Bez tytułu (felietony)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez tytułu |
Podtytuł | III |
Pochodzenie | Pisma ulotne (1873-1874) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVIII |
Indeks stron |
Pływamy obecnie w powodzi koncertów i odczytów, nawet z dziedziny poezyi. Dajmy więc tu głos poecie, który mówi o muzyku i muzyce:
Noc włoska, cicha, wonna i marząca;
Gwiazdy się palą, świecą, jak w koronie
Madonny perły. Wiater ledwie trąca
Kielichy kwiatów, ledwie plusną tonie;
Po niebie szarem płynie chmurka drżąca,
Biała, jak muślin w dziewiczej zasłonie.
Jest to wstęp z mało znanego poematu „Gwido“ jeszcze mniej znanego poety Jabłońskiego. Nie nowa to rzecz, bo poemat wyszedł w 1855 roku; i nowa zarazem, bo mało kto go zna, mało kto miał sposobność podziwiać ową mieszaninę siły, słodyczy i natchnienia, jaką tu znaleźć można w każdym prawie ustępie.
A zapewne i niewielu wie przytem, że, kiedy poeta kreślił ów cudny obrazek włoskiej nocy, wówczas może nad jego głową inna noc rozciągała ciemne skrzydła; nad czołem świecił mu miasto naszej niedźwiedzicy krzyż południowy, a z niedalekich pustyni Sudanu może dochodziły go właśnie głębokie basowe głosy lwów, groźne i majestatyczne zarazem, jak huk grzmotów.
Wówczas i poeta chwytał pióro w rękę; ale myśl jego, zerwawszy się, jak ptak, z afrykańskiego brzegu, biegła w strony ojczyste, gdzie Boh szumi srebrną wodą, gdzie oko tonie w bezbrzeżnej równinie stepu, wiatr grywa na cienkich źdźbłach trawy, a pierś kozacza, niby w ekstazie zapamiętania, nie może pohamować wykrzyku: Hej! hej! wy fale sine i stepy bez końca!
Więc z pod pióra poety płynęły dumki i rusałczanki. Ta smętna nuta ukraińska wśród afrykańskiej nocy, nad brzegiem Zanzibaru! ma to w sobie coś dziwnego.
Jedyny większy utwór Jabłońskiego, „Gwido“, maluje młodzieńca, który, porzuciwszy ojca, matkę i szlachecki dworek rodzinny, pogonił za ideałem sztuki, do którego chciał dojść, „choćby przez płomienie“. Ojciec umarł z rozpaczy, że syn szlachecki rzemiosłem grajka kala klejnot herbowy; matka umarła z tęsknoty, chata zapadła się ze starości — a on, nie odwróciwszy głowy, biegł dalej za ideą.
Potem w Italii już pokochał młodą Angelę. Los zdawał mu się uśmiechać; czekała go miłość Angeli, spokojna chata, pokryta bluszczem, i życie pełne cichego szczęścia. Ale i owa sielanka nie zatrzymała go na długo. Angela nie umiała go pojąć i umarła, chata nie umiała go zatrzymać — i jak niegdyś rodzinna, rozsypała się w gruzy. On pobiegł dalej.
Zyskiwał czasem pieniądze, czasem oklask, ale wogóle szedł nieceniony i zapomniany; sławy nie zyskał. Jakoż i nie wolno mu było dążyć za nią; cel jego leżał wyżej i dalej. Odczuć wszystkie nadzieje, odgadnąć boleść i radość, dolę i niedolę bliźnich, zrozumieć wszystko, co się muzyką wyraża, podsłuchać wszystkie tony swojskiej nuty — i z tego stworzyć jedną pieśń wielką, będącą wyrazem uczuć całego ogółu — oto miał być kres i zadanie jego żywota.
Ale nie doszedł tam, gdzie zamierzał. Nieraz grywał dla sławy, nieraz gwoli własnym pigmejskim uczuciom; — wyczerpał siły. Nim był w połowie drogi, nagle poczuł ich brak; więc marniał, sechł, jak zwiędły liść — i umarł.
Ale nie tu koniec poematu. Epilog, najpiękniejszy ze wszystkiego, przedstawia ducha poety na sądzie Bożym. Przebaczają mu tam wszystko; śmierć ojca, matki, Angeli — nie przebaczają mu tylko jednego: że nie doszedł do celu, że nie umiał stać się wyrazem ogółu, że żył dla siebie, że zdradził ideę. Wyrok Boży osadza go na skale dopóty, dopóki nie znajdzie się mistrz, który spełni to, czego on spełnić nie umiał.
Gdyby nie ów epilog, poemat miałby wiele zalet ze względów technicznych, nie miałby żadnej ze względu na myśl. Ten muzyk, jak go sobie przedstawiamy, chudy, blady i z długimi włosami, z kwaśno-słodką fizyognomią, byłby nieznośny. Zakończenie ratuje wszystko, a przytem zawiera myśl zdrową, którą, jakoby „Ojcze nasz“, powinni sobie powtarzać prawie wszyscy dzisiejsi nasi artyści i poeci.
O ducha Gwidona możemy być spokojni; musi już być w niebie, ponieważ znalazł się Moniuszko, który spełnił to, czego tamten nie umiał. Ale czy obecni żyjący nasi artyści, a zwłaszcza poeci, mogą na to rachować, że jakoś przyjdzie ktoś, co ich wyzwoli? A nuż nie przyjdzie? Grzeszą jednak w ten sam sposób, w jaki grzeszył Gwido. Dość spojrzeć w nasze pisma peryodyczne, w których podmiotowy liryzm kwitnie tak bujnie, jak nigdy.
„Każdy wielki poeta byłby jeszcze większym, gdyby nie tworzył szkoły“ — mawiał pewien pesymista. W tych ironicznych słowach wiele jest prawdy. Cała np. najmłodsza generacya poetów, nie dość, że sama się żywi okruchami ze stołu Słowackiego, ale, przerobiwszy je na przysmak własnego wynalazku, i nas nim częstuje; gryziemy więc „tęcze i obręcze — męki serdeczne i tajne cierpienia“ — a popijamy „sekretnie wylanemi łzami“.
Hola panowie! każdy z nas był na uczcie, dawanej przez samego Słowackiego; a kto nie był, ten może być jeszcze, boć pisma jego nie zaginęły. Prawda, że podlewacie owe okruchy Heinowskim sosem, aleć i Heine nie za górami. Utwory wasze tak się mają do ich utworów, jak sztuczne fajerwerki do wybuchu Wezuwiusza. Podmiotowość mistrzów ma to do siebie, że ogarnia przedmiotowość. Sam Słowacki powiada o jednym ze swych bohaterów, że:
Czuł za trzech ludzi, a więc żył potrójnie.
W tem i rzecz, że wielcy mistrze już nie za trzech, ale za miliony ludzi czują; dlatego w ich uczuciach, napozór osobistych, znajdują echo uczucia milionów, i dlatego uczucia mistrzów obchodzą wszystkich. Inna cokolwiek sprawa z tymi, który czuć zaledwie za siebie umieją; ci nie mogą wymagać za spis swoich sentymentów ani sławy, ani pieniędzy (w języku poetycznym „mamony“), ani współczucia. Zdradza cię kochanka? — przykra rzecz, zapewne; ale trudno wymagać, abym nad tem płakał, skoro mnie moja nie zdradza. Zamiast więc drukować swe narzekania w pismach peryodycznych, poślij je do niej miejską pocztą lub zapisz w album. Jeżeli świat cię nie rozumie, mów doń zrozumiałym językiem; jeżeli nie umiesz, to, jak Gwido, po stepach, tułać się będziesz po półkach księgarskich, — z tą różnicą, że z takiego piekła nikt cię nie zdoła wyzwolić.
Chyli się powoli do grobu stara generacya poetów; czy młodsza zdoła ją zastąpić? wolno powątpiewać. Nie rozumie i nie chce słuchać jej nikt — a co godne uwagi, najmniej młodzi. Ci inni młodzi pracownicy, radykalnie trzeźwi, biegną do swych celów z takim pośpiechem, że, jeśli czasem nadeptany w biegu poeta piśnie im żałośnie z pod nóg, żaden na to nie zwraca uwagi. Owszem; największą sumę szyderstw na głowy młodych poetów rzucają młodzi. I tak będzie dopóty, dopóki owa młoda poezya nie porzuci egotycznych marzeń, nie obejrzy się po świecie i nie zacznie żyć życiem ogółu.
Dzisiaj z powodu braku poezyi cenimy powieść. Prawda, że i na tej niwie nie zanosi się na wielki urodzaj; ale mierna powieść łatwiej daje się czytać, niż marne poezye, i z natury swej musi wspierać się więcej na gruncie społecznym, musi podnosić wyraźniej kwestye, blizko nas obchodzące, poruszać sprawy bliższe, a przytem malować ludzi, zwyczaje i obyczaje w warunkach realniejszych. Dlatego powieść ma przed sobą przyszłość; a choć wielu już narzeka na zbytnie jej rozwielmożnienie się w literaturze, choć wielu, jako Kassandra Troi, przepowiada jej blizki upadek, to jednak zdanie jednych i drugich niewczesne lub niesłuszne. Powieść jest pożyteczną, bo nic tak, jak ona, nie wpływa na masy i nie działa na opinię publiczną. Powieść nie upada, a przeciwnie, zdobywa sobie coraz szersze koło czytelników, a nadewszystko, coraz nowe pola.
To ostatnie zdaje się dziwnem, a jednak tak jest. Przed kilkunastu laty zagranicą, a przed parą tygodni u nas powieść zdobyła sobie katedrę. Pierwszym autorem, który u nas zatknął jej sztandar na poważnem profesorskiem miejscu, był pan Faleński; pierwszym utworem, wypowiedzianym w ten sposób, była jego: „Pociecha rodziny“, Janio i Mania, dwoje psutych przez rodzinę pieszczochów, spadło z katedry ku zbudowaniu lub oburzeniu matek słuchających, a ku większej zabawie ogółu publiczności. Odtąd drogę można uważać za utorowaną, bo sam fakt wprowadzenia powieści na katedrę podobał się publice i podobał nawet więcej, niż „Pociecha“ p. Faleńskiego, niż muzyka amatorów i niż opowiadanie p. Roszkowskiego o dyplomatycznych obyczajach.
Nie znaczy to jednak, aby Warszawa nie lubiła dyplomacyi, i żeby dyplomacyą nie można trafić do umysłów Warszawian, a zwłaszcza Warszawianek. Że tak źle nie jest, na dowód niech posłuży choćby dyplomacya p. Świętochowskiego, którego odczyt wogóle podobał się kobietom, choć prelegent nie szczędził im prawd gorzkich. Ale: „c‘est le ton qui fait la chanson“ — wszystko zależy od formy. Prelegent nie mówił o obecnych słuchaczkach, niech Bóg broni! Wprawdzie do udatnych sylwetek prelegenta konturów dostarczyła obserwacya; ale że niema reguły bez wyjątków, każda zatem ze słuchaczek była takim wyjątkiem.
To jedno; a teraz drugie. Kto też zgadł, dlaczego słuchaczki nie oburzają się surową krytyką p. Hofmanowej. I w tym względzie prelegent niechcący okazał się biegłym dyplomatą. Że jednym z przywilejów kronikarza jest wolność podsłuchiwania, niech więc następna, podsłuchana rozmowa wytłómaczy i dyplomacyę prelegenta, i powody, dla których słuchaczki nie ujmowały się za Hofmanową.
— Czy też to prawda — pytała przy wejściu młoda jakaś blondynka swej równie młodej, ciemnowłosej towarzyszki — że Hofmanowa każe kobiecie uważać męża za rozkazodawcę i pana, którego każdemu skinieniu należy bezwarunkowo ulegać?
— Słyszałaś przecie.
— No i cóż ty o tem myślisz?
Ciemnowłosa ruszyła ramionami. „Przestarzały system“.
Kto się chce z tego śmiać, temu wolno; a jednak bezwarunkowo posłuszeństwo jest trochę w teoryi, jako postulat, przestarzały. Mówimy w teoryi, bo w praktyce rzadko się go spotyka, chyba… stosowany wprost przeciwnie temu, co prawi Hofmanowa. Niech mówi kto chce, ja utrzymuję, że większość naszych małżeństw reguluje wzajemne stosunki na wzór Sobieskiego i jego Marysieńki. Niektórzy uważają nawet, że powody podobnych stosunków leżą w naszym charakterze narodowym. Przyznać należy, że byłaby to smutna cecha narodowego charakteru.
Może tak źle nie jest. Ale na czyjąkolwiek stronę pada dola ślepego posłuszeństwa, zawsze wykładnik takich stosunków będzie jednaki — i zawsze ujemny. Podstawą szczęścia w małżeństwie jest równowaga znaczenia obojga stron; żeby jednak równowaga ta miała miejsce, należy wyrównać skalę umysłowości stron obojga czyli należy gruntownie kształcić kobietę, — przypuszczając, że mężczyźni bywają gruntownie kształceni.
Gruntownie — to znaczy nie tak, jak dotąd. Dzisiejsza edukacya służy głównie ku ozdobie kobiety; trzeba, żeby edukacya przyszła służyła ku jej pożytkowi. Dzisiejsza służy na pierwszą połowę życia, gdy kobieta jest panną; trzeba, żeby przyszła służyła na drugą, gdy kobieta jest matką. Dzisiejsza służy do zamążpójścia, przyszła ma służyć po zamążpójściu.
Od kobiet, na mocy bardzo naturalnego snucia się myśli, przechodzimy do wiosny. Piękność i kaprysy to cechy wspólne pogodzie i kobietom. Nie zapomnijmy zwrócić uwagi i na tę okoliczność, że pierwszy dzień kwietnia, prawdziwie wiosennego miesiąca, poświęcony jest bóstwu (takby powiedział starożytny Rzymianin) zwodniczości. Czyżby kobieta nie dotrzymywała także później tego, co w wiośnie życia zapowiadać się zdaje? Nie wdając się w rozbiór tej kwestyi, zrobimy uwagę, że na zwodzenie przeznaczony jest jeden tylko dzień w roku. Być może nawet, że dlatego zwodzenia w tym jednym dniu uprawniono niejako, żeby każdy, używszy do syta tej przyjemności, w następnych dniach roku miarkował tego rodzaju zachcianki. Pozwalanie ich sobie byłoby co najmniej nudne.
Każda bowiem rzecz, za często powtarzana, znudzi się w końcu. Za dowód niech posłuży choćby Kopernik, który, uprzykrzywszy sobie zbyt częste faksimila swej fizyonomii, skrzywił się wreszcie w Tygodniku Illustrowanym na publikę, jak środa na piątek. Wprawdzie podobno tak wygląda na najautentyczniejszym współczesnym portrecie; jeśli tak jest, to nie miewał widać dobrego humoru. Gotówby nawet kto utrzymywać, że dobry humor nie był udziałem dawnych wieków, bo nie tylko Kopernik, ale i wszystkie prawie Matejkowskie fizyonomie, rysowane z pieczęci lub z portretów, dziwnie jakoś cierpko spoglądają na nasze dzisiejsze pokolenie. Może uważają je za skarlałe? może nie chcą w nas uznać swych wnuków i prawnuków.
My jednak w tych twarzach surowych a potężnych odnajdujemy dawniejszych ludzi takich, jakich przedstawia nam historya. Dzięki p. Matejce cała owa generacya, rzekłbyś, zmartwychpowstaje w naszych czasach, aby zdać sprawę z przeszłości; dzięki drzeworytnictwu owe wskrzeszone ołówkiem wspomnienia osiadają nie tylko w muzeach lub we dworach magnackich, ale pod każdym niemal dachem.
Drzeworytnictwo też, zapewne dlatego, że jest często stosowane i stało się jednym z najdogodniejszych sposobów upowszechnienia wizerunków, nieźle się już u nas rozwinęło, a więcej jeszcze postąpiło. Postęp jego idzie równocześnie z postępem malarstwa, a właściwiej podobno mówiąc: rysunku, który sam przecież jest podstawą malarstwa. Mamy też biegłych rysowników — a imiona naszych malarzy, nie jednego tylko Matejki, znane są w Europie. Jeszcze się ona lepiej z niemi pozna i więcej ich jeszcze posłyszy podczas Wystawy wiedeńskiej. Koronowane osoby zakupują prace naszych artystów (Grottgera rysunki nabył cesarz austryacki), i dla urodzonych na stopniach tronu dzieło malarza polskiego może być upominkiem. Słyszymy, że Galicyanie zakupili „Odsiecz Wiednia“ Brandta z zamiarem ofiarowania go arcyksiężniczce Gizelli. Będzie to podarek ślubny i zarazem przypomnienie „małej przysługi Sobieskiego“ — nakoniec dowód galicyjskiego animuszu.
Animusz pojedyńczych ludzi, uchodzący za animusz całego społeczeństwa lub przynajmniej pewnej jego części, może się najrozmaiciej objawiać. U nas naprzykład objawia się, jako popęd do owacyi. Prawda! mamy wśród nas tyle wielkości, tyle znakomitości i tyle wiekopomnych zasług, że ani się wstrzymać od okazania im czci przynależnej. Wyprawiamy więc „bene merentibus“ obiadki, na których rozczulamy się ich zasługą (nie obiadków, ale zasłużonych), palimy do nich i z ich powodu mówki; wkładamy sobie w ich osobach wieńce na głowy i dochodzimy przy którymś z kolei kieliszku do przekonania w duchu, wypowiedzianego często na cały głos, że „cały świat“ (tak się nazywa sala bankietowa) zazdrości nam naszych wielkości. „Czterdzieści wieków patrzy na nas!“ ani jednego mniej. Czterdzieści wieków — i kwita.
Jakie to skromne! możeby dodać z jedno zero na rachunek przyszłości — boć i ona podziwiać nas będzie. Czy będzie podziwiać? czemużby nie? „I swoich czasów śpiewak nie obwini“, jak powiedział Mickiewicz. W każdym razie zarzucić im trzeba, że się zanadto przeceniają. Umiejmyż wybrać, co nam czcić przystoi, ażeby potem przyszłość nie skarciła nas za to, że czcimy bez wyboru, co się nawinie. Jest nadzieja, że poprawimy się z tej wady, prędzej czy później — a nim to nastąpi, miasta czczą swoje wielkości — wieś swoje. Oto niedawno pewna okolica naszego kraju wyprawiła komuś (czytaj: sobie) obiad za kilkaset rubli, słusznie sądząc, że tradycyi zaniedbywać nie trzeba, i że dla ich podtrzymania oraz gwoli wzajemnemu uczczeniu i uciesze można być głuchym na wołania o przystępowanie do Towarzystwa Osad rolnych dla małoletnich przestępców. Czasy teraz takie ciężkie!… A wreszcie, w cóżby się obrócił ów animusz ze spuszczoną przyłbicą, lubiący się podszywać pod animusz zbiorowy?
Czyż, gdyby taki animusz nie istniał, mogliby ponad tłumy wznosić się bohaterowie i przewodniczyć im w pochodzie? — czy naprzykład pan redaktor Gazety Rolniczej zdołałby zapozować na obrońcę szlachty, wobec prasy? I cóż z tego, że są tacy, co utrzymują, że pan redaktor G. R. o współzawodniczących z jego pismem wydawnictwach nie koniecznie trzeźwy daje pogląd na rzeczy; że chce odstręczyć, kogoby się dało, od czytania pism tamtych, a to dla nienarażenia własnego pisma na niebezpieczne dla niego z tamtemi porównania? I cóż z tego? O którymże to bohaterze, o jakiej wyższości ludzie nie gadają tego i owego? Każda wyższość nieznośna jest pełzającym poziomo, szczególniej współczesna — i dopiero potomni schylają głowy przed wystawionym jej pomnikiem. Któraż go nie zdobyła wyższość, trzymająca się zasady: cel (szczególniej osobisty) uświęca środki. Takich wyższości nie brak nigdzie; są i u nas, a poznać ich można po krzyku na innych i pozowaniu na obrońcę dobra powszechnego, obrzucaniu innych paszkwilami, częstowaniu się obiadami. Wyrzucajmy słowa i pieniądze! róbmy, co nam radzi interes i fantazya — szczególniej fantazya wyrzucania pieniędzy!…
Tem ona mniej jest szkodliwą, że (ktoby się spodziewał!) pomaga cywilizacyi przez trzebież lasów, oddawanie gruntów Niemcom i t. p. To najprostsza i najpraktyczniejsza parcellacya… — Parcellacya rozciąga się także i do dworów, we właściwy sposób. Dwór, szczególniej pański, to nie tylko mury i dach, nie tylko stajnie i śpiżarnie, ale nadto obrazy, biblioteka, archiwum, muzeum pamiątek, wszystko zbierane przez wieki i z historyą kraju związane. Taki dwór był i jest jeszcze w Wiśniowcu, gnieździe rodu Wiśniowieckich. Obecnie, podług doniesienia gazet, ulegnie on także parcellacyi: galerya obrazów — a w niej portrety królów, Dymitra Samozwańca, Maryny Mniszkówny — ogromna biblioteka książek i rzadkich rękopismów, kollekcya popiersi osób historycznych, starożytne naczynia etc., wszystko to będzie sprzedawane przez publiczną licytacyę w maju roku bieżącego. Bogaci amatorowie powinniby się postarać, aby pamiątki te nie zmarnowały się w rozproszeniu — żeby parcellacyę zastąpiła aglomeracya. Jużto murów po kawałku pewnie nikt nie nabędzie; zostaną w całości choćby względnej, tylko duch nowy w nich zapanuje. Pałac Wiśniowieckich ma być zamieniony na fabrykę.
Czasy zmieniają się. Czy na lepsze? Jak dla kogo. Ze stanowiska podmiotowego, na gorsze dla tych, którzy żyją wspomnieniem; na lepsze dla tych, którzy żyją nadzieją. Przedewszystkiem zmieniają się na inne.
Zresztą, co komu lepsze — drugiemu gorsze. Kronikarzowi niechaj to będzie wolno objaśnić przykładami z naszego brukowego życia. I tak: gdyby naprzykład latarnie gazowe paliły się nocami dłużej i większym płomieniem, dla publiki przyszłyby czasy lepsze, dla towarzystwa gazowego gorsze; gdyby marzenie o kanalizacji Warszawy miało się urzeczywistnić kiedykolwiek, dla ludzkich nosów przyszłyby czasy lepsze, dla epidemii znów gorsze. — I tak dalej.
Ale to są marzenia!… Marzyć wolno o wszelkich niepodobieństwach.
Był młody, który życie wstrzemięźliwe pędził,
Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził…
mówi Krasicki. My na wzór jego rzec możemy; były instytucye dobroczynne, które ogłaszały doroczne sprawozdania; było Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych, które starało się o coraz nowe obrazy; były czytelnie rzemieślnicze, do których ofiarodawcy nie same tylko teologiczne książki znosili; były reżyserye, starające się o rozmaitość repertuarów; były resursy, w których zamiast grać w karty zajmowano się czemś pożytecznem…
....... Wszystko to być może,
Jednakże ja to między bajki włożę.
Z tych bajek największą i najmniej prawdopodobną byłby właściciel domu, nie podnoszący komornego. „Co to będzie? co to będzie?“ powtarzają na kształt Mickiewiczowskich chórów lokatorowie. Łatwa odpowiedź: bieda będzie, na którą i kronikarz nie umie nic poradzić, choć, jako nie posiadający domu, sercem i głosem łączy się do chóru lokatorów.
W dawnych czasach, za króla Ćwieczka, ziemia była tania, mięso było tanie, chleb był tani, a książki drogie. Dziś wszystko na odwrót: tanieją książki, tanieją pisma, mnożą się tanie wydawnictwa, a owe czysto ziemskie, tak zwane najpierwsze potrzeby życia drożeją. Oto obok istniejących mamy zapowiedziane nowe, tanie wydawnictwa; a niechże mi kto pokaże piekarza, rzeźnika, lub właściciela domu, któryby wydawał tanie bułki, tanie mięso lub tanie mieszkania! Jednak o brak prenumeratorów żaden z tych panów nie potrzebowałby się lękać. Rzeźnicy i gospodarze dodają przynajmniej premia; pierwsi kości, drudzy wodę z pompy i przeróżne żywe stworzenia w mieszkaniach; ale piekarze nie dodają nic!
Trudno — tak musimy tańczyć, jak nam grają, a tak śpiewać… Nie! Śpiew nam zostawiony do woli; a że nie śpiewamy każdy inaczej, to tylko dlatego, że nuta Tadeusza staje się coraz popularniejszą. Coraz więcej głosów i coraz cieniej ją wyciąga; skąd powstaje harmonia tak zgodna, że gotowa zawstydzić z czasem nawet klownów w cyrku Salamońskiego — którzy, doznawszy podobno niesłychanego powodzenia między Hotentotami, dziwią się, dlaczego warszawska publiczność nie umie ich, jak należy, ocenić.