<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł VII
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
VII.
Odsiecz Wiednia Brandta. Domowe uroczystości. Jeszcze o Mazepie. Koncerta. Dwugłowy słowik. Nasze drogi i mosty. Nowe pismo. Dawne i nowe pszczelnictwo. Ludność nadwiślańska. Saska Kępa. Nasze piękności. Kąpiele. Metamorfozy.

Nasza wystawa obrazów szczególny przedstawia widok. W galeryi, zawieszonej na całą długość utworami dawniejszych i młodszych malarzy, publiczność skupia się gęsto zaledwie przed kilkoma, a około innych pustki. Bo też, co prawda, brak nowości, a jeżeli się jaka pojawi, to najczęściej przedstawia walkę… ale na nieszczęście artysty z płótnem, farbami i pomysłem. Nic więc dziwnego, że pokojowo usposobieni widzowie cofają się, jak ów Dant, przerażony fenomenalnym apetytem Ugolina, pożerającego arcybiskupa, który to duchowny, zamrożony w lodzie, bardziej przypomina marynatę, niż straszną scenę z Boskiej Komedyi.
Najwięcej ciekawych ściąga obecnie nie obraz, ale fotografia obrazu, przedstawiającego bitwę pod Wiedniem. P. Brandt wybrał tę chwilę, w której król, dostrzegłszy wahanie się Turków, dla ostatecznego ich złamania puścił w zamęt bojowy decydujące zawsze hufce strasznej husaryi. Rozbite, jakby uderzeniem piorunu, na dwie połowy szeregi tureckie rozwarły się w szeroką ulicę, przez którą, niby huragan, biegną skrzydlate pułki z całą grozą i przerażającym majestatem, niszcząc, łamiąc i tratując wszystko po drodze. Ludzie, wielbłądy, konie albo padają pod uderzeniami wyciągniętych lasem kopii, albo w niepojętym bezładzie napróżno szukają w ucieczce ratunku. Przewracające się namioty, furya zwycięzców, trwoga, malująca się w rysach i ruchach pobitych, zamęt, dym, blaski wystrzałów — słowem, wszystko, co stanowi charakterystykę bitwy, uchwycone i oddane z niezrównanym mistrzowstwem. Zda się, że słychać jęki, rżenie i tętent koni, huk strzelby, wrzaski bojowe.
W właściwem świetle przedstawiają się nam ostatnie nasze domowe uroczystości, w których, jak np. w owacyi dla Królikowskiego, chodziło o uczczenie talentu i pracy, w obiedzie dla Wieczorkowskiego, b. Prezesa Sądu Apelacyjnego, o uczczenie zasługi i pracy, i nakoniec w uroczystym obchodzie czterdziestoletnich trudów p. Kł., siostry miłosierdzia, o uczczenie poświęcenia i pracy. W tej ostatniej uroczystości niewiele osób brało udział. P. Kł. była i jest jeszcze przełożoną szarytek przy szpitalu Dzieciątka Jezus; tylko więc zarząd szpitala, koleżanki i może kilku pielęgnowanych ongi przez nią chorych było przytomnych uroczystości, zakończonej cichą mszą, odprawioną przez miejscowego kapelana.
Ale obecnie zabrakło już „bene merentium“, i uroczystościom koniec. Ostatnią było przedstawienie Mazepy na benefis Królikowskiego. Trudno sobie wyobrazić tłok i dobijanie się o bilety oraz uroczysty nastrój publiki, mającej po raz pierwszy oglądać ten wspaniały, choć pełen grozy tragicznej utwór. Po skończeniu sztuki złożono benefisantowi rozmaite dary pamiątkowe, przeznaczone dla jego dzieci. Rozumny i delikatny dar. Sama sztuka zelektryzowała publiczność, i dlatego na drugiem przedstawieniu cały teatr był równie natłoczony, jak i na pierwszem. Specyalne, na wzór i z pomocą dzieła Małeckiego o Słowackim pisane recenzye obznajmiły już czytelników z treścią i wartością utworu, dlatego więcej o nim mówić nie będziemy. Miło nam tylko przy sposobności sprostować zdanie naszych kolegów po piórze, którzy prawie jednozgodnie wygłosili, że charakter Jana Kazimierza przedstawił poeta zupełnie niehistorycznie. Otóż rzecz się ma wprost przeciwnie. Niehistoryczne są wypadki, ale jaknajściślej historyczny charakter panującego. Chcący się przekonać o tem, znajdą w dziełku p. Plebańskiego wiele najzupełniej autentycznych, bo na dokumentach i zapiskach współczesnych opartych szczegółów tego rodzaju; i dziwić się raczej przychodzi szczęśliwemu wypadkowi czy szczęśliwej intuicyi poetycznej w skreśleniu tego charakteru. Historya uczy nas, że było w tym monarsze i wiele stron dodatnich. Mógł on, składając koronę, z całą słusznością powiedzieć: „Pierwszy bywałem w potrzebie, ostatni w odwrocie“ — niemniej jednak domowa strona jego życia, a raczej obyczaje nie były zbyt czyste i moralne.
Teatr, odczyty, koncerta cieszą się jeszcze, jak gdyby w zimowym sezonie, zupełnem powodzeniem. Chór felietonistów, niby chór słowików, powitał wiosnę, a tymczasem zima wytrząsa na nas resztki zapasów dżdżystych i śniegowych. Mimo to, nie zrażone niczem ciągnie do nas rozmaite ptactwo zagraniczne — a nawet takie, które przy najpiękniejszych przeszłych wiosnach nie zaglądało w nasze strony dotychczas. Chcemy tu mówić o cudownym dwugłowym słowiku, który w przelocie, a raczej w przejeździe do Wiednia, spoczął na chwilę w cyrku Salamońskiego, aby obdarzyć nas czarownym dźwiękiem swego głosu. Szczególny ten ptaszek tem się jednak różni od naszych z zielonej dąbrowy i czarnego boru słowików, że żywi się nie mrówczemi jajami i muchotrzewiem, ale najchętniej papierkami bankowymi. Z tem wszystkiem, zdaje się, że pożywienie znajdzie w Warszawie obfite, skutkiem czego odwoła nieodwołalny termin wyjazdu i przedłuży swój pobyt na dni parę. Warszawa jest prawdziwym rajem dla wszelakiego rodzaju osobliwości. Kto tylko ma zbyt krótkie nogi, zbyt wielką głowę albo cokolwiek za wielki żołądek, może śmiało przyjeżdżać do nas, a niezawodnie po jakim miesiącu pobytu zarobi wcale sporo grosiwa. A nie tylko w Warszawie może rachować na połów, ale jeszcze bardziej w miastach prowincyonalnych. Toż była wieść, że niedawno pokazywano w jednem z nich niezmiernie osobliwą fokę, tem ciekawszą, że chodziła na dwóch nogach, mówiła po niemiecku i nosiła kobiece suknie. Sceptycy twierdzili nawet, że była to sobie poprostu nie stara i wcale nawet przystojna Niemka, żona impresaria; niemniej jednak tłumy odwiedzały fokę i dziwiły się, że taka łaskawa bestyjka. „A że, mościdzieju, są tacy, co nie wierzą, żeby to była foka, to nic dziwnego — bo heretycy w nic nie wierzą“. Zresztą, stojąca obok balia z wodą usuwała wszelkie wątpliwości.
W Radomiu znów przed niedawnym czasem miejscowa publika miała sposobność podziwiać uciętą głowę, która mówiła i jadła befsztyk. Radomianie żadną miarą nie mogli pojąć, gdzie się ów befsztyk po zjedzeniu podziewa. Szczęściem poszukiwania miejscowej policyi zdołały wykryć i resztę kadłuba, należącego do tej głowy, a ukrytego starannie pod stołem, na którym spoczywała sama głowa. Pomyślny ten wypadek uspokoił ciekawość Radomian — a głowa, wlokąc za sobą tułów, powędrowała w inne strony szukać tułowiów bez głów. Co do dwugłowego słowika, czyli dwóch sióstr, Milli i Christini, przynajmniej zrośnięcie ich nie podlega żadnej wątpliwości. Kuryer któryś, idąc za poradą doktora berlińskiego Virchowa, przypuszcza nawet, że muszą mieć jedną kość pacierzową. Nie przesądzając kwestyi, powiemy tylko, że gdyby nie poczciwa Warszawsko-Wiedeńska i Bydgoska kolej, nie oglądalibyśmy tej osobliwości; gdyby bowiem przyszło dwóm siostrom jechać końmi po naszych szosach i mostach, niezawodnie rozpadłyby się, choćby były jeszcze silniej zrośnięte, zwłaszcza, gdyby przyszło im jechać np. przez okolice Zakroczymia lub Wyszogroda.
Był sobie w tamtej okolicy poczciwy most, któremu ze starości powypadały dyle, nie przymierzając, jak człowiekowi zęby. Przez uszanowanie dla wieku przejeżdżano przezeń bardzo wolno, tembardziej, że po obu stronach ciągnął się głęboki parów, napełniony błotnistą wodą, w której kąpiel nie uśmiechała się nikomu. Aż wreszcie przyszła chwila, że syt sławy i zasług, staruszek most rozsypał się w proch, a na jego miejsce postawiono nowy, młody i pełen nadziei murowany. Ten ostatni służyłby niechybnie jako wyborny środek komunikacyi, gdyby nie to, że w niemowlęcym jeszcze wieku, bo w trzecim miesiącu życia poszedł w ślady swego poprzednika i zerwał się w dwóch częściach swojej szerokości. Dziś, kto nie chce ryzykować się, przejeżdżając przez trzecią część pozostałą, ten przejeżdża przez parów. Najemni woźnice wybierają zwykle parów, w którym można się wywrócić, ale można się i nie wywrócić. „Niech jegomość się trzymają! Wio!“ — przestrzega woźnica. A że wypadkiem jest, aby kto zdołał utrzymać się w bryczce, przeto słusznie mówi miejscowa kronika, że „wypadki zdarzają się rzadko“. Uprzedzamy tylko, że wyrazu „wypadek“ nie należy poczytywać za jedno z wyrazem: „wypadnięcie“, inaczej bowiem możnaby zarzucić kłamstwo miejscowej kronice.
O drogi nasze i mosty! jakimże wy cennym jesteście zabytkiem i dla poetów, rozmiłowanych w ruinach, i dla historyków, badających stan kultury przedpotopowej pierwotnych mieszkańców globu.
Jeżeli co do dróg i mostów odznaczamy się silnym konserwatyzmem, to przecież dbamy o podźwignięcie pewnych gałęzi przemysłu. Mówimy tu o ruchu, panującym od niejakiego czasu pomiędzy naszymi pszczelarzami. Ruch ten powiększa się coraz bardziej; są już projekta miodowych stowarzyszeń, którym życzymy, ażeby dłużej, niż przez miodowe tylko miesiące utrzymały się w zgodzie i pracy. Doszła nas wieść, że wkrótce zacznie w Warszawie wychodzić pismo peryodyczne pod tytułem: „Ogrodnik i pszczelarz“. Jeżeli tylko będą je redagowali specyaliści, ma ono niemałą szansę powodzenia. Podniesienie ogrodnictwa i pszczolnictwa nie byłoby zresztą nowością, ale raczej powrotem do tradycyi, która twierdzi, że ongi kwitło u nas i jedno, i drugie. Okolice Niemna słynne były niegdyś jako kraina miodowa, brzęcząca miryadami pszczół, osiadłych w barciach leśnych. W wielu miastach i miasteczkach znajdowały się woskobójnie; miód i wosk spławiano Wisłą i Niemnem do portów bałtyckich, skąd zagraniczni kupcy rozwozili te produkta daleko na Zachód. W Polsce stare miody do picia ceniono na równi z węgrzynem i małmazyą. Z nadwiślańskich krain pszczolnictwo kwitło szczególniej w lesistej Małopolsce, a jeszcze dawniej na Pomorzu. Szajnocha wspomina, że szczególniej w Małopolsce, wedle górnego biegu Wisły, szumiały całe lasy lipowe, roznoszące latem dziwnie cudną woń po okolicy. Wówczas to w pogodne dnie brzmiał taki las ogromną z tysiąca tonów złożoną muzyką pszczolną, którą lubował się współczesny, w lasach żyjący bartnik. Kochanowski sam mówi, jako w znojne godziny popołudniowe lubiał położyć się pod cieniem lipy i słuchać kapeli pszczół nad głową, które, „radośnie bęcząc“, dziwną zabiegłością przypominały mu obowiązki i sprawy ludzkiego żywota. Szkoda doprawdy, że ten piękny a tyle swojski przemysł gospodarczy tak długo był w zaniedbaniu i tak późno budzi się z letargu.
Wspomnieliśmy o dawnych borach nadwiślańskich; niech więc nam będzie wolno pomówić o dzisiejszej Wiśle. Kapryśna ta rzeka, skrępowana po prawym boku wałem, nie może już płatać grubijańskich figlów Pradze, której rok rocznie na wiosnę zwykła była sprawiać zimną kąpiel. Obecnie na żółtych jej wodach, po tylu niefortunnych usiłowaniach, próbuje znowu szczęścia z pomocą pan Fajans parochodów, które budzą głęboką nienawiść w miejscowej pobrzeżnej ludności przewoźniczej, znanej w Warszawie pod nazwą Nadwiślaków.
Trzeba bowiem wiedzieć, że Nadwiślacy stanowią niejako osobną klasę, która jest całością, w sobie zamkniętą. Mają i oni swoją hierarchię, swoją arystokracyę i demokracyę. Do pierwszej liczą się posiadacze, t. j. przewoźnicy, posiadający łódki, rybacy, posiadający sieci; plebs właściwy stanowią ci, którzy posiadają tylko bulwar, na którym mogą leżeć do góry twarzą i wygrzewać się do woli. Ten ostatni typ jest najcharakterystyczniejszy; z niego to rekrutują się zwykle szeregi Gavrochów warszawskich. Nadwiślak taki bywa zwykle wyrostkiem od lat dziesięciu do szesnastu. Sposobem utrzymania jest dlań sprzedaż piasku; zresztą przepędza czas nad wodą, paląc papierosy, gwiżdżąc, lub grając w kamyki. Znaleźć go można najczęściej leżącego na wznak z rękami pod głową i przypatrującego się chmurom. Mieszkanie jego stałe jest tajemnicą i on sam częstokroć nie przypomina sobie, gdzie mieszka. Całkiem niewykształcony umysłowo, ma jednak właściwy sobie, a przy tem do wysokiego stopnia samodzielny pogląd na rzeczy, który wypowiada odrębnym i także sobie tylko właściwym językiem. Jest przytem zabobonny, pobożny; o lada co zaklina się na wszystkie świętości, ale klnie przytem z taką precyzyą i biegłością, że nikt mu w tem wyrównać nie zdoła. Pobożne zaklęcia jego bywają często niezmiernie naiwne, np. „Jak Panu Bogu dobrze życzę“. W potocznej mowie powtarza niezmiernie często wyraz: „ci“, np. „On ci przyszedł do mnie; żebym ci mu dał dulca“ (dziesiątkę). O ludziach, żyjących w mieście i chodzących w porządnych paletotach i kapeluszach, mówią zwykle z pobłażliwą i wyrozumiałą wyższością, nie chcą jednak solidaryzować się z nimi, nazywa ich „oni“. W Warszawie ma dwóch przyjaciół: króla Zygmunta i Kopernika. O tym ostatnim niewiele wie, ponieważ wiadomości jego astronomiczne i historyczne są w dość opłakanym stanie. Wie jednak, że Kopernik nie jest „święty“, i dlatego pozwala sobie czasem drwić z niego. Nie rozumiał też ostatniego jubileuszu i wcale nie mógł sobie zdać sprawy z niego. „Co oni ci mu wieńce na głowę kładą! chyba powaryowali“. — Smutna to ignorancya; ale jeżeli przypomnimy sobie, że jakaś, widocznie dość zamożna dama ofiarowała wcale sporą sumkę na wdowę po Koperniku, przestaniemy się dziwić nieświadomości Nadwiślaka.
Arystokracyę miejscową stanowią, jak już wspomnieliśmy, posiadacze sieci, podrywek i nakoniec łodzi. Ci ostatni, na podobieństwo ptaków, czyhających na łup, czają się przy brzegach; ale niechno ugrzęźnie na piasku statek parowy, lub galar rozbije się o filary mostu, wnet biegnie w zawody wśród radosnych okrzyków kilkanaście łódek, jakby z pod wody wyskoczyły. Następuje praca; słychać skrzyp sznurów, uderzenia siekier, klątwy, okrzyki zachęty, i w pół godziny robota skończona. Statek wyciągnięty, galar powiązany na nowo z połapanego drzewa, i znów cisza na wodzie, łódki przywiązane do brzegów, znów spokojnie i znowu:

Przez dnie całe i noce
Wisła szumi, bełkoce.

Lato bywa żniwem dla przewoźników; wtedy bowiem nastaje dla różnorodnej, ale głównie rzemieślniczej ludności pora przejażdżek na Saską Kępę. Różnobarwne tłumy powiewają sobie chustami z łodzi do łodzi lub śpiewają pieśni, których echo daleko niosą fale. Płeć piękna wydaje okrzyki przestrachu, spowodowane kołysaniem łodzi; mężczyźni wtórują im śmiechem, który, jako dowód odwagi, jest zarazem sposobem zdobywania serc. Słowem, weseli się wszystko i raduje, a oczom przedstawia się bardzo piękny widok. Kto wie jednak, czy nie piękniejszy jeszcze, a pewnie prawdziwiej romantyczny widok jest nocą, gdy mgła w fantastycznych kłębach pokryje brzegi, na galarach błyszczą dalekie światełka, czasem uszu doleci piosnka flisaka; czasem na mrocznem tle zarysuje się parowiec i, odetchnąwszy dymem, jakby z czeluści piekielnej, rozsypie złote snopy iskier, po których głębsza jeszcze ciemność na falach.
Kto umie po naszemu i sercem patrzeć na nasze piękności, ten nie potrzebuje z nudów szukać brzegów Renu. Mogłoby nam być wcale nieźle w naszym kącie. Klonowicz mówi:

Kraina cała na żyznym zagonie
Zasiadła, jakby u Boga na łonie.

Otóż i my, czytelniku, dlategośmy prawili ci o Wiśle i jej pięknościach, byś nie szukał ich zagranicą, ale baczył na bliższe ci, tuż pod ręką leżące. Czas bowiem kąpielowy zbliża się, a z nim chwila odlotu zagranicę rozmaitego ptactwa wędrownego, któremu przykrzy się lato we własnych gniazdach. Jedni tam dążą rzetelnie na kuracyę, drudzy, by świata użyć, i zrzuciwszy domową skórę, stać się podobnymi do ludzi. Ta ostatnia operacya nie zawsze się udaje. Mój Boże! iluż to naszych poczciwych wróbli, posiedziawszy czas jakiś zagranicą, wraca z czubkami na głowach! A wiadomo przecie z przysłowia, jaki to ptak ma swój czubek. Gdyby zmartwychwstał Owidyusz, mógłby jeszcze raz napisać swoje Metamorfozy, oparte na gruncie polskim, w których za jedną drogą i metempsichosis egipska i nowsza teorya Darwina znalazłyby swoje usprawiedliwienie. Wówczas to poznalibyśmy dokładnie cały proces, na mocy którego dusza i ciało szlachcica polskiego przemienia się w duszę i ciało Anglika lub Francuza.
Czy korzystamy na tych przemianach — that is the question. Na pociechę mówi nam nauka, że w naturze nic nie ginie; być może — ale pieniądze nasze, wywiezione raz zagranicę, giną dla nas bezpowrotnie. „Co komu dasz, tego sam nie masz“, mówi przysłowie.
Niechaj jednak nie posądza nas nikt o zaściankowość. Piękny to widok, gdy młodzież biegnie zagranicę po naukę; gdy po cudzoziemskich wszechnicach bierze górę nad inną; gdy sami cudzoziemcy pierwszeństwo nad swoimi w zdolnościach i pracy jej przyznają. Mówimy tylko przeciw podróżom ze zbytku pieniędzy, a braku rozumu; przeciw podróżom z próżniactwa i nudów, lub dla uspokojenia nerwów.
Czy jednak ta nasza filipika wywrze jaki skutek? Prawdopodobnie wywrze; wszyscy ci bowiem, którzy na bieżące lato mają zamiar wyjechać zagranicę, przypomną sobie, że już czas starać się o pieniądze i paszporta.
Zatem: adio!

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 99 z dnia 5 maja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.