Białośnieżka i Różanka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Białośnieżka i Różanka
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Księgarni F. Korna
Data wyd. 1929
Druk „LECH“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. Rościszewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

BIAŁOŚNIEŻKA I RÓŻANKA

Pewna uboga wdowa mieszkała w samotnej chatce, a przed tą chatką był ogródek, w którym rosły dwa krzaki róż: jedne róże białe, drugie czerwone.
Wdowa miała dwie córeczki, podobne do obu krzaków róż. Jedna zwała się Białośnieżką, a druga Różanką.
Dziewczątka były tak pobożne i dobre, tak pracowite i roztropne, że chyba drugich takich dzieci nie było na świecie, ale Białośnieżka była łagodniejszą niż Różanka.
Różanka wolała skakać po łąkach i polach, rwała kwiatki i goniła ptaszyny leśne; a Białośnieżka siadywała w domu przy matce, pomagała jej w gospodarstwie, albo czytywała jej książki, gdy nic innego nie było do roboty.
Obie dziewczynki tak bardzo się kochały, że zawsze, idąc razem, trzymały się za rączki, a gdy Białośnieżka mówiła:
— „My się nigdy nie rozstaniemy“, Różanka odpowiadała: „Tem, co ma jedna, musi się i druga podzielić“!
Nieraz biegały same po lesie i zbierały czerwone jagody; żadne zwierzę nie robiło im nic złego, ale przychodziły do nich z całem zaufaniem: zajączek jadł z ich rąk kapustę, sarna skubała trawkę tuż przy nich, jeleń wysoko wyskakiwał obok, ptaki zostawały na gałęziach i wyśpiewywały wszystkie swoje trele. Dziewczęta nie miewały żadnych przygód; jeżeli się zapóźniły w lesie, a noc je zaskoczyła, to kładły się jedna przy drugiej na murawie i zasypiały aż do ranka, a matka wiedziała o tem i nie trwożyła się o nie.
Pewnego razu, gdy nocowały w lesie, a świt różany je zbudził, spostrzegły śliczne dziecko w białej, błyszczącej sukieneczce, siedzące przy ich posłaniu, i spoglądające na nie bardzo życzliwie. Nic nie mówiąc, odeszło potem w głąb lasu, a gdy się obejrzały, zauważyły, że leżą tuż nad głęboką przepaścią, że gdyby były w ciemnościach i stąpiły jeszcze parę kroków, to byłyby w tę przepaść wpadły. A matka im powiedziała, że musiał to być Anioł Stróż, który czuwa nad dobremi dziećmi.
Białośnieżka i Różanka utrzymywały chatkę matki, tak czysto, że było prawdziwą przyjemnością wejść do nich. W lecie, Różanka pilnowała domu i co rano stawiała przy łóżku matki bukiet kwiatków, a w bukiecie było zawsze po jednej róży z każdego krzaka.
W zimie, Białośnieżka rozniecała ogień i stawiała kociołek na blasze, kociołek mosiężny, ale błyszczący jak złoto, tak był ślicznie wyczyszczony.
Wieczorem, gdy mrok zapadł, mówiła matka:
— Idźno, Białośnieżko i zasuń rygle, — a potem siadały przy ogniu, matka wkładała okulary i czytała z wielkiej księgi, a obie dziewczynki, przędząc, słuchały. Obok nich leżało jagniątko na podłodze, a poza niemi, na drążku, siedział biały gołąbek z łebkiem, ukrytym w skrzydełkach.
Pewnego wieczoru, gdy tak spokojnie siedziały sobie, ktoś zastukał do drzwi. Matka rzekła:
— Prędko, Różanko, otwórz, to pewno jakiś wędrowiec, szukający przytułku.
Różanka poszła, odsunęła zasuwę i myślała, że to będzie jakiś ubogi człowiek; ale to nie był człowiek, lecz niedźwiedź, który wsadził we drzwi swą grubą czarną paszczę. Różanka krzyknęła głośno, odskoczyła, jagniątko zabeczało, gołąbek zatrząsł się, a Białośnieżka schowała się za łóżko matki.
Ale niedźwiedź spokojnie rzekł:
— Nie bójcie się, nic wam złego nie zrobię; jestem zmarznięty i chciałbym się trochę ogrzać u was.
— Biedny niedźwiedziu, — rzekła matka, — połóż się przy ogniu, tylko uważaj, żeby ci się futro nie zapaliło. Poczem zawołała:
— Białośnieżko, Różanko, pójdźcie do mnie, niedźwiedź nic wam złego nie zrobi, dziecinki, on mówi uczciwie.
Obie więc podeszły, a stopniowo przybliżyło się i jagniątko i gołąbek, i nikt się nie bał niedźwiedzia.
On zaś rzecze:
— Dzieci, otrząśnijcie mi trochę śniegu z futra.
Dziewczątka przyniosły miotłę i oczyściły niedźwiedzia futro ze śniegu, on zaś rozłożył się przed ogniem i mruczał bardzo zadowolony. Niebawem, znajomość z niemiłym gościem stała się zażyłą, dzieci głaskały go po futrze rękoma, opierały nogi na jego plecach, obracały nim tam i napowrót, albo brały pręt, biły go, a gdy mruczał, śmiały się. Niedźwiedziowi wszystko to się podobało, tylko, gdy mu dokuczały za bardzo, wołał:
— Darujcie mi życie, dzieciaki!
„Niechaj każda z was pamięta,
Że zabija konkurenta.“
Gdy przyszedł czas na spoczynek, matka rzekła do niedźwiedzia:
— Zostań sobie w imię Boże przy piecu, to cię ochroni od zimna i zamieci śnieżnej.
Ledwie dzień zaczął świtać, dzieci wypuściły go na dwór, on zaś powlókł się po śniegu do lasu.
Odtąd niedźwiedź przychodził do nich co wieczór o tej samej porze, kładł się przed piecem i pozwalał dzieciom bawić się ze sobą, ile tylko zachciały, a one tak się z nim oswoiły, że nawet nie zamykały drzwi na zasuwę, dopóki się nie zjawił.
Gdy nadeszła wiosna i wszystko się zazieleniło, rzekł niedźwiedź pewnego ranka do Białośnieżki:
— No, teraz muszę odejść i nie pokażę się u was przez całe lato.
— Dokąd że pójdziesz, kochany niedźwiedziu? — spytała Białośnieżka.
— Pójdę do lasu, bo muszę strzedz swoich skarbów przed złym karłem; w zimie, gdy ziemia jest zmarzniętą, karły siedzą pod ziemią i nie mogą wydobyć się na wierzch, ale teraz, gdy słońce ziemię rozgrzało, krasnoludki wychodzą na wierzch, szukają i kradną; a co wpadnie im w ręce i do ich kryjówek, to nie wraca już łatwo na światło dzienne.
Białośnieżce bardzo było żal niedźwiedzia, ale odryglowała drzwi, a gdy niedźwiedź wchodził, zaczepił się futrem o hak, rozdarł sobie kawałek skóry, a Białośnieżce wydało się, że z poza niej błysnęło coś złotego; pewna jednak tego nie była. Niedźwiedź szybko wybiegł i wkrótce znikł za drzwiami.
Po niejakimś czasie matka posłała dzieci do lasu po chróst. Natknęły się one tam na wielkie drzewo, które leżało na ziemi, a przy jego pniu coś skakało po trawie tam i napowrót.
Ale nie mogły odróżnić, co to było takiego. Gdy podeszły bliżej, zobaczyły karła o starej pomarszczonej twarzy, z białą parołokciowej długości brodą. Koniec brody dostał się pod drzewo, a karzeł skakał jak piesek na linie i nie umiał sobie poradzić. Zmierzył dziewczynki swemi czerwonemi, płonącemi oczyma i krzyknął:
— No i czego stoicie? Nie możecie się zbliżyć i pomódz mi?
— A cóż ci się stało, mały człowieczku? spytała Różanka.
— Głupia, ciekawa gęś! — odparł karzeł.
— Chciałem sobie urąbać drzewo na ogień do kuchni. Rozszczepiłem już szczęśliwie kawał pnia, ale gdy wbiłem klin, ażeby go rozłupić do reszty, ten okazał się za gładki i bestja wyskoczył tak nagle, że drzewo się przekręciło i przygniotło mi koniec mojej pięknej brody; teraz i wyciągnąć jej nie mogę. Broda siedzi pod drzewem, a ja jestem jak przykuty. A głupie blade gęby śmieją się z tego, pfuj, wstrętne dziewuchy!
Dzieci przypadły do drzewa i chciały je poruszyć dla wydobycia brody, ale nie dały rady.
— Pójdę i ludzi sprowadzę na pomoc! rzekła Różanka.
— Warjatka, barania głowa! — burknął karzeł.
— Ona mi chce jeszcze ludzi sprowadzić; was dwie i to dla mnie za wiele! Nic wam mądrzejszego do głowy nie przyjdzie?
— Nie bądźże tylko taki niecierpliwy, rzekła Białośnieżka: — ja już coś poradzę.
Wyjęła maleńkie nożyczki z kieszeni i odcięła koniec brody.
Jak tylko karzeł uczuł, że jest wolny, schwycił za worek, leżący pomiędzy korzeniami drzewa, a napełniony złotem i pomruknął do siebie:
— Paskudny dzieciak! Obciąć dziś taką wspaniałą brodę! Niech wam kukułka zapłaci!
Z temi słowy, zarzucił worek na plecy i odszedł, ani się obejrzawszy nawet na dzieci.
Zdarzyło się tak, że wkrótce potem matka posłała obie dziewczynki do miasta po nici, igły, sznury i tasiemki. Droga prowadziła przez pustkowie, na którem tu i owdzie wznosiły się potężne głazy skalne. Dziewczynki spostrzegły w powietrzu wielkiego ptaka, który wolno krążył nad niemi, opuszczając się coraz niżej, aż nareszcie spadł nieopodal przy jednym z głazów. Bezpośrednio potem usłyszały przenikliwy i przejmujący krzyk. Biegną w tę stronę i widzą ze zgrozą, że orzeł wpadł na znanego im karła i chce go porwać.
Poczciwe dzieci uchwyciły się karła i dopóty broniły go od napaści ptaka, aż ten w końcu puścił swoją ofiarę.
Gdy karzeł ochłonął z przestrachu, krzyknął swoim cienkim głosikiem:
— Nie mogłyście się delikatniej obejść ze mną? Takeście mi podarły mój cienki kaftan, że jest teraz pełen dziur i strzępów! Paskudne, niezdarne dziewczyny!
Co rzekłszy, podniósł worek z klejnotami, leżący opodal, i poszedł pomiędzy skałami do swojej jaskini.
Dziewczątka były już przyzwyczajone do jego niewdzięczności, więc poszły w dalszą drogę i załatwiły swoje sprawunki w mieście.
Gdy za powrotem znowu znalazły się na pustkowiu, zaskoczyły znienacka karła, który na pewnym placyku wypróżniał swój worek klejnotów i nie przypuszczał, że ktoś będzie jeszcze tędy przechodził o tak spóźnionej porze. Zachodzące słońce oświetlało kamienie, które połyskiwały świetnie różnemi kolorami i dzieci olśnione, stanęły i wpatrywały się w nie z zachwytem.
— Czegóż tak sterczycie jak mumje? — zawołał karzeł, a jego zmarszczona twarz aż pożółkła z gniewu.
Chciał jeszcze dłużej wymyślać, gdy nagle z lasu wyszedł czarny niedźwiedź. Karzeł zerwał się z przestrachu, ale nie mógł już uciec, bo niedźwiedź, zagrodził mu drogę. Wtedy zawołał z trwogą:
— Najdroższy panie niedźwiedziu, miej litość nademną! Oddam ci wszystkie swoje skarby, najpiękniejsze klejnoty, które tu oto leżą. Daruj mi życie! I co ci zależy na mnie, chudym, nędznym człowieku? Ani na jeden ząb ci nie starczę; ale oto spojrzyj na te dwie tłuściochy; tych zakosztuj, to są smaczne kęski, lepsze od młodych sarenek; spożyj je sobie w imię Boże!
Ale niedźwiedź nie dbał o jego słowa, zamachnął się tęgo łapą, raz tylko uderzył nią po głowie karła i krasnoludek runął bez życia.
Dziewczynki odskoczyły, ale niedźwiedź zawołał na nie po imieniu.
— Białośnieżko, Różanko! nie bójcie się, zaczekajcie, pójdę z wami!
Po tym głosie poznały go i stanęły, a gdy niedźwiedź znalazł się przy nich, opadła nagle skóra niedźwiedzia i stanął przed niemi w postaci pięknego mężczyzny, mającego na sobie wspaniały strój złocisty.
— Jestem synem królewskim, — rzekł do nich i zostałem zaczarowany w dzikiego niedźwiedzia przez tego krasnoludka, który mi ukradł moje skarby. Teraz z jego śmiercią nie mam potrzeby włóczyć się po lesie, gdyż zwolniłem się z zaklęcia, on zaś otrzymał zasłużoną karę.
Białośnieżka wyszła za mąż za królewicza, a z Różanką jego brat się ożenił. Wielkie skarby, nagromadzone przez karła w jego jaskini, zostały podzielone na dwie równe części pomiędzy obie pary nowożeńców. Stara matka żyła jeszcze długie lata spokojnie i szczęśliwie przy swoich dzieciach.
Ale dwa krzaki różane wzięła z sobą i posadziła je przed swojem oknem, gdzie potem corocznie rozkwitały śliczne róże białe i czerwone.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Bolesław Londyński.