<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł V
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
V.
Gospodynie po świętach. Na placu Ujazdowskim. Życzenia. Nowe zwyczaje. Płeć piękna i małżeństwa. Dziwne zaślubiny. Capuletti i Montecchi. Wpływ wiosny. Saski ogród. Zwierzyniec Bartels. Artysta ekonomistą. Nowy gladyator. Projekt reformy literackiej.

Nasze gospodynie wyglądają zaraz po świętach, jak człowiek, który nagle utracił racyę bytu. Oto tyle zabiegów, mozołów, gderań, trudów i nadziei poświęciły dla jednego wielkiego celu — święconego, aż nakoniec przyszedł dzień oczekiwany… i cóż przyniósł? Zgłodniały i wyposzczony ojciec rodziny zasiadł w jej gronie… Tak jest, zasiadł — bo już dziś mało kto zabiera się do spożycia tego, co Bóg dał a przyrządziła gospodyni, stojący, by uczcić święcone przynajmniej w pierwsze święto, a chociażby tylko przy pierwszem przystąpieniu do stołu… Otóż ojciec rodziny dzisiejszy zasiadł w jej gronie z gośćmi, jacy się zeszli dla składania i otrzymywania życzeń niby, a właściwie dla jedzenia i picia. Ściskano się, zapewniano się o niepożytej przyjaźni; jedzono, pito przez parę dni, od poranku do wieczora, stłuczono kilka talerzy i kieliszków, i jak mówi królo-dworski rękopism:
……Minął dzień,
I minął wtóry dzień,
a już w dniu trzecim, po tylu trudach i olbrzymich wysileniach, wedle silnego wyznania Słowackiego:
……Napełnia ohydą
Ten stół splamiony, resztki chleba, wołu…
I milczenie zaległo te miejsca, w których gwarzyły z sobą niedawno strojne świątecznie baby; tylko kości po szynkach, przysłonięte, niby całunem, czarną, niedojedzoną skórą, świecą przykrą nagością; tylko zapomniana i pozbawiona jajka główka prosięcia wyszczerza białe zęby, zda się, z uśmiechem ironicznym, jakgdyby chciała mówić: „sic transit gloria mundi“.
Przyjemne są prace dokonane, mówi łacińskie przysłowie; czyż i nasze gospodynie wykrzykną: „przyjemne są prace zjedzone?“ Takby może było, gdyby nie to, że z ostatnim kąskiem zjedzonym usuwa im się cel, dla którego żyły przez cały Wielki tydzień. Nie dziwmy się więc, jeżeli spoglądają wtedy z osłupieniem w przyszłość. Wszystko zniknęło! a pozostała chyba tylko lekka niedyspozycya którego z członków rodziny, a stąd zmartwienie, potrzeba wezwania molierowskiego mędrca z nadaną przez niego samego władzą „medicandi, purgandi, et occidendi per totam terram“.
Ale jeszcze jedno wspomnienie ze świąt. W Warszawie bywają one zarazem i uroczystością ludową. W poniedziałek zwłaszcza, po mszy i po święconem, tłumy mężczyzn, kobiet i dzieci śpieszą na plac Ujazdowski, gdzie corocznie czekają na nie budy teatralne, huśtawki, karuzele, młyny dyabelskie oraz ów historyczny wygładzony i wymydlony słup, na którym najszczęśliwszy czy najzręczniejszy zwycięzca znajduje ubranie, zegarek, kilka rubli, a nakoniec butelkę wina dla pokrzepienia sił zwątlonych.
W budach teatralnych (czy tam tylko?), najgłówniejszą rolę grają błazny, jak dawniej mówiono: trefnisie, których zadaniem pobudzać tłum do śmiechu. Jakoż przy niezmiernie małych wymaganiach publiki zadanie to nie jest zbyt trudnem. Nieraz cała mimika polega na wkładaniu i zdejmowaniu gutaperczanego kapelusza, czasem na gestach, żywo przypominających darwinowskie pochodzenie człowieka. Ale wesoły tłum niewiele do śmiechu potrzebuje! Publika bije szalone brawo, śmieje się, skacze; starsi i młodsi porywają się za głowy na znak, że temu, co widzą, niepodobna uwierzyć; ze zbytku uwielbienia wzywają „najjaśniejszych pieronów“ na głowę artysty; życzą mu, aby porwało go tylu a tylu; klną, płaczą ze śmiechu, ściskają się wzajemnie!…
Obok tego wszystkiego skrzypią huśtawki, huczą karuzele; ruch, gwar, wykrzyki przekupniów, wrzawa i śmiechy dziatwy nadają zebraniom tym nader wesoły i ruchliwy pozór.
Ktoby jednak szukał w tem wszystkiem czegoś charakterystycznego, a nam tylko właściwego, tenby się zawiódł; charakter tych zabaw czysto kosmopolityczny, więcej hulaszczy, niż typowy, więcej wesoły, niż moralny. Nad moralnością czuwa wprawdzie policya; ale w zebraniach tych tłumnych najniższych warstw rzemieślniczych, służebnych, handlujących, wyrobniczych trudno wymagać wzajemnej na siebie i na smak dobry oględności. To też naprzykład zachowanie się kawalerów, emablujących damy, nietylko rycerskie, ale i poprawnie konwencyonalne nie bywa. Stąd też słyszane rozmowy i najrozmaitsze bons mots mniej bywają wykwintne, niż dosadne. Na to policya nic już nie pomoże; słów, spojrzeń, gestów, a nawet zbyt energicznych rzutów albo i zamachów nawet, nie powściągnie, chyba wyjątkowo. Czyż podobna wreszcie każdemu z gości na placu Ujazdowskim dodać stróżującego nad nim? A jednak potrzebaby prawie dodać każdemu przychodzącemu tam widzowi takiego opiekuna, dopóki go nie zastąpi światło w mózgownicach…
O zmroku zabawy kończą się; środkiem alei ciągnie się szereg arystokratycznych powozów, a bokami, wśród kurzu, tłoku i wesołych śpiewek, zdążają do domów piesi, dzieląc się po drodze wrażeniami chwil dopiero co ubiegłych. Coraz ciemniej, zorza wieczorna gaśnie; na niebie pokazuje się gwiazda jedna i druga — noc. Więc wszystko śpieszy na spoczynek, bo nazajutrz już tylko półświątek — nazajutrz to już, kto żyw, do młota, do piły, do hebla, do twardej pracy i twardej doli codziennej.
I oto święta przeszły, jak przebrzmiały rezurekcyjne dzwony. Teraz wypada nam tylko czekać spełnienia życzeń. Czy też sprawdzą się choć w części? I widać też, że wiara w spełnienie się życzeń słabnie, dziś bowiem można się od nich wykupić datkiem na ubogich. Zwyczaj to nowy, ale dobry podobno, bo co przezeń traci konwenans, zyskuje nędza; a może zyskuje także zdrowie, czas i swoboda zrzekających się wizytowania i wizytowanych.
Swoboda!… to miłe każdemu; żeby tylko nie przechodziła w zbyteczne sans façon. Wielu chce wprowadzić do nas z Niemiec zwyczaj wykupywania się od zdejmowania kapeluszy na ulicy, prawdopodobnie dla oszczędzenia kapelusza; potem oszczędzanie krawatu doradzi nie kiwnąć nawet głową znajomemu. „Czegóż ci Niemcy nie wymyślą?“, mawiali na widok każdej nowości nasi przodkowie. Prawda. Niedługo poczekawszy, temu, kto da coś na ubogich wolno będzie zupełnie nie znać znajomych, nie odpowiadać im na pytania, sypiać w towarzystwach, uciekać w salonie od kobiet do zielonego stolika lub papierosa i kawalerskiej gawędki, nie starać się o panny… Przepisy grzeczności towarzyskiej dotąd dawała Francya; dziś Niemcy nie chcą nic brać od niej, prócz prowincyi i miliardów, starają się kroczyć po tej drodze samowolnie. Jak widzimy, pierwsze kroki stawiły bardzo szczęśliwie.
A jednak, są tacy, którym się to podoba; każda rzecz znajdzie zwolenników — „każda Rózia znajdzie Józia“, jak mawiali nasi przodkowie. Ostatnie przysłowie, jako świętą tradycyę, przechowała ze szczególną pieczą i troskliwością płeć piękna. Dziś robi się, co może, aby owym Józiom ułatwić znalezienie tego, czego nie zgubili, a czego, jak wielu twierdzi, nie szukają dość gorliwie. Od tego Saski ogród, od tego Dolina Szwajcarska, od tego koncerta. A rauty, a teatr? Nasze panie, a raczej panny trzymają się zasady: „Aide-toi et Dieu t‘aidera“. Ale to nie zawsze prowadzi do małżeństwa.
Ach, te małżeństwa! jakże dziwnie się one nieraz kojarzą czasem! i tak niespodzianie, że cały świat ze zdumieniem dowiaduje się o nich. Ja sam… (tu piękne czytelniczki zaczynają się mną nieco interesować) — ja sam znam jedno małżeństwo jeszcze w miodowym miesiącu; nie wiem, czy szczęśliwe, ale zawarte, choćby nie na długo — o którem nikt dotąd nie śmiał przypuszczać, aby kiedykolwiek dojść mogło do skutku. Bo trzeba wiedzieć, że nowożeńcy żyli przed ślubem nie tylko w oddaleniu od siebie, ale prawie w nienawiści. By nie być rozwlekłym, a zbyt cierpliwości czytelnika nie wyczerpywać, powiem tylko, że mowa tu o związku małżeńskim, pobłogosławionym przez pana Aleksandra Tyszyńskiego między Darwinem a Biblią.
Rzecz, prawda, nie nowa, u nas nawet; a jeśli się komu zdawać może niesłychana dotąd, to dlatego, że niesłychana — boć, posłyszawszy ją z przewielebnych ust d-ra Henryka Reuscha, powtórzył ją u nas ks. Nowodworski („Biblia i Natura“). Teraz podniosły się nasze w tej sprawie głosy, i przyszło na naszym gruncie do tego małżeństwa; a fakt to tem dziwniejszy, że obie rodziny nowożeńców, jak się później pokazało, były jak najprzeciwniejsze temu związkowi. Capuletowie wyrazili swe oburzenie w Przeglądzie Katolickim, Montecchi w Opiekunie Domowym — obie zaś rodziny uważają małżeństwo za przymusowe, a pana Tyszyńskiego za człowieka, który w gwałtowny sposób kojarzy z sobą istoty, nie czujące najmniejszej wzajemnej sympatyi. W tem też głównie spoczywa prawdziwa różnica tej sprawy od sprawy Szekspirowskich Montecchich i Kapulettich. Bądź co bądź, widywano małżeństwa, niewłaściwie skojarzone, których członkowie po skończeniu miodowego miesiąca, czasem skróconego do dni kilku zaledwie, żyli z sobą. Ale gdy się naszarpali i spostrzegli, że jedno drugiemu nie poradzi, a trzeba im koniecznie dla przyzwoitości wytrwać w zawartym związku, poprzytępiali sobie rogi, poczynili sobie ustępstwa — i żyją jakoś. Tak więc przyszłości i owego małżeństwa przesądzać się nie godzi.
Może wiosna skojarzy inne, szczęśliwsze stadła. Skutki piękności i ożywienia się natury odbijają się na ludziach widocznie. Wiosna uspasabia jakoś poetycznie. Ktoby nie wierzył temu, niechaj pogrzebie w popiołach swych wspomnień, niechaj przypomni sobie, czy mu nie trafiło się kiedyś w życiu, w cichy, śliczny wieczór wiosenny, czy to na wsi, czy w ogrodach miejskich, iść na przechadzkę obok młodziuchnej, jak wiosna, a miłej, jak własna dola, towarzyszki. Mama i ciocia gwarzyły sobie, podążając za młodą parą, wiatr szemrał liściem, biła woń kwiatów, pomrukiwał może i jaki strumyczek coś jakby pacierz, jakby „ave“ wieczorne… Czy pamiętasz, czytelniku? Gdzież się podziały wówczas twoje drobne troski życia, gdzie jego strona powszednia? Tam towarzyszka była to sobie poprostu Marylka lub Ziutka, jakich wiele na świecie; ale wówczas, czy pamiętasz, jaką ci się wydała w świetle i w cieniu, z czołem, skąpanem w blaskach zorzy wieczornej, ze wzrokiem, zaginionym gdzieś w widnokręgu, z rozwianymi promieniami włosów na głowie, z twarzą zamyśloną a łagodną. Rzekłbyś: to anioł, przed którym tylko klęknąć i wyrzec: „ave“.
Hej! hej! szron życia ubielił ci dziś włosy, a jednak na głos takich wspomnień pokiwasz głową, palcem uderzysz w denko tabakierki, zażyjesz, uśmiechniesz się i powiesz sobie: „Dobre były czasy, zakaty!“
A to był ów wpływ wiosny i pięknej natury; duszę opęta wtedy egzaltacya. I nic dziwnego, że, wyrwana z codziennych warunków istnienia, rozmarzy cię na chwilę i rozwinie zwiędłe pod wpływem rzeczywistości skrzydła. W ludziach leży poczucie piękna, jak złoto, wkroplone w skałę, trzeba tylko warunków, żeby owo złoto spłynęło na wierzch. Dusza świeci wtedy dziwnem bogactwem.
Ale już dosyć na dziś tego liryzmu. Chcecie wieści z życia bieżącego, a nie z waszej przeszłości, wieści z Warszawy. Przedewszystkiem więc, jako cicerone, powiodę was do Saskiego ogrodu, pomiędzy tłumy, w ów modny chaos kurzu, sukien kobiecych, wrzekomo paryskiego żargonu, turniur, parasolek, binokli, papierosowego dymu, nóżek niewieścich i rękawiczek — nakoniec kobiet i mężczyzn. To wszystko, widzisz, nasza rozrywka, a zarazem, jeżeli chcesz, to nasza wystawa, wielki „magasin des modes“ — wystawa ubrań, domowych zasobów pieniężnych i nakoniec konkurs na wdzięki. Oto po ławkach siedzi złota młodzież, biegli sędziowie, a włożywszy na nos binokle, poważni, przejęci wielkością zadania, studyują starannie piękności. Wybór nie łatwy! Ach! w żłoby im dano nie tylko owies, i siano! A jednak trzeba wybrać, trzeba dać premium. Oto zbliża się jakaś postać niewieścia; błyszczące szkiełka zwracają się ku niej — i nagle cichy, arystokratycznie grassejowany wyraz „charmante! charmante!“ przelata z ust do ust, niby po drucie elektrycznym. Opinia ustalona — uznana nowa piękność, konkurs zamknięty.
Lecz ty masz dosyć i tego — chaos odurzył cię. Więc idźmy dalej. Oto na prawo, boczną ulicą wije się sznurek pensyonarek; niby gąski, drepcą jedna za drugą, zwracając na środkową ulicę ciekawe spojrzenia. „Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają“. A jeśli nie grzechy, to przełożona. Dalej znów emeryci pod mającem zjawić się wraz z liśćmi cieniem drzew — weterani, to jest wytyrani życiem siedzą cicho na ogrodowych ławkach, gwarząc, o czem się zdarzy, a cichą pogawędkę przerwie chyba żwawa sprzeczka polityczna. P. radca utrzymuje, że pokój jest wielkiem dobrodziejstwem, a poczciwiec oddałby ulubionego Azorka i żółtą chustkę fularową i co ma, byle tylko była wojna. Pan naczelnik drażni pobożnego pana sędziego, utrzymując, że wszystgii? należałoby ich nazwać „jezujedzi“…[1]
— A cóż im acpan dobrodziej zarzucasz?
— Wszystko!
— To nie dosyć.
— Czy to jeszcze mało? Alboż to nie oni szkodzą podwalinie społecznego ustroju, religii? należałoby ich nazwać „jezujedzi“…
Zabierało się na coś gorącego ze strony p. sędziego, ale dalszą rozmowę stłumiły wesołe okrzyki dzieci, biegających za piłką lub obręczami. Staruszkowie umilkli, goniąc rozmiłowanemi oczyma te prawdziwe motyle ludzkiej wiosny życia, ubrane podług ostatniej mody. Środkiem alei biegnie ze wszystkich sił dziesięcioletnia może dziewczynka; nóżki zdają się ziemi nie tykać, wstążki furkają koło głowy, a za nią gonią jeszcze potoki złotych włosów.
Prawdziwy to motyl!… tu ją trzymasz, tu jej niemasz; zakręci się ze szczebiotem i dźwięcznym, jak srebrny dzwonek, śmiechem, błyśnie raz jeszcze i lada chwila zniknie.
Stary radca posmutniał, i łza zakręciła mu się w oku.
— Moja Malinka zupełnie taka była. A żebyś wiedział, sędzio, co to było za dziecko!…
Tu stary radca urwał i schylił się po piłkę, która zatrzymała się u nóg jego, a podniósłszy ją, podawał zawstydzonej dziewczynce. Ile tylko starość może mieć słodyczy i tkliwości, tyle teraz zbiegło się w jego uśmiechu.
— Proszę, panienko…
— Merci, monsieur!
— Jak ci na imię?
— Julie…
— To nie tak, jak było mojej. A czemu ty dziecko, nie mówisz po polsku?
Dziewczynka obejrzała się bojaźliwie.
— Moi… ja chciałabym… mais madame se fache… kiedy mówię po polsku — szepnęła nieśmiało.
Staruszkowie pokiwali głowami. — Mój Boże! mój Boże!
Ot i ja sam już po przytoczeniu tej rozmowy żałuję, żem ją przytoczył, bo i na cóż to się zdało? Czy mało już w tej walce o nasz język wypsuto piór i papieru? „Czego wy o to tyle hałasu robicie — mawiał jeden z moich znajomych — francuszczyzna wszak ci to język salonów! a ma ktoś głupstwa gadać, to po polsku ani sposób! Nasz język nic na tem nie traci“. Zauważyłem, że i z tego względu Saski ogród stał się salonem warszawskim, salonem-przechadzką.
Od niedawnego czasu przybyło Warszawie jeszcze jedno miejsce przechadzek — zwierzyniec pana Bartelsa. Okazów tam jeszcze niewiele; najwięcej ptactwa. Ze zwierząt drapieżnych są — niedźwiedzie. Pękate i niezgrabne te stworzenia przewracają się z boku na bok, kiwają głowami lub ssą łapy, mrucząc przytem właściwym sobie głosikiem, jak kiedy to na nie gałązka spadnie. Prócz niedźwiedzi są i wilki, chowane przez właściciela zakładu od małego, i stąd tak łaskawe i pieściwe, jak psy domowe. Niektórzy jednak z oglądających nie ufają snać sposobom obłaskawienia, używanym przez właściciela, i chcą odgrywać rolę pogromców na własną rękę. Niedawno jeden z takich domorosłych Moroków „nabył“ ze zwierzyńca wielkiego puhacza wtedy, kiedy pan Bartels był nieobecnym, i obłaskawiać go zapewne będzie aż do chwili, w której policya, uprzedzona przez właściciela, przerwie mu te studya ornitologiczne. Publiczność powinnaby jak najliczniej zwiedzać ten zwierzyniec, a czem kto może, przykładać się do jego zbogacenia.
Jeżeli Wrocław utrzymać może ogród aklimatyzacyjny, mogłaby i Warszawa, byle się nie dała ssać Wrocławowi, jak dotąd — boć on już wyrósł na jej mleku, i zęby ma nielada i nieraz już swoją karmicielkę ukąsił. A ssać ją ciągle myśli, coraz lepiej, stara się gorąco o kolej żelazną do niej jak najkrótszą. Wracając do zwierzyńca p. Bartelsa, powiemy, co już wiadomo, że pożytki mogą być z niego liczne; ekonomiczne, bo właściciel ma zamiar hodować najdoskonalsze gatunki ptactwa i zwierząt domowych — i naukowe także, bo najlepsze nawet zoologiczne gabinety nie zastąpią zoologicznego ogrodu. Wartoby też pomyśleć o założeniu akwaryum… ale odpada i ochota mówić o tem, kiedy rozpoczęta przy Brylowskim pałacu hodowla sztuczna ryb nie powiodła się. U nas nic się jakoś nie wiedzie, co się pojedyńczemi siłami zaczyna… Prawda, że i zbiorowe siły niekoniecznie bywają potężniejsze, dowodem spółka jedwabnicza. Istnieje podobno, ale siedzi cicho, żeby się, broń Boże, ktoś czego o niej nie dowiedział.
Takto idą u nas niektóre sprawy, z wielkim ferworem nawet rozpoczynane. Dobre życzenia nasze popierają je chętnie — ale niewiele więcej. A tu trzeba jeszcze umiejętności, pracy, a nawet cokolwiek nakładu i odrobinę pomocy, kiedy idzie o dobro ogólne. Bez jednego z tych warunków rzecz albo nie pójdzie, albo się spóźnia — starzeje się, nim urośnie. Najtrudniej może o pieniądze — wszyscyśmy prawie goli, a kto porosły w pierze, to się broni od skubania.
Jaka jest rada na brak pieniędzy, jaki sposób zapewnienia dzieciom kawałka chleba? pytają wszyscy. Czyby też się kto domyślił, że na powyższe kwestye odpowiedział niedawno artysta, a odpowiedział tak dobitnie i rozumnie, jak najlepszy ekonomista? Ciekawych odsyłamy do ostatniego numeru Kłosów, w którym znajduje się rysunek pana Andriollego, podpisany: „Na wszelki wypadek“. Rysunek przedstawia warsztat stolarski, przy którym młody człowiek, kilkunastoletni gimnazista, pod dozorem majstra hebluje drzewo. Podczas gdy majster daje wskazówki młodzieńcowi i, wyciągnąwszy potężne, żylaste ręce, uczy go, jak należy hebel trzymać, siwowłosy ojciec panicza, siedzący obok warsztatu, spogląda z zadowoleniem na ciężką syna pracę, pewny, że daje mu broń w ręce „na wszelki przypadek“. Zresztą, jeżeli panicz i nie będzie musiał w przyszłości heblem zarabiać, to będzie umiał uszanować robotę innych, będzie się znał na niej i na materyale drzewnym, a skorzysta bezpośrednio na zdrowiu ciała i myśli. Umysł jego i charakter spotężnieją, tak jak i muskuły ciała. Myśl p. Andriollego wykonana jest z wieloma artystycznemi zaletami; tem też lepiej przedstawia myśl artysty prawdziwie obywatelską. Źródła i treści tej myśli powinni się wszyscy ojcowie rodzin, jak pacierza, na pamięć uczyć. Obok wykształcenia naukowego, choćby nawet i uniwersyteckiego, koniecznie należy uczyć dzieci rzemiosł; one bowiem, zwłaszcza przy odpowiedniem wykształceniu umysłowem, dają chleb pewniejszy, niż każdy niemal inny zawód.
Gdybyśmy młodzież w właściwą porę jej życia uczyli rzemiosł, iluż ludzi znalazłoby o wiele właściwszy dla siebie zawód i zamiast szukać chleba na innych polach, mało określonych, a więc za szerokich dla nich, jęłoby się hebla lub piły? Staliby się czemś naprawdę, mieliby jasno wytkniętą przed sobą drogę, zamiast błąkać się po nieznanych sobie ścieżkach; być dla wszystkich i dla siebie znakiem zapytania albo owem X, którego wartość zagadkowa nikogo nie zaciekawia, tem mniej, gdy wyrazy, obok tego X położone i decydujące o jego względnej wartości, okazują, że wartość ta równa się wartości źdźbła — dajmy na to, sieczki. Stosując metodę, wykrywającą znaczenie X w matematyce, do Iksów literackich, zrozumiemy ich wartość z wyrazów, przy których je spotykamy. Toć zaraz widać, że kiedy Iks literacki tak mało literackie pisuje listy, jak ów list, który w 86-m numerze Kuryera Codziennego wydrukowano z podpisem „Iks Gutenberczyk“, to widocznie chybił powołania, do którego że ma uzdolnienie, wyrazy listu pouczają w sposób niewątpliwy.
Ale człowiek potrzebuje żyć; w braku właściwszego sobie zajęcia, najmuje się, jako gladyator, przybrany odpowiednio do areny, na którą mu wstąpić kazano, i spisuje się tak, że się mimowoli przypomina komedya Arystofanesa, a w niej krotochwilny sługa, pytający się swego pana, Donisiosa:

…Panie! czy mogę coś ordynarnego
Powiedzieć, z czego lud się zwykle śmieje?

I pan pozwala albo nie pozwala; to już zależy od jego smaku. Wynika z tego, że mniej grzeszy trefniś, a więcej jego impresario. Ma on swoje cele, o których narzędzie jego może i nie wie. Nie wie czasem i publiczność, wołająca: bravo pulcinello, bravo! Trzeba jej to wyjaśnić.
Kuryer Codzienny szukał przyczepki do Gazety Polskiej za dwa poprzednie felietony „Bez tytułu“ i znalazł do niej powód w samymże felietonie ostatnim, w którym dawno już zapowiedziane, ale nie wydane dotąd jeszcze dzieło ś. p. Mścisława Kamińskiego, pod tytułem: „O miłości, kobiecie i małżeństwie“ przypisywane było panu M (aurycemu) Kamińskiemu. Omyłka drobna — choć dająca się wytłómaczyć wiadomą światu różnostronnością talentu i wiedzy pana Maurycego Kamińskiego, współpracownika przy Kur. Codz. Omyłkę można było uczciwie sprostować. Wszak niegdyś Gazeta Polska prostowała mylne w Kur. Codz. używanie wyrazu „surrogat“ i wyrażenia „sieć kolei żelaznych“ — a Kur. Codz. podziękował jej za to publicznie a uczciwie. Nadarzała się Gazecie Polskiej sposobność do postąpienia tak samo — i chwyta ją niniejszem, acz bynajmniej nie podaną przez kogoś, przybranego w „białą-szatę obywatelską“, która się w tym razie w szatę śmieszności zamieniła. Jeżeli już o zemstę chodziło, to mógł ją Kur. Codz. powierzyć komuś, czyje wychowanie domowe mniej jest zaniedbane.
Podobne też chyba wybryki mogły u kogoś, występującego w Kuryerze Warszawskim, wyrodzić szczególniejszą w swoim rodzaju myśl: założenia towarzystwa literackiego. Żyjemy widocznie w czasach stowarzyszeń i spółek; dotąd jednak miały one na celu solidarność interesów — od dziś mają solidaryzować głowy. „Każdego z czytelników, zajmujących się literaturą pism peryodycznych (mówi autor), uderzyć musi dziwna niejednolitość krytyk, w tych pismach zamieszczanych“. Otóż to jest źle; recenzenci są płytcy — to jeszcze gorzej; ale cóż na to poradzić? Utworzyć towarzystwo literackie, odpowiada autor. Wielka myśl! Jak się zbierze dwudziestu płytkich literatów, to utworzone stąd towarzystwo będzie głębokie; znikną idealiści, pozytywiści, realiści, a utworzy się słodki melanż wszelkiego rodzaju zasad i przekonań — rodzaj mikstury, mdłej może trochę, ale działającej wybornie na wszelkie różnice zdań.
Wówczas to przyjdą czasy zgody i wzajemnej adoracyi. Kuryer Codzienny zakocha się w Niwie; Przegląd Tygodniowy będzie robił słodkie oczy do Kroniki Rodzinnej, a ten, kto pierwszy podał projekt towarzystwa, będzie jego prezesem, i poglądając na zakochane pary, będzie błogosławił je i potomstwo ich, aż do wnuków i prawnuków.
Wprawdzie mówią, że różnostronność zasad, rozmaitość kierunków i dróg, któremi ludzie biegną do celów społecznych, to potężny dowód żywotności ogółu; mówią, że ta właśnie różnostronność ożywia, pobudza do energii; mówią, że ścierania się zdań rodzi się światło — ale to wszystko przesąd! Lepsze towarzystwo niwelacyjno-literackie, a lepsze dlatego, że, jak który z recenzentów nie będzie rozumiał ani słowa z kwestyi, o której będzie chciał mówić, to się drugiego poradzi.
Zresztą, może to i ma swoją dobrą stronę. Jaka szkoda naprzykład, że autor wzmiankowanego projektu nie poradził się kogo przed jego ogłoszeniem drukiem! Byłoby to może pociągnęło pewne zmiany, zarówno korzystne dla artykułu, jak i dla losów projektowanego towarzystwa.
Autor obiecuje wkrótce powrócić jeszcze do szczegółowego rozbioru swej myśli. Otóż nie przesądzając, co ta nowa wycieczka w krainę projektów przynieść może, radzimy tylko podróżnikowi, aby w widocznie mało mu znanych okolicach trzymał zawsze w ręku bussolę, której strzałka wskazuje zdrowy rozsądek. Inaczej zabłądzi bez sposobu wyjścia, a nie uratują go ani dobre chęci, ani nawet „pewne zdolności krytyczne“, które sam sobie przypisuje.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 89 z dnia 22 kwietnia.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście jednego wersu, w tym miejscu powtórzony jeden z wersów następnych. W oryginalnym tekście w Gazecie Polskiej, 1873, nr 89 zdanie brzmi: „Pan naczelnik drażni pobożnego pana sędziego, utrzymując, że wszystkiemu złemu na świecie winni jezuici.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.