Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I noc krwawa, straszna, sierpniowa noc szalała w murach Warszawy; noc, która nie miała w dziejach polskich równej, noc ohydy, noc hańby, noc samobójstwa, noc, która obłąkanej, rozpasanej tłuszczy wydawała się być nocą wyzwolenia!
Lud warszawski był nocy tej, jak człowiek, co, przywiedziony do rozpaczy, krwawi własne członki, rany sobie zadaje śmiertelne, co ból duszy zagłuszyć pragnie bólem ciała.
Lud warszawski zresztą nietylko mordował, popełniał zbrodnie, ale i ufał i wierzył święcie, iż wymierza sprawiedliwość, iż karze tylko, iż tępi winowajców, iż żenie ze swego łona tych, co je ssali, zatruwali, toczyli.
Trybunał ludu warszawskiego sprawiał się bez mitręgi. Wieszał i dławił i niezawodnych szpiegów i pomówionych o szpiegostwo i tych co wyglądali na szpiegów, i tych, co nie wyglądali. Od Zamku pędził do Franciszkanów, od Franciszkanów do prochowni. A gdy mu ofiar zabrakło w więzieniach śledczych, domach karnych, szukał ich po mieszkaniach, imał po ulicach. Ścigał zarówno łotrów niechybnych, jak Makrot, Grünberg, Birnbaum, jak i zacnych obywateli. Zastawiał sieci nietylko na Lessla, lecz i na braci Łubieńskich. Nie dość mu było życia czterech polskich generałów, chciał jeszcze i Czartoryskiego i Skrzyneckiego i Lubowidzkiego i tych, których imiona między ciżbę padały.
Trybunał ten własnym rządził się kodeksem, własnym obyczajem. Koncept był mu dokumentem niewinności. Protest zbrodnią. Jęk, błaganie — hasłem do śmiechu. Strumień krwi bodźcem do oglądania nowego męczeństwa.
W trybunale tym działali wszyscy ci, którzy, na odgłos rozruchów, wylegli na miasto, których przypadek uwięził w ciżbie, których tłum powlókł. Opryszkowie, męty płci obojga, ćmy występku zagarnęły wodze. Oni prowadzili, oni wiedli, oni wydawali rozkazy.
Za nimi walił gromadami motłoch bezimienny, za nimi szła fala kramarzy, kupczyków, za nimi biegli ci, co na ulicach Warszawy udawali oficerów, żołnierzów, co od miesięcy snuli się po fetach, paradach, obchodach i karczmach niby ojczyzny rycerze — za nimi wypełzło wszystko maruderstwo i wszystko tchórzostwo — za nimi nakoniec runęli klubiści, patrjoci, krzykacze i zapaleńcy, trybunowie ludu, co od początku rewolucji pławili się w historji Konwentu, co śnili o Robespierrach, Maratach, Dantonach i Desmoulinach!
Ci ostatni bowiem, ci patrjoci, zapaleńcy, utopiści noc tę sierpniową mieli za udaremnienie 18-go brumaire’a, za walkę, wydaną Bonapartemu... który, pod postacią generała Dembińskiego, nadchodził, aby Radę pięciuset rozpędzić, Dyrektorjat obalić i ustanowić wszechwładne rządy Konsulatu, a może odrazu dyktatorem się obwieścić.
I ci utopiści wycie tłuszczy poczytywali za głos ludu, za pieśń wolności, za hasło, że nareszcie przyszedł moment śniony, że nareszcie, u steru, staną prawdziwi bojownicy ci najgodniejsi i jedyni narodu całego wybawiciele.
Stąd, jeżeli nawet w tłumie budziło się sumienie, jeżeli uczucie litości pragnęło się ozwać — milkło onieśmielone, upokorzone.
Wszak ci mordom towarzyszyły nie same nawet patrjotyczne zawołania — ale i płomienne mowy luminarzów! Toć kto wątpił o racji drapichrustów, prostaków, ten miał tuż i Dmochowskiego Franciszka i Raszewicza w mundurze Komisji wojny, i Gurowskich w gwardyjskich uniformach i Grodeckiego sędziego i Brawackiego w stroju sztabslekarza i Szynglarskiego w sutannie. A kto nakoniec nie odróżniał pani Chłędowskiej od jędzy i hetery z zaułka, komu nie trafiały do przekonania oficerskie epolety, natchnione oblicza Krępowickicgo, Boskiego, Dębińskiej, Płużańskiego, Czyńskiego, Matusiewicza, Kozińskiego i legjonu innych, ten musiał ledz pod gromami przemówień Pułaskiego, boć gromy te znał z kościoła, z ambony, boć Pułaski był i klubistą i „Honoratki“ dygnitarzem i kaznodzieją!
A Rząd narodowy a władze rozliczne, ładu i obyczajności wszelkiej strażnicy? — Ostatnim ich drgnieniem, ozwaniem się, była owa niefortunna obrona Zamku, owo wkroczenie do bramy generał-gubernatora na czele dwóch kompanji piechoty...
Od tej chwili znikli, zapadli się wszyscy.
Książę Czartoryski, przed napadem tłumu, schronił się do obozu. Lelewel zczezł między klubistami, nie było ani Morawskiego, ani Barzykowskiego, ani dyrektora policji, ani municypalności, ani dowódzcy gwardji, ani żadnego z tych co stanowili.
Po salach pałacu Radziwiłłowskiego snuł się, błąkał jeden Niemojowski.
Rozhukany żywioł wdarł się na nadbrzeżne piaski, co ziemi były tarczą i zmiótł je i pochłonął.
Mrowie rządziło Warszawą, a w mrowiu tem już nowe rodziły się ambicje, już nowi urastać chcieli oligarchowie.
Rdzeń Klubu patrjotycznego radził, — panowanie stało otworem... jak je pewniej zagarnąć, jak się podzielić liktorskiemi rózgi.
Tymczasem zanim fala ludu zdołała opamiętać się, zanim klubiści zdążyli rozgadać się — już dwa szwadrony ułanów poznańskich zniosły pierwszą gromadę siepaczy.
Klub zgrzytnął.
Żywioł szalejący nietylko jednym zmiotem, pochłonął ławice nadbrzeżne ale i brzegom nowy przed pierścień zbudował.
O godzinie drugiej w nocy generał-gubernatorem Warszawy został — Krukowiecki!
Czyżby Rząd narodowy ocknął się z paniki, czyż Izby, pod grozą wypadków, na tę zdobyły się nominacje?
Nie.
Krukowiecki nie szukał dla się podpisów, ani kontrsygnowanych patentów.
Na pierwsze echa rozruchów, wielki wdział mundur, ruszył na plac przed Zamkiem, kędy ostatnich ciągniono męczenników, i przemówił.
Jak przemówił? — O tem ci, co otaczali generała, słabe mieli wyobrażenie a rozkołysany tłum żadnego.
Krukowiecki był tym z generałów, który przecież za bary wodził się Rządem, a na zdradę dzwonił — więc „niech, żyje Krukowiecki!“
— Wiwat gubernator! — poprawił tłum.
Krukowiecki salutował i... przyjął szarżę.
W pół godziny później Krukowiecki wydawał rozkazy swemu poprzednikowi... W godzinę piorunową odbył z Niemojowskim naradę, o świcie rządził.
Ale klub nie dał za wygranę, nie dał się okiełzać a motłoch uliczny kilku szarżami nastraszyć. Pióropusze iskier znikły, płomienie zgasły, ale ogień, pożar trwał, na nowe ujście się czaił, nowego oddechu szukał.
Krukowiecki atoli był graczem nad graczami. Na obrady Honoratki miał sojuszników, miał nawet tuza nad tuzami, któremu i ksiądz Pułaski nie mógł się ostać i Lelewel poradzić. Za Krukowieckim ozwali się nie tylko jego sprzymierzeńcy w rodzaju Krępowickiego, Płużańskiego i Saniewskiego ale i Mochnacki!
Stronnictwo księdza Pułaskiego ryknęło ze zgrozy, lecz na protest ich odpowiedziały trąbki karabinierów. Generał Sznajde wkroczył do Warszawy. Na placach piechota zakładała biwaki...
Nazajutrz pałac Rządu narodowego i Izby Sejmowe zawrzały.
Ojcowie narodu zasiedli przerażeni, spłoszeni, bo w Warszawie klął i gromił Dembiński, bo Dembiński bagnetami groził, bo o szubienice wołał na wichrzycieli, na podżegaczy, na Honoratkę, na Izby bodaj! Listę wisielców tym razem rozpoczynał Lelewel.
A jakby na dopełnienie grozy — lud, choć łańcuchami wojska miarkowany, wyległ i huczał i pomstował.
Rząd narodowy podpisał abdykację...
Stany rozstrzygały. Piekło intryg, knowań, poszeptów, agitacji, sporów zakotłowało się...
Ale lud huczał, wojsko szemrało, a nadomiar tam, w pałacu Radziwiłłowskim, na dyktaturę czekał jeszcze Dembiński — jeszcze łamał się, czyli mu przystało bez pergaminu i pieczątki się obejść...
Każda chwila zwłoki mogła być Izb zgubą.
Krukowiecki czuwał.
Imię Prądzyńskiego znów zabrzmiało i znów najgenialniejszy ze strategików, którzy żadną nie chcieli dowodzić bitwą, odmówił.
A po kwatermistrzu wspomniano na Bema. Podniesiono jego zasługi i nie pytano go o zgodę. Bem nie miał ani stronników, ani wpływów, ani pojęcia, że o nim pamiętano.
Echo salwy armatniej pod Utratą przerwało spory — prezesem Rządu narodowego został Krukowiecki.
Dembiński zawrzał. Postanowienie Izb poddawało go władzy prezesa, czyniło Krukowieckiego wszechwładnym dyktatorem — panem, monarchą!
Wódz naczelny siły zbrojnej znieść tego nie mógł — bo wogóle nie był w stanie ścierpieć Krukowieckiego. Ten ostatni oddawał mu z nawiązką.
A że nadto książę Czartoryski jeszcze nie wyrzekł się prawa głosu i w obozie prowadził wiece, a dalej i Skrzynecki i Prądzyński i Kaliszanie, i zdesperowani klubiści i Umiński i trzydziestu innych na jedno przystać nie mogli — więc walka u steru znów wybuchła.
Dembiński z pięściami do oczu szedł Krukowieckiemu. Posiedzenia Rady wojennej zamieniły się w karczemne sprzeczki... a podczas, podczas armja Paskiewicza zaciskała pierścień, podczas lasy, poła i łąki okoliczne zalewały rosyjskie dywizje...
Ale dni Dembińskiego były policzone. Jego odezwa po mordach warszawskich obraziła lud... jego zapalczywość żołnierska i chęć wrócenia subordynacji, pogrzebanej do reszty, odebrała mu serce wojska — lekkomyślność Władysława Zamoyskiego powaliła go ostatecznie...
Szesnaście armat i tysiąc czterystu żołnierzy poszło do niewoli tuż pod lunetami warszawskiemi!
Kto winien? — Los, wyrok, zrządzenie Opatrzności!
Generał Łubieński wydał rozkaz Ramorinowi odprawienia rekonesansu. Ramorino juści wręczył papier swemu naczelnikowi sztabu, Zamoyskiemu. Zamoyski znów, jako wczorajszy podporucznik strzelców konnych, miał nieco osobliwe o taktyce rozumienie, więc przeinaczył rozkaz, i, miast jazdy, wyprawił piechotę, no i stało się!...
Dowódzca rekonesansu, pułkownik Gallois został oczywiście „zdrajcą“ — Zamoyskiego próbował dosięgnąć sąd wojenny — Dembiński zaś miljonem przekleństw bluznął i zawiesił szpadę na kołku.
Krukowiecki zamianował sobie własnego wodza.
Tymczasem pamiętna noc krwawych porachunków nietylko na publicznem i wojskowem zaciężyła życiu, ale i smutkiem, troską, bólem ozwała się w izdebkach, dworkach i pałacach. Trwoga, lęk, niepewność jutra zakołatała z całej mocy. Niewiara, przygnębienie docierały do najtęższych serc.
Tak z pozoru niby było, jak po dawnemu, jak przed tygodniem, a przecież inaczej. Na teatrach śmiano się na „Skrytych drzwiach“ — cieszono „Miotełkami“ i lubowano głębią poetyczną „Fra diavola“ — z pozoru jednakowo — ludziska rozprawiali po kawiarniach, dowodzili, a nawet ławą pod Zamek chodzili — a przecież, choć pozory docna też same powtarzały sentymenty, upodobania, nawyknienia, a inaczej, inaczej już się działo. Ludek prosty nawet osowiał, spochmurniał. Bo gdzie! Nie było domku na Powiślu, na Starem-Mieście, żeby nie strachał się o swojaka, którego karabinierzy zagarnęli i trzymali pod strażą, jako posądzonego o mordy! Juści zgoła niewinnie, boć każdy teraz dowieść mógł, że nocy onej spał snem uczciwym! A tu Krukowiecki sądy zwołał i ma strzelać bez pardonu!
Nawet i te domki, w których żadnego szpiega nie zagałuszono i w których na nikogo nie padło posądzenie — a nawet w tych czegoś impetu brakło. Majsterek, co miał rezonu okseft, jejmość, co się na „całkiem“ wojsku znała od maleństwa, co przez lat dziesięć nie darowała żadnej rewji na Saskim Dziedzińcu — chodzili zwarzeni, nasępieni, po dniu kiwali się sennie, po nocach stękali, jak we dnie.
Zresztą i miasto samo wyglądało osobliwie. Kawiarnia „pod Dziurką“ zawarta, u Madejowej okiennice zamknięte, niczem na Wielkanoc, u „Honoratki“, w pałacu Chodkiewiczów, gości prawie wcale, właścicielki nie widać a wuj Olechowski chodzi z obwiązaną gębą i podpuchłem okiem ledwie mrugnąć może. Pod Bankiem dwie armaty, pod prymasowskim pałacem znów armaty, armaty przed kwaterą generała Krukowieckiego a co krok, już nie gwardziści, znajomkowie, kamraci, lecz djabły ogorzałe, wychudzone a srogie, że gęby nie uchyl, jeżeli kolbą szturchnięcia nie chcesz. I u wielkich państwa nie lepiej. Wiadomo, że już od karnawału z połowa pałaców się wyniosła, bacząc, że snadniej im w Dreźnie, Krakowie, Wiedniu lub Paryżu politykę czynić, potencji pilnować i dyplomatyczne maszkary, bale i fety sprawiać dla miłości ojczyzny — niż tu, w Warszawie, daremnie siedzieć. Ale była jeszcze garstka siedzib możnych, która dotrzymywała placu kamienicznikom. A teraz i te pociemniały, pogrążyły się w głuszy, umilkły. Aż osobliwość — bo miasto otoczone, bo o wyjeździe, choćby do badów, roić nie podobna.
Jedna tylko dróżka i po tej nocy nie zawiodła — ona jedna zabiegała szczerze, aby przecież Warszawa nie wyzbyła się zgoła swego poprzedniego charakteru. Tą drużką była cholera. Ona chodziła sobie po dawnemu ulicami, placami, zatarmosiła człekiem tak dobrze, na teatrze, jak i w Saskim ogrodzie, nie pytała nikogo o poglądy, klubistę, kaliszanina, oficera czy żołnierza, skręcała mu trzewia i dosyć. Warty nie warty — placówki czy wedety, takie forpoczty czy inne, wszędy sobie znajdowała oblubieńców.
Do najdziwniejszych atoli zmian, spowodowanych wypadkami nocy pamiętnej, należały bezwątpienia te, które zaszły w mizernem życiu paralityczki Olesiowej.
Staruszka, od kilku tygodni, zdawała się być już pół szkieletem, pół trupem. Martwota jej czyniła z dnia na dzień postępy. Od nóg do prawej szła ręki. Wyraźną dotąd mowę Olesiowej zamieniła w cichy bełkot a i mózgowi dokuczyła ciężko, bo kuma profosa Dziurbackiego nie troszczyła się o nic, zaprzestała swych wypomnień a nawet z obsługującą ją szewczanką przestała się wadzić.
Tyle — jak mówili sąsiedzi — że dychała jeszcze a mrugała na śmierć.
Podczas cisza głęboka zalegała izdebkę Olesiowej. Kum Dziurbacki przez dwa dni częściej do niej zagadywał, ale ani razu odpowiedzi nie odebrawszy, zaniechał daremnego trudu. Cóż, pora było biedactwu, po tylu latach, na wieki i całkiem skrzepnąć. — Zresztą Dziurbackiego służbowe obowiązki musiały pędzać, bo tyle, że zajrzał na Zapiecek, tyle czasem, że się pokazał.
Wieczorem, przed ową pamiętną nocą, szewczanka, jak co dnia zaświeciła stoczkiem do oczu Olesiowej a zobaczywszy, iż paralityczka powiekami trzęsie, dała jej się napić mleka, ogarnęła nieco posłanie, kaganek przed Matką Boską objaśniła i poszła sobie.
W izdebce zapanowała cisza, przerywana sennem brzęczeniem much i chrobotem myszy, zabierających się do jakiejś okrutnie twardej pracy.
Trwało tak, gdy nagle z ulicy wpadły do izdebki pierwsze odgłosy, wszczynającego się na ulicy, zgiełku.
Muchy przylgnęły onieśmielone. Myszy umilkły, nawet kulawy stołek zadygotał ze zdziwienia. Olesiowa ani się poruszyła.
Zgiełk zaś rósł, potężniał, niby przewalający się po chmurach grom, to z groźnym pomrukiem oddalał się, to znów zbliżał się z hukiem i łomotem.
Już i szyby jęły się odzywać i kaganek przed Matką Boską prychać ognikiem i kubki blaszane trącać się między sobą a dzwonić — odruch protestu budził się i w starej, spróchniałej szafie. Jedna Olesiowa leżała wciąż bezwładna, z zamkniętymi palcami rąk. Jeno mętne, przygasłe zazwyczaj oczy staruszki rozpaliły się na węgle i żarzyły skrami.
Upływały tak godziny.
Wrzawa, zgiełk uliczny, który dotąd jakby omijał kamieniczkę, jakby jej bokami tylko się wałęsał — zbliżał się, walił ku niej wprost...
Chude, guzami nasęczone piąstki staruszki zaczęły trząść się na bezwładnych przegubach rąk.
Wrzawa rosła, wzmagała się, aż wybuchła piekielnym łomotem i wyciem. Uderzenia siekier zlały się z ogłuszającym trzaskiem. Kamieniczka zadrżała w posadach.
Naraz, tuż za ścianą, zabrzmiał okrzyk rozpaczliwy, straszny i utonął w chrapliwym jęku...
Ciało Olesiowej, na ten zew, wyprężyło się jak struna i zachrzęściało stawami. Paralityczka dźwignęła się i usiadła na posłaniu...
— Śmierć zdrajcom! — Na latarnię sprzedawczyka!! — huczały przed kamieniczką pomięszane głosy.
A Olesiowa teraz natężała muskuły, wyginała kadłub, mocowała się, aby i nogi oderwać, aby powlec się w ślady za swemi gorejącemi ku drzwiom oczyma...
Wrzawa ucichła, kamieniczka ledwie odzywała się poszmerem urywanych rozmów, szara poświata skradała się do izdebki a staruszka precz z własnem odrętwieniem toczyła walkę.
Walka była to okrutna. Z ust paralityczki nie dobywał się żaden głos, żaden stęk, ręce jej, wpijające się w krawędź łóżka, były na struny wyciągnięte, skręcony, natężony kadłub zdawał się być zastygłym. Jeno wzrok staruszki, jeno skrzące się oczy mówiły, iż całe jej życie, całe serca kołatanie skupiło się na zmożenie, skruszenie więzów, pokonanie martwoty, która jej skuwała nogi.
Mózg Olesiowej był tak przytem owładnięty walką, iż nawet zastanowienie jego nie obudziło, że właśnie te upragnione drzwi skrzypnęły, że profos Dziurbacki ukazał się w nich zdyszany z jakimś osobliwymi tobołem na ręku, i że, wspiąwszy się żwawo po drabinie na swoje poddasze, wszczął tam osobliwy rwetes i krętaninę.
Dopiero okrzyk zdumienia szewczanki, która wsunęła się rano do izdebki z mlekiem — ocknął staruszkę. Olesiowa porwała za kubek z mlekiem i jęła je chłeptać chciwie.
Szewczanka przeżegnała się.
— Wszelki duch!... A to chyba, że jejmości zelżało!
Olesiowa cmoknęła resztę mleka i gęby utarła.
Szewczanka ledwie własnym oczom wierzyła.
— Jejej! Myśmy właśnie powiadały, że z tego gwałtu jejmości utrzęsie do cna! Już wczoraj jejmość była prawie zimna.
Paralityczka obruszyła się gniewnie:
— Pilno ci do gałganów po mnie?! Chciałabyś?
— Ale bo, toć aby powiadam, że wczoraj rewolucja szła — jejej! Lepiej niż ze stu obwiesili zdrajców... Nawet tego, co tu, podle drugiej sieni, mieszkał u Kwiatkowskiej, z pod łóżka ściągli...
— Wiem!
Szewczanka aż pociągnęła nosem.
— Bo i... książęcia będą na stryk...
— Wiem.
— Chyba jegomość Dziurbacki powiadał...
— Nikt mi nie powiadał. Wiem wszystko. Tak musi być!
Szewczanka cofnęła się ku drzwiom zabobonnie.
— Nagotujesz mi klusek.
— Uważam.
— Byle rychło, bo czas w drogę, trzeba się zmocnić!...
Jeszcze południe nie wyszło, gdy już cała kamieniczka na Zapiecku zagadała o pomieszaniu rozumu, co naszło Olesiową, głodem niezaspokojonym ją trawi i dziwami o podróży gada od rzeczy.
W istocie zaś paralityczka od dziesiątków lat nie miała jaśniejszego o wszystkiem pojęcia. Toć ledwie Dziurbacki zsunął się po swej drabinie — ona, miast z wyrzekaniami — odrazu zagadnęła go:
— A jegomość tam kogo na komornika przybrał?
Profos skonfudował się.
— Kumka, mosanie, coś nie zgorzej!...
— A no, mam się, na psa urok. Lecz tam z wami jakaś po górze się szwenda?
— Nizacz! Aby ten... Antoszka.
Olesiowa kiwnęła na znak pojęcia.
— Niby ta, co jegomość mówił, po Sztaszku?
— A wy skąd?
— Kalkuluję! — Będzie szturm!
— Hę?
— Będzie. Przyjdzie lada dzień. Trzeba się zbierać. Jeno muszę dużo zjeść, jeszcze dużo zjeść. — Inaczej „Szuwarów“ by mi uczynił...
Profos, na to zakończenie, zbył się konfuzji.
— Niech tam kumka licha nie wywołuje!
— Ani mi. Hetmanów obwiesili!
— Co wy znów! Obraza Boska. Czterech sprawiedliwych generałów...
— Po jegomościnemu generałów a po mojemu hetmanów...
— Troją się wam dawne dzieje...
— Nie dawne. Szuwarowa tylko patrzeć! Zajączek nie poradzi, nikt nie poradzi. Tak było i tak będzie. Wojtaszkowa też nie wierzyła. A potem, jak się wszystko na most rzuciło, to nie zdążyła. Z dzieckami się upiekła, choć dom też nie był drzewiany! Nie macie tam choć kruszyny chleba? Muszę się zmocnić.
Paralityczka bajdurzyła jeszcze o tem, że i „Kościuszek „Szuwarowi“ nie sprosta, że wszelka nacja od Prusaka musi pójść i że w Warszawie aby król Zygmunt się ostanie, bo z takiego jest kamienia, co się go kule nie imają — aż, opatrzona przez Dziurbackiego zawiesistą kromką chleba z serem, pogrążyła się w łapczywem ćpaniu.
Profos zwyczajny był tych wywodów Olesiowej i konceptami je zbywał — a przecież tym razem kamieniem mu pod serce zapadły. Czy to że połączone były z niespodziewanem odżyciem staruszki, czy to że jego samego wizje jakoweś naszły. Dość, że myśl mu sama rwała się w dal przeszłości i łudziła, jakby raz jeszcze te same dzieje miały się powtórzyć.
Dziurbacki zrazu nie dawał się temu przywidzeniu.
Bo i gdzie! Co minęło, to minęło. Wówczas inaczej a i teraz inaczej będzie! Tam woluntarstwa rozmaitego a tu wojsko i nie żadne regimenty koronne czyli litewskie, z których uczciwego bataljonuby nie skleił, jeno pułki! — Tak, tak, kara Boska swego nie pofolguje! I trzeba i trzeba! Tylich generałów! — Pasy drzeć z tałatajstwa! — Stać się musi. Ale co o tem! Pilniejsze ma na głowie! Olesiowa, jak Olesiowa! Faramuszki. Polski nie będzie — hm — to już tak! Lecz coś w jej miejsce przecież, gdzie po ludzku mówić będą! — Byle smarkula wydobrzała...
I Dziurbacki skradał się cichaczem pod więźbę dachu, kędy na jego posłaniu widniała blada twarzyczka, opromieniona koroną złoto-popielatych włosów, i wsłuchiwał się w równy poszmer oddechu.
Lecz, po każdej takiej inspekcji, złe myśli jeszcze bardziej go się czepiały.
— Bo cóż, niema co, Opatrzność czuwała nad nim wczoraj! Inaczej biedactwoby zadziobali, szelmy. I jeszcze nie poradziłby sam, żeby nie porucznik Iliński, który na Cydzika wpadł i karabin mu wytrącił a jemu, Dziurbackiemu, dał czas, aby małą porwać i w ogród pomknąć. — Dziw, że Madejowej nie widać! Musi osłabła. — Była Opatrzność. Ludzie różnie każą a tu przecież... Niechby krzynkę się potknął, już rozbójnikom biegli z pomocą! — Hm, ale juści Opatrzność ma co lepszego do czynienia, niż się ciągłe turbować o tę kruszynę! Olesiowej precz Szuwarów się troi! Trzebaby coś. — Tu zacisznie jest — piecze do kaduka, no bo lato, dachówki się nagrzewają — ale niech pójdzie szturm... Jedna kula... tfy! — żeby, mosanie, w podłą godzinę! — Cie dopiero babie Szuwarów uwiązł!!
Nazajutrz atoli wraz z rumieńcami, które zagrały na twarzyczce Antoszki, i Dziurbackiemu pojaśniało czegoś. Olesiowa prawiła mu swoje, ale profos nie baczył, może dlatego, że miał okrutnie wiele turbacji.
Dziewczyna przyszła niby do siebie, niby i piła i jadła i mrugała przytomnie oczyma — a niech tylko stukot jaki lub rozgwar żwawszej rozmowy z uliczki na poddasze sięgnął — wnet ją drżenie napadało, bladość i ziąb taki, że ani rady sobie dać.
Profos już i wódki dwa razy jej dał i ziółek, a co gdzie kto w drewutni zakołacze, już usta Antoszce sinieją, już w kłębuszek się zwinie i dygocze, jak pęczek osinowych liści na najwyższej witce.
Dziurbacki z tego wszystkiego aż przekonanie do własnych leków stracił i, kiedy na dziewczynę znów paroksyzm naszedł, chwycił za czapę medyka szukać.
Lecz Antoszka, z której dotąd słowa nie mógł dobyć, zakrzyknęła nań z rozpaczą.
Profos się wystraszył.
— Może cię na wnętrzu?! Hę? Powiadaj, bo to nie przelewki... Co?
— Nie odchodźcie mnie! Nie zostawiajcie!
— Wrócę zaraz!
— Nie — nie, bo przyjdą! Zabiorą mnie!
— Cóż zaś!
— Nie dajcie mnie, nie dajcie!...
— Nazywaj mnie dziadkiem! Aspannie się ubrdało! Któżby się ważył tutaj!
— Nie zarzną mnie?
Dziurbackiego mrowie przeszło.
— Cóżeś ty kura jaka? Głupstwa ci się ochapiają! Niechby się pokazał!...
— I nie przyjdą po mnie?
Profos ofuknął, lecz, zerknąwszy na drobne rączyny, na jej wątłą, nikłą postać, złagodniał i jął Antoszce prawić, jako teraz nikt palcem jej nie będzie śmiał tknąć, jako źli ludzie wyginęli na świecie, a jeżeliby który jeszcze chodził, to póki Antoszka dziada się trzymać będzie i najgorszy nie poradzi, jako Kurpiance nie godzi się lękać, bo na Kurpiach tchórze się nie rodzą, jako dostanie spódniczkę w kwiatki, gorsecik wyszywany i trzewiki z dzyndzelkami czerwonemi, jako zresztą aby dziada słuchać powinna a nie zapatrywać się na Staszka, co póty się wałęsał, aż się zawieruszył.
Dziurbacki prawił tak długo Antoszce, a gładził jej jedwabiste sploty. Dziewczyna słuchała z natężeniem. Bezładne, poplątane słowa wachmistrza koiły ją snać, krzepiły tężej od ziółek.
Z czwartem zaaplikowaniem podobnej perory, Antoszka już nie zwracała uwagi na dochodzące ją odgłosy.
Dziurbacki jeszcze dzień zmitrężył przy dziewczynie, aż, zaniepokojony niepokazywaniem się Madejowej, postanowił iść do niej.
Antoszka, widząc, że profos gotuje się do wyjścia, jęła krzywić się i wzdychać — lecz Dziurbacki na ostre poszedł. Zawstydził ją niazgajstwem, przykazał, aby nie ważyła się na dół po drabinie schodzić do Olesiowej, wściubił jej bicz koralików a wreszcie napomniał:
— Furda, mosanie. Byle zbiegam na Stare-Miasto i Madejową ci przyprowadzę...
— Madejową?
— Zgadłaś? Jakże ci ona wypadnie — chyba że... ciotką... A no, więc sobie nie kucz. Siła ci dobrego życzyła, tedy należy wdzięczność okazać. Więc ci ją przyprowadzę...
— I tego... tego oficjera także? — naprzykrzała się nieśmiało Antoszka.
— Co — kogo!?
— Tego pana oficjera...
— Oficje...ra!?
— Tego, co tam, co wtedy, co taki dobry... — jąkały coraz ciszej usteczka dziewczyniny, spłoszone groźnym łyskiem oczu wachmistrza.
— Uuhuhu!... Takie to aspannie chodzą po głowie zmartwienia? Taka cnota na Kurpiach się narodziła? Oficjera aspannie już potrza a nie śliniaczka? I może w hulańskim mundurze? Hę?
— Nie, w takim, w takim, prawie, jak dziadek!...
— Taaak, mosanie?! A no, dobrze wiedzieć! — Hę? — Ma się rozumieć już ja ci go wysztukuję!
To wyznanie Antoszki wzburzyło Dziurbackiego. Ani wątpić, że dzieciak złego obyczaju nabrał i jakimś smykiem, szelmą, zaprószył sobie mózgownicę. Żeby chwycić odmieńca, przecherę! Z oka jej nie można! Ulęgałka! Tfy! Ale on jej to wyklaruje tam, gdzie potrza. Ci Staszek paranteli się dopytał... Lecz kiej smyk mógłby jej?!... Chyba na tym Zamku. Poniewierało się niebożę między wszelakiem...
Zawarte okiennice gospody pani Madejowej przerwały profosowi tok myśli.
Dziurbacki się zakłopotał i zawrócił sienią do drugiego wejścia. Tu, na progu, Kaśka, wyręczna Madejowej, aż przykucnęła na ziemi na jego widok.
— Rety, a to pan wachmistrz nie w więzieniu!?
Profos ledwie ust uchylił, gdy Kaśka obces zalała go potokiem słów:
— Pani Madejowa? Niema pani Madejowej, niema kulawej szewcowej, niema rzeźniczki i Jaworszczanek też niema! Siedzą na ratuszu i będą wisieć! A jakże. Sam obywatel Sitarski, co przy „majstracie“ sługuje, powiadał i jeden woźny „trebunalski“ powiadał. Gospodyni nawet cale do dom nie wróciła. „Inszych“ wzieni z „mieszkani“ a „jom“ na gorącem, bo rznęła zdrajców — a że zdrajce tera górą, tedy kto im tylko, tego obwieszą. A tak. I gospodynię najpierwszą, bo na Zamku jedną obywatelkę, jak chwyciła za włosy, tak się z nią skulała po schodach i tak ją trzymała, że hulany musieli obie do więzienia! — Cóż, niema co, rzetelna była niewiasta, tyle że rękę miała skorą do byle czego. Kaśka zła jej za to nie życzy — i tak ją obwieszą — równość je pisana w konstetujcy i ju. Najbarzej wedle testamentu. Woźny trybunalski powiada, że spadkobierców niema, tedy pójdzie na majstrat. Ale nie wiadomo, bo gospodarzowi się należy i jej, Kaśce, się należy i za mąkę się należy. Najważniejsze, aby krótko, nie tak jak tego jednorała, co, kiedy mu kiszki ciągli, to jeszcze mówił... I mszę Kaśka zakupi — a juści, niech tam. Powiadali, że jutro, skoro świt. Właśnie na woźnego czeka. Trza, żeby ktoś ze swoich popatrzał.. zawdy raźniej...
Kaśka miałaby jeszcze na parę godzin do mówienia, lecz profos nie słuchał więcej. I tych wiadomości miał zadość.
Odruchowo niemal zawrócił Dziurbacki do ratusza. Ale tu daremny był trud, daremna droga. Wojsko żywego ducha pod mury nawet ratuszowe nie dopuszczało. Karabinierzy rozpędzali gromadki krewniaków i znajomych, którzy o bliskich przepytywać się chcieli.
Dziurbacki juści wyobrażenia nie miał o tem, że energja generała Krukowieckiego nietylko z dygnitarzami rządu wczorajszego zdołała się rozprawić, ale bez mała własnych elektorów pod kluczem osadziła.
W szynczku na Koźlej, do którego był profos wstąpił na ust zwilżenie — rozpowiadano szeroko, że generał Krukowiecki nawet klubistom nie darował, że ksiądz Pułaski, Szynglarski, Czyński, Grodecki, Płużański, Dmochowski i chmara co najgłośniejszych patrjotów czeka wyroku, że i Kraiński co generałowi bakę świecił a zgoła, niby adjutant, za nim się uwijał, także sądowi podan. Lecz Dziurbacki na tych wszystkich imionach się nie znał. Dowodzenie o tem, że nowy prezes nie pofolguje i samemu Lelewelowi, również niczego nie pouczyło wachmistrza. Natomiast oczywistem dlań było, iż tłum luda pokutuje na ratuszu i że sprawiedliwość ryczałtem pójdzie. No a w tłoku i tu blisko i tam blisko. I potem kto babę dociecze? Nuże zamroczyło ją, nuże z rozbójnictwem poszła dalej, nuże się zażarła i ubabrała w krwie? — Gdzie taką nie poniesie! — Cóż! zasłużyła. Harmatamiby nie dość tratować! Generał Hurtig!...
I profosa już tchnęło, aby na Zapiecek wracać a Madejową pozostawić własnemu losowi — lecz wnet go skrupuły napadły.
Szczera była baba. Naprzykrzona i przymilna do zbytku, poszturchiwałaby cały dzień a ślepia raczyła. A przecież barzej mu było z nią. Kiedy go starmosili wówczas, pod Zamkiem, niczem rodzona! I czerwona na gębie, a podbródków to ma dwa. Że to tyla ciała jej nie zawadza. Sapie a drepcze a miele ozorem! Już w Sandomierzu była niczego. Cie, żeby tak w artylerji ostał, na całe wojskoby takiej nie znalazł. Przygodziłaby się! Sługocki, w ósmym roku, miał niewiastę poduchwałą, co za markietankę szła. Ale nie równać! Tylko, żeby nie poszturchiwała. Babie ślepie do przewracania a jemu do spania! Pojedynkiem snadniej. Namotała sobie, to sobie odmota. A zawsze godziwie się należy. Ostawać niepodobna, bo i szkoda i żal, juści żal...
Dziurbacki, po tem zastanowieniu, powędrował do baterji na Pragę, kalkulując słusznie, że mu kapitan Orlikowski może radę znaleść albo gdzie, przez sztabowczyka, trafić do sedna.
Aliści na Pradze dowiedział się wachmistrz, że baterja stoi, jak za dobrych czasów, w koszarach w Warszawie.
Zaklął siarczyście profos, lecz, co było robić, powlókł się z powrotem i o zmierzchu docłapał na ulicę Przejazd.
I tu jednak spotkał go zawód.
Orlikowski z ośmioma armatami wyciągnął do obozu, za Wolą. W koszarach rezydował podporucznik Iliński.
Dziurbacki, raczej z potrzeby użalenia się i wypomnienia, jak to Iliński go salwował na Zamku, zameldował się do podporucznika.
Iliński wysłuchał uważnie wachmistrza, musnął z fantazją puszku pod nosem i zawyrokował.
— Ciężko będzie, Dziurbacki! Kapitana nie ma. Pułkownik się nie mięsza! A potem, sam widziałeś, co się działo! Nie ci winni, którzy czynili, lecz ci, którzy podżegali...
— Madejowa ani podżegała, ani czyniła...
— Hm-hm! Za kogo tu ręczyć! Opętanie istne. Strach wymówić kto był! — Mam wezwanie na jutro do sądu. Generał Mycielski prezyduje z pułkownikiem Majewskim... Idzie o tych, których widziałem... Mogę się zapytać...
— A przecież, bez urazy podporucznika, i Madejowa tam była! Ja się oganiałem Cydzikowi a ona z Kościołowską się wodziła, kiedy pan porucznik salwował nas od zbójów.
— Czekaj, wachmistrzu, tęga, przysadzista, w niebieskiej katance płóciennej...
— Czerwonego oblicza, a podbródków to ma dwa...
— Aa! Toż ona właśnie dławiła jakąś kościstą, małą...
— Kościołowską...
— Tak, że trzech żołnierzy ledwie uwolniło...
— Największą morderczynię!
Tu Dziurbacki jął co tchu opowiadać Ilińskiemu o Kościołowskiej, o Cydziku, który za pułkownika się przebierał Sikorskiego, a obwiesiem był najgorszym, o tem, że on właśnie pierwszy ze zgrają wpadł do Zamku, że Madejowa po sprawiedliwości z nim, wachmistrzem, była, bo ich oboje zagnała pasja i strach o Antoszkę, dziecinę, co ją Cydzik wplątał, że na Zamku ją osadzono, niby pani Marchockiej kompankę...
Iliński choć piąte przez dziesiąte zrozumiał, przyrzekł solennie rzecz na sądzie powtórzyć.
Wachmistrz chciał podziękować, lecz podporucznik przerwał mu uściśnieniem ręki.
— Mości wachmistrzu, rad wam będę wygodzić. Toć szkoły żołnierza mnie uczyłeś!... A jeżeli nie poradzę, to do pułkownika naszego się udam, z generałem Krukowieckim był w relacji! — A i pułkownik tem chętniej pośpieszy, gdy będzie wiedział, że o waszą idzie instancję...
— A nasz pułkownik niby teraz cóż?
— Niewiadomo. Kapitan mówił, że do komisji obrony Warszawy mianowan.
— Cie mu tam, na pisanie zeszło! Takie i teraz rządy, mosanie! Szkoda pułkownika i czasy, czasy...
— Oj, prawda. Ale, bo nic mi nie powiadacie o tem dziewczątku, coście je ratowali...
— A według tej...
— Właśnie — podjął żwawo Iliński, muskając jedwabistego puszku — aby mi się mignęła w oczach, lecz nieszpetny buziak, dalipan nieszpetny...
Profosa tknęło. Nieprzystojność Antoszki kojarzyła mu się z zapytaniem młodzieniaszka-podporucznika i dopiekła mu do żywego.
— Po nocy chyba — mruknął cierpko Dziurbacki.
— A nie, nie — jak żywą mam ją przed oczyma w świetle pochodni. Dziecko prawie a nie dziecko. Nad wiek urodziwe... I cóż ona, cóż?...
— Ona? — Skręciło ją! — Niema jej... Wody się... — dobrze mówię, o... wody się napiła i ten..:
— Cholera!? — wykrzyknął Iliński.
— No, cholera, mosanie, i już!