<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XXXVII
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XXXVII.
Reklama i jej historya wedle amerykańskich podań. Dedykacya. Prospekty i ich dobra strona. Emulacya wydawnicza. Trochę o muzyce. Malarstwo i gramatyka. Życie artysty (serya obrazów). Kilka słów o obronie członków Resursy kupieckiej przeciw złośliwym napadom.

Święta coraz to bliższe, ruch handlowy wzrasta i wzrasta, a skutkiem tego najwybitniejszym objawem naszego miejskiego życia staje się reklama. Czy znacie, czytelnicy, jej historyę?
Jeżeli nie, to posłuchajcie, jak ją opiewa pewna amerykańska kronika, znajdująca się w muzeum Barnuma w New-Yorku.
Był sobie, mówi amerykańskie podanie, pewien, bardzo bogaty gentlemen, nazwiskiem Handel, a miał on córkę, która nazywała się Chęć zysku.
Córka ta była jeszcze panną, co gorsza, panną bardzo niemłodą; nie była przytem piękną, prędzej brzydką, nie była także zbyt cnotliwą, przeciwnie: zimna, wyrachowana, samolubna, nie podobała się nikomu, i wszyscy jej nie lubili, wszyscy, mówię, z wyjątkiem ojca.
Ojciec za to, master Handel, wady jej poczytywał za cnoty i kochał ją całą siłą ojcowskiego serca.
Kochał, ale przywiązanie to, jak każde zresztą przywiązanie, przyniosło mu niemało zmartwień i kłopotów, bo córkę trzeba było wydać zamąż, panna starzała się i brzydła; z wiekiem stawała się coraz mniej ponętną, coraz wyrachowańszą, chciwszą, samolubniejszą, a tu starających się o jej rękę jak nie było, tak nie było.
Łatwo wystawić sobie teraz radość ojca i córki, gdy pewnego razu rozeszła się wieść, że przybył w ich strony pewien gentleman z wyraźnym zamiarem starania się o rękę panny Chęci zysku.
Oczekiwano go z niecierpliwością, gdy wreszcie zajechał przed pałac pana Handel, i ojciec i córka wybiegli aż na ganek na jego spotkanie. Wybiegli, spojrzeli, i… Boże, cóż za rozczarowanie!
Przybyły gentleman przyjechał na „bidzie“. Ubiór na nim był wyszarzany, jakaś krótka, kusa, kusiuteńka bonjourka okrywała jego ramiona, na głowie miał dziurawy kapelusik z różnokolorowemi piórkami, przez bok przewieszony pusty sac de voyage, w ręku teczkę bez zamka, kamizelka jego była zakrótka i bez guzików, dewizka tombakowa, inne części ubrania w nieporządku, buty… ach! o butach lepiej już nie wspominać, albowiem i pióro samo zaczyna skrzypieć właśnie z litości nad butami owego gentlemana.
Mimo to jednak nie zdawał się on tracić fantazyi; twarz jego krasił uśmiech, zadarty nos zdradzał usposobienie wesołe, czarne, kręcone loki zapowiadały spryt, w oczach była pewność siebie. Wyskoczył raźno z bidy, na której przyjechał, i zbliżył się swobodnie do stojącego poważnie w ganku p. Handel i jego córki, Chęci zysku.
— To jakiś wartogłów — poszepnął tym razem do córki pan Handel.
— To jakiś fircyk — odparła panna i, zmarszczywszy impertynencko brwi, spojrzała surowo na przybysza.
Przybysz tymczasem ukłonił się z gracyą panu i rzucił na córkę tkliwe, pełne uroku spojrzenie.
— Kogóż mam przyjemność? — zagadnął chłodno pan Handel.
— Nazywam się Dowcip.
— Jakiemuż szczęśliwemu wypadkowi?…
— Ach panie! — przerwał przybyły — czyż czarowne wdzięki córki pańskiej, jej urok, czar anielski, nie są przyczynami, tłómaczącemi moje tu przybycie. Wstydzić się, i bardzo wstydzić powinieneś, panie Handel, zadawać podobne pytania. Ubliżasz niemi własnej córce. Co do mnie, nie mogłem oprzeć się chęci poznania jej (Tu pan Dowcip rzucił spojrzenie na pannę, która skrzywiła się okropnie). Spójrz pan, co za cudowny uśmiech, ile w nim wdzięku i słodyczy! Ale! czy ja powiedziałem, że nazywam się Dowcip? Zdaje mi się, że powiedziałem. To dobrze. Ojcem moim był Humor, matką Trafność. Co do dóbr ziemskich, ruchomych lub nieruchomych, nie przypominam sobie dokładnie w tej chwili, gdzie je posiadam. Zresztą mniejsza o to. Władam za to rozmaitymi talentami, jestem usposobienia żywego, wesołego i pochlebiam sobie, że umiem się podobać. Oto moja rekomendacya, którą w braku naszych wspólnych znajomych lub listów od nich, sam dopełniam.
— No — pomyślał sobie pan Handel — jużci córki nie dam temu wiercipięcie, ale że człowiek, zda mi się, wesoły, a my oboje z córką, pomimo naszych bogactw, nudzimy się, prawdę rzec, serdecznie, więc go zaproszę, niech nas zabawi.
I zaprosił go do wnętrza pałacu.
Ach! ale jakże pobłądził pan Handel! Ojcowie nie znają zwykle serc swych córek, nie wiedzą, że miłość może znienacka uchwycić serce każdej dziewicy, choćby jej na imię było: Chęć zysku. Tak też się stało i w tym wypadku. Pan Dowcip jak raz wpadł do domu państwa Handel, tak już począł stałym w nim bywać gościem. Zabawiał ojca, rozrywał pannę, towarzyszył jej na przechadzkach, nosił jej wachlarz, parasolkę i chusteczkę od nosa; grywał z nią na cztery ręce i śpiewywał duety, pochlebiał, szeptał miłe słówka do ucha i co dnia silniej i silniej zaciskał obręcz miłości koło jej wolnego dotychczas serca.
Co większa, i pan Handel sam także polubił młodego gościa. Wpadł w wyborny humor, ożywił się, odmłodniał i ze zdziwieniem dostrzegł w końcu, że od czasu, jak Dowcip bawi w jego domu, nawet i obroty idą mu daleko lepiej.
— Czem się to dzieje? — łamał sobie głowę pan Handel.
A tymczasem panna Chęć zysku coraz silniej przywiązywała się do młodego gentlemana i nakoniec…
Nie pamiętamy, czy noc była jasna, cicha, ciepła, księżycowa, czy poblizki strumień szeptał modlitwę wieczorną, czy srebrna rosa, odbijając księżycowe blaski, lśniła na liściach i kwiatach, czy chór słowików w wilgotnych olchach kaskadą tonów zalewał i mącił świętą ciszę nocy, czy woń biła w powietrzu… nic nie pamiętamy tego, a wiemy tylko, że w takiej lub podobnej chwili Chęć zysku złożyła romansową głowę na łonie Dowcipu.
Pan Handel, kiedy dowiedział się o tem, może i protestował z początku, może i chciał udawać ojca tyrana z komedyi, może i rzucał się i groził, ale… któż zdoła sobie poradzić z kobietą? od czegóż broń niewieścia. Ce que femme veut, Dieu le veut![1] Koniec końcem, Chęć zysku uparła się i, uzyskawszy pozwolenie i błogosławieństwo ojcowskie, wyszła za gentlemana, zwanego Dowcip.
Kronika milczy, czy młoda para zaraz po ślubie odbyła modną podróż, czy pozostała w domu; jeden jednak nasz uczony, słynny badacz źródeł, używszy do zbadania tej kwestyi analizy, syntezy, genezy i tym podobnych niezawodnych logicznych sposobów, oparty przytem na rozmaitych świadectwach współczesnych, dowiódł jak na dłoni, że młoda para podróżowała po całym świecie, że między innemi była i w Warszawie, i że wszędzie zostawiła mniej więcej wyraźne ślady swego pobytu.
Dalsza jej historya znów staje się jasną. Pożycie ich było zgodne i szczęśliwe, niektórzy jednak historycy utrzymują, że zgoda ta utrwaliła się dopiero kosztem pewnych ofiar ze strony Dowcipu. Poszedł on podobno zupełnie na usługi swej małżonki czyli, obyczajem większości mężów, oddał się pod pantofel.
Po pewnym czasie (którego jednak z powodu kilku wierszy wypłowiałych w kronice niepodobna ściśle oznaczyć) niebo pobłogosławiło ową parę dziecięciem.
Urodziła im się córka, której rodzice, po długich debatach, jak ją nazwać, nadali w końcu jednozgodnie na chczcie imię: „Reklama“.
W kronice Barnuma znajduje się jeszcze obszerny opis dzieciństwa tej miłej istotki. My jednak wypisujemy z niego tylko to, co najważniejsze.
Od najmłodszych lat Reklama okazywała dziwne instynkta; lubiła się przystrajać we wszelkiego rodzaju jaskrawości; jeszcze w kolebce dokładała wszelkich starań, by się wydać piękniejszą, aniżeli była rzeczywiście. Tym celem używała bielidła i różu.
Lubiła pasyami chwalić się i mówić o sobie, opowiadała zaś wszystko z niesłychaną przesadą. Przytem nigdy, nawet żartem, nie mówiła prawdy.
Wcześnie, i bardzo wcześnie, weszła w niezmiernie ścisłe związki przyjaźni z prasą peryodyczną. Gdzie pojawiła się jedna z tych przyjaciółek, tam niezawodnie wkrótce znalazła się i druga. Wreszcie kazała sobie zbudować pałac z ostatnich kart dzienników, w których umieszczają się ogłoszenia. Pałac ten był ulubionem jej mieszkaniem; nie opuszczała go nigdy. Mieszka w nim i dotąd; kto się chce przekonać, a zarazem poznać ją, niech tam zajrzy.
A teraz, jeżeli spytacie mnie, czytelnicy, dlaczego ja, którego obowiązkiem jest prawić wam o faktach ubiegłego tygodnia, zamiast mówić o nich, podaję wam całą tą legendę? odpowiem tylko: zajrzyjcie do ogłoszeń. Legenda nie jest już u nas słowem, ale ciałem, i to ciałem, które, jak w obecnej chwili, zapewne z powodu zbliżających się świąt, rozrosło się tak ogromnie, że mimowoli zaczyna zwracać na się uwagę.
Zresztą legendę przytoczyłem jeszcze i z innego powodu. Właśnie, wobec zbliżających się świąt, chciałem ją zadedykować i dedykuję w dowód głębokiego szacunku naszym kupcom: sukiennikom, bławatnikom, galanteryjnikom, korzennikom, cukiernikom, słowem, tym wszystkim, bez których święta nie byłyby strojne, przyprawne, korzenne, słodkie, i t. p.
Dedykuję ją także wydawcom pism peryodycznych, których prospekty oglądaliśmy już wszyscy, oglądamy jeszcze i oglądać będziemy, czy kto chce, czy nie chce. Padają one na nas tak gęsto, że gdyby śnieg tak padał, oddawna mielibyśmy już sannę. Co za moc ich, a przytem co za rozmaitość! Tu jeden zapowiada wydawnictwo wszystkich autorów, jacy kiedykolwiek istnieli na kuli ziemskiej i jeszcze wielu innych; tam drugi daje zlekka do zrozumienia, że jeżeli ludzkość chce być mędrszą i szczęśliwszą, to nie pozostaje jej nic więcej do zrobienia, jak zaprenumerować jego pismo; tam trzeci nakoniec wspomina o przeszłości swego pisma, i zarumieniony skromnie, musi jednakże, jak sam powiada, „oddać sobie tę sprawiedliwość, że wśród intryg i stronniczych zawiści on jeden zawsze miał dobro, i tylko dobro ludzkości na celu“.
Niechaj nas jednakże niebo ustrzeże, abyśmy mieli sądzić, że wszystko to ma coś wspólnego z reklamą. Nie! Przecie w każdym niemal prospekcie, można spotkać się ze zdaniem: „Nie cierpimy wszelkiej reklamy, jednakże etc.“ Właśnie dlatego, że wydawcy nie cierpią reklamy, dedykujemy im jej historyę. Dobrze jest poznać nieprzyjaciela.
Powiedzmy jednak prawdę, że ten hałas, sprawiony przez prospekty, ma swoją dobrą stronę. Zwraca on uwagę publiki na ruch piśmienniczy, a zachęcając, niechby nawet przesadnemi obietnicami do czytania i prenumerowania, leczy ową chorobę ze sfery patologii umysłowej, która zwie się książkowstrętem, a na którą przed niedawnymi jeszcze laty ogół nasz cierpiał potrochu. Następnie przyczynia się ten hałas zapewne niemało do podniesienia sztuki drzeworytniczej. Niedawno jeszcze staliśmy w tym względzie daleko poza naszymi sąsiadami Zachodu; dziś, jeżeli nie przewyższamy ich, to i nie dajemy się przewyższyć. Kto widział np. portret Kaczkowskiego w jednym z prospektów, ten słów tych nie weźmie za przesadę.
Prospekty więc są ważną wskazówką, do jakiego stopnia rozwinęła się już u nas emulacya wydawnicza. Obecnie jest to już struna niezmiernie wyciągnięta. Tylko wielka, kilkotysięczna liczba prenumeratorów może wydawcy zapewnić korzyść. Publiczność winna o tem pamiętać, a przynajmniej wiedzieć; jeżeli bowiem wydawcy starają się prześcignąć się wzajemnie, tak co do ilości, jak i co do doboru artykułów, to najlepiej wychodzą na tem czytelnicy. A milej przecie i pożyteczniej obracać czas i pieniądze na popieranie takich swojskich spraw, niż tracić jedno i drugie na rozmaite zagraniczne rozrywki, które w postaci Indyan, nieletnich wróżek, małp, karlic i krokodylów tak obficie sypią się na nas ze wszystkich stron i części świata.
Obecnie liczbę zagranicznych, lubo szlachetniejszego rodzaju rozrywek pomnożyła opera włoska, z dniem jutrzejszym rozpoczynająca swoje przedstawienia. Dyrektorem jej jest pan Trombini, którego samo nazwisko może natchnąć zaufaniem w muzykalne zdolności jego osoby. Truppa, jak twierdzą znawcy, ma być bardzo dobrą; niektórzy artyści znani są już naszej publiczności, która zachowała o nich dobrą pamięć.
Warszawa bowiem, jako miasto melomanów, ceni niezmiernie muzykę, a dobrych wykonawców stawia tak wysoko, iż dziwić się należy, że im samym w głowie się nie kręci. Dowodem takiej czci dla artystów jest i pan Laub, którego przyjazd i kilkakrotne wystąpienie tyle narobiły wrzawy, że gdyby sam Szopen zmartwychwstał i stanął widomie między nami, jeszczeby tego wystarczyło. Obecnie przyszedł właśnie czas na takie zachwyty; przyszedł muzykalny sezon zimowy, to też koncertów mamy co niemiara. Powiedziałbym nawet: „pływamy w powodzi koncertów“, gdyby nie to, że tę śmiałą uwagę robią co rok, jak zapisał, reporterowie pism peryodycznych; gdyby nie to, że forma tej uwagi co rok się powtarza. Ponieważ więc piszącemu o muzyce, a nie znającemu się na niej, trudno być oryginalnym, wolimy przerzucić się do innej sztuki pięknej, t. j. do malarstwa na tle gramatyki.
Kombinacya może wydaje się czytelnikom dość dziwną. Za pozwoleniem! przecie w starożytności gramatyka liczyła się do sztuk pięknych! Starożytni wspominają nawet, że za ich czasów gramatyka i muzyka były połączone. No, dziś jest trochę inaczej. Żaden za to ze starożytnych mędrców nie wspomina, aby gramatyka i malarstwo były kiedykolwiek rozłączone, czego smutny dowód znajdujemy w dzisiejszych czasach w salach naszego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Jest tam obraz, a raczej szereg obrazów, rysowanych kredką i przedstawiających życie artysty. Jak to tam jest rysowane, mniejsza o to w tej chwili; dość, że na pierwszym zaraz obrazie: geniusz w postaci dziewicy, ukazując młodocianemu artyście trumnę, a na niej zwłoki człowieka, mówi: „Spojż (przez ż), to przyszłość twoja!“ Ha! cóż robić! przecież to nie wina geniusza. Geniusz mówił, nie geniusz podpisywał.
Za to temu, kto podpisywał, trzeba z całem uznaniem oddać tę sprawiedliwość, że na dalszych obrazach, choć wszędzie są podpisy, niema jednak już ani jednego błędu ortograficznego. Obrazy te, jak już wspomnieliśmy, przedstawiają ciernisty żywot artysty malarza, widocznie zapoznanego geniusza, którego świat nie tylko nie pojął, ale w końcu zadławił. O tak! świat bywa czasem zły: nie umie on ocenić nietylko już zasługi, ale rzuca się często w swej zatwardziałości na najniewinniejsze ofiary. Dowodem tego są między innemi i członkowie naszej Resursy Kupieckiej, na których w ostatnich czasach złośliwość ludzka tak poczęła napadać, że przez proste poczucie sprawiedliwości stajemy w ich obronie, a stajemy tem chętniej, że i felietony „Bez tytułu“ dotknęły ich także dość boleśnie.
Zarzucają np. szanownym członkom, że wszystkie sprawy Resursy załatwiają z taką powolnością i tak ociężale, jak gdyby na wpół uśpieni. Jakto, panowie? Przypuśćmy, że członkowie wistocie są trochę senni, to i w takim razie czyż miłość bliźniego pozwala robić komuś nad uszami hałas właśnie wtedy, kiedy mu się spać chce? Nie, panowie. To tylko jeden więcej powód, by dla nieprzerywania mu snu siedzieć cicho. Niedawno znowu ktoś tam ogłosił w jednym z Kuryerów list, wzywający członków, by na przyszłość nie głosowali przez pełnomocników, ale osobiście. Mój Boże! do czego to ludzka złośliwość się nie przyczepi? Więc wolno każdemu i w każdej sprawie urzędowej, czy nieurzędowej, występować przez pełnomocnictwo, a członkom Resursy niema być wolno głosować przez pełnomocnictwo? Przy głosowaniu trzeba przecież myśleć, jest to pracować, pracować jest to męczyć się, dlaczegóż ktoś, jeśli może wyręczyć się kimś innym, ma głosować, a zatem myśleć, a zatem pracować, a zatem męczyć się osobiście. Gdybyśmy wszystko mieli wykonywać osobiście, do czego w takim razie byłaby instytucya komisyonerów?

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 280 z dnia 15 grudnia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Czego pragnie kobieta, chce Bóg!