Beniowski (Sieroszewski, 1935)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Beniowski |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stało się wszystko według przewidywania Beniowskiego i według jego myśli.
Pewnego popołudnia senna wioska wygnańcza rozbrzmiała znagła ujadaniem psów, skrzypem płóz, cmokaniem kamczadalskich psiarzy. Trzy podwunastne sanki, wysłane niedźwiedziemi skórami, stanęły przed domem Chruszczowa; wysiadł z nich komendant i dwóch najbogatszych kupców Bolszeriecka — Kazarinow i Proskuriakow. Przychodzili w imieniu całego miasta prosić Beniowskiego o założenie szkoły publicznej, gdzieby dzieci mieszkańców za sprawiedliwą opłatą mogły się ćwiczyć w pożytecznych naukach, w czytaniu, w pisaniu, w rachunku, oraz w obcych językach, a takoż w dworskiem obejściu, a takoż w tańcach i w muzyce.
— Naczelnik już uprzedzony, zgodził się! Jeno trzeba, żebyś go sam o to poprosił, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził komendant.
— A my już wszystkie pokryjemy koszta!... Zgoda, co!?... — dodał Kazarinow.
Proskunakow gładził rudą, szeroką jak los pata brodę i świdrował małemi zielonawemi oczkami pokolei każdego z mówiących.
— Rad byłbym usłużyć miastu, ale... cała rzecz rozbija się o brak domu!... W byle domu szkoły założyć nie można. Do tego potrzebne są specjalne budowle! — zauważył Beniowski.
— I dom się znalazł. Odszukał go w papierach okręgowych nasz niezrównany Sergjusz Mikołajewicz! — krzyknął radośnie komendant. — Takuteńki, o jaki prosiliście, Beniowski!
— A to ciekawe!?... Gdzież on się znalazł?... — spytał z żywem zainteresowaniem Beniowski.
— Okazało się, że został zostawiony do przechowania Zarządowi Okręgowemu dom norweski przenośny po ekspedycji admirała Beringa, próchnieje bez użytku w składach rządowych w Czekawce. Wyciągną go stamtąd, przewiozą, a co brak będzie, to dorobią napoczekaniu nasi cieśle; za tydzień, za dwa najwyżej dom stanie, gdzie wskażesz ty, Auguście Samuelowiczu. Co, zgoda?
— My słyszeć o odmowie nie chcemy... Już spisaliśmy trzydziestu zdatnych do nauki dzieciaków... Z dorosłych też się paru ciekawych znajdzie! — dorzucił znacząco Kazarinow.
— Owszem. Powtarzam, że rad byłbym uczynić wszystko co mogę i umiem, i szkołę takową urządzić — będzie to pierwsza tu szkoła, czas na nią, oj, czas — lecz tylko w tym wypadku, gdyby naczelnik też swoje dzieci do tej szkoły zgodził się posyłać...
— Przecież mówiłem, że już się zgodził! — niecierpliwił się komendant. — Pozostaje mu podziękować! Zbieraj się, Beniowski, rychło i jedź z nami, a wieczorem proszę do mnie na kolację.
Wieść o nowej „łasce“ piorunem rozbiegła się po wiosce i miasteczku. Czapkowali Beniowskiemu już wszyscy, i swoi i obcy, a niektórzy nawet zabiegali mu drogę, zatrzymywali go, żeby z nim pogadać, przypomnieć się, poprosić o dostawę opału albo wody do projektowanej szkoły, starali się o miejsce tam stróża lub kuchty dla siebie oraz znajomych.
— Bo przecie sam sobie warzyć nie będziesz!? A gdzie budować zamierzasz?
— Na brzegu Bystrej, przy ujściu rzeczułki Pijanej...
— Pocóż aż tam?... — dziwili się.
— Stąd niedaleko; widać z wioski, a na uboczu zarazem, więc będzie dla nauki poręcznie, spokojnie...
— Prawdę mówisz, Auguście Samuelowiczu!... Mądre są twe postanowienia we wszystkiem! Ale nie zapomnij i o nas w swem szczęściu!
Nazajutrz o świcie zbudził przyjaciela Chruszczow, oznajmiając, że przyjechali woźnice z Czekawki oraz cieśle, że przywieźli przyciesia i pytają, gdzie je zwalić. Ubrał się chyżo Beniowski i wyszedł do ludzi, częstował ich wódką, kazał warzyć dla nich herbatę i ryby, a sam powiódł tymczasem przewodników na oznaczone miejsce.
Tam, przy zbiegowisku wszystkich prawie wygnańców z wioski, fundament budynku według planu wykreślił i oznaczył. Zastukały siekiery, potoczyły się z łoskotem belki z wozów na oczyszczony ze śniegu plac.
Popłynęły stuki i głosy wraz ze mgłą zamarzłem korytem rzeki wdół, aż do morza. W ciągu dnia odwiedziło budowlę niemal pół miasteczka. Pod wieczór przyjechały nawet naczelnikowa i naczelnikówna w sobolich szubkach, w bobrowych kołpakach i długo stały, rozmawiając z Beniowskim, poskrzypując pięknem obuwiem na śniegu; rozglądały się wkoło i dziwowały piękności wybranego miejsca.
— Przestronno, — widać daleko, nawet ładnie! Jeno dziko: śnieżysko, śnieżysko i las wokoło — mówiła pani Niłowowa. — Zawsze weselej, niż u nas, mamusiu, gdzie wszędzie sterczą te obrzydłe dyle forteczne! — wstawiła Nastka.
— Ładnie to tu będzie dopiero na wiosnę, kiedy lody pękną, skruszeją i popłyną. Poruszy się wtedy wszystko, żywe i wolne! — zauważył Beniowski.
— O, latem tu ładnie!... Jakie tu kwiaty! I nad morze równie przyjemne są wycieczki... Cóż, kiedy lato krótkie!... Nie tak, jak w tych krajach, o których pan opowiada! — westchnęła Nastka.
Szukała wzrokiem spojrzenia swego nauczyciela, ale ten tkwił uparcie oczami w mglistej dali oceanu, dymiącej się w szerokiem wyrwisku rzeki.
Pani Niłowowa bardziej była zajęta rozkładem mieszkania, bystro rosnącego pod rękami cieśli.
— Gdzież będzie sypialnia, Auguście Samuelowiczu?
— Zostawię tę samą, której używał admirał, jak tu napisano w planie. Stołowy pokój zamienię na uczelnię...
— Byle wam zimno nie było. Każcie dobrze mchem przełożyć belki i utkać szpary.
Odjechały, gdy zorza wieczorna napełniła różowem światłem poleśną dolinę, a stężały, siny cień brzegów pokrył docna lodowy korytarz rzeki.
Beniowski wrócił zamyślony do domu.
Tego wieczora miał poznać pierwszych tutejszych członków sprzysiężenia, kandydatów postawionych przez Chruszczowa, ludzi wolnych, oraz starych wygnańców. Chciał z każdym z nich pomówić przedtem na osobności; rozumiał, że od jutra, z przyjęciem większej liczby członków, spisek wejdzie bezpowrotnie na nowe tory, o wiele groźniejsze, przeniesiony zostanie na widownię obszerniejszą, pełną nieprzewidzianych przeszkód i niebezpieczeństw.
— Ha, trudno!... Kiedykolwiek zacząć trzeba!... Czy nie zawcześnie jednak? Czy nie należałoby przedtem utrwalić lepiej swojej własnej pozycji?
Był niespokojny i ten stan swój pokrywał pozorami surowości i uroczystej powagi. Przywdział szaty odświętne, siadł na szerokim połatku, przykrytym skórą niedźwiedzią w ten sposób, że palące się u ściany w żelaznym pierścieniu łuczywo rzucało całe światło na drzwi wchodowe, podczas gdy jego postać i lice ostawało się w cieniu. Świeciły tam jeno plamy groźnych, szeroko otwartych oczu i ruszały się zlekka końce sumiastych wąsów, ozłocone ogniem.
Pierwszy wtoczył się mężczyzna tyleż prawie wysoki, co szeroki, cały zaszyty w kosmate futra. Nie zdejmując uszastej zaśnieżonej czapki, zbliżył się i oddał ukłon wojskowy.
— Iwan Sybajew, kapitan strzelców...
— Dawno pan służy?...
— Od dzieciństwa, urodziłem się moskiewskim „strelcem“... Z ojcami za ich bunt zesłany zostałem na Kircugę, potem dosługiwałem się stopnia od prostego żołnierza w Tobolsku, w Omsku, jeżdżąc aż hen, pod kałmucką granicę.
— Cóż pana do naszego związku pociąga, wszak pan wolnym jest?
— Wolny i nie wolny!... Zagnali mię tu, w tę przepastną dziurę, gdzie nawet upić się niema z kim!... Nuda!... Kamczadale uśmierzeni, pokorniejsi od płazów... Leniwy jeno skóry z nich nie łupi... Nie lubię tego!... Rządzą i panoszą się chamy, kupcy i urzędniki kancelarskie, pokrzywiane nasienie... Nie lubię tego!... A Chruszczow dobry, szlachetny człowiek... Dlaczegóż nie mam do was przystać?...
— A pan wie, co panu za to grozi?...
— A no wiem!... Niech tam!... Zato świata kawał zobaczę!... Może zwojujemy jaki nowy kraj, a wtedy, gdy uderzymy czołem przed matką-carycą nowem królestwem w poddaństwo, to nam, może, przebaczą!... Ho, ho!... Kto wie, co nas jeszcze czeka!?
— Pan wie, że pan obowiązany jest radzie głównej spiskowej posłuszeństwo... bez granic!?
— Rzecz prosta! Słuchać będę, skoro przyrzekłem. Bez tego nic!...
— Jutro przysięgniesz i Komunję świętą przyjmiesz!...
— Przysięgnę i przyjmę!... Dlaczego nie!? Kto zdarł ze łba skórę, nie żałuje włosów!...
Chciał jeszcze mówić, ale Beniowski skinął ręką.
— Kiedy indziej... Dziś późno, a dużo was...
— Słucham, jenerale!... Jak każesz!... Kiedy indziej, to kiedy indziej!... Chciałem tylko powiedzieć, że za Lewantia Popowa i Strzelca Wołkowa to ja ręczę...
Ukłonił się po żołniersku i zwrócił ku drzwiom. Czatujący na schodkach Chruszczów odprowadził gościa w kierunku sąsiedniej chaty i gwizdnął zcicha w stronę lasu.
Natenczas z ciemności wyłonił się nowy gość, wiedziony przez Panowa.
Był to suchy, zawiędły mężczyzna z zapadłemi skroniami i policzkami, z długą brodą, już zlekka przyprószoną siwizną. Z pod Krzaczastych brwi błyskały ostro stalowe oczy.
— Dymitr Kuzniecow, kupiec, wolny! — odrzekł na zapytanie twardym moskiewskim akcentem. — Co mię skłania, pan pyta, co mię skłania do waszego towarzystwa?... Przedewszystkiem skłania mię własna, nieprzymuszona wola, a następnie skłania mię dużo rzeczy... Niema tutaj w kraju kamczackim i w całej Syberji porządku ani sprawiedliwości: jednym dają, drugim nie, jednym pozwalają, drugim nie... a dlaczego — niewiadomo!... Powinna być władza, ale władza i wykonanie jej musi być dane od Boga!... Tymczasem na świecie kto rządzi? Nadszedł czas, o którym powiedziano jest, iż... niewieście Izabel, która się mieni prorokinią, dopuszczone będzie uczyć i zwodzić sługi boże, żeby porubstwo płodzili i rzeczy ofiarowane bałwanom jedli... Antychryst znaczy pieczęcią swą prawowiernych! W cieniu złego zapomnieli słabi o panu swym, który, pozbawiony purpury i korony, błąka się między żebraki, sam jako żebrak... A poznać go po znaku jego grzmiał i zrobił jednocześnie tajemniczy ruch prawą ręką, złożoną w szczyptę. Beniowski patrzał nań ze zdumieniem.
— Mówiłeś z Chruszczowym? — przerwał mu nagle.
— Mówiłem.
— Przysięgniesz jutro?...
— Właśnie, o przysięgę tu chodzi... „Nie będziesz wzywał imienia Boga twego“...
— Wszyscy przysięgają, bez przysięgi nie weźmiemy cię. Wymaga tego ustawa...
— Właśnie. Co jest ustawa?... Azali słowo nie było na początku i nie stało się ciałem?... Kto przysięgał wówczas, gdy było jeno słowo?... A przysięgać będą w dniu sądu wysłannikom Izebuba... powiedziano jest...
— Ale tam też powiedziano jest: „uciekaj z Babilonu, albowiem wielkie są pokusy jego!... I dano mu laskę żelazną i jako statek garncarski będą skruszeni ci, co pozostaną“...
Kupiec słuchał go uważnie, poczem odrzekł już swoim głosem bez namaszczenia i przesady:
— Nie chcę przysięgać! Kto wy jesteście?... Nie znam was. Bierzcie mię bez przysięgi, a nie, to nie... Zostanę, jakem był, i sam okręt sporządzę!
— Okrętu nie sporządzisz! Czułosznikow nie dopuści do tego!... — odrzekł spokojnie Beniowski.
Kuzniecow cofnął się zlekka i podejrzliwie spojrzał na Beniowskiego.
— Ha, trudno! Poczekam, aż Czułosznikow z wiosną odjedzie... Czekałem tyle, poczekam jeszcze! — odparł kupiec uparcie.
— Czułosznikow nie odjedzie. Trafiła mu się w drodze tak znaczna awarja, że nie wiadomo, czy da się statek naprawić. Leży na boku w pustyni na piaskach koło Awaczyńska... Słyszałem. A Czułosznikow stara się o cieśli i pomoc wojskową na straż od własnych marynarzów!...
— Skąd to wiesz? I ktoś ty taki, że wiesz wszystko?...
— Wiem, od samego naczelnika... Przyszedł papier do policji...
— Ha, cóż robić! Zostanę, to zostanę!... Prześladują mię dla Boga mego... Zniosę wszystko.
Zabierał się do wyjścia.
— W tobolskiem więzieniu spotkałem niejakiego... Piotra, który żegnał się tym samym sposobem, co ty... — zagadał cicho Beniowski, powstając.
Kupiec drgnął i obrócił się ku niemu. Wyniosła postać wygnańca na tle siwego dymu i czerwonego światła łuczywa wyrosła nagle aż pod powałę. Kuzniecow przyglądał mu się długą chwilę.
— Co on mówił?...
— Mówił, że nie przyszedł jeszcze czas, aby podnieść... zasłonę, że nie spełniła się jeszcze miara pokuty.
— A jaki znak?
— Znak starodawnej wiary: Duszo łagodna, Gołębico niebieska, módl się w Imię Ojca Twórcy Sabaotha, i Syna Odkupiciela... i Świętego Ducha Oświeciciela... — Łaska wam i pokój od tego, który jest, który był i który przyjdzie, i od siedmiu duchów, które są przed oblicznością stolicy jego!
Zakreślił koło w powietrzu, a potem zrobił znak krzyża na piersiach garścią prawą, złożoną w szczyptę.
— Czemuś mi się, bracie, nie odkrył odrazu?... Mówiono mi, żeś schizmatyk, papista...
— Wszyscy ludzie, dążący do wolności, z tegoż samego są ducha!...
— Więc dlaczegoś żądał ode mnie przysięgi?...
— Dla pozoru. Wszyscy przysięgają, wyróżnienia być nie może, bo za niem ciągnie nieposłuszeństwo.
— Bez przysięgi posłuszny ci będę, bracie...
— Nie będziesz mógł bywać na naszych zebraniach...
— Będę wam służył w tajności...
Beniowski zamyślił się.
— Ha, trudno!... Idź w spokoju! Ale namyśl się; możesz przysięgać bez komunji, dla innych, dla pozoru... Namyśl się!...
Kupiec nic nie odrzekł, nasunął głęboko futrzaną czapkę na oczy i wyszedł.
— Iwan Czurin!... — wyrzekł następny gość i, otrzepawszy starannie futro ze szronu i śniegu, postąpił krok naprzód.
Beniowski, który znów był usiadł, wstał, uścisnął go za rękę i podprowadził uprzejmie do ławy.
— Siadaj pan!... Ach, słyszałem, słyszałem!... Wszak to z bratem pana przypłynęliśmy z Ochocka!...
— A tak!... Opowiadał mi brat o panu dziwa!
Młody człowiek umilkł i oczy w zakłopotaniu opuścił.
— Dlaczegóż to pan chce z nami się związać? Wszak pan zawsze z bratem może wrócić?
— Droga dużo kosztuje, zresztą brat... brat niewiadomo kiedy zpowrotem odpłynie...
— Jakto! słyszałem, że „Piotr i Paweł“ wraca do Ochocka natychmiast, skoro ruszą lody...
— Tak powiadają, ale czy brat... Zresztą... ja nie wiem, czy mogę do Ochocka... Oskarżyli mię, zupełnie zresztą niesłusznie, że utrzymywałem stosunki z... Ochotinym!...
— Z Ochotinym... z tym... ma-ry-na-rzem!?... — przeciągnął Beniowski.
— Tak. A prawdy w tem tyle, że hulaliśmy niegdyś razem, pili i grali w kości, kiedy on służył jeszcze u Krynicynych i w Ochocku, oraz tutaj zimy spędzał... Teraz mi z tego robią zarzut, a co ja winien jestem, że on się zmienił i przeciw władzy wystąpił... Byłem zawsze daleki od wszelkich buntów i teraz pragnąłbym jedynie spokojnie stąd odjechać.
— Widzi pan, wszyscy pragniemy tylko spokojnie odjechać, ale za to spokojne odjechanie czeka nas kara taka sama, jak za wszelkie inne nieposłuszeństwo. Czy pana brat wie o tem, że pan... tu poszedł?
— Broń Boże, mój brat bez tego ma z Admiralicją wielki kłopot, który niewiadomo jak się skończy. Umarłby z przerażenia, gdyby się o mojej z panem rozmowie dowiedział, i zaklinam na wszystko pana...
— To rozumie się samo przez się!... — przerwał mu Beniowski. — Tajemnica obowiązuje nas względem wszystkich... Jutro pan złoży przysięgę. Myślę, że uda nam się nietylko pana, ale i brata pańskiego wyzwolić z kłopotów... Niech pan zwraca pilną uwagę na bieg wszelkich spraw oraz rzeczy, słowem na wszystko, co się wkoło dzieje, niech pan powiadamia nas niezwłocznie o każdej zmianie, o każdej pogłosce... o wszystkiem, co się pan dowie od brata, z kancelarji lub skądkolwiek bądź... Czy sprawa pańskiego brata w tutejszym znajduje się sądzie?
— Nie. Zdaje się, że w Ochocku...
— Dobrze, postaramy się o tem dowiedzieć!...
Po Czurinie wszedł do izby miejscowy djakon, Protopopow. Ręce mu się trzęsły, trzęsła broda, trzęsły długie, czarne kędziory, zwisające po obu stronach ściągłej twarzy.
— Jutro rano przyjmiesz, diakonie, i pokolei wyspowiadasz ludzi, których przyprowadzi Chruszczów... a potem odbierzesz od nich przysięgę.
— Słyszałem, mówił mi już Chruszczów... Czy aby oni nie zdradzą... Mało na nich przysięgi...
— Powtarzam, że tegoż dnia zaraz przyjmą komunję...
— Chyba, chyba!... Ale głównie ostro ich trzymać należy... kary straszne nakładać... takie kary, jak tamci, jak rząd!... Tylko strachem, strachem można coś w tym kraju zrobić... Nikt tu nie jest pewny ni życia, ni mienia... Pan pewnie wie, jak mi to niedawno zdradziecko ostatni gąsiorek wódki zabrali?...
I po raz dziesiąty opowiedział Beniowskiemu o wybiegu, użytym przez panią Niłowową.
— Gąsiorek wódki w tym czasie, to błam soboli!... — biadał. — I tak wszystko!... Nikt nie jest pewny ani dnia, ani godziny... Ani żony, ani osła, ani sługi, ani służebnicy...
Z trudem Beniowski uspokoił i wysłał za drzwi rozżalonego „ojca“.
Reszta sprzysiężonych byli to już sami wygnańcy: stary Andrzej Gurcinin, niegdyś szambelan cesarzowej Elżbiety; Magnus Meder z Admiralicji, pułkownik Łobaczow, książę Herakljusz Zadzkoj, Szwed Juljan Brondorp, kapitan gwardji Mikołaj Serebrennikow i Jędrzej Piatnicyn oraz inni — razem z „wolnymi“ ludzi piętnastu.
Kłopotu z nimi miał Beniowski o wiele mniej, gdyż byli już przygotowani odpowiednio przez Chruszczowa, a wielu znał osobiście, ale musiał z każdym zamienić choć parę słów. Mocno więc znużony, rad, że się ceremonja skończyła, chciał wyjść trochę na świeże powietrze i orzeźwić się, gdy drzwi uchyliły się znowu i, zamiast oczekiwanego Chruszczowa z wierną Alajdą, ujrzał zupełnie nieznaną mu postać chudego, wysokiego człowieka z siwemi, obwisłemi wąsami.
Chwilkę mierzyli się oczami.
— Waćpan jest starosta Bielski, jeśli się nie mylę!? — rzucił nagle po polsku Beniowski.
— Tak!... — szepnął starzec, zakrył twarz rękami i ciężko oparł się o odrzwia.
— Wiedziałeś pan, że oddawna tu jestem?... Dlaczegoś pan przedtem nie przychodził?...
— Bałem się.
— A teraz się nie boisz?
— Nie, bo postanowiłem, że...
— Ha, wszystko jedno!... Teraz już się nie boję!
Beniowski chwilkę się wahał, rozmyślał, poczem ujął za rękę wygnańca, stojącego wciąż z zakrytą twarzą przy drzwiach, podprowadził go do stołu, wyjął z kredensu butelkę wódki, misę z pokruszoną rybą wędzoną, nalał kieliszki i podsunął gościowi.
— Posil się, waćpan, a potem wyjdziemy... Tam, przechadzając się na dworze, będziemy mogli swobodniej pogadać.
Bielski wciąż zakrywał oczy dłońmi.
— Mów, ach, mów!... Piętnaście lat nie słyszałem już dźwięków polskiej mowy... — wybuchnął wreszcie cicho. — Opowiedz, opowiedz... wszystko opowiedz... Co tam, jak tam?... Nic, nic nie wiem... Nade mną dawno już noc ciemna zapadła bez promienia...
Beniowski zydel sobie przysunął, usiadł, wypił wódki, gościa poczęstował i zaczął mówić. Mówił mu o nowej burzy, jaka się w kraju zrywa, o konfederacji, o obronie Krakowa, o pożodze i zniszczeniu, o gwałtach i panoszeniu się zaborców po całym kraju...
— Znam to, znam to!... — szeptał starzec, śledząc gorejącemi oczyma rysujące się przed nim gdzieś w ciemnościach wizje dawno zapomnianych obrazów.
Musieli jednak przerwać rozmowę, gdyż zziębły Chruszczów zapukał i wszedł niebawem, prowadząc zaśnieżoną Alajdę.
Beniowski z Bielskim narzucili niebawem szuby reniferowe, czapki uszaste i wyszli. Na czystem, granatowem niebie jak promienisty obłok jaśniała Mleczna Droga; diademy gwiazd błyszczały na czołach gór, roiły się ich miljony na kopule firmamentu, mrugały w gąszczach lasów, przeświecały przez blade mgły oceanu nisko, tuż nad widnokręgiem... Zdawało się, że są wszędzie, i wobec ich ilości, ich skrzystego światła zatracała się niepozornie ziemia, zapadała we własny, martwy cień... Wtem z poza małej chmurki, co niby drobna skaza tkwiła samotnie w przestworzu, wytrysł promienny zielonawy słup i poszedł nad górami, lasami i dolinami, rzucając na śniegi drżące, świetliste odbicie, a za nim biegł drugi, trzeci...
Rozlała się cała ich fala; rozpostarła się wachlarzem po niebie, zmieniała kolory; to żółkły, to znów błękitniały świetlane smugi, zmieszały się, ścierały, aż zestrzeliły się w krwawy wieniec koło gwiazdy biegunowej, aby stamtąd popłynąć tęczowemi wodospadami nad drżącą w ich blasku ziemią.
Beniowski stał z oczami utkwionemi w czarowne zjawisko, a jednocześnie słuchał żałosnej opowieści starego wielmoży polskiego.
— ...Szóstego dnia porwany ze snu w kibitkę, która miała model kufra, obita wkoło skórami, a w środku żelazną blachą; z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu... Ten kufer był bez żadnego siedzenia; dano mnie jeno wórze słomą i włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko i bez imienia... Tak wleczono mię dzień i noc w straszny mróz i zadmy śniegowe, zmieniając konie na stacjach i nie troskając się o mnie, jakobym nie był żyw... Jeżeli robiono spoczynek, to nie dla mnie, lecz dla konwoju albo jego zmiany... Przejeżdżałem przez miasta, których nazwy nie mogłem się dowiedzieć, gdyż nie dawano żadnego do mnie przystępu, a żołnierze nie śmieli rzec słowa pod grozą wielkich kar...
— To samo z nami! — zauważył Beniowski. — Lecz było nas kilku i dlatego łatwiej udawało się złamać zakaz datkiem lub pochlebstwem...
— Byłem sam, zupełnie sam... bez języka, pobity o żelazne boki kibitki, roztrzęsiony o grudę drogi... Już nawet nie wiem, jak długo to trwało... Prawie nieprzytomnego dowleczono mię do Irkucka, a stamtąd już z mniejszym pośpiechem, ale niemniejszą męką to na łodziach, to wierzchem konno, to na psach dostawiono mię do Ochocka, skąd okrętem tutaj... Nicem nie pragnął po tej strasznej drodze, jeno wytchnienia i spokoju... Szukałem pracy, szukałem zapomnienia, pocieszając się, że rychło wrócę do uwolnionej ojczyzny. Żyłem w wiecznej tęsknocie, jak w gorączce. Nieszczęście chciało, iż umiałem grać na skrzypcach... Myślałem, że to będzie mi osłodą i pomocą w życiu, a stało się mojem przekleństwem... Musiałem grać im na weselach, na uroczystościach, dla rozrywki... Kłócili się między sobą o mnie, i na mnie wymieszczali swą złość i zawiść... Czego nie widziały moje oczy stare?... Czego one nie były świadkiem?... Gwałcono przy mnie kobiety, ludzi obdzierano ze skóry, wbijano na pal, a ja musiałem im grać!... Gdy spici, oszaleli od trunków na swych ucztach bestjalskich dopuszczali się jawnie najgorszych sprośności z Kamczadalkami i niewolnicami, — musiałem im grać... I biada, gdym nie grał dość wesoło... Dlaczegom nie umarł, nie wiem!... Jest w niewolniku podłe pragnienie, nieziszczalna nadzieja, że raz, raz jeden, choć na krótko przed zgonem odetchnie ojczyzny powietrzem, stanie się znowu człowiekiem, że wolny wyprostuje znękaną duszę i to jest źródłem jego słabości. Ci oprawcy wiedzą o tem i wyzyskują to jego tajemne pragnienie, tę jego nadzieję, tę jego słabość! Aż oto doczekałem się: jesteś, przyszedłeś jak Bóg, niepodobny do innych niewolników!...
Ukląkł na śniegach i pochylił się do stóp Beniowskiemu.
Tak, jestem! I klnę się na Zbawiciela, że uwolnię siebie i was, albo zginę. Ale przysięgnij mi, że bądź co bądź się stanie, nie zwątpisz o mnie, ty jeden choć nie zwątpisz o mnie! — odrzekł Beniowski, chyląc się nad starcem i opierając mu ręce na ramieniu i głowie.
— Przysięgam na imię Polski, przysięgam... Niech nigdy jej nie ujrzę, niech pogrzebie mię tutejsza ziemia lodowata, jeżeli zwątpię!
Na rozstaju uścisnęli się, jak bracia, i rozeszli.
Beniowski wrócił do wioski wygnańczej, a Bielski ostrożnie pomknął ku śpiącemu w mroźnym tumanie miasteczku.