<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XXXV
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XXXV.
Gawędka z czytelnikiem. Nowiny warszawskie. Zakład rękodzielniczy dla kobiet, czyli nowa tajemnica Warszawy. Listy na cudze imię. Właściciele składów węgla. Chóry w Towarzystwie muzycznem. Zwyczaje teatralne. Wigilia Św. Katarzyny. Zebranie w Resursie Obywatelskiej. Apologia czasu. Rozrywki warszawskie. Teatr Rappo. Amerykańskie małżeństwo. Orkiestra węgierska. Tiwoli i jego wieczory tańcujące. Sprawozdanie dyrekcyi Towarzystwa Kred. Miejsk. Zakończenie.

Na dworze, jak to zwykle zimą; czasem przymrozek, czasem śnieg z deszczem, czasem deszcz ze śniegiem, wilgotno, dżdżysto, wietrzno, posępnie a ciemno.
Co robić na wsi w taką pogodę?
W szarą godzinę, siadasz, zapewne, czytelniku, przed kominkiem i rozpoczynasz rozmyślania nad dniem ubiegłym.
Oto na kominie trzaska raźny płomień, malując na czerwono białe ściany i ciemne obrazy na ścianach; przy twoich nogach drzemie stary a wierny pies, twój towarzysz myśliwski, z dalszych pokojów dojdzie cię czasem wesoły śmiech bawiących się dzieci, w sali jadalnej Wojciech nakrywa do herbaty i hałasuje, wpuszczając z brzękiem łyżeczki do szklanek, zresztą cisza, „tylko kotki załopocą lub panienki zachychocą“, jak mówi Pol, zresztą cisza, ot zwyczajnie szara godzina na wsi.
Nagle otwierają się drzwi, wchodzi twój fornal, wiejski kuryer, którego codzień posyłasz do powiatowego miasta na pocztę.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! Listy masz?
— Są listy, jest dwie gazetów i tyla.
— No to dawaj i ruszaj z Bogiem.
Walenty wychodzi, zostawiając ślady zabłoconych butów na podłodze, ty zaś bierzesz się do czytania.
W listach rzadko bywa coś dobrego. Są to zwyczajne korespondencye urzędowe; jakaś awizacya o niezapłacony podatek z roku… z roku… mniejsza o to, z którego; zawiadomienie naczelnika powiatu o szarwarku, jakiś okólnik prezesa dozoru kościelnego, kończący się słowami: „Znana troskliwość J. W. pana o postępy reparacyi kopuły w kościele parafialnym i jego hojność etc.“… Słowem, są to wiadomości, przy odczytywaniu których wpadasz w stan pewnej melancholii; dla rozrywki zatem bierzesz się do gazety i po odczytaniu telegramów, objaśnionych ostatniemi wiadomościami, trafiasz na rubrykę: „Bez tytułu“.
— A no, zobaczymy, co tam słychać w Warszawie — mówisz sobie.
W ten sposób zawiązuje się między nami pogawędka.
Co słychać w Warszawie? Zawsze coś nowego, jak w każdem wielkiem zlewisku ludzi. Oto obecnie przedmiotem rozmów w całem mieście i najrozmaitszych domysłów jest świeżo otwarty zakład rękodzielniczy dla kobiet, w którym mają być wykładane wszystkie niemal rzemiosła, począwszy od drukarstwa, drzeworytnictwa, buchalteryi, fryzyerstwa, kroju sukien, szycia bielizny, szewctwa, wyrobu kwiatów — a skończywszy na zegarmistrzowstwie, litografii i polerowaniu metali.
Piękna myśl! nieprawda? Zakład taki mógłby być pożyteczny zarówno dla kobiet, jak i całego społeczeństwa, ale…
Jest więc i ale?
Jest. Wszakże już wspomniałem, że zakład jest przedmiotem domysłów w całem mieście. Wyobraźcie sobie, że do tej pory nikt nie wie, kto stoi na czele, a założyciele osłaniają się umyślną tajemnicą. Widocznie wróciły czasy eleuzyjskich misteryi, te dobre czasy, w których to tajemnicza mgła pokrywała czyny zarówno bogów, jak i ludzi. Łatwo sobie jednak wyobrazić, do jakiego stopnia została podrażnioną nasza warszawska ciekawość. Pytania: kto? co? jak? dlaczego ta tajemnica? krążą z ust do ust, a reporterowie pism peryodycznych, którzy z dumą twierdzili dotąd, że nic nie ukryje się przed ich wzrokiem, wyznają ze wstydem, że na powyższe pytania nie umieją dać odpowiedzi. Przypuszczano początkowo, że będzie to zakład filantropijny, którego założyciele, trzymając się zasady: „niech nie wie lewica, co daje prawica“, ukryli swe nazwiska, powodowani ewangeliczną skromnością. Przypuszczenie to jednak nie utrzymało się długo, wobec wieści o dość wysokiej opłacie, której zakład ma żądać za pobieraną naukę, a która przy większej zwłaszcza ilości uczennic, nie tylko pokryć może koszta, ale nawet przynieść założycielom pewien czysty dochód.
Tajemnica pozostała więc tajemnicą. Nie pomogło nawet i to, gdy na tle tej ciemnej mgły zarysowały się wreszcie pewne kontury, które, występując z pomroki, coraz wyraźniej, pozwoliły w końcu rozeznać rysy pana Feliksa Łojko, jako delegowanego zakładu. Wiemy nakoniec, kto jest delegowanym, ale po staremu nie wiemy, kto jest założycielem, a nie wiemy tembardziej, że, ktokolwiek byłby delegowanym, nazwisko jego nie może tu dać żadnych objaśnień, osoba zaś pana F. Ł. nie chce.

Cicho wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie? co to będzie?

powtarza cała publiczność, którą program naukowy zakładu nęci, tajemnica zaś zniechęca i zmusza do robienia najrozmaitszych przypuszczeń. Co do nas, powiemy tylko, że zakład może nie wyjść dobrze na tej eleuzyjskiej metodzie. Nazwiska założycieli, czy tam założyciela, są rzeczą ważną; od nich bowiem zależy zaufanie do zakładu. Przyzna każdy, że gdybyśmy między założycielami zakładu dla kobiet odkryli np. nazwiska członków naszego Jockey-klubu, głośne i bardzo głośne nazwiska naszej złotej młodzieży, albo znów naszych zbyt jaskrawych warszawskich Veuillocików, albo nakoniec jeszcze jaskrawszych, że tak powiemy, officyalnych anti-Veuillocików, w takim razie niktby z nas nie poprowadził swojej siostry lub córki, z obawy, aby pod pokrywą nauki nie było tam innych, takich lub owakich, a niezgodnych z naszymi, celów. Świeżo założony zakład rękodzielniczy może sobie być najpożyteczniejszym i wspierać się na najuczciwszych zasadach; nie czynimy więc żadnej insynuacyi, ale tłómaczymy tylko ciekawość i niespokojność publiki, która nie lubi ciemności i pragnie jasno się zapatrywać.

Oto już jedna nowina de rebus publicis. Do spraw bardziej prywatnej natury, które w ostatnich dniach zwróciły na się uwagę publiczną, należy skandaliczny list, ogłoszony niedawno w Kuryerze Warszawskim, pisany niewiadomo przez kogo, a podpisany imieniem i nazwiskiem jednej artystki-śpiewaczki. Rzecz działa się jak następuje. Artystka ta, obdarzona sympatycznym, choć niewielkim głosem, wystąpiła niedawno w roli Małgorzaty w „Fauście“. Otóż, czy wzruszenie, nieodłączne przy pierwszem wystąpieniu, czy wreszcie rola, przechodząca zasoby artystki, sprawiły, że debiut nie odpowiedział nadziejom publiczności, i że krytyka oceniała go wogóle dość chłodno. Łatwo sobie teraz wyobrazić wrażenie, jakie sprawił wspomniany przez nas list, podpisany imieniem i nazwiskiem debiutantki, w którym ta ostatnia wynurza swe podziękowanie dyrektorowi i chórom konserwatoryum za to, że oni jedni uznali, co ona dobrze wie, iż talent jej istotnie coraz bardziej wzrasta, i że oni jedni przyjęli ją „zasłużonymi“ oklaskami. Większej naiwności, jak w tem przyznaniu sobie coraz wzrastającego talentu i „zasłużonych“ oklasków trudnoby się doszukać w owym szlachcicu, który twierdził, że Voltaire połapał koncepta z księdza Bohomolca; albo w owym pułkowniku węgierskich huzarów, który na jakiejś uczcie zagranicą zapewniał, że w pewnej ekspedycyi wojennej weźmie udział cała Europa, na czele Europy Austrya, na czele Austryi Węgry, na czele Węgrów pułk huzarów, a na czele pułku huzarów on. Publiczność, czytając ten list o „zasłużonych“ oklaskach, pokładała się ze śmiechu. Dodajmy, że był pisany taką składnią, w jakiej chyba tylko wójci gmin redagują swe raporta. Kuryer Codzienny w interesie podpisanej nie chciał go drukować wcale, mniej względny i złośliwszy Warszawski wydrukował z zastrzeżeniem, że nie wprowadza żadnych zmian. Rzecz jednak wyjaśniła się natychmiast; zaraz nazajutrz bowiem wspomniana artystka ogłosiła w obudwóch Kuryerach, że listu podobnego nigdy nie pisała, że nie wiedziała nawet o nim, i że pisał go ktoś, z wyraźnym celem szkodzenia jej. Jak widzimy, tacy „nasi najserdeczniejsi“ nie przebierają w środkach, i najnikczemniejsze zdają im się być najlepszymi, tam zwłaszcza, gdzie chodzi o kobietę. Gra to jednak w każdym razie hazardowna, publiczność bowiem płaci ją pogardą, prawo kratką, a opiekunowie lub bracia pokrzywdzonych jeszcze innym, a przy polskim, krwistym temperamencie, nader dotkliwym sposobem.
Nie wspominalibyśmy o tym fakcie, gdyby nie to, że stanowił on przedmiot gawęd i plotek, a potem i publicznego zgorszenia we wszystkich kółkach towarzyskich; obowiązek więc sprawozdawcy nie pozwala nam o nim zamilczeć.
Tenże sam obowiązek każe nam wspomnieć choć w krótkości o zaciętej polemice, jaka obecnie toczy się między jednym ze współpracowników „Wieku“ a właścicielami składów węgla. Łatwa zapalność tego materyału widocznie udziela się i szczęśliwym a hurtowym jego posiadaczom, bronią bowiem swej sprawy z gorączkową energią, twierdząc, że ceny węgla w kopalniach podane są w „Wieku“ fałszywie i z umyślną chęcią szkodzenia dobrej sławie i niewinności hurtowników. Co do nas, panowie węgielnicy, powiemy tylko jedną rzecz. Może sobie „Wiek“ podawać cyfry i nieprawdziwe, może być, że węgiel kosztuje was tyle, ile mówicie; to tylko pewna, że od czasu, jak magistrat uregulował miarę wozów, służących do rozwożenia waszego towaru, wówczas solidarnie podnieśliście jego cenę i utrzymujecie ją dotąd. Wnioski, jakie stąd publiczność wyprowadziła, zdawały się tak jasne, jak… chcieliśmy powiedzieć, jak światło naszych latarni gazowych, ale cofamy coprędzej to porównanie, uznając całą jego nietrafność, nienowość i nieoryginalność.
Wszystkie bowiem organy warszawskiej prasy wołają o lepsze oświetlenie miasta, tak zgodnym chórem, że gdyby podobna harmonia panowała np. w chórach naszego Towarzystwa muzycznego, z wieczorów piątkowych możnaby wychodzić bez szumu w głowie i strzykania w uszach. Czujemy, że życzenie to zbyt śmiałe. Oddajemy nawet sprawiedliwość chórom, że jeżeli nie czynią zadość przestarzałym zresztą wymaganiom harmonii w śpiewie, sprawiają za to wrażenie nierównie potężniejsze, rzekłbym, epiczne. Słuchając ich głosów, pomieszanych z hałasem, jaki robi publika, mimowoli przychodzi na myśl ta chwila przed stworzeniem, kiedy to jeszcze wszystkie żywioły były z sobą pomieszane, a od zenitu do nadyru panował chaos. Niezupełnie to zresztą ich wina, bo do uzupełnienia chaosu przyczynia się wspomniany przez nas akompaniament różnojęzycznych, głośnych rozmów, jakie publika nasza lubi prowadzić, bez względu na to, czy tam kto gra, czy śpiewa; dalej hałas, sprawiany przez wchodzących, nakoniec szmer poruszanych na wszystkie strony krzeseł, a zrozumiemy łatwo, dlaczego osoby, zwłaszcza nerwowe, doznają po wyjściu z Towarzystwa pewnego zawrotu głowy, który przechodzi dopiero pod wpływem orzeźwiającej atmosfery i ciszy nocnej.
Niektóre bowiem zwyczaje naszej publiki prawdziwie możnaby nazwać barbarzyńskimi. Do takich zaliczamy przedewszystkiem zwyczaj wychodzenia z teatru przed końcem sztuki, a wchodzenia po jej zaczęciu. Podobne sans façon nie istnieje nigdzie zagranicą. Wystaw sobie, wiejski czytelniku, że jesteś pierwszy raz na jakiejś sztuce i słuchasz Żółkowskiego, Modrzejowskiej lub panny Romany Popiel, z których gry nie chciałbyś ani jednego gestu lub słowa uronić. Raptem na początku rzędu krzeseł powstaje pewien ruch i hałas. Spoglądasz; wchodzi jakaś postać, elegancko urękawiczona, ukrawacona, ozdobna wielkim białym gorsem, (mowa o mężczyznach), wypomadowana, świeża, uśmiechnięta, i poczyna z przymrużonemi oczyma płynąć do środka, pochylając się jednostajnie i powtarzając nieśmiertelne: „pardon!“ przy każdych kolanach, o które zawadza po drodze. Mniejsza już o to, że figura owa gniecie ci kapelusz lub następuje na palce, ale robi się szmer, nie słyszysz, co mówią na scenie, i tracisz wątek sztuki. Twój wiejski temperament oburza się i radbyś wybuchnąć przeciw takiej niedelikatności; chętniebyś pokazał drogę po swojemu takiemu śmiałkowi, gdyby nie to, że rozbraja cię owo „pardon“, wymówione z wzorowym akcentem, grassejowane czysto po parysku i zdradzające kogoś z wyższych sfer towarzyskich. Toż samo dzieje się i w końcu sztuki. W chwili, gdy twa ciekawość najbardziej jest naprężoną, w chwili, gdy Numa tuż, tuż ma umrzeć lub też podać rękę uszczęśliwionemu Pompiliuszowi, a ty ze wzruszeniem słuchasz pięknego sensu moralnego, wypowiadanego przez ojca lub opiekuna nowożeńców, raptem publika zrywa się z miejsc, nakłada kapelusze i odwraca się do sceny w ten sposób, że najlepsi artyści mówią do jej pleców. Zwyczaj to iście barbarzyński, dowodzący braku szacunku dla artystów i sztuki, na który zresztą powstałbym w stylu filipik demostenesowych lub cycerońskiej: „contra Catilinam“, gdyby nie to, że piszę nie kazanie, ale felieton, a zatem wolę śmiać się, niż rzucać gromy.
Prawa te felietonisty pozwalają mi przerzucać się z faktu na fakt, na podobieństwo ptaka, przeskakującego z gałązki na gałązkę. Niech więc nikogo nie dziwi, jeżeli od zwyczaju, i to złego zwyczaju, o którym wspomniałem wyżej, przejdę do obyczaju, który sam w sobie ni zły ni dobry, jest jednakże wesołym i miłym zabytkiem lat dawnych. Obyczajem tym jest szukanie wróżb przyszłego losu w małżeństwie w wigilię Św. Katarzyny. Resursa Obywatelska uczciła ten dzień zebraniem, alias wieczorkiem, z którego, jak twierdzono, można było wywróżyć, że członkowie jej nie tylko że nie połączą się ściślejszym węzłem, ale przeciwnie, pójdą w tym sezonie zimowym do rozwodu z nudą, z którą dotychczas żyli tak przykładnie i nierozłącznie, jak walet karo z damą pikową, w nieśmiertelnym na stolikach Resursy beziku. Podobno mają się więcej bawić, a mniej zabijać czasu przy zielonych stolikach. Nieszczęśliwa to u nas istota, ten czas. Anglik naprzykład szanuje go i ceni narówni z monetą, my „zabijamy go“ bez miłosierdzia, jak największego wroga, wysilając się jeszcze na wynajdywanie przerozmaitych tortur, z których, kto wie, czy nie najstraszniejszą, a przynajmniej nie najdłuższą jest tortura zielonego stolika.
Niemcy wiedzą o tej naszej nienawiści do czasu i pomagają nam zabijać go, przysyłając nam rozmaite rozrywki. Oto mała czarodziejka Rollina, jeszcze nie syta sławy i dwuzłotówek, siedzi jak dawniej na Bielańskiej, uchylając za dwa złote ciemną oponę przyszłości, a już mamy coś nowego. Przeszłego piątku przyjechała z Ameryki ciekawa para małżonków, która będzie pokazywać się publiczności w teatrze Rappo. Ileż to dziwów z całego świata nie widział ten teatr Rappo! Ubrany we frak i biały krawat prelegent występuje w nim obok Indyanina, o którego ubiorze codziennym nie chcę mówić, jako o zbyt rajskim, a którego ubiór świąteczny, mniej negliżowy, składa się z kółka w nosie; operę włoską, śpiewającą w sezonie letnim zastępuje inna opera w sezonie zimowym, której artyści chowali się w środkowej Afryce lub dziewiczych lasach Ameryki; nakoniec obecnie obok prelekcyi dla rzemieślników mieści się tam wspomniana przez nas para małżonków z Ameryki. Spytacie zapewne, w czem może być ciekawsza para małżonków amerykańska od takiej samej europejskiej? Otóż istotnie jest ciekawszą, małżonek bowiem ma, jak donosi Kuryer Codzienny, lat 116, żona zaś 49. Mimo tak poważnych lat, oboje są jeszcze rzeźwi, silni i zapewne pełni nadziei na przyszłość. Urodzili się oboje i chowali nad brzegami Mississippi, żyjąc tem, co które mogło w wodzie lub na brzegach ułowić. Życie to na łonie natury wyrobiło w nich niezwykłą siłę, zdrowie i wielkość. Małżonek ma pięć łokci wzrostu i apetyt tak wielki, że może zjeść odrazu do dwudziestu, a nawet trzydziestu funtów mięsa. Powierzchowność jego jest jednak odrażająca i straszliwa. Oboje tak przywykli do wody, że nie pokazują się inaczej, jak siedząc w obszernym prostokątnym basenie, napełnionym ogrzaną cokolwiek wodą. Krótko mówiąc, jest to para krokodylów, złowionych w Północnej Ameryce i obwożonych po całym świecie na okaz. W towarzystwie tej miłej pary bawią także dwie karlice, rodem z Węgier; jedna lat 26, wysoka 38 cali, druga starsza, jeszcze mniejsza. Obok tych żywych istot, przedstawiają tam także panoramę Ameryki i pałac wystawy powszechnej w Wiedniu.
Niedługo ma także zawitać jakieś towarzystwo akrobatów, czy linochodów, które także zapewne usadowi się w teatrze Rappo. Słowem, kto chce u nas zabijać czas i tracić pieniądze, ten, w więcej lub mniej elegancki sposób, może to czynić z całą swobodą, bez uskarżania się na brak sposobności.
Sposobności te dzielą się na przemijające i stałe. Do tych ostatnich zaliczyć już można orkiestrę węgierską Baloga, która, przyjęta sympatycznie przez publiczność zeszłego lata, zagościła u nas na całą zimę. Miejscem jej pobytu jest, jak i dawniej, Tiwoli, gdzie także odbywają się „przyjacielskie“ baliki dla lubiącej swobodę młodzieży i wesołych kumoszek warszawskich.
Tiwoli jest rodzajem Mabilu warszawskiego, rodzajem wprawdzie zmniejszonym, mniej okazałym i eleganckim, ale w każdym razie jedynem miejscem w Warszawie, w którem strojny w winogradowe wieńce Bachus brata się z złotowłosą Afrodytą, i przejęty duchem dziewiętnastego wieku, otwiera na oścież wrota nowożytnym bachanaliom. I tu więc atmosfera ćmi się dymem ofiarnym, wprawdzie nie mirry lub bursztynu, ale cygar i papierosów; i tu migoce płomień, wprawdzie nie pochodni, ale gazu, i tu powietrze dyszy żarem, krew burzy się w żyłach, a lud wykrzykuje „ewoe!“, który to wyraz odgrzebał w wykopaliskach starożytności i powołał do życia Offenbach. Tiwoli i jego wieczory są także smętną w skutkach szkołą, która przerabia naszych gołowąsych „synków mamuni“ na ludzi bez złudzeń na modnie znudzonych bajronistów, na „interesujących nil admirari“, admirowanych z kolei przez pensyonarki, przypuszczające, że musieli wiele cierpieć w życiu, jak to zaświadcza wczesna na ich głowach łysina. Tiwoli jest dalej wyspą, jak mówi Słowacki, „dla naszych grubych Sancho-Panszów“, na której wiszą, jak pijawki, na uszach kufli, napełnionych piwem, i wodząc smętnemi oczyma za tańczącemi parami, zasypiają wreszcie — „procul negotiis“. Tiwoli jest nakoniec sztucznym horyzontem dla błędnych gwiazd, schronieniem dla koników polnych, prześpiewujących lato życia, słowem, jest to taki przybytek, jakich wiele w każdem większem mieście, przybytek wesołości w zamiarze, sztucznego szału w czynie, nudów w skutku.
Obecnie ustaną zapewne i tam wesołe przyjacielskie baliki, albowiem nadszedł adwent, czas postu i umartwień. Poczują one umartwienia z okazyi zbliżających się świąt najsilniej mężowie i ojcowie rodzin, którzy, ciemiężeni przez żony i córki, pewno nie porobią takich oszczędności w budżecie domowym, jakie naprzykład porobiła Dyrekcya Towarzystwa Kredytowego miejskiego w owym tysiącu rubli[1], przeznaczonym na gratyfikacyę dla urzędników. Pożyteczna ta instytucya ogłosiła już sprawozdanie za trzeci rok swego istnienia. Szczegółową ocenę sprawozdania wkrótce poda pismo nasze czytelnikom, my zaś poprzestaniemy na uwadze, że instytucya, mimo pobożnych proroctw, a może i życzeń niektórych naszych jasnowidzących pseudo-ekonomistów, którzy przy jej założeniu chcieli odgrywać rolę Kassandry, nie tylko że nie upada, ale rozwija się coraz bardziej. Najlepszym tego dowodem jest, że kurs jej listów zastawnych podwyższył się w porównaniu z pierwszym rokiem istnienia Towarzystwa, o przeszło sześć rubli sr. Przytem sprawozdanie Towarzystwa ogłasza, że Dyrekcya od czasu istnienia nie wystawiła na sprzedaż przymusową ani jednej nieruchomości. Żebyż Towarzystwo Kredytowe Ziemskie mogło mieć chociaż przez jeden rok równie czyste sumienie! Pia desideria! Tymczasem wszyscy na podobieństwo owej Dyrekcyi powinniśmy zabrać się do obliczenia się z rokiem bieżącym, albowiem kres jego już nadchodzi, a nowy szybkim krokiem się zbliża. Sypiące się, jak z rogu obfitości, kalendarze, zapowiadają nam jego przybycie, tak jak jaskółki przyjście wiosny. Książki, które obecnie wychodzą, noszą już datę roku przyszłego. Dopływamy już! dopływamy!
Brzeg wprawdzie nieznany, ale niedaleki, każdy z nas przebył pogody i burze; niejeden wiosła połamał, niejeden stracił ster własnej łodzi; niejeden utonął, porachujmy więc teraz i nasze prace i sami siebie. Rachujmy się i czekajmy.

Gazeta Polska. 1873-ci rok. № 269 z dnia 1 grudnia.






  1. Patrz Sprawozdanie Dyr. Tow. Kred. Miejsk. Annex lit. B. str. annexu 2-ga, wiersz. 11.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.