rzuciła się i kłębiła z ciałem pani Bażanow... Nastąpiło spazmatyczne krótkie mocowanie się dwóch zdławionych oddechów, dwóch charkotów, dwóch śmiertelnych skurczów, aż z pod żmijowatego uchwytu Kościołowskiej trysnęła krew. Ręka kawiarki zesunęła się po łonie ofiary, zatoczyła śmielej i zanurzyła. Usta pani Bażanow zabulgotały różową pianą.
Kościołowska dźwignęła się i rzuciła Sikorskiemu pod nogi krwawą breję miazgi.
— Naści amory!
Sikorski a za nim oberwańcy próbowali się rozśmiać, lecz twarze ich jeno wykrzywiły się potwornie.
— A co, może jej się nie należało?! — syknęła baba, ocierając o porzucone odzienie nóż i ręce.
— Nie tylko jej ale i tobie, psia wiaro! — mruknął łysy mieszczuch.
Kościołowska wyszczerzyła doń swe długie, wystające zęby.
— Za to, żeś sam próchno! Widzicie go, jakiego to smaku obywatel Czarnecki nabrał!
Czarnecki targnął się ku babie — lecz z rozejmem pośpieszył garbus.
— Bo też pani mogła się nie śpieszyć! Na szlachtuza było czasu zadość.
Kościołowska zachichotała.
— Chi — chi! Myślisz! Najdziesz żwawsze! Dalej, chłopcy!
Gromadka wyległa na kurytarz. Sikorski ledwie że się za nią ruszył. Kościołowska w lot to spostrzegła.
— A tobie co?
— Bo cię opętało. Mitrężysz a najważniejszego nie patrzysz! Tamte może i uciekły!
— Nie minie ich. Lepiej im zadam!
— Ale bez głupstw! Skończyć odrazu i do „Prochowni”, inaczej Łuby nie sięgniemy!
— Duchem pójdzie! — bąknęła Kościołowska, zaczem krzyknęła na gromadkę. — A wy co! Rusz się!
— Klucznik zemknął! Nie wiadomo!
— Co niewiadomo! Walić drugie drzwi!
Siekiery rąbnęły. Drzwi trzasły na części, prysnęły wiórami, lecz nie odsłoniły wnętrza.
— Chyba że mur albo jak!
Garbus nacisnął jeden z kawałów drzwi.
— Bogame — całka forteca! — Chwytaj za deski! — Rąb!
Oberwańcy wydarli ostatek drzwi. Gromadka ujrzała przed sobą spiętrzoną barykadę ze stołów, stołków, łóżek i szaf.
Przeszkoda podnieciła napastników. Siekiery oberwańców i drąg żelazny garbusa w jednej chwili rozbiły górną część barykady.
— Zgarnąć resztę!
— Czekać! — Zajrzeć do szelmów!
— Nasunąć pochodnię!
Garbus a za nim Kościołowska i Sikorski wychylili się nad barykadę i spojrzeli w głąb.
— Cie, niema żywego ducha! — mruknął garbus, łypiąc dokoła oczami.
Kawiarka zachichotała cicho.
— Bo niema! — przytwierdził gniewnie Sikorski.
— Aby dwie pary ślepi!
— Gdzie?
— Widzisz w kącie, z lewej! Rusz-że światłem!
Pochodnia zwróciła się i rozproszyła ciemń lewego wgłębienia, ukazując dwie skulone postacie niewieście.
Sikorski warknął:
— Brać się!
— Ciągnąć bety!
— Nuże, obywatele!
— Na szpiegówki!
Gromada jęła na prześcigi rwać, burzyć ostatek barykady, rozwierać wolny przystęp do komnaty.
A postacie w kącie były wciąż jak skamieniałe. I gdyby nie konwulsyjne drżenie, które niemi targało, gdyby nie oczy pierwszej rozszerzone, gorejące bezsilną grozą, zdawałoby się, iż życie z nich samo uleciało.
— Dosyć! — Naprzód! — Społem! — Za kołtuny chwytać!
Pięcioro rąk wyciągnęło się... gdy w tem, między sunącą gromadę, runął od strony kurytarza złom potrzaskanego stołu, roztrącił ją i zmieszał. Pochodnia wypadła z rąk garbusa.
W komnacie wynikł piekielny zgiełk i szamotanie,
Sikorski nawoływał, klął, lecz zamęt wzrastał. Przytomniejsza od niego Kościołowska chwyciła za pochodnię i dźwignęła ją.
Gromada zawyła z wściekłości.
Oto w rogu komnaty, niby z pod ziemi, wyrósł jakiś oficer z pałaszem w ręku... Tuż przed nim tarzał się we krwi jeden z oberwańców. Czarnecki siedział pod ścianą z rozpłatanym policzkiem.
— Śmierć szpiegom!
— Z drogi zbóje! — zagroził oficer i wpadł na drugiego oberwańca i ciął go po ręku.
— Do nas obywatele! — Chwytać zdrajców!!
Oficer atoli tak zręcznie natarł, iż od wyłamanych drzwi odpędził napastników. Postacie niewieście wyrwały się na kurytarz, oficer za niemi zaczął się cofać.
Sikorski a w ślady jego garbus i Kościołowska rzucili się za uchodzącymi.
— Będziesz wisiał, mości pułkowniku! — chrypiał augustowski partyzant, następując nań pochylonym karabinem.
— Nikczemniku!
— Tu jest Bem! Tu największy ze zdrajców! — Do mnie, obywatele!
— Brać Sikorskiego!
Sikorski, osłaniany od boku przez drąg garbusa, parł coraz zajadlej. Bem wytrzymywał pałaszem natarcia, uchylał żądła bagnetu, wymykał się drągowi i cofał poprzez kurytarze i komnaty zanikowe.
Kościołowska wrzeszczała o pomoc a miotała obelgami.
Ale szczęście Bemowi sprzyjało, bo nietylko zdołał ujść śmiertelnego razu, który mu garbus gotował, lecz przejście zagrodzić stołem i wpaść do następnej komnaty i drzwi na zasuwę zawrzeć.
Pogoń była przerwana na chwilę.
Bem atoli czasu nie tracił, zamknął i wtóre drzwi i dosięgnął trzeciej, wązkiej izdebki. Na tle okna, dwa splątane cienie się ukazały.
— Pani kapitanowo!
Cichy spazm mu odpowiedział.
— To ja, Bem!
— Ratuj! Przez Boga!
— Odwagi! — Okno wychodzi na taras! — Rwijcie firanki!
Jeden z cieniów pośpieszył pułkownikowi z pomocą. Bem jął drzeć pasy i wiązać je ze sobą. Jakieś małe, drobne rączki sekundowały mu zwinnie.
Kapitanowa słaniała się ku krawędzi okna.
W pobliżu rozległ się łomot wysadzanych drzwi.
— Idą! — jęknęła kapitanowa.
— Pułkowniku, nie daj mnie!
— Mają jeszcze jedne do wysadzenia!
— Po to przybyłem!... Zaraz! Jest raptem półtora-piętra!...
— Boże, już są, tuż!
— Zdążymy! — Ostatni szmat!
— Ratuj!
— Jestem przy tobie, wszak dla ciebie wszystko, wszystko...
Rączki, pomagające pułkownikowi zatrzęsły się, pukle jedwabistych włosów musnęły go po twarzy. Bem nie zważał. Sznur był gotów. Pułkownik uwiązał go szybko do żelaznej galeryjki okiennej.
Drzwi, w sąsiedniej komnacie, dygotały i trzeszczały ostatkiem oporu.
Kapitanowa odchodziła od przytomności.
Bem porwał ją wpół.
— Tyś mój zbawca, tyś mój jedyny!... Ty mnie nie opuścisz!...
— Uchodźmy!... Każda sekunda mitręgi...
Pułkownik powlókł panią kapitanową do okna — lecz naraz, obok, rozległ się zgrzyt tak złowrogi, że Bem za pałasz porwał.
— Uchodź pani!
— Boże, nie mam sił...
— Uchodź! Zaklinam cię!
Do zgrzytu i łomotu przyłączyła się wrzawa piekielna. Sikorskiemu jakby odsiecz szła.
— Imać szelmów! — huczały głosy.
Bem z panią Marchocką wodził się daremnie. Kapitanowę przytomność odbiegła. — Wczepiła się w ramię pułkownika i nie puszczała go.
— Błagam! Pani Anno! Ratuj się... Przewiążę panią...
— Nie daj mnie, nie porzucaj... ja dla ciebie...
Pułkownika desperacja już ogarniała..
Nagle drugi cień niewieści przypadł doń.
— Uchodźcie razem!
— Nie zdążę — przetną sznur...
— Ja ich zatrzymam!
— Co?!...
Miast odpowiedzi do ręki pułkownika przylgnęły na mgnienie małe, drobne usteczka i nikły, wiotki cień wionął do sąsiedniej komnaty.
Pułkownik nie zdołał ogarnąć jeszcze, co znaczyło to dziwne zachowanie się nieznajomej, gdy łomot, trzask i wrzawa zwiastowały mu zdobycie ostatniej zapory.
Wahać się dłużej było niepodobieństwem.
Bem objął ramieniem kibić pani Marchockiej i chwycił za sznur...