Baśnie (Grimm, 1929)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Baśnie | |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni F. Korna | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | „LECH“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | M. Rościszewski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZŁOTA BIBLJOTECZKA
BR. GRIMM
BAŚNIE
SPOLSZCZYŁ M. ROŚCISZEWSKI
Z RYSUNKAMI
HENRYKA TOMA.
Wydanie drugie.
WYDAWNICTWO KSIĘGARNI F. KORNA
W WARSZAWIE, MARSZAŁKOWSKA № 65.
Druk. p. f. „LECH“, Warszawa, Koszykowa 33, telefon 403-66.
|
Pewien biedny drwal mieszkał z żoną i trzema córkami w maleńkiej chatce tuż przy brzegu samotnego lasu. Jednego poranku, gdy chciał odejść do roboty, rzecze do żony:
— Przyślij mi obiad przez najstarszą dziewczynę do lasu, bo inaczej nie zdążę wykończyć wszystkiego. Ażeby nie zmyliła drogi, — dodał — wezmę z sobą worek prosa i będę sypał ziarno po drodze.
Gdy słońce stanęło nad środkiem lasu, dziewczyna z garnkiem pełnym zupy, puściła się w drogę. Ale wróble polne i leśne, skowronki, zięby i czyżyki wydziobały już oddawna proso i dziewczę trafić na żaden ślad nie mogło. Szło więc na los szczęścia ciągle przed siebie, dopóki słońce nie zaszło i nie zapadła noc. Drzewa szumiały w ciemnościach, sowy hukały i strach zaczynał dziewczynę ogarniać. Aż oto spostrzegła w oddali światło błyszczące pomiędzy drzewami. Muszą tam ludzie mieszkać... pomyślała sobie i poszła w kierunku światła, sądząc, że ją tam zatrzymają na noc.
Niebawem zbliżyła się do chaty, w której okna były oświetlone. Zastukała, a głos ochrypły zawołał ze środka:
— Proszę wejść!
Dziewczę wstąpiło na ciemny próg i drzwi otwarło ostrożnie.
— Śmiało! — zawołał tenże głos, a gdy otworzyła drzwi szeroko, spostrzegła, że siedzi tam przy stole stary, siwiuteńki człowiek, z twarzą opartą na obu dłoniach, a jego biała broda rozpościera się po całym stole, prawie aż do samej ziemi. Pod piecem leżały trzy istoty żywe: kogucik, kurka i pstrokata krowa.
Dziewczę opowiedziało staremu swoją przygodę, i prosiło o nocleg. Człowiek odrzekł:
Kogutku, kurko,
A i ty, krowo,
Co odpowiecie
Na takie słowo?
Starzec zagadał znowu:
— Tu jest chata bogata. Idź do pieca i zgotuj nam wieczerzę.
Dziewczyna znalazła przy piecu obfitość wszelkich zasobów i przyrządziła dobrą strawę. Ale nie pomyślała o inwentarzu chaty. Zaniosła pełną misę do stołu, przysiadła się do starca, zaczęła jeść i nasyciła się do woli. Gdy już miała dość, spytała:
— Mój ojcze, jestem zmęczona, gdzie jest łóżko, na którem mogłabym się położyć i wyspać?
Członkowie zapomnianego inwentarza odrzekli:
Bez nas jadłaś ze starym,
Bez nas piłaś do syta,
Idźże sobie na pole,
Tam twój nocleg — i kwita.
Ale stary rzecze:
— Wyjdź tylko na schody, gdy je miniesz, trafisz tam na pokój z dwoma łóżkami, wzrusz sienniki i pokryj je świeżemi prześcieradłami, to i ja przyjdę się tam położyć.
Dziewczyna weszła na górę, a gdy sienniki wzruszyła, łóżka świeżo posłała, legła na jednem z nich, nie czekając wcale na starca.
Ale po niejakiej chwili, przyszedł staruszek, oświetlił dziewczynę latarką i pokręcił głową.
A gdy spostrzegł, że twardo zasnęła, otworzył drzwi w podłodze i wpuścił ją do piwnicy.
Drwal, wrócił późnym wieczorem do domu, i zaczął robić żonie wymówki, że go na cały dzień pozostawiła o głodzie.
— Jam wcale nie winna, — odparła żona — dziewczyna poszła ze strawą i musiała pewno zabłądzić, ale jutro wróci.
O świcie drwal wstał i miał się znowu udać do lasu, zażądał przeto, ażeby żona wysłała mu obiad przez drugą córkę.
— Wezmę tym razem worek soczewicy. Jej ziarnka są większe, niż ziarnka prosa i dlatego łatwiej je spostrzeże i drogi nie zmyli.
W południe, dziewczyna poszła do lasu ze strawą, ptaki leśne wybrały wszystkie ziarnka co do jednego i nie zostawiły z nich ani śladu.
Dziewczyna błąkała się po lesie aż do późnej nocy i znowu trafiła na chatę starca, którego poprosiła o przytułek nocny.
Starzec o białej brodzie, zwrócił się znowu do inwentarza pod piecem i pyta:
Kurko, kogutku,
A i ty krowo,
Co odpowiecie
Na takie słowo?
— Duks! — odparły znowu, i wszystko stało się tak samo, jak dnia poprzedniego.
Bez nas jadłaś ze starym,
Bez nas piłaś do syta,
Idźże sobie na pole,
Tam twój nocleg i kwita.
Ale stary wskazał jej nocleg na górze.
Gdy zasnęła, przyszedł stary, popatrzył na nią, pokręcił głową i wrzucił ją do piwnicy.
Na trzeci dzień mówi drwal do żony:
— Przyślij mi obiad przez trzecie dziecko, które było zawsze dobre i posłuszne; z pewnością wytrwa na dobrej drodze i nie pójdzie śladem sióstr swoich.
Matka nie chciała zgodzić się i rzekła:
— Mam więc stracić najukochańsze dziecko?
— Nie bój się... — odrzekł drwal. — Dziewczyna nie zabłądzi, ma ona dość sprytu i rozsądku. Wezmę z sobą groch, to przecie ziarno większe jest od prosa i od soczewicy. Ono wskaże jej drogę.
Ale gdy dziewczyna wyszła z koszem na ręce, gołębie leśne już dawno powybierały ziarnka grochu i biedaczka nie wiedziała, dokąd się ma udać.
Bardzo ją to zmartwiło, bo ciągle myślała, że ojciec będzie głodny, matka niepokoić się zacznie, gdy ona długo nie wróci. W końcu, gdy mrok zapadł, spostrzegła światło i przyszła do chaty w lesie. Poprosiła bardzo uprzejmie, ażeby ją przyjęto na noc, a starzec o długiej, siwej brodzie zwrócił się znowu do zwierząt swoich pod piecem:
Kurko i kogutku,
I ty, piękna krowo,
Co mi odpowiecie
Na dziewczyny słowo?
— Duks! odrzekły.
Dziewczyna przystąpiła do pieca, przy którym leżały zwierzęta, popieściła się z kurką i kogucikiem, głaszcząc je po gładkich piórkach; pstrokatą krowę podrapała między rogami. A gdy na polecenie starca, przyrządziła doskonałą zupę i postawiła misę na stole, rzekła:
— Mam ja jeść sama, a te dobre zwierzęta nic nie mają dostać? Na dworzu jest wszystkiego w bród, muszę się wpierw o strawę dla nich postarać.
Poszła, przyniosła jęczmienia dla kurki i kogutka, a krowie dała soczystego siana.
— Jedzcie ze smakiem, kochane zwierzątka, — rzekła — a jeżeli macie pragnienie, to dostaniecie także świeżej wody.
Co rzekłszy, przyniosła kubeł wody, a kogucik i kurka wskoczyły na brzeg kubła, piły wodę dziubkami i podnosiły łebki do góry, jak to ptaki piją, a i pstrokata krowa wciągnęła w siebie łyk potężny.
Po nakarmieniu zwierząt, dziewczyna usiadła do stołu i zjadła to, co jej stary zostawił.
Niebawem kogucik i kurka, wtuliły łebki pomiędzy skrzydełka, a pstrokata krowa mrużyła tylko ślepie.
Wtedy dziewczyna spytała:
— Czy my nie pójdziemy spać?
Kogutku, kurko,
Krowo, kochanie,
Co odpowiecie,
Na to pytanie?
Z nami jadłaś, z nami piłaś,
A że dla nas dobrą byłaś,
Więc gdy szukasz tu pomocy,
My ci życzym, dobrej nocy.
Więc poszła dziewczyna po schodach na górę, wzruszyła sienniki i poduszki, dała świeżą bieliznę, a gdy już było wszystko gotowe, przyszedł stary, położył się na jednem z łóżek, a wielka broda sięgała mu aż do stóp.
Dziewczyna położyła się na drugiem łóżku, zmówiła pacierz i zasnęła.
Spała spokojnie aż do północy. Wtem, wszczął się taki hałas w domu, że się obudziła. Wszystko zaczęło dygotać, drzwi rozwarły się z trzaskiem i uderzyły o ścianę, ganek zachwiał się, schody zatrzeszczały, aż nareszcie zrobił się taki huk, jak gdyby się cały dach zapadł.
Ponieważ jednak wkrótce uspokoiło się wszystko i dziewczynie nie stało się nic złego, leżała więc spokojnie i zasnęła znowu. Gdy nazajutrz przebudziła się, był dzień jasny, ale cóż ujrzała!? Leżała w wielkiej sali i wszystko dokoła tchnęło królewskim przepychem. Na ścianach rosły na zielonem tle złote kwiaty.
Łóżko było z kości słoniowej, kołdra z czerwonego aksamitu, a na krześle obok, stały pantofelki wspaniałe, wyhaftowane perłami.
Dziewczyna myślała, że to sen, ale weszło trzech służących, bogato ubranych, którzy spytali o rozkazy.
— Wyjdźcie sobie tylko, — odrzekła dziewczyna. — Ja zaraz wstanę i nagotuję zupy dla wszystkich i nakarmię śliczną kurkę, ślicznego kogutka i śliczną pstrokatą krówkę.
Myślała, że starzec już wstał i spojrzała na jego łóżko, ale zamiast niego, ujrzała tam obcego mężczyznę. Gdy mu się bardziej przyjrzała, zauważyła, że był młody i piękny.
Człowiek ten obudził się, podniósł głowę i rzekł:
— Jestem synem królewskim i byłem zaczarowany przez pewną wiedźmę, w starego, siwiuteńkiego staruszka w lesie. Nikogo nie mogłem mieć przy sobie oprócz trojga ze służby, zmienionych w koguta, kurę i krowę. Zaklęcie miało być zdjęte nie wcześniej, aż zjawi się u nas dziewczyna tak dobrego serca, że nie tylko okaże swą życzliwość ludziom, ale i zwierzętom. Tą dziewczyną ty jesteś! Dziś o północy, zostaliśmy zwolnieni z czarów przez ciebie, a stara chata w lesie zamieniła się znowu w mój pałac królewski.
Gdy oboje wstali, syn króla powiedział teraz lokajom, że mają przywieźć ojca i matkę dziewczyny na uroczystość jej zaślubin.
— Ale gdzie są moje dwie siostry? — spytało dziewczę.
— Zamknąłem je w piwnicy, a jutro mają być wyprowadzone do lasu, i mają służyć u węglarza dopóty za proste dziewki, dopóki się nie poprawią i nie nauczą miłosierdzia dla biednych zwierząt.
Żadna z bajek całego świata nie cieszy się takim rozgłosem, jak fantastyczna baśń Grimma p. t. Kopciuszek.
Różni różnie opowiadają bajkę, ale my opowiemy ją tak, jak nam ją kiedyś opowiadała poczciwa i nigdy nie zapomniana nianiusia.
Za górami, za lasami, a w każdym razie hen, na dalekim wschodzie, mieszkała na wsi zamożna wdowa, mająca dwie córki i pasierbicę Rózię. Córki nie były ładne, ale chciały się wszystkim podobać, więc zaniedbując gospodarstwo i pracę domową, cały czas spędzały tylko na strojeniu się przed lustrem i na różnych zabawach. Że zaś pannom tym nieustannie potrzebna była służąca do grzania rurek, do prania i prasowania drobiazgów, do czyszczenia bucików i sukien, przeto cały ciężar tej roboty zwalił się na Rózię, przyrodnią siostrę panien.
Matka ich pomimo całej zamożności, nie mogła podołać wydatkom na wszystkie potrzeby córek, a że wywoływało to zły humor, przeto pastwiła się nad swoją nieszczęsną pasierbicą Rózią, która dość często otrzymywała od niej potężnego szturchańca. Rózia była bardzo ładną, smukłą i zgrabną dziewczyną, ale używana do ciężkiej pracy, często musiała przebywać w kuchni, pilnować garnków, grzebać się w węglach i wogóle spełniać roboty najpośledniejsze. Zdarzało się więc, że często była zamorusana i tak obdarta jak żebraczka. Od kopcia, jaki czernił jej buzię przez ciągłe przebywanie w kuchni, siostry przezwały ją Kopciuszkiem i nazwa ta tak się z nią zrosła, że nikt inaczej nie wołał na nią, jak: Kopciuszku daj, Kopciuszku zrób, Kopciuszku leć, Kopciuszku przynieś!
Rózia sama zapomniała swego imienia, ale jednak nie godziła się ze swoim losem. Czuła ona, że jej się dzieje krzywda i nieraz myślała sobie o poprawieniu losu. Że jednak miała serce złote, z pokorą przeto znosiła doznawane przykrości, dogadzając nietylko macosze i siostrom, ale pamiętając zarazem o domowych zwierzątkach, a nawet o głodnych ptaszkach za oknami domu. Żebraka nigdy nie pominęła ażeby się z nim kawałkiem suchego chleba nie podzielić, a chorym sąsiadom, zawsze umiała tak się przysłużyć, że wszyscy, wychwalali jej dobroć. A że ludzie dobrzy, zawsze otrzymują nagrodę na tym świecie, przeto nie uznawana przez siostry i macochę, Rózia, zdobyła sobie potężną opiekunkę w postaci jednej z czarodziejek, która tylko czekała sposobności, ażeby wywrzeć potęgę swego gniewu na winnych a niegodziwych. Sposobność ta zdarzyła się właśnie wtedy, gdy monarcha nowego państwa, w którem się to działo, postanowił ożenić swojego syna.
Syn ten, książę Krasnolicy, miał sobie wybrać dozgonną towarzyszkę życia z liczby dziewcząt całego kraju, które król Ćwieczek, jego ojciec, zaprosił do siebie wraz z rodzinami na wspaniały festyn, tak samo ze sfery niższej, jak i wyższej.
Przy rozsyłaniu zaproszeń nie pominięto i macochy Rózi wraz z jej córkami. — Kopciuszkowi, serce się z żalu ścisnęło, gdy macocha oświadczyła, że zabierze z sobą tylko dwie córki do dworu, a Rózia w domu zostanie. Siostry wykpiły Kopciuszka i poprostu pojąć nie mogły takiej bezczelności z jej strony, ażeby taka służąca im dorównać chciała! Cóż było robić? Rózia zmartwiła się ale, jak zwykle, żale swoje stłumiła w sobie i pokorniutko zaczęła pomagać siostrom w przygotowaniach do balu.
Kiedy już panny były prawie gotowe, kiedy z liczby kilkunastu sukienek zdecydowały się wybrać co najwspanialsze, Kopciuszek widząc, że i dla niej jeszcze znalazłaby się piękna suknia, rzecze do macochy:
— Mamusiu droga, weź i mnie na bal z siostrami!
— Ach, brudasie jeden, czego ci znowu się zachciewa! — ofuknęła macocha, uderzywszy dziewczynę w plecy: — Pójdziesz, ale najpierw z tego popiołu wybierz mak do czysta.
Co mówiąc, wsypała do popiołu maku wymieszała razem i postawiła przed zapłakanym Kopciuszkiem.
Po wyjściu macochy, Rózia zaczęła wybierać mak, ale robota była tak ciężka, że i za rok by jej nie skończyła. Usiadła więc pod oknem i płacze. Na to gołębie, karmione codziennie przez nią, zastukały w okno i mówią:
— Puść, nas, puść, Kopciuszku, to ci pomożemy.
Rózia wpuściła do kuchni gołąbki, które natychmiast powybierały mak z popiołu i wesoło gruchając, sfrunęły znów na dziedziniec.
— Mamusiu droga, mak już wybrany! — zawołała Rózia: — Pójdę na bal, pójdę!
— Co? ty, na bal? A ktoby cię tam wpuścił? — zadrwiły z niej siostry.
— Za mało widocznie wsypałam ci popiołu i maku, — rzekła macocha: bo inaczej całą noc siedzieć byś musiała. My wyjeżdżamy, a, jeżeli za powrotem nie zastanę wybranego tego oto maku, to mi się nie pokazuj na oczy!
I jeszcze raz oknem wleciały gołąbki i mak z popiołu wybrały, a widząc płacz dziewczyny, szepnęły jej na pożegnanie.
— Niech sobie jadą, a ty siedź cicho i bądź spokojna. Będziesz na balu, już my ci to zrobimy.
Spojrzała wdzięcznym wzrokiem za ptaszkami, wyprawiła siostry z domu i macochę, siadła pod piecem, zamyśliła się i znużona pracą usnęła: śniła o balu, na który pójść jej nie pozwolono. Wtem zrywa się na równe nogi, bo przed jej okiem zabłysło coś złotem i srebrem, jakaś nieziemska postać stanęła pośrodku kuchni.
Była to Baba-Dziwo, czarnoksiężniczka. Młoda i piękna, że oczu od niej trudno było oderwać, miała wspaniałą, złocistą gwiazdę nad czołem; całą jej postać otulał niebieski płaszcz srebrem tkany, a brylantami zdobne trzewiczki stopy jej stroiły. W ręce trzymała laskę czarnoksięską, którą dotknęła Kopciuszka.
— Pójdź ze mną Kopciuszku, — rzekła słodkim głosem, — ubiorę cię i wyślę na dwór królewski.
Doszły do jakiegoś dębu, a Baba-Dziwo stuknęła w drzewo po trzykroć swoją pałeczką.
Dąb się otworzył i oczom olśnionej Rózi, ukazały się piękne, wymarzone szaty, tak cudne, że chyba cudniejszych nie było na świecie. Pantofelki były jakby szklane, bo były z samych djamentów.
W jednej chwili, bez najmniejszego trudu, dziewczyna została umytą, ubraną i wypiękniała tak, że nikt by jej poznać nie mógł.
Sama wieszczka zawołała nawet:
— Ach, jakaś ty piękna!
— O, nie piękniejsza od pani — rzekł skromnie Kopciuszek. I chciała w rączkę pocałować wieszczkę, ale ta znikła jej z oczu.
Natomiast zajechał śliczny powóz, zaprzężony w cztery cudnie przybrane ogiery, i już miała doń wsiąść Rózia, gdy głos Wieszczki dał się słyszeć tuż nad jej uchem:
— Pamiętaj, że z balu masz do domu wrócić przed północą najpóźniej, bo czary wówczas stracą moc i obdarta i brudna ukazałabyś się wszystkim na sali.
— Będę pamiętała! — odparł Kopciuszek. Żywo wsiadła do powozu, a rącze ogiery szybko popędziły w dal.
Festyn króla Ćwieczka, ojca księcia Krasnolicego, należał do rzędu największych uroczystości, jakie król ten wydał kiedykolwiek w kraju.
Ale dziwić się nie można, bo wszak okazja była wyjątkowa. — Jego królewska wysokość, książę następca tronu, królewicz Krasnolicy, wybierał sobie żonę z pośród najpowabniejszych panien królestwa.
A jednak książę Krasnolicy wzgardził wszystkiem, a natomiast wyróżnił... kogo? Naszego ukochanego Kopciuszka! Bo właśnie w chwili, gdy się tańce ogólne rozpocząć miały, piękna nieznajoma wkroczyła na salę balową i odrazu powszechną zwróciła na siebie uwagę.
Krasnolicy, patrząc na nią, bladł i rumienił się na przemian, tak wielce był wzruszony; na razie nie miał odwagi przybliżyć się do niej. Gdy się przemógł jednak, gdy ją poprosił do tańca i gdy pokręcił się z nią dookoła sali, już był tak rozkochany, że nic go od niej nie było w stanie oderwać. Zaraz jął się pytać skąd jest, z jakiego kraju pochodzi, ale Kopciuszek uśmiechnął się tylko, nie zdradzając ani jednem słowem swego pochodzenia.
Macocha i siostry wpatrywały się w nią z podziwem i zazdrością, ale ani przypuszczały, że to jest ta sponiewierana Rózia, pozostawiona w domu przed miską maku i popiołu.
Czas leciał niepostrzeżenie. Nagle, Rózia spojrzała na zegar. Do północy brakowało zaledwie pięciu minut.
Przerażona wysunęła się z rąk Królewicza i wybiegła na dziedziniec do swego powozu. Ale śpiesząc się, na progu zgubiła jeden ze szklanych pantofelków i utykając zlekka wpadła do powozu i odjechała do domu.
Zaledwie weszła do kuchni już pozbawiona swych ozdób, było już parę minut po północy, usiadła niby do zadanej roboty i wkrótce doczekała się powrotu z balu sióstr i macochy.
Chcąc się pochwalić przed Kopciuszkiem, co też to one użyły, jęły opowiadać o cudnej zabawie, aż nareszcie wspomniały o prześlicznie wystrojonej dziewicy, która przed samą północą uciekła z balu i swoją ucieczką wszystkie humory zwarzyła.
— Ale to nic, — dodała macocha, — król Ćwieczek wyda drugi festyn, a wtedy jedna z was, córeczki drogie, musi dostać koronę!
Nazajutrz, od samego rana, specjalny goniec królewski obiegał wszystkie domy i dworki, szukając właścicielki zgubionego trzewiczka, gdyż królewicz z nią tylko postanowił się ożenić.
Niestety, pantofelek nie pasował na żadną nóżkę okolicznych dziewic.
Macocha Kopciuszka starała się, o ile możności, wciągnąć pantofelek na nogi swoich kochanych córeczek, ale było to niepodobieństwem. I już goniec miał dworek wdowy opuścić, gdy wtem spostrzega w kuchni przy piecu jej pasierbicę.
— A to co za panienka? — zapytuje.
— To moja pasierbica, używam ją tylko do pomocy w kuchni, bo i nieładna i rozumu nie posiada, odparła wdowa niechętnie.
— To nic nie szkodzi, rzekł goniec, rozkaz dany mi przez królewicza jest tego rodzaju, że żadnej panienki pomijać nie wolno.
Zażądał więc stanowczo, ażeby i pasierbica wdowy przyszła do pokoju i spróbowała włożyć pantofelek.
Weszło dziewczątko krokiem pewnym i choć usmolona, nie zawstydziła się królewskiego sługi, bo praca nikogo nie hańbi.
Śmiało wsunęła nóżkę w pantofelek szklany — i, o dziwo! wszedł — i nadał się wyśmienicie.
Zdziwiona i ze złości prawie od zmysłów odchodząca macocha i siostry przyrodnie, musiały patrzeć bezsilnie, jak zabiedzony Kopciuszek, to nieszczęsne, wzgardzone przez nich dziewczę, wsiadła do karety i jak ją powieziono na ślub z królewiczem. Ślub ten odbył się niebawem, a młodzi małżonkowie byli najszczęśliwszymi na kuli ziemskiej.
Dawnemi czasy, gdy Pan Jezus sam jeszcze przechadzał się między ludźmi, zdarzyło się, że pewnego razu uczuł nadzwyczajne znużenie i noc go zaskoczyła, zanim zdążył dojść do gospody.
Ale oto spostrzega po drodze dwa domy, jeden nawprost drugiego, jeden duży i piękny, drugi mały i wyglądający bardzo ubogo.
Pierwszy był własnością bogacza, a drugi biedaka. I Pan Jezus pomyślał sobie:
„Bogatemu nie będę ciężarem, więc zanocuję u niego.“
Bogacz, gdy usłyszał stuknięcie do drzwi, otworzył okno i zapytał wędrowca, czego chce.
Pan Jezus odpowiedział:
— Proszę tylko o nocleg.
Bogacz zmierzył przybysza od stóp do głowy, a że Pan Jezus był ubrany skromnie i nie wyglądał na człowieka, któryby miał dużo pieniędzy, skrzywił się i rzecze:
— Nie mogę was przyjąć; moje izby pełne są ziół i nasion. Gdybym każdego miał przyjmować, ktokolwiek do mych drzwi zastuka, to musiałbym sam pójść z torbami.
Poszukajcie sobie innego przytułku. Co rzekłszy, zatrzasnął okno i zostawił Pana Jezusa bez noclegu. —
Pan Jezus odwrócił się i poszedł do małego domu.
Zaledwie stuknął, biedak w tej chwili otworzył swoje drzwiczki i poprosił wędrowca do środka.
— Przenocujcie u mnie, — rzekł, — już ciemno i dziś nie możecie iść dalej.
Podobało się to Panu Jezusowi i wszedł do niego. Żona biedaka podała mu rękę, powitała życzliwie i poprosiła, ażeby się rozgościł i przyjął posiłek.
— Nie mamy wprawdzie wiele, ale — „czem chata bogata tem rada“ z całego serca.
Co rzekłszy, postawiła ziemniaki na ogniu, a podczas gdy się gotowały, wydoiła kozę, ażeby mieć do nich trochę mleka. A gdy stół został nakryty, Pan Jezus siadł przy nim i jadł razem z gospodarzami, a uboga strawa smakowała mu bardzo, gdyż widział przy niej uśmiechnięte, życzliwe twarze.
Po wieczerzy, gdy przyszedł czas spoczynku, kobieta nieznacznie skinęła na męża i rzekła:
— Słuchaj, mój drogi, oddam mu swą poduszkę a wezmę siana pod głowę, ty zrób ze swoją tożsamo, będzie mu spać wygodniej jak na słomie, ja odstąpię mu swego łóżka, bom zdrowsza od ciebie i młodsza i położę się na sienniku... Nachodził się przez cały dzień, to musi być bardzo zmęczony.
— Z całego serca — odparł mąż, — zaraz mu to powiem. Poszedł do gościa i poprosił go, ażeby położył się na wygodnem posłaniu i wyprostował swe członki.
Pan Jezus nie chciał się na to godzić, ale dobrzy staruszkowie nie ustąpili.
Nazajutrz wstali równo z świtem i zgotowali gościowi skromne śniadanie. Gdy słońce zajrzało przez okienko i Pan Jezus wstał, znów spożył posiłek, poczem zwrócił się do nich i rzecze:
— Ponieważ okazaliście mi tyle współczucia i życzliwości, żądajcie przeto trzech rzeczy, a ja wam je spełnię.
A na to rzekł biedak:
— I cóż jabym sobie mógł życzyć, jak nie wiecznego szczęścia i ażebyśmy oboje do końca życia cieszyli się zdrowiem i mieli dość powszedniego chleba, a po trzecie nie wiem sam, czego żądać. —
A Pan Jezus pyta:
— Czy nie chciałbyś mieć nowego domu zamiast tej starej lepianki?
— Ba! — odparł zagadnięty, — gdybym i to jeszcze otrzymał, to byłoby mi bardzo przyjemnie.
I Pan Jezus spełnił ich życzenia, przemienił ich lepiankę na dom nowy, a gdy się to stało, opuścił ich i powędrował dalej.
Był już dzień jasny, gdy bogacz wstał i zasiadł przy oknie.
Patrzy, a tu naprzeciwko stoi piękny, nowy dom z czerwonych cegieł, o wysokich oknach, tam, gdzie dotąd stała nędzna lepianka.
Zrobił duże oczy, zawołał żonę i rzekł: — Zobacz no, co się stało.
Wczoraj jeszcze wieczorem stała tam licha, nędzna, stara chata, a dziś jest nowy, piękny dom.
Leć no tam co żywo i dowiedz się, jak się to stało?
Żona pobiegła naprzeciwko i wypytuje biedaka; ten zaś opowiada:
— Wczoraj wieczorem wędrowiec przyszedł i zażądał noclegu, a dziś na pożegnanie, oświadczył, że wykona trzy nasze życzenia, wieczne szczęście, zdrowie w tem życiu i niezbędny chleb powszedni, i przytem, zamiast naszej starej lepianki, nowy piękny dom.
Gdy żona bogacza usłyszała o tem, biegnie do domu i mówi mężowi, jak się to stało.
A na to bogacz:
— Ach, gotów bym się rozszarpać i pobić. Gdybym ja był wiedział!
— Wędrowiec był i u mnie, alem go nie przyjął.
— Śpiesz więc, — mówi żona, — siadaj na konia, może go dogonisz i może on ci także spełni trzy twoje życzenia.
Bogacz wybrał się w drogę, dogonił Pana Jezusa, zagadał doń bardzo grzecznie i życzliwie, i poprosił, ażeby mu nie miał za złe, iż go odrazu nie wpuścił, ale musiał pierwej poszukać klucza ode drzwi i dlatego odszedł.
„Jeżeli jednak będziecie jeszcze raz przechodzili tamtędy to proszę, nie zapomnieć o mnie“.
— Dobrze! — odrzekł Pan Jezus, — jeżeli będę tamtędy przechodził, to wstąpię do was.
Na to zapytał bogacz, czyby także nie mógł wyrazić trzech życzeń, jak jego sąsiad?
— Tak, — rzekł Pan Jezus, — objawić życzenia możecie, ale nie było by to dla was z korzyścią.
Ale bogacz odparł, że wybierze już sobie coś takiego, co mu szczęście przyniesie, jeżeli tylko będzie miał pewność, że to spełnione zostanie.
Pan Jezus odparł:
Wracaj do domu, a trzy życzenia, które objawisz spełnią się.
Miał więc teraz bogacz to, czego chciał, zawrócił do domu i zaczął się namyślać, czego by też żądać.
Gdy się tak namyślał, popuścił cugle, a koń zaczął tak skakać, że ciągle przerywał mu myśli i nie mógł ich zebrać żadną miarą.
Poklepał tedy konia po szyi i rzecze:
— Uspokój że się, koniku! —
Ale koń zaczął znowu skakać do góry.
Bogacz zniecierpliwił się, a gdy koń stanął dęba, zawołał:
— Bodajeś kark skręcił!
Zaledwie wymówił te słowa, bęc! spada na ziemię, koń się przewraca martwy i ani drgnie!
Tak zostało spełnione pierwsze jego życzenie. Że jednak skąpym był z natury, nie chciał przeto zostawić siodła na drodze; odciął popręgi, przewiązał siodło przez plecy i pieszo poszedł do domu.
„Zostały się jeszcze dwa życzenia“ — myślał sobie i tem się pocieszał.
Gdy tak wolno brnie po piasku, a słońce pali, bo już było południe, zrobiło mu się strasznie gorąco; siodło uwierało go w plecy, a przytem dotąd jeszcze nie zdecydował się na wybranie sobie życzeń.
„Gdybym nawet zażądał wszystkich bogactw i skarbów tego świata, — mówił sam do siebie, — to i tak brakowało by tego i owego, to wiem napewno; ale muszę wyspekulować, ażeby mi już nic nigdy nie brakło!“
Wtedy westchnął i rzecze:
„Ba, gdybym był chłopem bawarskim, któryby także mógł wyrazić trojakie życzenia, to umiałbym sobie poradzić, bo naprzód zażądałbym dużo piwa, a powtóre tyle, ile zdołałbym wypić, a po trzecie jeszcze jedną beczkę piwa w dodatku“!
Niekiedy przychodziło mu na myśl, że już wie, czego żądać, ale potem wydało mu się to jednak za małem i za nikłem.
Ale oto pomyślał sobie, jak to teraz jest dobrze jego żonie. Siedzi sobie w domu w chłodnej izbie i rozkoszuje się chłodem.
To go rozgniewało i sam nie wiedząc, jak i kiedy, zawołał:
— Chciałbym, ażeby ona siedziała w domu na siodle i zejść z niego nie mogła, nie żebym ja miał je dźwigać na plecach.
Zaledwie wymówił ostatnie słowa, siodło znikło mu z pleców i spostrzegł, że jego drugie życzenie spełnione zostało.
Zrobiło mu się dopiero teraz strasznie gorąco, zaczął biedz i chciał w domu zasiąść samotnie w swojej izdebce i gruntownie obmyśleć trzecie życzenie.
Gdy jednak drzwi otworzył, patrzy, a żona jego siedzi na środku, na siodle, a że zejść nie może, krzyczy więc i wyrzeka.
Rzekł więc do niej:
— Uspokój się, dostarczę ci wszelkich bogactw tego świata, ale siedź tylko.
— Co mi po wszystkich bogactwach, — odparła żona, — kiedy siedzę na siodle. Chciałeś, żebym na niem siedziała, no to teraz zechciej, ażebym z niego zsiadła.
I rad nie rad, musiał wygłosić trzecie życzenie, ażeby żona została uwolnioną z siodła, co się też niezwłocznie stało.
I tak chciwy bogacz nic nie skorzystał, a stracił konia, zirytował się i zmęczył.
A ubodzy żyli sobie szczęśliwie i spokojnie w miernym bycie, aż do końca dni swoich.
Był raz pewien biedak, który miał ładną córkę.
Zdarzyło mu się mówić z królem, więc chcąc się pokazać, jaki to on wielki, rzecze do króla:
— Ja mam córkę, która umie prząść złoto ze słomy.
— A król mu na to:
— O, to sztuka, która mi się bardzo podoba. Jeżeli twoja córka jest tak zręczną, jak mówisz, to przyprowadź ją jutro do mego pałacu, a wystawię ją na próbę.
Gdy dziewczyna przyszła, król zaprowadził ją do izby pełnej słomy, dał jej kądziel, motowidło i rzekł:
— Weź się do roboty, a jeżeli przez całą noc do jutrzejszego rana nie uprzędziesz złota z tej słomy, to musisz umrzeć!
Co powiedziawszy, zamknął komórkę własnoręcznie, ona zaś pozostała sama.
Siedzi biedna córka ambitnego ojca i nie wie, jak ma życie ocalić. Bo nie miała przecie najmniejszego pojęcia, jak się robi złoto ze słomy. Jej niepokój stawał się co raz większy, aż nakoniec zaczęła płakać. Na to drzwi się otworzyły znienacka i wszedł mały człeczynka ze słowami:
— Dobry wieczór panieneczce, o cóż to panienka tak płacze?
— Ach! — odparło dziewczę, — mam uprząść złoto ze słomy, a ja tego nie umiem.
Na to rzekł człowieczek:
— Co mi dasz, jeżeli cię wyręczę w robocie?
— Dam ci swoją wstążeczkę ze szyi, — odrzekła.
Karzeł wziął wstążeczkę, zasiadł przy kądzieli, trzy razy pociągnął — szur, szur, szur, i motowidło było pełne. Założył je powtórnie — szur, szur, szur, i znów je napełnił. Trwało to aż do rana, dopóki nie uprządł całej słomy i nie narobił stosu nici złotych.
Już o wschodzie słońca wszedł król, a gdy spostrzegł złoto, dziwił się i ucieszył, ale jego pożądliwość stała się tem większa. Kazał dziewczęciu przenieść się do innego pokoju, pełnego słomy, której było jeszcze więcej, i kazał jej tę słomę uprząść przez jedną noc pod groźbą utraty życia.
Dziewczyna nie mogła sobie zaradzić i płakała. I znowu drzwi się otworzyły, a do pokoju wszedł mały człowieczek i rzecze:
— Co mi dasz, jeżeli ci tę słomę w złoto zamienię?
— Dam ci pierścionek z palca, — odparło dziewczę.
Człowieczek wziął pierścień, zaczął znowu prząść i do rana uprządł cały zapas słomy na błyszczące złoto. Król ucieszył się bardzo na widok takiego stosu nici złotych; ale wciąż jeszcze nienasycony, kazał córce, ambitnego ojca, przenieść się do innej komnaty, o wiele większej, a pełnej słomy, którą polecił jej uprząść w ciągu jednej nocy.
— Jeżeli ci się to uda, — rzecze odchodząc, — to się z tobą ożenię!
Bo chociaż to córka pospolitego trutnia, — pomyślał sobie — to jednak bogatszej panny nie znajdę na całym świecie.
Gdy dziewczę zostało same, przyszedł karzeł po raz trzeci i rzecze:
— Co mi dasz, jeżeli ci jeszcze i tym razem uprzędę złoto ze słomy?
— Nie mam nic więcej do dania, — odparło dziewczę.
Przyrzeknij że mi, iż gdy zostaniesz królową, to oddasz mi pierwsze swoje dziecko!
„Kto wie, kiedy to tam będzie!“ — pomyślała sobie dziewczyna, bo zresztą jakże mogła sobie pomódz inaczej w takiej niedoli! Więc obiecała karlikowi to, czego żądał, on zaś jeszcze raz uprządł złoto ze słomy.
A gdy nazajutrz król przyszedł i zastał wszystko według życzenia, wyprawił wesele i córka ubogiego człowieka stała się królową.
Ale po upływie roku, powiła śliczne dziecko, gdy wtem, mały człowieczek znienacka zjawił się przed nią i mówi:
— No, daj że mi to, coś mi obiecała.
Królowa przestraszyła się i ofiarowywała karłowi wszystkie skarby państwa, byle jej dziecko zostawił, ale on rzekł:
— Nie!, istota żyjąca jest mi o wiele droższą od wszystkich skarbów świata.
Na to królowa zaczęła tak strasznie wyrzekać i jęczeć, że karzeł zlitował się nad nią.
— Zostawiam ci trzy dni czasu, — rzekł do niej. — Jeżeli po upływie tego terminu powiesz mi, jak mam na imię, to zostawię ci dziecko.
I otóż zaczęła królowa namyślać się przez całą noc i przypominała sobie wszystkie imiona, jakie tylko słyszała kiedykolwiek. Rozesłała przytem ludzi po całym kraju, ażeby się przepytywali, gdzie i jakie imiona jeszcze być mogą.
Gdy na drugi dzień przyszedł karzeł, zaczęła wymawiać: Kacper, Melchjer, Baltazar i tak wszystkie znane sobie imiona po kolei. Ale przy każdem mały człowieczek kręcił głową i mówił:
— Nie, to nie moje imię!
Na drugi dzień królowa kazała rozpytywać się w sąsiedztwie, jakie imiona miewają mężczyźni i wyrecytowała karłowi cały szereg dziwnych, cudacznych przezwisk:
— Może się nazywasz Zebronóg? A może Baranimózg? A może Zimnożab?
Ale na wszystko karzeł wzruszał tylko ramionami.
Trzeciego dnia wrócił posłaniec i opowiedział co następuje:
— Nowych imion nie mogłem wyszukać, ale gdy wszedłem na jedną wysoką górę pod lasem, gdzie lis i zając mówią sobie „Dobranoc“, spostrzegłem tam mały domek, a przed tym domkiem palił się ogień, a dokoła ognia skakał okrutnie śmieszny człeczyna, podnosił jedną nogę i zawołał:
„Dzisiaj piekę, jutro ważę,
A pojutrze sobie każę
Oddać dziecko od królowej.
Niechaj się aby nikt nie dowie,
Że się Rupiec-Kopeć zowię!“
Można sobie wyobrazić, jak się królowa ucieszyła, poznawszy przezwiska karła, a gdy ten przyszedł i rzekł:
— No, królowo, jakież mam imię? — odrzekła:
— Czy zwiesz się pies?
— Nie!
— Czy zwiesz się bies?
— Nie!
— To się „Rupiec-Kopeć“ zwiesz!
— Ach, to ci chyba sam djabeł powiedział! — ryknął karzeł i uderzył prawą nogą w ziemię tak mocno, że aż się zapadła.
Wtedy ze złości porwał lewą nogę obiema rękoma i sam ją sobie strzaskał na dwoje.
Był raz ubogi chłop nazwiskiem Rak, który, odstawiwszy do miasta furę drzewa na dwóch swoich osłach, sprzedał ją za dwa talary pewnemu doktorowi. Po wypłaceniu mu pieniędzy, doktór zasiadł właśnie do stołu. Zobaczył chłop, jak on sobie ładnie jadł i pił, i aż mu się serce ścisnęło na myśl, dla czego by on także nie mógł być doktorem? To też zatrzymał się jeszcze przez chwilę i w końcu spytał się, czy nie mógł by być także doktorem?
— O, mógłbyś, — odrzecze doktór.
— To stać się może bardzo prędko, — rzekł doktór.
— I cóż mam na to robić? — Zapytał chłop.
— Naprzód kup sobie abecadło takie, co to ma kogutka w środku; potem wóz swój i dwa osły zamień na pieniądze, za te pieniądze spraw sobie ubranie i wszystko, co dla lekarza jest niezbędne, następnie każ sobie wymalować szyld ze słowami:
„Jestem doktór wszechwiedzący“ i każ to przybić nadedrzwiami.
Chłop wykonał to wszystko jaknajściślej. Gdy już teraz trochę popraktykował ale jeszcze niezbyt wiele, pewnemu bogatemu panu skradziono dużo pieniędzy. Powiedział mu tedy ktoś, że istnieje doktór wszechwiedzący, że mieszka w takiej a takiej wiosce i że niezawodnie musi wiedzieć, co się stało z pieniędzmi.
Okradziony pan kazał zaprządz konie do powozu, pojechał na wieś i zapytał chłopa, czy jest doktorem? tak, to był on!
— No to niech jedzie ze mną i niech odnajdzie skradzione pieniądze.
— Owszem, pojadę! — rzekł na to chłop, — ale i Kasia, żona moja, musi też pojechać ze mną.
Pan zgodził się na to, kazał im obojgu wsiąść do powozu i razem z nimi pojechał.
Gdy przybyli na dwór pański, zastali już stół nakryty, więc chłopa zaproszono do jadła.
— Dobrze, ale i żona Kasia musi jeść także, — odparł i wraz z żoną usiadł do stołu.
Gdy pierwszy służący nadszedł z półmiskiem smacznej strawy, chłop potrącił babę i rzecze:
— Kasiu, to był pierwszy!, a miał na myśli pierwszy półmisek jedzenia.
Ale służący sądził, że chłop chciał przez to powiedzieć, że był to pierwszy złodziej, a że istotnie był złodziejem, przestraszył się i rzekł w kuchni do kolegów:
— Ten doktór wie o wszystkiem, biada nam! Powiedział o mnie, że byłem pierwszym.
Drugi nie chciał wcale iść do jadalni, ale musiał. Gdy tedy wszedł z półmiskiem, znów chłop trąca żonę i mówi:
— Patrz, Kasiu to drugi!
Lokaj również się zatrwożył i o mało nie zemdlał.
Trzeciemu nie lepiej się powiodło. Chłop znowu rzekł:
— Kasiu!, to już trzeci!
Czwarty musiał wnieść przykryty półmisek, a pan ozwał się do doktora, żeby pokazał swoją sztukę i odgadł, co jest na półmisku. A były to raki.
Chłop popatrzył na półmisek, a nie umiejąc sobie poradzić, westchnął:
— O, ja rak nieszczęśliwy!
Usłyszawszy te słowa, pan zawołał:
— Skoro on to odgadł, to on wie także, gdzie są pieniądze.
Ale lokaje mieli okropnego stracha. Skinęli przeto na chłopa, ażeby wyszedł do nich.
Gdy się zbliżył, wszyscy czterej przyznali mu się do kradzieży pieniędzy, dodali również, że chętnie zwrócą skradzioną kwotę, a i jego hojnie wynagrodzą, byle ich tylko nie zdradził, bo to sprawa gardłowa.
Poprowadzili go też do kryjówki, gdzie leżały pieniądze.
Ale piąty lokaj skrobał w piecu i chciał słyszeć, czy też doktór więcej wie jeszcze. Ten zaś siedział, przewracał karty abecadła i szukał kogutka, a ponieważ go znaleźć nie mógł odrazu, rzekł więc:
— Jesteś tu jednak i musisz wyleźć! Ten, co skrobał w piecu, sadził, że chłop miał jego na myśli, odskoczył tedy od pieca i zawołał:
Ten człowiek wie wszystko!
Teraz doktór wszechwiedzący pokazał panu, gdzie leżą pieniądze, ale nic nie mówił, kto ukradł.
Dla tego też otrzymał dużo pieniędzy z obu stron w nagrodę i stał się sławnym człowiekiem.
Pewna uboga wdowa mieszkała w samotnej chatce, a przed tą chatką był ogródek, w którym rosły dwa krzaki róż: jedne róże białe, drugie czerwone.
Wdowa miała dwie córeczki, podobne do obu krzaków róż. Jedna zwała się Białośnieżką, a druga Różanką.
Dziewczątka były tak pobożne i dobre, tak pracowite i roztropne, że chyba drugich takich dzieci nie było na świecie, ale Białośnieżka była łagodniejszą niż Różanka.
Różanka wolała skakać po łąkach i polach, rwała kwiatki i goniła ptaszyny leśne; a Białośnieżka siadywała w domu przy matce, pomagała jej w gospodarstwie, albo czytywała jej książki, gdy nic innego nie było do roboty.
Obie dziewczynki tak bardzo się kochały, że zawsze, idąc razem, trzymały się za rączki, a gdy Białośnieżka mówiła:
— „My się nigdy nie rozstaniemy“, Różanka odpowiadała: „Tem, co ma jedna, musi się i druga podzielić“!
Nieraz biegały same po lesie i zbierały czerwone jagody; żadne zwierzę nie robiło im nic złego, ale przychodziły do nich z całem zaufaniem: zajączek jadł z ich rąk kapustę, sarna skubała trawkę tuż przy nich, jeleń wysoko wyskakiwał obok, ptaki zostawały na gałęziach i wyśpiewywały wszystkie swoje trele. Dziewczęta nie miewały żadnych przygód; jeżeli się zapóźniły w lesie, a noc je zaskoczyła, to kładły się jedna przy drugiej na murawie i zasypiały aż do ranka, a matka wiedziała o tem i nie trwożyła się o nie.
Pewnego razu, gdy nocowały w lesie, a świt różany je zbudził, spostrzegły śliczne dziecko w białej, błyszczącej sukieneczce, siedzące przy ich posłaniu, i spoglądające na nie bardzo życzliwie. Nic nie mówiąc, odeszło potem w głąb lasu, a gdy się obejrzały, zauważyły, że leżą tuż nad głęboką przepaścią, że gdyby były w ciemnościach i stąpiły jeszcze parę kroków, to byłyby w tę przepaść wpadły. A matka im powiedziała, że musiał to być Anioł Stróż, który czuwa nad dobremi dziećmi.
Białośnieżka i Różanka utrzymywały chatkę matki, tak czysto, że było prawdziwą przyjemnością wejść do nich. W lecie, Różanka pilnowała domu i co rano stawiała przy łóżku matki bukiet kwiatków, a w bukiecie było zawsze po jednej róży z każdego krzaka.
W zimie, Białośnieżka rozniecała ogień i stawiała kociołek na blasze, kociołek mosiężny, ale błyszczący jak złoto, tak był ślicznie wyczyszczony.
Wieczorem, gdy mrok zapadł, mówiła matka:
— Idźno, Białośnieżko i zasuń rygle, — a potem siadały przy ogniu, matka wkładała okulary i czytała z wielkiej księgi, a obie dziewczynki, przędząc, słuchały. Obok nich leżało jagniątko na podłodze, a poza niemi, na drążku, siedział biały gołąbek z łebkiem, ukrytym w skrzydełkach.
Pewnego wieczoru, gdy tak spokojnie siedziały sobie, ktoś zastukał do drzwi. Matka rzekła:
— Prędko, Różanko, otwórz, to pewno jakiś wędrowiec, szukający przytułku.
Różanka poszła, odsunęła zasuwę i myślała, że to będzie jakiś ubogi człowiek; ale to nie był człowiek, lecz niedźwiedź, który wsadził we drzwi swą grubą czarną paszczę. Różanka krzyknęła głośno, odskoczyła, jagniątko zabeczało, gołąbek zatrząsł się, a Białośnieżka schowała się za łóżko matki.
Ale niedźwiedź spokojnie rzekł:
— Nie bójcie się, nic wam złego nie zrobię; jestem zmarznięty i chciałbym się trochę ogrzać u was.
— Biedny niedźwiedziu, — rzekła matka, — połóż się przy ogniu, tylko uważaj, żeby ci się futro nie zapaliło. Poczem zawołała:
— Białośnieżko, Różanko, pójdźcie do mnie, niedźwiedź nic wam złego nie zrobi, dziecinki, on mówi uczciwie.
Obie więc podeszły, a stopniowo przybliżyło się i jagniątko i gołąbek, i nikt się nie bał niedźwiedzia.
On zaś rzecze:
— Dzieci, otrząśnijcie mi trochę śniegu z futra.
Dziewczątka przyniosły miotłę i oczyściły niedźwiedzia futro ze śniegu, on zaś rozłożył się przed ogniem i mruczał bardzo zadowolony. Niebawem, znajomość z niemiłym gościem stała się zażyłą, dzieci głaskały go po futrze rękoma, opierały nogi na jego plecach, obracały nim tam i napowrót, albo brały pręt, biły go, a gdy mruczał, śmiały się. Niedźwiedziowi wszystko to się podobało, tylko, gdy mu dokuczały za bardzo, wołał:
— Darujcie mi życie, dzieciaki!
„Niechaj każda z was pamięta,
Że zabija konkurenta.“
Gdy przyszedł czas na spoczynek, matka rzekła do niedźwiedzia:
— Zostań sobie w imię Boże przy piecu, to cię ochroni od zimna i zamieci śnieżnej.
Ledwie dzień zaczął świtać, dzieci wypuściły go na dwór, on zaś powlókł się po śniegu do lasu.
Odtąd niedźwiedź przychodził do nich co wieczór o tej samej porze, kładł się przed piecem i pozwalał dzieciom bawić się ze sobą, ile tylko zachciały, a one tak się z nim oswoiły, że nawet nie zamykały drzwi na zasuwę, dopóki się nie zjawił.
Gdy nadeszła wiosna i wszystko się zazieleniło, rzekł niedźwiedź pewnego ranka do Białośnieżki:
— No, teraz muszę odejść i nie pokażę się u was przez całe lato.
— Dokąd że pójdziesz, kochany niedźwiedziu? — spytała Białośnieżka.
— Pójdę do lasu, bo muszę strzedz swoich skarbów przed złym karłem; w zimie, gdy ziemia jest zmarzniętą, karły siedzą pod ziemią i nie mogą wydobyć się na wierzch, ale teraz, gdy słońce ziemię rozgrzało, krasnoludki wychodzą na wierzch, szukają i kradną; a co wpadnie im w ręce i do ich kryjówek, to nie wraca już łatwo na światło dzienne.
Białośnieżce bardzo było żal niedźwiedzia, ale odryglowała drzwi, a gdy niedźwiedź wchodził, zaczepił się futrem o hak, rozdarł sobie kawałek skóry, a Białośnieżce wydało się, że z poza niej błysnęło coś złotego; pewna jednak tego nie była. Niedźwiedź szybko wybiegł i wkrótce znikł za drzwiami.
Po niejakimś czasie matka posłała dzieci do lasu po chróst. Natknęły się one tam na wielkie drzewo, które leżało na ziemi, a przy jego pniu coś skakało po trawie tam i napowrót.
Ale nie mogły odróżnić, co to było takiego. Gdy podeszły bliżej, zobaczyły karła o starej pomarszczonej twarzy, z białą parołokciowej długości brodą. Koniec brody dostał się pod drzewo, a karzeł skakał jak piesek na linie i nie umiał sobie poradzić. Zmierzył dziewczynki swemi czerwonemi, płonącemi oczyma i krzyknął:
— No i czego stoicie? Nie możecie się zbliżyć i pomódz mi?
— A cóż ci się stało, mały człowieczku? spytała Różanka.
— Głupia, ciekawa gęś! — odparł karzeł.
— Chciałem sobie urąbać drzewo na ogień do kuchni. Rozszczepiłem już szczęśliwie kawał pnia, ale gdy wbiłem klin, ażeby go rozłupić do reszty, ten okazał się za gładki i bestja wyskoczył tak nagle, że drzewo się przekręciło i przygniotło mi koniec mojej pięknej brody; teraz i wyciągnąć jej nie mogę. Broda siedzi pod drzewem, a ja jestem jak przykuty. A głupie blade gęby śmieją się z tego, pfuj, wstrętne dziewuchy!
Dzieci przypadły do drzewa i chciały je poruszyć dla wydobycia brody, ale nie dały rady.
— Pójdę i ludzi sprowadzę na pomoc! rzekła Różanka.
— Warjatka, barania głowa! — burknął karzeł.
— Ona mi chce jeszcze ludzi sprowadzić; was dwie i to dla mnie za wiele! Nic wam mądrzejszego do głowy nie przyjdzie?
— Nie bądźże tylko taki niecierpliwy, rzekła Białośnieżka: — ja już coś poradzę.
Wyjęła maleńkie nożyczki z kieszeni i odcięła koniec brody.
Jak tylko karzeł uczuł, że jest wolny, schwycił za worek, leżący pomiędzy korzeniami drzewa, a napełniony złotem i pomruknął do siebie:
— Paskudny dzieciak! Obciąć dziś taką wspaniałą brodę! Niech wam kukułka zapłaci!
Z temi słowy, zarzucił worek na plecy i odszedł, ani się obejrzawszy nawet na dzieci.
Zdarzyło się tak, że wkrótce potem matka posłała obie dziewczynki do miasta po nici, igły, sznury i tasiemki. Droga prowadziła przez pustkowie, na którem tu i owdzie wznosiły się potężne głazy skalne. Dziewczynki spostrzegły w powietrzu wielkiego ptaka, który wolno krążył nad niemi, opuszczając się coraz niżej, aż nareszcie spadł nieopodal przy jednym z głazów. Bezpośrednio potem usłyszały przenikliwy i przejmujący krzyk. Biegną w tę stronę i widzą ze zgrozą, że orzeł wpadł na znanego im karła i chce go porwać.
Poczciwe dzieci uchwyciły się karła i dopóty broniły go od napaści ptaka, aż ten w końcu puścił swoją ofiarę.
Gdy karzeł ochłonął z przestrachu, krzyknął swoim cienkim głosikiem:
— Nie mogłyście się delikatniej obejść ze mną? Takeście mi podarły mój cienki kaftan, że jest teraz pełen dziur i strzępów! Paskudne, niezdarne dziewczyny!
Co rzekłszy, podniósł worek z klejnotami, leżący opodal, i poszedł pomiędzy skałami do swojej jaskini.
Dziewczątka były już przyzwyczajone do jego niewdzięczności, więc poszły w dalszą drogę i załatwiły swoje sprawunki w mieście.
Gdy za powrotem znowu znalazły się na pustkowiu, zaskoczyły znienacka karła, który na pewnym placyku wypróżniał swój worek klejnotów i nie przypuszczał, że ktoś będzie jeszcze tędy przechodził o tak spóźnionej porze. Zachodzące słońce oświetlało kamienie, które połyskiwały świetnie różnemi kolorami i dzieci olśnione, stanęły i wpatrywały się w nie z zachwytem.
— Czegóż tak sterczycie jak mumje? — zawołał karzeł, a jego zmarszczona twarz aż pożółkła z gniewu.
Chciał jeszcze dłużej wymyślać, gdy nagle z lasu wyszedł czarny niedźwiedź. Karzeł zerwał się z przestrachu, ale nie mógł już uciec, bo niedźwiedź, zagrodził mu drogę. Wtedy zawołał z trwogą:
— Najdroższy panie niedźwiedziu, miej litość nademną! Oddam ci wszystkie swoje skarby, najpiękniejsze klejnoty, które tu oto leżą. Daruj mi życie! I co ci zależy na mnie, chudym, nędznym człowieku? Ani na jeden ząb ci nie starczę; ale oto spojrzyj na te dwie tłuściochy; tych zakosztuj, to są smaczne kęski, lepsze od młodych sarenek; spożyj je sobie w imię Boże!
Ale niedźwiedź nie dbał o jego słowa, zamachnął się tęgo łapą, raz tylko uderzył nią po głowie karła i krasnoludek runął bez życia.
Dziewczynki odskoczyły, ale niedźwiedź zawołał na nie po imieniu.
— Białośnieżko, Różanko! nie bójcie się, zaczekajcie, pójdę z wami!
Po tym głosie poznały go i stanęły, a gdy niedźwiedź znalazł się przy nich, opadła nagle skóra niedźwiedzia i stanął przed niemi w postaci pięknego mężczyzny, mającego na sobie wspaniały strój złocisty.
— Jestem synem królewskim, — rzekł do nich i zostałem zaczarowany w dzikiego niedźwiedzia przez tego krasnoludka, który mi ukradł moje skarby. Teraz z jego śmiercią nie mam potrzeby włóczyć się po lesie, gdyż zwolniłem się z zaklęcia, on zaś otrzymał zasłużoną karę.
Białośnieżka wyszła za mąż za królewicza, a z Różanką jego brat się ożenił. Wielkie skarby, nagromadzone przez karła w jego jaskini, zostały podzielone na dwie równe części pomiędzy obie pary nowożeńców. Stara matka żyła jeszcze długie lata spokojnie i szczęśliwie przy swoich dzieciach.
Ale dwa krzaki różane wzięła z sobą i posadziła je przed swojem oknem, gdzie potem corocznie rozkwitały śliczne róże białe i czerwone.
Pewna kobieta miała trzy córki, najstarszą nazwano Jednooczką, bo miała tylko jedno oko pośrodku czoła, średnia była Dwuoczka, bo pod względem oczu nie różniła się od innych ludzi, najmłodszą zaś zwano Trzyoczką, bo pomiędzy parą oczu miała jeszcze trzecie oko na czole.
I dla tego właśnie, że Dwuoczka nie różniła się od innych ludzi, matka i obie siostry nie mogły jej znieść. Poniewierały nią, dawały jej najgorszą odzież, głodziły, karmiąc ją ledwie resztkami własnego posiłku i dokuczały jej wogóle, jak tylko mogły.
Miały one kozę, z którą Dwuoczka musiała chodzić na trawę co rano o głodzie, tak mało jej siostry jeść dawały. I oto pewnego razu, siadła sobie nad rowem i płacze tak rzewnie, że dwie strugi spływają jej z oczu. Nagle staje przed nią jakaś kobieta.
— Co ci Dwuoczko, czego płaczesz? — zapytała.
— Jakże nie mam płakać? Dlatego, że mam parę oczu, jak inni ludzie, siostry mszczą się na mnie, głodzą, zadają mi najcięższą robotę, w najgorsze suknie mnie ubierają, a dziś nie dały mi nic prawie do jedzenia, i aż omdlewam z głodu.
A na to mądra kobieta rzecze:
— Nie płacz, Dwuoczko, dam ci radę, ażebyś nigdy głodną nie była. Ile razy jeść ci się zechce, powiedz do swojej kozy:
— „Kózko, pójdź! — Głód mój skróć!“ — to zaraz stanie przed tobą czysto nakryty stół, a na nim znajdziesz tyle smacznego posiłku, że możesz najeść się do syta. Gdy się najesz, powiedz tylko:
— „Kózko, już! — Stolik złóż!“ — a stolik zniknie ci zaraz z oczu.
Co powiedziawszy, mądra kobieta odeszła.
Chcąc się przekonać, czy to prawda, Dwuoczka, że właśnie była bardzo głodna, rzekła do swojej kozy:
— „Kózko, pójdź! — Głód mi skróć!“.
I w tej chwili widzi przed sobą stolik nakryty białym obrusem, na nim talerz, nóż, widelec, srebrna łyżka, a przed talerzem obfita i smaczna strawa. Dwuoczka odmówiła krótką modlitwę i zabrała się do jedzenia. Najadłszy się, idąc za radą mądrej kobiety, rzecze do kózki:
— „Kózko, już! — Stolik złóż!“ — i wszystko w moment znikło.
— „O, to mi się podoba!“ — pomyślała sobie wesoło dziewczyna.
Wieczorem, wróciwszy do domu, zastała malutką miskę z lichą strawą, pozostawioną jej przez siostry, ale nie dotknęła jej nawet. Nazajutrz poszła z kozą, również wzgardziwszy strawą domową. Z początku nie zwrócono na to uwagi, ale gdy się to powtarzało coraz częściej, siostry zaczęły podejrzywać Dwuoczkę, że musi gdzieś dostawać posiłek bo, przecież wyżyć by inaczej nie mogła. I uradziły, że nazajutrz pójdzie z nią na łąkę Jednooczka, ażeby wyśledzić, czem się też ona karmi i kto jej pomaga.
Tak się też stało. Zaledwie Dwuoczka wybrała się z kózką w drogę, zbliża się do niej Jednooczka i rzecze:
— Pójdę ja dziś z tobą, bo chcę się przekonać, czy koza dobrze jest pasiona i czy ma dosyć paszy.
Dwuoczka odrazu domyśliła się, że tu o nią chodzi a nie o kozę, wprowadziła więc siostrę w wysoką trawę i rzecze:
— Siądźmy tu, Jednooczko, to ci coś zaśpiewam.
Jednooczka usiadła tem chętniej, że i długa droga i ciepłe słońce już ją zmęczyły, a Dwuoczka śpiewała:
„Piękna trawko, powiedz mi, Czy już jednooczka śpi?“ —
I oto Jednooczka zmrużyła swoje oko jedyne i zasnęła. Co widząc, Dwuoczka rzecze co prędzej do kózki:
— „Kózko, pójdź! — Głód mi skróć.
Na to zjawił się stolik z posiłkiem, dziewczę podjadło obficie i rzecze:
— „Kózko, już, Stolik złóż!“
W jednej chwili wszystko znikło bez śladu. Wtedy Dwuoczka obudziła siostrę i rzecze:
— Jednooczko, miałaś pilnować kozy, a zasnęłaś. Gdyby nie ja, to koza mogłaby latać po całym świecie. Pójdź, wracajmy do domu.
Poszły do domu, gdzie Dwuoczka znów zostawiła strawę nietkniętą. Postanowiono tedy, że na drugi dzień, pójdzie z nią Trzyoczka paść kozę. I tak się stało. Dwuoczka wprowadziła siostrę w trawę i zaczęła śpiewać, gdy już usiadły:
„Piękna trawko, powiedz mi, czy te już...“ Miała zaśpiewać: Trzyoczka śpi, ale pomyliła się i zaśpiewała:
„Piękna trawko, powiedz mi, czy też już Dwuoczka śpi?“
Skutkiem tej pomyłki, Trzyoczce zamknęła się para bocznych oczu, ale środkowe zostało otwarte, czego Dwuoczka nie spostrzegła. Tem jednem okiem otwartem, siostra, podpatrzyła cały jej manewr z kózką i za powrotem do domu, opowiedziała wszystko matce. Matka zgniewała się okrutnie i nie wiele myśląc, poderznęła gardło biednej kózce, która padła bez życia.
Dla Dwuoczki nastały znowu ciężkie chwile, tem bardziej, że i siostry i matka mściły się na niej za stratę kozy. Ale razu pewnego, gdy głodna i sponiewierana siadła nad drogą, zalewając się łzami, staje przed nią owa mądra kobieta i pyta:
— Czego płaczesz Dwuoczko?
— Jakże nie mam płakać, — odpowie dziewczę, — kiedy matka zarznęła kozę, która mnie zawsze na wezwanie karmiła i teraz znowu muszę głód znosić i poniewierkę.
— Nie martw się, Dwuoczko, dam ci dobrą radę, — odrzekła mądra kobieta. Poproś sióstr, ażeby z zabitej kozy dały ci same wnętrzności, nic więcej! Gdy je otrzymasz, zakop je w ziemi przed samym progiem mieszkania waszego, a to ci szczęście przyniesie.
Mądra kobieta zamilkła a Dwuoczka idzie do domu i prosi siostry:
— Kochane siostrzyczki, dajcie mi choć część naszej kozy, dajcie mi choćby same jelita, same wnętrzności, ja się i tem zadowolę.
Siostry roześmiały się i rzekły:
— Jeśli o wnętrzności chodzi, to weź je sobie!
Dwuoczka zabrała wnętrzności kozy i wieczorem z całą ostrożnością, nie spostrzeżona przez nikogo, zakopała je w ziemi przed progiem mieszkania.
Nazajutrz, gdy wszyscy wstali, patrzą, a przed domem stoi prześliczne, rozłożyste drzewo o srebrnych liściach i złotych jabłkach. Tak pięknego drzewa nikt chyba nie miał na całym świecie! Ale ani matka, ani siostry Dwuoczki, nie wiedziały, skąd się to drzewo wzięło, ona jedna tylko była pewna, że to stało się skutkiem zakopania przez nią w ziemi wnętrzności kozy.
I rzecze matka do Jednookiej:
— Wleź no, moje dziecko, na drzewo i narwij nam tych złotych jabłek.—
Jednooka spełniła rozkaz matki z wielką ochotą, gdy jednak dotknęła się którego jabłka, ono wraz z gałęzią cofało się w górę. Próbowała je pochwycić na rozmaite sposoby, ale nadaremnie. Nawet żadnej gałązki ułamać nie zdołała.
— Ach, trudno jej z tem jednem okiem! — rzekła matka. Wejdź że ty, Trzyoczko, to narwiesz nam tego dobrego cały fartuszek.
Wlazła Trzyoczka na drzewo, ale i z nią powtórzyło się toż samo. Ani jedno jabłuszko, ani jedna gałązka nie dały się ująć i dziewczyna po wielkich trudach, śladem siostry Jednookiej, zleźć musiała zawstydzona na ziemię.
W końcu sama stara wlazła na drzewo, ale i ona chwytała jabłka i gałęzie w ten sposób, że zawsze trafiała w próżnię.
Co widząc, Dwuoczka rzecze:
— Wejdę i ja także, może będę szczęśliwszą od was.
Siostry zaczęły wprawdzie urągać jej parze oczu, ale Dwuoczka szybko wdrapała się na drzewo, a złote jabłuszka wcale nie cofały się przed nią, owszem nazrywała ich pełen fartuszek.
Matka wzięła je od niej, ale zamiast podziękować, i ona i siostry jeszcze bardziej zaczęły dokuczać dziewczynie, że udało się jej to zrobić, czego one dokonać nie mogły.
Gdy pewnego razu stały wszystkie przed domem pod drzewem, nadjechał jakiś młody rycerz.
— Dwuoczko, jesteś tak brudna i obdarta, że schowaj się czemprędzej, bobyśmy się musiały wstydzić za ciebie.
Co mówiąc, narzuciły na nią pustą beczkę, która właśnie stała pod drzewem, a trochę zerwanych jabłek cisnęły także za nią.
Gdy się rycerz przybliżył, okazało się, że był to bardzo piękny mężczyzna, który jął się przyglądać drzewu o srebrnych liściach i złotych owocach z wielkim podziwem i zapytał:
— Do kogo należy to piękne drzewo? ktoby mi dał jedną gałązkę z tego drzewa, temu dam w zamian to, czego sam zechce.
Na to oświadczyły siostry Jednooczka i Trzyoczka, że drzewo jest ich własnością i że chętnie ofiarują mu jedną gałązkę.
Daremnie jednak obie, wśród nadzwyczajnych wysiłków, starały się ułamać gałązkę lub zerwać jabłko z drzewa.
Rycerz więc rzecze:
— Rzecz dziwna, drzewo należy do was, a wy nie macie nad niem żadnej władzy?
Zaledwie powiedział te słowa, Dwuoczka wyrzuciła z beczki parę jabłuszek, które zatoczyły się do stóp rycerza. Bo Dwuoczka rozgniewała się, że siostry podały jej drzewo za swoją własność.
Rycerz, spostrzegłszy jabłka, zdziwiony pyta, skąd się wzięły? Jednooczka z Trzyoczką odparły na to, iż mają jeszcze jedną siostrę, ale nie mogą jej pokazać, bo ma tylko parę oczu, jak inni ludzie. Ale rycerz zażądał koniecznie, ażeby mu ją pokazano i zawołał:
— Dwuoczko, pokaż się!
I Dwuoczka natychmiast wylazła z beczki. Rycerza olśniła jej nadzwyczajna piękność i rzekł:
— Dwuoczko, ty niezawodnie będziesz mogła udzielić jedną gałązkę z tego drzewa?
— O tak! — odparła. — Chętnie to uczynię, gdyż drzewo jest moją własnością.
Co powiedziawszy, wlazła na drzewo, złamała gałązkę, pełną srebrnych liści i złotych jabłek, i podała ją rycerzowi.
— Cóż ja ci mam dać za to? — zapytał rycerz.
— Ach, — odparła Dwuoczka, — głód i pragnienie mi dokucza, smutek i nędza mnie dręczą od świtu do późnej nocy, i gdybyś mnie wziął z sobą, i ztąd uwolnił, byłabym szczęśliwa!
Na to rycerz posadził ją na swoim koniu, zawiózł do siebie, tam dał jej piękne szaty, napoił, nakarmił, rozweselił, a że mu się ogromnie podobała, zaręczył się z nią i wkrótce potem wyprawił huczne wesele.
Gdy Dwuoczkę zabrał rycerz z sobą, obie siostry o mało się nie pochorowały z zazdrości, ale pocieszała je myśl, że mają przecież cudne drzewo, a chociaż nie mogą zrywać z niego owoców, to jednak każdy będzie przed niem stawał i sławę ich rozgłaszał po świecie.
— „Kto wie, gdzie dla nas pszenica kwitnie?“ — mówiły sobie na pociechę.
Ale nazajutrz drzewo znikło, a z niem zniknęły nadzieje! A gdy Dwuoczka wyjrzała przez okno swego pokoju, spostrzegła, ku wielkiej radości, że drzewo podążyło jej śladem i tuż przed jej oknem stoi.
Dwuoczka przez długie lata była szczęśliwą. Pewnego razu przyszły do niej dwie ubogie kobiety, z prośbą o wsparcie. Dwuoczka przyjrzała im się z uwagą i poznała obie siostry: Jednooczkę i Trzyoczkę, które tak zbiedniały, że musiały chodzić od domu do domu i żebrać o jałmużnę.
Ale Dwuoczka przyjęła je z radością, wyświadczyła im dużo dobrego i tak dbała o nie, że z całego serca żałować poczęły, że tak źle obchodziły się z nią za młodu.
Bardzo już dawno temu, żyła pewna stara królowa. Była ona wdową i miała prześliczną córkę, zaręczoną z pewnym obcym królewiczem. Gdy przyszedł czas zaślubin i królewna miała odjechać na obczyznę, matka spakowała dla niej mnóstwo cennych rzeczy i naczyń, i dała jej pannę do towarzystwa. Oprócz tego, królewna, otrzymała dwa konie, jednego dla siebie, drugiego dla towarzyszki. Koń królewny, zwał się Falada i umiał gadać. W chwili rozstania, królowa zacięła się w palec i spuściwszy trzy krople krwi na białą chusteczkę, wręczyła ją córce, mówiąc:
— Drogie dziecko, schowaj dobrze te trzy krople, bo one mogą ci się kiedy bardzo przydać.
Córka królowej włożyła chusteczkę do kieszeni, serdecznie pożegnała się z matką, wsiadła na konia i odjechała do swego narzeczonego. W godzinę potem uczuła wielkie pragnienie i poleciła towarzyszce przynieść sobie w złotym kubku wody ze źródła. Ale towarzyszka rzekła:
— Idź sobie sama po wodę, ja nie jestem twoją służącą.
Córka królowej zawstydziła się, zeszła z konia, a że jej towarzyszka nie oddała złotego kubka, pochyliła się przeto nad źródłem i piła.
Przytem westchnęła:
— Ach Boże!
Trzy krople odpowiedziały:
— Gdyby twoja matka wiedziała o tem, to serce by jej pękło.
Podczas picia, chusteczka z temi trzema kroplami krwi wypadła jej z kieszeni do wody i popłynęła. Ona zaś tego nie spostrzegła. Ale spostrzegła to jej towarzyszka i ucieszyła się. Królewna po zgubieniu owych trzech kropel, stała się słabą i bezwładną a towarzyszka mogła nad nią przewodzić.
— Oddaj mi natychmiast swego konia i swoje szaty, — rzekła groźnie do córki królewskiej, — a potem wsiądziesz na moją szkapę i włożysz moje liche odzienie. Ja chcę raz być królewną, której ty, posługiwać będziesz. Jeżeli jednak powiesz komukolwiek o tem, to cię zabiję.
Z temi słowy, towarzyszka wsiadła na Faladę, a królewna na lichego konia i tak pojechały dalej, aż nareszcie przybyły do pałacu narzeczonego.
Z ich przybyciem nastała wielka radość. Syn królewski wybiegł na ich spotkanie, pomógł towarzyszce, którą uważał za swoją narzeczoną zejść z konia i poprowadził ją do pałacu, podczas gdy prawdziwa królewna została na dziedzińcu z płaczem. Widział to stary król z okna, a gdy spostrzegł płaczącą dziewczynę i zauważył jak była piękną, delikatną i wykwintną, zapytał narzeczoną, co to za pannę ma przy sobie.
— Zabrałam ją po drodze — odrzekła fałszywa królewna, — i przyjęłam ją za służącą. Dajcie jej, co do roboty, ona płacze tylko dlatego, że się nudzi oddawna.
Na to król odparł:
— Mam ja małego chłopca, który się zowie Kurtek i pasie gęsi; niech mu ona pomaga.
Towarzyszka zgodziła się na to, ale bała się Falady, która wszystkiego była świadkiem i umiała gadać, aby jej nie zdradziła. Więc też rzekła do syna króla:
— Koń, na którym jechałam, strasznie mnie zirytował, zrób że mi tę satysfakcję i każ mu łeb uciąć.
Książę zastosował się do tej prośby, wezwał do siebie parobka, który poderznął koniowi szyję, a łeb wsadził na miejskiej bramie.
Wielka miejska brama, na której tkwiła głowa Falady, była tą właśnie, przez którą Kurtek wychodził i wracał ze swojemi gęsiami. Jak tylko królewna spostrzegła głowę swojej klaczy, zawołała:
— „Tobą Falado, bramę, dziś stroją?“
A klacz na to rzecze:
— „A cóż się stało z królewną moją?“
Gdyby twa matka o tem wiedziała,
To by się pewno na śmierć spłakała.
Królewna spuściła głowę, wyszła za bramę i pomagała zaganiać gęsi w pole. A w polu usiadła, rozplotła swoje włosy, które były jak złote i tak pięknie błyszczały, że Kurtek chciał kilka z nich wyrwać. A na to ona:
„Biada wietrze południowy.
Zdejm kapelusz z Kurtka głowy,
Niechaj za nim chłopiec goni
Aż dopóty wśród tych błoni,
Póki włosów ja nie splotę
W warkoczyki piękne, złote“.
I wiatr zerwał Kurtkowi kapelusz z głowy, a malec pogonił za nim. Przez ten czas gęsiarka wyczesała sobie włosy, zaplotła warkocze złote, a chłopiec za powrotem nie mógł już wyrwać żadnego włoska. To go zgniewało i nie rozmawiał z nią nawet wtedy, gdy pod wieczór wrócili do domu.
Zdarzało się to dwa dni zrzędu. Gdy jednak nadszedł wieczór, dnia trzeciego, Kurtek udał się do starego króla i rzekł:
— Ja z tą dziewczyną nie chcę pasać gęsi.
— Dlaczego? zapytał król.
— Ach ona mnie gniewa przez cały dzień. Jeżeli mijamy posępną bramę, to ona rozmawia z końskim łbem, zawieszonym przez parobka w bramie, a gdy jesteśmy na łące, to przywołuje wiatr, ażeby mi kapelusz zerwał z głowy. Gdy wiatr mi go zerwie, a ja za nim pogonię, to ona się wtedy czesze i zaplata sobie złote warkocze.
Wszystko to wydało się wielce dziwnem królowi i dlatego wezwał do siebie pastuszkę gęsi jeszcze przed nadejściem nocy i zapytał ją, czy to prawda, co mu opowiedział Kurtek i co to wszystko ma znaczyć. Na to gęsiarka odparła:
— Jest to prawda, ale co to znaczy, tego nie mogę nikomu powiedzieć, bo naraziło by mnie na utratę życia.
A król rzecze:
— Jeżeli nie możesz nikomu powiedzieć, poskarż że się żelaznemu piecowi.
Z temi słowy odszedł, a ona przystąpiła do pieca i opowiedziała mu całą historję.
Ale król, który zatrzymał się we drzwiach za piecem, podsłuchał wszystko, kazał natychmiast przynieść szatę królewską, a gdy pastuszka gęsi włożyła ją na siebie, wszyscy byli zachwyceni jej nadzwyczajną urodą.
Teraz król wezwał swego syna i oznajmił mu, że posiada fałszywą narzeczoną. Królewicz uradował się serdecznie, spostrzegłszy królewnę w całym blasku jej piękności i cnoty, i zaraz wyprawiono wielką ucztę.
Na honorowem miejscu zasiadł narzeczony, po jednej stronie miał królewnę, a po drugiej jej towarzyszkę. Ale towarzyszka była zaślepiona i nie poznała córki starej królowej w jej stroju.
Gdy już się najedli i napili do syta i byli w dobrych humorach, stary król rzekł:
— Na co zasłużyła istota, która oszukała swoją panią?
A gdy opowiedział całą historję królewny, odrzekła szorstko fałszywa narzeczona.
— Taka dziewczyna niczego lepszego nie warta, jak tylko ażeby ją wsadzić do beczki, nabitej ostremi gwoźdźmi i puścić w pole paroma końmi, niechby ją szarpały dopóty, dopóki nie zamrze.
Na to stary król zawołał:
— Jako rzekłaś, tak niech się stanie.
A gdy ten wyrok na złej słudze wykonany został, młody królewicz zaślubił cudną królewnę, niegdyś pastuszkę gęsi i oboje żyli szczęśliwie i panowali w swojem królestwie aż do śmierci.
Był raz pastuszek, który wsławił się na całą okolicę przez mądre odpowiedzi, jakie dawał na czynione sobie zapytania.
Król tamtejszy, dowiedziawszy się o tem, nie chciał wierzyć i kazał zawezwać malca do siebie.
I rzecze doń:
— Jeżeli mi trafnie odpowiesz na trzy pytania, jakie ci zadam, to będę cię traktował jak rodzonego syna i będziesz mieszkał w moim pałacu.
— Jakież to są te pytania? — rzekł chłopiec.
A król na to.
Pierwsze jest takie: Ile kropli wody jest w morzach całego świata?
— Miłościwy panie, — odrzekł pastuszek: — każ pozatykać wszystkie rzeki na ziemi, ażeby ani jedna kropla wody nie wpadła z nich do morza, zanim ich tu nie zliczę, a wtedy powiem ci, ile jest kropel w morzu.
Król rzecze znowu:
— Drugie pytanie brzmi: — Ile jest gwiazd na niebie?
Na to odparł chłopiec:
— Niech mi dadzą duży arkusz papieru.
Gdy mu go dano, nastawiał piórem na nim tyle kropek, że ledwie je można było dostrzedz, a tem bardziej zliczyć, bo aż oczy bolały, gdy się patrzyło na nie. Potem rzekł:
— Tyle jest gwiazd na niebie, ile kropel na tym papierze. Policz je sobie:
Ale nikt zliczyć ich nie zdołał.
Król znowu się ozwał:
Trzecie pytanie brzmi: — Ile sekund ma wieczność?
Na to pastuszek odparł:
— Jest na świecie pewna góra, która ma godzinę wzwyż, godzinę wszerz i godzinę w głąb i oto co sto lat zjawia się przy tej górze ptaszek i ostrzy sobie na niej dzióbek, a gdy już wyostrzy dzióbek, wtedy upływa pierwsza sekunda wieczności.
I rzekł król:
— Rozwiązałeś wszystkie trzy pytania, jak mędrzec, będziesz więc odtąd mieszkał w moim pałacu, a ja opiekować się tobą będę, jak rodzonem dzieckiem.
Był raz młynarz, który nie miał ani żony, ani dzieci, ale za to trzech uczniów.
Gdy ci ostatni przebyli u niego po lat kilka, rzekł do nich:
— Jestem stary i pójdę sobie za piec; wy idźcie w świat, a który z was przyprowadzi do domu najlepszego konia, temu oddam młyn, a on za to będzie mnie żywił do samej śmierci.
Trzeci z tych uczniów, był najmłodszy, a dwaj starsi mieli go za głupca i twierdzili, że się do młyna nie nadaje; on też go nie chciał później!
Wyszli tedy wszyscy trzej razem, a gdy się znaleźli już za wsią, dwaj starsi mówią do głupiego Bartka:
— Ty możesz tu zostać, bo póki życia żadnej szkapy nie zdobędziesz.
Jednakże Bartek poszedł z nimi, a gdy noc zapadła, wleźli do jakiejś groty i ułożyli się do snu.
Dwaj starsi wyczekiwali, dopóki Bartek nie zaśnie, poczem wstali i wyszli, zostawiając go samego, pewni że dobrze robią.
A jednak źle im się przytrafiło.
Gdy słońce zaszło i Bartek się obudził, rozejrzał się w koło i zawołał:
— Boże, gdzie jestem!
Poczem wstał na czworakach, wyszedł z groty do lasu i myśli sobie:
„Jestem teraz zupełnie sam, opuszczony i jakże mogę dojść do posiadania szkapy?“
I gdy idzie dalej zamyślony, spotyka małego pstrego kotka, który odezwał się doń łaskawie:
— A dokąd to idziesz Bartku?
— Ach, czy nie możesz mi pomódz?
— Wiem czego pragniesz, — odparł kotek, — chcesz mieć ładnego konia, pójdź ze mną, a jeżeli przez siedem lat będziesz mi służył wiernie, to dam ci konia, tak pięknego, jakiegoś jeszcze w życiu nie widział.
„A to jakiś osobliwy kot — pomyślał Bartek, — co mi to szkodzi spróbować czy on prawdę mówi?“
Kotek zaprowadził Bartka do swego pałacyku, gdzie mu posługiwały same koty, skacząc po schodach tam i z powrotem.
Koty te spełniały swą czynność bardzo zręcznie i wesoło. Wieczorem, gdy siadano do stołu, dwóch z nich musiało przygrywać; jeden grał na basie, a drugi na trąbce, a dmuchał tak, że o mało mu faworyty nie poodpadały.
Po zjedzeniu posiłku, stół uprzątnięto, a kot rzecze:
— No Bartku, pójdź tańczyć ze mną!
— A daj mi spokój! — odrzekł Bartek.
— Ja z takim kocurem nie tańczę, tegom jeszcze nigdy nie robił.
— No, to zaprowadźcie go do łóżka, rzekł kot do służby.
I oto jeden oświecił mu sypialnię, drugi kot ściągnął mu buty, inny skarpetki i w końcu jeden zgasił światło.
Na drugi dzień zrana zjawili się znowu i pomagali mu przy wstawaniu z łóżka; jeden wciągnął mu skarpetki, drugi wiązał trzewiki, inny przyniósł buty, jeszcze inny, umył go, a inny, obtarł mu twarz ogonkiem. —
— To dosyć przyjemnie... rzekł Bartek.
Ale i on musiał służyć kotom i rąbać im drzewo codziennie; dano mu do tego srebrną siekierę, a także srebrną piłę, a za to pień był miedziany. No i rąbał drzewo na drobniutkie kawałki, siedział sobie w domu, miał dobre jedzenie i picie, nie widział jednak nikogo jak tylko kota i jego służbę.
Pewnego razu kotek rzecze doń:
— Idź no na łąkę, skoś mi ją i wysusz trawę.
Co rzekłszy, dał mu srebrną kosę i złotą osełkę, ale kazał mu je odnieść z powrotem.
Poszedł Bartek i robi to, co mu polecono. Po skończeniu roboty, odniósł kosę, osełkę i siano, i pyta, czy kot nie dałby mu już jego wynagrodzenia.
— Nie odparł kotek, — musisz mi jeszcze zrobić coś nie coś. — Masz oto budulec srebrny, siekierę ciesielską, okierkę i wogóle co potrzeba, wszystko ze srebra. Musisz mi z tego wybudować mały domek.
Bartek postawił żądany domek i oświadczył, że wszystko już zrobił, a dotąd jeszcze nie ma konia.
Siedem lat zleciało mu prędzej, jak niecałe pół roku.
Kotek zapytał, czy chciałby zobaczyć konia? — Chciałbym — odrzekł Bartek!
Na to kotek otworzył domek, a gdy drzwi się roztwarły, Bartek patrzy, a tam stoi dwanaście koni. Ach co to były za pyszne ogiery! Jeden w drugiego! aż mu się serce rozradowało. Kotek dał mu jeść i pić i rzecze:
— Wracaj do domu, konia ci nie dam wziąć z sobą, ale za trzy dni sam się zjawię i przyprowadzę ci go.
Bartek zebrał się w drogę, a kotek wskazał kierunek, którym ma iść do młyna. Ale kotek nie dał mu nowego ubrania.
Bartek musiał wracać w starej, podartej kurtce, jaką miał przed siedmiu laty na sobie i z której, oczywiście wyrósł.
Za powrotem do domu, zastał dwóch starszych uczniów u młynarza; każdy z nich przyprowadził wprawdzie ze sobą konia, ale jeden był ślepy, a drugi kulawy.
Pytają go tedy:
— Bartku, gdzież twój koń?
— Przyprowadzą mi go za trzy dni:
— No, Bartku, jak tobie tu przyprowadzą konia, to będzie coś wspaniałego!
Wszedł Bartek do izby, ale stary mówi, ażeby się nie zbliżał do stołu, bo był tak obdarty, w takich łachmanach, że wstyd by mu było, gdyby kto wszedł niespodzianie.
Wyniesiono mu trochę posiłku na dwór, a wieczorem, idąc na spoczynek, żaden z dwóch starszych nie chciał go wpuścić do łóżka, więc musiał się umieścić przy gęsiach w obórce, gdzie się rzucił na garść twardej słomy.
Nazajutrz gdy wstał zrana, już trzy dni minęły i oto nadjeżdża kareta w sześć koni, ale jakich świetnych koni, aż lubo patrzeć było! A przytem służący z siódmym koniem, który był przeznaczony dla biednego Bartka.
Z karety wysiadła wspaniała córka królewska i udała się do młynarza. A tą córką królewską, był mały pstry kotek, któremu Bartek wysługiwał się przez lat siedm.
Królewna spytała młynarza, gdzie jest najmłodszy z jego uczniów?
Na to odrzekł młynarz.
— Nie możemy go trzymać we młynie, bo jest tak obdarty, że musiał nocować w obórce przy gęsiach.
Królewna rozkazała, ażeby go zaraz przyprowadzono.
Przyprowadzono go tedy, a biedak musiał się bardzo kurczyć, ażeby się osłonić jako tako.
Służący podał mu nową odzież, a tak piękną i wspaniałą, że gdy się umył i ubrał, żaden królewicz nie mógł ładniej wyglądać.
Teraz królewna chciała się przyjrzeć koniom, które przyprowadziło dwóch starszych młynarczyków, a jak wiadomo, jeden z tych koni, był ślepy, a drugi kulawy.
Obejrzawszy je, kazała służącemu przyprowadzić siódmego konia. Gdy go młynarz ujrzał, oświadczył, że nigdy jeszcze tak piękny rumak nie stawał przed jego domem.
— A jest to właśnie koń dla trzeciego ucznia pańskiego, rzekła królewna.
— No, to on w takim razie młyn obejmie! — zawołał młynarz.
Ale królewna odparła, że może sobie i konia i młyn zatrzymać, wzięła biednego Bartka z sobą, posadziła go do karety i odjechała z nim razem.
Udali się naprzód do małego domku, postawionego przezeń za pomocą srebrnych narzędzi. Patrzy Bartek, aż tu stoi wielki pałac, a wszystko w nim ze złota i srebra. Wkrótce potem królewna wyszła za niego za mąż i uczyniła go bogatym, tak bogatym, że mu starczyło na całe życie.
Z tego wynika, że nie zawsze da się powiedzieć, iż głupi nie może się zdobyć na nic mądrego.
Pewnego razu siedział przy stole pewien pan z żoną i z dziećmi, a z nimi jadł także jeden z przyjaciół, który przyjechał w odwiedziny. I gdy tak siedział przy stole, wybiła północ, a gość spostrzegł, że drzwi się otwierają i że do pokoju wchodzi całe w bieli, bladziuchne dziecko.
Nie rozglądało się ono wcale dokoła i nic nie mówiło, lecz udało się, wprost do sąsiedniej izdebki. Wkrótce potem wróciło i również cicho wyszło przeze drzwi. Na drugi i na trzeci dzień zdarzyło się zupełnie to samo!
Gość zdziwiony pyta nareszcie pana domu, czyje to takie ładne dziecko, które podczas wieczerzy codziennie chodzi do sąsiedniej izdebki?
— Ależ ja nie widziałem żadnego dziecka, — odparł zagadnięty, — to też nie domyślam się nawet, do kogo mogło by należeć.
Nazajutrz, gdy się zdarzyło toż samo, gość pokazał dziecko przyjacielowi, ten jednak odrzekł, że dziecka nie widzi, ani matka, ani dzieci również nic nie widziały.
Wstaje tedy gość, idzie do drzwi izdebki, uchyla się trochę i zagląda, co się tam dzieje. Przekonał się tedy, że dziecko siedzi na ziemi i palcami szuka i grzebie w szparach podłogi; gdy jednak spostrzegło ciekawe oczy gościa, znikło natychmiast.
Opowiedział przyjaciołom, co widział i opisał dziecko jaknajdokładniej. Wtedy matka, poznawszy je, rzekła:
— Ach to moje drogie dzieciątko, które mi umarło cztery tygodnie temu.
Oderwali deski w podłodze i znaleźli grosik, który matka dała kiedyś dziecku dla ubogiego. Dziecko myślało, że lepiej będzie sobie kupić za to cukierek, zatrzymało więc grosik i ukryło go w szparze podłogi, a że w grobie nie miało spokoju, więc przychodziło co noc szukać swego grosika.
Rodzice oddali znaleziony grosik ubogiemu i odtąd dziecko już się nigdy nie pokazało.
Żył raz sobie pewien drwal, który pracował od świtu do późnej nocy. Gdy w końcu zebrał trochę grosza, mówi do swego syna:
— Jesteś moim jedynakiem, chcę przeto pieniądz, zaoszczędzony w ciężkiej pracy, wyłożyć na twoją naukę. Jeżeli wyuczysz się czegoś gruntownie, to będziesz mnie żywił na starość, gdy mi członki zdrętwieją i będę musiał siedzieć w domu.
Syn drwala wstąpił tedy do wyższej szkoły i pilnie się uczył, zdobywając pochwałę od nauczycieli.
W szkole tej, przebył czas pewien, ale gdy przeszedł parę kursów, i jeszcze się nie wydoskonalił we wszystkiem, ojciec zubożał i musiał doń powrócić.
— Ach! — rzekł ojciec zmartwiony: — nie mogę łożyć dalej na ciebie, bo w tych ciężkich czasach trudno mi więcej zarobić, niż na chleb powszedni.
— Kochany ojcze, — odrzekł jedynak, — nie kłopocz się o to; jeżeli taka wola Boża, to wszystko pójdzie dla mojego dobra. Już ja się zastosuję do tego.
Gdy ojciec wybierał się do lasu na obróbkę drzewa, syn mówi:
— Pójdę z ojcem i będę ojcu pomagał.
— Ależ mój synu, — odparł ojciec, — to będzie dla ciebie za trudne, ty nie jesteś przyzwyczajony do ciężkiej roboty, nie wytrzymasz długo, wreszcie mam tylko jedną siekierę i brak mi pieniędzy na kupno drugiej.
— Niech ojciec uda się do sąsiada, — odparł syn, — on ojcu pożyczy siekiery, dopóki nie zarobię na inną.
I ojciec pożyczył siekiery od sąsiada a nazajutrz o świcie, wyszli obaj razem do lasu. Syn pomagał ojcu i wcale nie okazywał zmęczenia.
Gdy już słońce stanęło nad nimi, rzecze ojciec:
— Trzeba wypocząć i zjeść obiad, zaraz robota pójdzie nam raźniej.
Ale syn wszedł w głąb lasu, spożył swój chleb, był bardzo wesół i rozglądał się po gęstwinie, czy mu się jakie gniazdo ptasie nie trafi. Chodził tu i owdzie, aż wreszcie doszedł do olbrzymiego dębu, którego pięciu ludzi nie mogło by objąć. Stanął i pomyślał sobie, że na takim dębie pewnie nie jeden ptak zakłada swoje gniazdo.
Nagle, wydało mu się, że słyszy jakiś głos.
Zaczął nasłuchiwać i wyraźnie usłyszał następujące słowa, wymówione bardzo głuchym tonem:
— Wypuść mnie, wypuść mnie!
Rozejrzał się dookoła, ale nic nie mógł odkryć; zdawało mu się, że głos wychodzi z ziemi, więc zawołał:
— Gdzie jesteś?
Głos odpowiedział:
— Jestem tu, na dole, pomiędzy korzeniami dębu. Wypuść mnie, wypuść mnie!
Uczeń jął grzebać w korzeniach, aż nareszcie w jednej małej dziurze spostrzegł flaszkę. Podniósł ją do góry i obejrzał pod światło. We flaszce było coś żywego, jakgdyby żaba, coś, co skakało do góry i na dół.
— Wypuść mnie, wypuść mnie! — znowu głos zawołał: — Uczeń, nie podejrzewając nic złego, wyciągnął korek z flaszki i w tejże chwili ze środka wyskoczył duch i zaczął rosnąć, i rósł tak prędko, że w kilka chwil zamienił się w olbrzymiego chłopa, sięgającego głową, aż do połowy dębu.
— A wiesz ty, — zawołał doń olbrzym strasznym głosem, — jaka cię czeka nagroda za to, żeś mnie wypuścił?
— Nie wiem, — odparł uczeń bez trwogi, — skądże mógł bym wiedzieć?
— To ja ci powiem, — odpowiedział duch, — muszę ci za to kark skręcić!
— Powinieneś mnie był o tem wcześniej powiedzieć, — odparł uczeń, — to byłbym cię zostawił we flaszce; ale tymczasem głowy ci nie oddam, dopóki się nie naradzę z innymi ludźmi.
— Czy będzie mniej, czy będzie więcej ludzi, — odrzekł duch, — nagroda cię nie minie. Czy myślisz, że mnie z łaski tak długo trzymano w zamknięciu? Nie, to było za karę; jam jest potężny Merkury. Kto mnie uwolnił, temu kark muszę skręcić!
— Czekaj! — zawołał uczeń, to tak prędko nie idzie, muszę najprzód wiedzieć, czyś to ty rzeczywiście siedział w tej małej flaszce i jesteś prawdziwym duchem. Jeżeli wejdziesz do flaszki z powrotem, to uwierzę, i wtedy możesz sobie robić ze mną, co zechcesz.
Duch rzekł wyniośle:
— To fraszki!
Skurczył się i zrobił się tak cienkim i tak małym, jakim był z początku, tak, że przez ten sam otwór, przez szyjkę flaszki mógł wcisnąć się do środka. Zaledwie jednak chlupnął na dno, uczeń natychmiast flaszkę znowu zakorkował i rzucił ją pomiędzy korzenie dębu.
W ten sposób duch został zwiedziony. Uczeń chciał teraz wracać do ojca, ale duch krzyknął wielce żałosnym głosem:
— Ach, puść mnie, puść, puść, kochanie!
— Nie! — odparł uczeń. — Drugi raz się nie dam złapać. Kto mi raz zalał sadła za skórę, tego nie wypuszczę.
— Jeżeli mnie uwolnisz, — zawołał duch, — to ci dam tyle, że ci wystarczy do końca życia.
— Nie, — odparł uczeń, — chcesz mnie oszukać.
— Lekceważysz własne szczęście... — Wszak ja ci nie chcę zrobić nic złego, lecz wynagrodzić cię hojnie.
Uczeń pomyślał: „spróbuję, a nuż słowa dotrzyma? W każdym razie, krzywdy żadnej mi nie zrobi!“
Co pomyślawszy, wyjął korek, a duch wyrósł znowu jak poprzednio i stał się potwornym olbrzymem.
— No, teraz otrzymasz nagrodę.
Co mówiąc, wręczył mu maleńki kawałeczek płótna, istny plasterek i rzekł:
— Jeżeli jednym końcem tej szmatki potrzesz jaką ranę, to rana zagoi się natychmiast, a jeżeli drugim końcem potrzesz stal lub żelazo, to zamienią się w srebro.
— Muszę to naprzód wypróbować, rzekł uczeń i podszedł do jednego drzewa, nadrąbał je siekierą natarł je plasterkiem i rana zasklepiła się sama przez się i znikła bez śladu. — No dobrze, — ozwał się do olbrzyma, — to ma swoją wartość, więc teraz możemy się rozstać.
Duch podziękował mu za uwolnienie a uczeń podziękował za podarunek i poszedł z powrotem do ojca.
— Gdzieżeś się podział? — zawołał ojciec: — czy już zapomniałeś o swojej robocie? Zaraz mówiłem, że nie będziesz w stanie pracować po mojemu.
— Niech ojciec będzie spokojny, ja nadrobię jeszcze!
— Tak, nadrobię! — pomruknął ojciec z gniewem: — to nie ma sensu.
— Spójrz no tylko, ojcze, jak kropnę w to oto drzewo, to się rozleci na kawałki.
Wziął swój plaster, posmarował nim siekierę i uderzył w drzewo z całej siły, ale ponieważ żelazo zamieniło się w srebro, siekiera przeto zgięła się.
— Ach, ojcze, zobacz tylko, jaką mi nędzną dali siekierę. Skrzywiła się zupełnie!
Ojciec przestraszył się i rzekł:
— Ach cóżeś mi narobił! Muszę teraz zapłacić za siekierę, a czem zapłacę, chyba nie z tego zarobku, któregoś ty mi przysporzył!
— Nie gniewaj się, ojcze, — odparł jedynak, — już ja zapłacę za siekierę.
— Ach ty głupcze! — zawołał ojciec. — Z czego zapłacisz? Wszak nie masz nic oprócz tego co ja ci daję. Żarty uczniowskie przychodzą ci do głowy, ale o rąbaniu drzewa nie masz wyobrażenia.
Po niejakiej chwili, odrzekł uczeń:
— Ojcze, nie mam wcale ochoty robić dalej, odpocznijmy sobie trochę.
— Ach, co ty tam wiesz! — rzekł ojciec. — czy myślisz, że potrafiłbym siedzieć z założonemi rękoma jak ty? Ja muszę jeszcze robić, a ty możesz sobie wędrować, dokąd ci się spodoba.
— Ojcze, jestem po raz pierwszy w tym lesie i nie znam drogi. Pójdź ze mną.
Ponieważ stary ochłonął już z gniewu, dał się przeto w końcu namówić i poszedł z nim do domu. Tu mówi do syna:
— Idź i sprzedaj uszkodzoną siekierę, a staraj się dostać jak najwięcej; — resztę będę musiał zarobić, ażeby zapłacić za siekierę sąsiadowi.
Syn wziął siekierę, a zaniósł ją do miasta. Tam wszedł do pewnego złotnika, który wypróbował materjał, zważył go i rzekł:
— To srebro warte jest czterysta talarów, ale ja tyle gotówki nie mam.
A uczeń na to:
— To daj mi pan tyle, ile pan ma; na resztę poczekam.
Złotnik dał mu trzysta talarów, a sto został dłużny.
Wraca teraz uczeń do domu i mówi:
— Ojcze, mam pieniądze, idź i zapytaj się, ile sąsiad chce za siekierę.
— Siekiera kosztuje półtora talara, to wiem.
— No to daj mu trzy talary, będzie miał dosyć. Wszak to wartość podwójna. Patrz, ojcze, mam ja aż nadto pieniędzy.
I dał ojcu sto talarów, mówiąc:
— Nigdy ci, ojcze, nie zbraknie, nawet na zbytki!
— Wielki Boże! — zawołał stary — Skądżeś ty przyszedł do takiego bogactwa?
Syn opowiedział mu wszystko co zaszło i jak ufając we własne szczęście, dokonał tak pięknej zdobyczy.
Za pozostałe pieniądze zaczął znowu uczęszczać do szkoły wyższej, uczył się pilnie, a że swoim plastrem mógł goić wielkie rany, zasłynął przeto, jako jeden z najsławniejszych lekarzy na świecie.
Było raz trzech Siedmiośpiochów, którzy bez przebudzenia spali siedm lat z rzędu i dlatego otrzymali nazwę Siedmiośpiochów.
Gdy siedm lat upłynęło, obudził się najprzód jeden, przetarł oczy, ziewnął potężnie i rzekł:
— Ryczy wół.
Poczem odwrócił się i zaraz zasnął.
Gdy jeszcze upłynęło lat siedm, obudził się drugi, przeciera oczy, ziewa potężnie i mówi:
— Nie, to była krowa.
Co powiedziawszy, odwrócił się znowu i zasnął.
Po siedmiu latach budzi się trzeci, przeciera oczy, ziewa potężnie i mówi, jak dwaj tamci:
„Jaki wół, co za krowa,
Och gadacie puste słowa.
A człowiekowi przecie,
Spać nie dajecie!“.
Pewien król miał córkę nadzwyczajnej urody, ale tak dumną i zarozumiałą, że żaden konkurent nie trafiał jej do gustu. Odpalała jednego po drugim i jeszcze kpiła sobie z każdego.
Pewnego razu, kazał król urządzić wielki festyn i zaprosił na tę uroczystość zblizka i zdaleka mężczyzn, pragnących się ożenić. Zostali oni uporządkowani według godności i stanu; naprzód stali królowie, potem książęta, hrabiowie i rycerze, a w końcu szlachta.
Teraz wzdłuż tych szeregów poprowadzono córę królewską, ale każdemu miała coś do zarzucenia.
O jednym rycerzu ozwała się w ten sposób: „Ten za gruby troszeczkę, przypomina mi beczkę;“ Drugi wydał jej się za długi: „Długi chwiejnym bywa, za często się kiwa;“ Trzeci był za krótki: „Krótki, a gruby nie doda chluby.“ Czwarty za blady: „Temu do śmierci brak tylko ćwierci.“ Piąty za czerwony: Ten czerwoniutki, jak krasnoludki.“ Szósty był nie dość prosty: „Ach jakże krzywy, kosztur prawdziwy.“ I tak każdemu miała coś do zarzucenia. Nadewszystko jednak żartowała sobie z pewnego króla, który stał na samym przodzie i miał podbródek nieco zbyt wydatny.
— Ach zawołała, u tego broda ma czub, jak drozda dziób.
Ucieszne to porównanie obiegło wszystkich dokoła i odtąd z owym królem zrósł się przydomek „Drozdobrody.“
Ale stary król, spostrzegłszy, że córka wszystkich sobie lekceważy i ze wszystkich zebranych tam konkurentów jawnie szydzi, wpadł w złość i poprzysiągł, że wyda ją za pierwszego lepszego żebraka, który stanie przed jego drzwiami.
W kilka dni potem, zaczął pewien muzykant śpiewać pod oknami, ażeby sobie zarobić na kawałek chleba. Gdy król go usłyszał rzecze:
— Wprowadźcie go tutaj! —
Grajek wszedł w swojem brudnem ubraniu, zaśpiewał przed królem i jego córką i poprosił o skromny datek.
A na to król:
— Twój śpiew bardzo mi się podobał i to tak dalece, że chcę ci dać swoją córkę za żonę.
Królewna przestraszyła się, ale król oświadczył:
— Przysięgłem wydać cię za pierwszego żebraka, który zwróci się do mnie o jałmużnę i słowa mego dotrzymam.
Nie pomogły żadne wykręty, sprowadzono księdza, i królewna musiała niezwłocznie wziąć ślub z grajkiem.
Gdy się to stało, król rzekł:
— Teraz nie wypada, ażebyś ty jako żona żebraka, pozostawała nadal w moim pałacu; możesz więc sobie odejść ze swym mężem.
Grajek wyprowadził ją z pałacu pod rękę i musiała z nim odejść piechotą.
Gdy przybyli do wielkiego lasu, pani grajkowa pyta:
— Czyjaż to puszcza tak pełna kras?
— Drozdobrodego króla to las.
— Nie było gardzić byłby twój...
— Ach Boże mój!
— O jak wspaniale miałabym gody,
— Gdyby był moim król Drozdobrody.
— Czyjeż te łąki, zielony łan?
— Król Drozdobrody tej łąki pan.
— Nie było gardzić byłby twój,
— Ach Boże mój!
— O jak wspaniałe miałabym gody,
— Gdyby był moim król Drozdobrody.
W końcu przyszli do dużego miasta pyta królewna.
— Czyj że ten piękny wielki gród?
— Drozdobrodego króla to lud.
— Nie było gardzić byłby twój.
— Ach Boże mój!
— O jak wspaniałe miałabym gody,
— Gdyby był moim król Drozdobrody.
— Tak ale mi się to wcale nie podoba, — rzekł grajek, — że ciągle wzdychasz do innego męża. Czy nie jestem dość dobrym dla ciebie?
Przyszli nareszcie do maleńkiej chatki, a ona pyta,
— Czyja to chatka uboga tak,
Czy w niej prócz nędzy wszystkiego brak?
A grajek na to:
— To mój i twój dom, w którym mieszkać mamy razem.
Musiała się schylić, ażeby wejść przez drzwi nizkie.
— Gdzie służba? spytała córa królewska.
— Co? służba? — odparł żebrak; — musisz sama wykonywać to, cobyś pragnęła, ażeby ci robili inni. Roznieć że ogień i nastaw wodę, bo musisz mi jeść gotować. Jestem bardzo zmęczony.
A córka królewska nie miała pojęcia o rozpaleniu ognia ani o gotowaniu, i grajek musiał sam dobrze się narobić. Gdy młodzi małżonkowie spożyli skromną wieczerzę, poszli spać, ale już raniutko mąż kazał żonie wstać i zabrać się do roboty przy gospodarstwie.
Przez kilka dni żyli w ten sposób, biedując, aż w końcu przejedli wszystko.
Wtedy mąż rzecze:
— Kobieto, tak dłużej być może, ażebyśmy żyli w próżniactwie i nic nie zarabiali. Ty zajmiesz się wyplataniem koszów.
Zgodziła się, ale twarde patyki pokrwawiły jej delikatne ręce.
— Widzę, że ci to nie idzie, — rzekł mąż. Weź się do kądzieli, może to potrafisz lepiej.
Usiadła i zaczęła prząść, ale cienkie nici poprzecinały jej delikatne palce, aż krew z nich wystąpiła.
— Sama widzisz, rzekł mąż — iż nie nadajesz się do żadnej pracy. Zły interes zrobiłem na tobie. Spróbuję teraz handlu garnkami i naczyniami z gliny. Siądziesz na targu i będziemy towaru pilnować.
— Ach, — pomyślała sobie, — jeżeli na targ przyjdą ludzie, z państwa mojego ojca i spostrzegą że ja tam siedzę i handluję garnkami, jakże sobie kpić ze mnie będą.
Ale nic nie pomogło, musiała się poddać, o ile nie chciała z głodu umrzeć.
Za pierwszym razem poszło dobrze, mężczyzni kupowali u niej, bo była ładna i płacili, ile zażądała; byli nawet tacy, co dawali jej pieniądze i towaru wcale nie brali.
Teraz więc żyli z zarobku, ile go starczyło, a potem znów mąż zgromadził masę nowych naczyń. Żona rozstawiła w jednym z rogów rynku swój towar i rozpoczęła handel. Aż oto zjawił się nagle pijany huzar i wpadł prosto na garnki, że tylko skorupy zostały. Ona zaczęła płakać i nie wiedziała, co począć z przestrachu.
— Ach na co mi to przyszło, zawołała. Ach co też mój mąż powie!
Pobiegła do domu i opowiedziała o nieszczęściu, jakie ją spotkało.
— A któż siada na rogu placu z kuchennemi naczyniami? — rzekł mąż. Przestań płakać. Widzę, że nie jesteś zdatną do żadnej roboty. To też byłem w zamku naszego króla, pytając go, czy nie potrzebuje dziewki do kuchni i przyrzekł, że cię przyjmie. Za to dostaniesz całkowity posiłek dzienny.
I oto córka królewska zeszła na pomywaczkę, musiała wysługiwać się kucharzowi i spełniać najordynarniejsze roboty. W każdej z bocznych kieszeni miała garnuszek i przynosiła do domu resztki jedzenia i żywili się tem oboje.
Pewnego razu miało się odbyć wesele królewskiego syna. Biedna kobieta weszła na górę i stanęła przy drzwiach, ażeby się przyjrzeć uroczystości. Gdy zapalono światło i goście zaczęli wchodzić, a wszystko tchnęło zbytkiem i okazałością, wtedy ze ściśniętem sercem pomyślała o swym własnym losie i przeklinała swoją dumę i zarozumiałość, dzięki którym została tak poniżoną i tak wielkiej zaznała nędzy. Z wykwintnych potraw, które tam wnoszono, służba rzucała jej kiedy niekiedy jakiś odpadek a ona wkładała go do swoich garnuszków dla odniesienia do domu.
Aż oto wystąpił syn króla ubrany w jedwabie i aksamity, na szyi miał złoty łańcuch, a gdy ujrzał w drzwiach piękną kobietę, porwał ją szybko za rękę i chciał z nią tańczyć, ale ona opierała się przestraszona, spostrzegła bowiem, że to był król Drozdobrody, który starał się o nią, i którego ona odrzuciła z szyderstwem. Opór jej nie przydał się na nic, Drozdobrody, wciągnął ją do sali, garnki wypadały jej z kieszeni, zupa się wylała, a reszta jedzenia znalazła się na ziemi.
Gdy goście to zobaczyli, powstał śmiech ogólny i żarty, ona zaś była tak zawstydzona, że wolałaby być o tysiąc mil pod ziemią.
Wpadła we drzwi wejściowe i chciała uciec, ale na schodach dogonił ją jakiś mężczyzna i przyprowadził z powrotem. Spostrzegła, że był to król Drozdobrody.
On zaś rzekł do niej:
— Nie lękaj się, jam grajek, który żył z tobą w nędznej chatce. Jesteśmy jedną i tą samą osobą.
Przez miłość dla ciebie, grałem tę komedję, a huzar, który ci potłukł garnki na targu, to także ja. To wszystko było zrobione dla przełamania twej pychy i ukarania cię za twą zarozumiałość, dzięki którym, zadrwiłaś sobie ze mnie.
Wtedy ona zapłakała rzewnie i rzekła:
— Byłam wielce nierozumną i nie jestem godna być twoją małżonką.
Ale on odparł:
— Pociesz się, złe czasy minęły, teraz wyprawiamy sobie wesele nasze.
Po chwili podeszły garderobiane i ubrały ją w najwspanialsze suknie, a ojciec jej i cały dwór składali jej życzenia szczęścia z powodu zaślubin z królem Drozdobrodym, i dopiero teraz nastąpiła prawdziwa radość.
I ja i ty czytelniku, chcielibyśmy tam być, czy nie prawda?
Była raz biedna służąca, bardzo pracowita i czysta, codzień wymiatała dom, a śmiecie zsypywała na wielki stos za drzwiami.
Pewnego ranka, gdy znowu chciała się zabrać do pracy, znalazła list na swoim stole, a że nie umiała czytać, postawiła więc miotłę w kącie i poszła z listem do swoich państwa.
W liście było zaproszenie od małych ludzi, którzy zwracali się do dziewczyny z prośbą, ażeby im chciała potrzymać dziecko do chrztu.
Dziewczyna nie wiedziała, co ma zrobić; w końcu, ulegając długim namowom, przy uwadze państwa, że takich zaprosin się nigdy nie odrzuca, zgodziła się.
Przyszło więc trzech małych ludzi i zaprowadziło ją do pustej góry, gdzie żyją karły. Wszystko tam było małe ale tak wdzięczne, tak ładne, że nie można było niczego zarzucić.
Matka dziecka, jeszcze chora, leżała w łóżku z czarnego hebanu, nabijanego złotem i perłami, kołdra była w haftach, kołyska ze słoniowej kości, a wanna ze szczerego srebra.
I służąca została teraz matką chrzestną, poczem zapragnęła wrócić do domu, ale mali ludzie zaczęli ją prosić usilnie, ażeby jeszcze trzy dni pozostała u nich.
Została tedy i żyła rozkosznie i wesoło, a malcy robili wszystko, ażeby ją zadowolić. W końcu chciała puścić się w drogę powrotną, wtedy wypchali jej kieszenie złotem i wyprowadzili z góry.
Gdy przyszła do domu, chciała wziąć się do roboty; bierze tedy szczotkę, stojącą w kącie i zaczyna zamiatać. Na to przychodzą obcy ludzie i pytają, co ona za jedna i co tu ma do czynienia?
Bo to nie trzy dni, jak myślała, lecz całe siedm lat przebyła u karzełków w górze, a jej dawni państwo przez ten czas pomarli.
Za dawnych czasów, kiedy to jeszcze życzenia mogły się spełnić przez czary, żył król, który miał bardzo ładne córki, ale najmłodsza była tak ładna, że nawet słońce, które tyle piękności widziało, dziwiło się, ilekroć ona zwróciła doń buzię. Nieopodal królewskiego zamku leżał wielki, ciemny las, a w lesie, pod starą lipą, była studnia. Gdy wielki upał dokuczał ludziom, królewska córa wychodziła do lasu i siadała nad brzegiem chłodnej studni, a gdy jej było nudno, to brała złotą kulę, podrzucała ją w górę i chwytała znowu. Była to jej najmilsza rozrywka.
Otóż zdarzyło się pewnego razu, że złota kula nie spadła do rąk królewny po podrzucaniu w górę, lecz uderzyła obok niej w ziemię, skąd dostała się do studni.
Królewna goniła ją oczyma, ale kula zniknęła, bo studnia była głęboka, że dna nie było widać. Królewna zaczęła płakać i płakała coraz głośniej, nie mogąc się uspokoić.
I gdy tak płacze, ktoś woła do niej:
— Co ci się stało, królewno? Płaczesz tak, że kamień by się wzruszył.
Obejrzała się dokoła, chcąc dociec, skąd by ten głos mógł pochodzić, aż w końcu spostrzegła żabę, która wystawiała z wody swoją paskudną, szeroką mordkę.
— Ach to ty, stara wodochlapko? — rzekła: — Płaczę, bo mi złota kula wpadła do studni.
— Uspokój się, — odparła żaba. — Mam na to radę; ale co mi dasz, jeżeli ci zwrócę twoją zabawkę?
— A co chcesz, kochana żabo? — spytała królewna. — Mam suknie, perły, kamienie, a wreszcie moją złotą koronę dać ci mogę.
Żaba zaś na to:
— Ani sukien, ani kamieni, ani twojej korony nie żądam; ale jeśli mi przyrzekniesz, że będziesz dla mnie dobrą, jeżeli zrobisz mnie towarzyszką swoich zabaw, przyjaciółką, jeżeli będę mogła razem z tobą siadywać przy twoim stoliczku, jadać z twego złotego talerzyka i pijać z twego kubeczka, i sypiać w twojem łóżeczku, to zejdę do wody i przyniosę ci twoją kulę.
— I owszem! — odparła królewna, — Przyrzekam ci wszystko co sobie życzysz, byleś tylko odniosła mi kulę.
Mówiąc to, myślała jednak: „Co tam baje taka głupia żaba! Wszak ona siedzi w wodze przy takich jak sama, kwacze tylko i nie może być towarzyszką człowieka.“
Żaba, po uzyskaniu zgody królewny, zanurzyła się w wodzie i po niejakiej chwili ukazała się z powrotem, niosąc w pyszczku kulę, którą rzuciła na trawę.
Królewna była wielce uradowana, odzyskawszy zgubę, podniosła kulę i pobiegła do zamku.
— Czekaj no, czekaj, — zawołała żaba, — ja nie mogę latać tak prędko, jak ty! Weź mnie ze sobą.
Ale nic nie pomogło, że zaczęła na cały głos kwakać, królewna nie zwracając na to uwagi, śpieszyła do domu i wkrótce potem, żaba wyszła jej z pamięci.
Nazajutrz, gdy królewna z królem i ze świtą zasiadła do stołu i jadła ze złotego talerzyka, coś klap — klap, klap — klap, ślizga się po marmurowych schodach zamku.
Była to żaba, która, dowlókłszy się do drzwi, zastukała i woła:
— Najmłodsza królewno, otwórz mi!
Królewna pobiegła, ażeby się przekonać, kto to być może, a gdy drzwi otworzyła, spostrzegła żabę.
Trzasnęła tędy drzwiami, zasiadła znowu do stołu i trwoga ją zdjęła.
Król zauważył, że serce mocno jej bije i pyta:
— Moje dziecko, czego ty się tak boisz? Czy jaki olbrzym stoi pode drzwiami i chce cię porwać?
— Ach nie! — odparła: — To wcale nie olbrzym, lecz obrzydliwa żaba.
— Czegóż ta żaba od ciebie chce?
— Ach, kochany ojcze, gdy wczoraj siedziałam w lesie przy studni, moja złota kula wpadła mi do wody, a że zaczęłam płakać, więc żaba wyciągnęła mi ją, domagając się nagrody. Wtedy przyrzekłam jej, że stanie się moją towarzyszką, bo nigdy nie przypuszczałam, że żaba może z wody ją wydobyć. Otóż ona teraz stoi za drzwiami i chce wejść do mnie.
Żaba stuknęła we drzwi po raz drugi i rzecze:
„Najmłodsza królewno, otwórz drzwi,
Nie wiesz, coś wczoraj przyrzekła mi
Przy studni w lesie, piękna królewno?
Ejże, królewno, pamiętasz pewno —
Więc otwórz mi!“
A na to rzecze król:
— Coś przyrzekła, tego dotrzymać musisz, idź i otwórz żabie. Poszła i otworzyła drzwi, a żaba klap — klap, tuż przy jej nogach, dotknęła się do jej krzesła, stanęła tam i woła:
— Podnieś mnie do siebie!
Królewna wahała się, ale król kazał jej to zrobić.
Żaba wskoczyła z krzesła na stół i rzekła:
— Teraz przynieś mi swój złoty talerzyk; będziemy razem jedli!
Królewna zrobiła to wprawdzie, ale wszyscy widzieli, że zrobiła niechętnie. Żaba jadła z apetytem, ale królewna nic prawie przełknąć nie mogła. Po chwili żaba rzekła:
No, najadłam się, odnieś że mnie do swojej komnatki i pościel mi swoje łóżeczko jedwabne, to się prześpimy.
Na to królewna zaczęła płakać, bała się zimnej żaby, której dotykała się ze wstrętem, a cóż dopiero, żeby miała z nią spać w swojem pięknem, czystem łóżeczku.
Ale król rozgniewał się i rzekł:
— Kto ci dopomógł w biedzie, tego nie można teraz lekceważyć sobie!
Wzięła więc żabę w dwa palce, zaniosła ją do siebie i umieściła w kąciku.
Gdy się jednak położyła do łóżka, żaba klap — klap, klap — klap, przywlokła się do niej i rzekła:
— Jestem zmęczona i chcę spać tak dobrze, jak ty. Podnieś że mnie do łóżeczka, bo jeżeli nie podniesiesz, to się poskarżę twemu ojcu.
Królewna rozzłościła się okrutnie, podniosła żabę i z całych sił uderzyła nią o ścianę.
— Teraz się uspokoisz, wstrętna żabo!
Ale odpadłszy ze ściany, żaba zamieniła się nagle w pięknego królewicza o cudnych oczach, pełnych słodyczy. I od tej chwili, za wolą ojca, został jej towarzyszem i małżonkiem.
I opowiedział jej, że został zaklęty przez czarownicę i nikt nie mógł go uwolnić od czarów, jak tylko ona, i że jutro odjadą do jego pałacu.
Potem zasnęli i nazajutrz, gdy słońce ich obudziło, zajechała kareta zaprzężona w ośm białych koni, które miały białe, strusie pióra na głowach i złoty zaprząg. Ztyłu karety stał służący młodego króla, wierny Henryk.
Wierny Henryk tak się zmartwił, gdy jego pan został zmieniony w żabę, że kazał sobie zakuć serce w trzy sztaby żelazne, ażeby mu nie pękło z bólu i rozpaczy. Ale kareta miała odwieźć młodego króla do jego państwa. Wierny Henryk stanął znowu ztyłu i cieszył się ogromnie. A gdy ujechali kawałek drogi, usłyszał syn królewski, że coś pozanim trzasło, jakgdyby się coś złamało. Odwrócił się tedy i zawołał:
„Henryku, powóz łamie się!
— Panie, to nie powóz, nie!
To żelazna obręcz, królu!
W którą skułem serce z bólu,
Gdy przez ową wstrętną babę,
W studni żyłeś zmienion w żabę!“
Jeszcze raz i jeszcze raz trzaskało po drodze, a syn królewski ciągle myślał, że to powóz pęka, a to były żelazne obręcze,
Gdy dojechali do pałacu, zatrąbiono z radości i wydawano huczne okrzyki.
Po weselu, które trwało cały tydzień, małżonkowie żyli długo i szczęśliwie, a wierny Henryk został powiernikiem młodego króla i przyjacielem do zgonu.
Pewien szewc nie z własnej winy tak zubożał, że nic mu już nie zostało, jak tylko trochę skóry na jedną parę trzewików. Razu pewnego, wieczorem, przykrajał skórę i chciał nazajutrz zrana wziąć się do roboty, a że miał czyste sumienie, położył się przeto spokojnie do łóżka, Bogu się polecił i zasnął.
Zrana, zmówiwszy pacierz, chciał zacząć robotę, patrzy, a tu na stole oba trzewiki stoją zupełnie wykończone. Zdziwił się i nie wiedział co ma o tem sądzić. Wziął trzewiki do rąk, ażeby je zblizka obejrzeć; były wykonane tak porządnie, iż żaden ścieg nie był błędny; było to poprostu arcydzieło kunsztu szewskiego. Wkrótce potem znalazł się amator, a ponieważ trzewiki bardzo mu się spodobały, zapłacił przeto więcej niż zwykle, a szewc mógł za te pieniądze kupić skóry na dwie pary trzewików.
Przykrajał je wieczorem i chciał nazajutrz wziąć się z zapałem do roboty, ale było to zbyteczne, gdyż wstawszy z łóżka, znalazł trzewiki gotowe, a i kupcy zjawili się też niebawem i dostał tyle pieniędzy, że mógł nabyć skóry na cztery pary trzewików. Te cztery pary nazajutrz zrana były także wykonane wzorowo i tak działo się ciągle. Cokolwiek przykrajał z wieczora, to było wykończone z rana, tak że znowu przybrał wygląd stateczny i wyszedł na porządnego człowieka.
Pewnego wieczora przed samem Bożem Narodzeniem, przykrajawszy skórę, szewc rzekł do żony:
— Jak myślisz? A możebyśmy tej nocy nie spali, ażeby się przekonać, kto też przychodzi nam z taką pomocą?
Żona przystała na ten projekt i obsadziła świecę; potem oboje schowali się w jednym z kątów pokoju za ubraniem, które tam wisiało.
O samej północy przyszło czterech maluteńkich, ładniutkich, nagich mężczyzn, zasiadło do warsztatu szewca, wzięło w ręce przykrajaną skórę i jęło swemi paluszkami tak zręcznie i prędko kleić, zeszywać, przybijać i przyklepywać, iż szewc nie mógł oczu oderwać z podziwu. Nie przestali dopóty, dopóki wszystko nie było gotowe; poczem trzewiki zrobione postawili na stole i uciekli.
Nazajutrz zrana rzecze majstrowa:
— Ci mali ludzie zbogacili nas, trzeba im za to wdzięczność okazać. Biegają nadzy, nie okryci, więc musi im być zimno. Wiesz co? Ja uszyję dla nich koszulki, kurtki i spodenki, a także zrobię dla każdego po parze pończoszek; zrób że ty dla każdego po parze trzewików.
Szewc odparł:
— Chętnie zgadzam się na to.
I wieczorem, gdy skończyli wszystko, ułożyli prezenty na stole zamiast przykrajanej skóry i schowali się znowu, ażeby zobaczyć, jak się też mali ludzie zachowają.
O północy zjawili się malcy i chcieli niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy jednak zamiast skóry znaleźli piękne ubranka, ździwili się zrazu, poczem jednak okazali nadzwyczajną radość.
Ubrali się jaknajpiękniej, śpiewając:
„Może nie ładni chłopcy z nas?
Więc szewstwo już porzucić czas!“
Od tego czasu już się nie pokazywali, ale szewcowi szło dobrze aż do końca życia i we wszystkiem mu się powiodło, cokolwiek przedsięwziął.
Był raz król, który miał trzech synów: dwaj byli mądrzy i zdolni, trzeci zaś mówił nie wiele, był prostodusznym i zwano go Głuptaskiem.
Gdy król postarzał się, osłabił i rozmyślał o swoim końcu, nie wiedział, który z synów ma po nim zasiąść na tronie.
Więc rzecze do nich:
— Idźcie w świat, a który z was przyniesie mi najpiękniejszy dywan, ten po mojej śmierci zostanie królem.
A iżby nie było pomiędzy nimi żadnego sporu, zaprowadził ich przed zamek, cisnął trzy pióra w powietrze i rzekł:
— Jak one lecą, tak wy powinniście się skierować.
Jedno pióro leciało na wschód, drugie na zachód, a trzecie prosto i nie odleciało daleko, lecz spadło zaraz na ziemię.
I oto jeden z braci poszedł na prawo, drugi na lewo, i śmieli się z Głuptaska, który musiał pozostać tam, gdzie spadło trzecie pióro.
Głuptasek siadł i zasmucił się. Ale spostrzegł nagle, że tuż przy piórze były drzwi w ziemi. Podniósł je, znalazł schody i zszedł po nich. Niebawem doszedł do innych drzwi i usłyszał jak tam wołano wewnątrz:
„Hej zielona,
Bez ogona,
Do drzwi myk
I kuśtyk,
Zobacz het,
Zobacz wnet
Kto tam może
Być na dworze?“
Drzwi się otworzyły i zobaczył wielką, grubą ropuchę, a obok niej masę małych ropuszek.
Gruba ropucha spytała, czego żąda?
— Chciałbym mieć, odparł, — najpiękniejszy i najdelikatniejszy dywan.
„Hej zielona,
Bez ogona.
Ruszaj myk
I kuśtyk
A gdy łapki ci posłużą.
Przynieś mi szkatułkę dużą.“
Młoda ropuszka przyniosła szkatułkę, stara otworzyła ją i po wyjęciu dywana, który był tak piękny i tak cienki, że nawet na ziemi nikt podobnego wykonać nie mógł podała go Głuptaskowi. Ten podziękował i poszedł na górę.
Ale dwaj starsi bracia mieli Głuptaska za takie cielątko, że myśleli, iż nic nie znajdzie i nie przyniesie.
— Co mamy sobie wielkiego trudu zadawać z szukaniem, — rzekli — i z temi słowy zdjęli z pleców pierwszej lepszej napotkanej owczarki jej grubą ordynarną chustę i zanieśli królowi.
W tym samym czasie zjawił się i Głuptasek, który przyniósł swój piękny dywan. Gdy król dywan obejrzał, zdziwił się i rzekł:
— Prawdę mówiąc, tron należy się najmłodszemu.
Ale dwaj starsi bracia nie dali ojcu spokoju, dowodząc, że to niepodobieństwo, ażeby Głuptasek, mający wyraźne pomięszanie zmysłów, miał stad się królem, i prosili go, ażeby podał nowe warunki.
Na to ojciec rzecze:
— Ten otrzyma państwo, kto mi przyniesie najpiękniejszy pierścień.
Poczem wyprowadził wszystkich trzech synów przed zamek, cisnął trzy pióra w górę, one zaś rozleciały się tak samo, jak za pierwszym razem.
Głuptasek znów drzwi w ziemi otworzył, zeszedł do grubej ropuchy i oświadczył jej, że potrzebuje pierścienia. Ropucha kazała sobie przynieść szkatułkę i dała mu z niej pierścień, który błysnął mnóstwem kamieni i był tak piękny, że żaden jubiler ziemski nie mógł by takiego cudu wykonać.
Dwaj starsi bracia wyśmiewali się z Głuptaska, że chciał szukać złotego pierścienia; sami też sobie nie zadawał trudu żadnego. Lecz wybili gwoździe ze starej żelaznej obręczy i przynieśli ją ojcu. Gdy jednak Głuptasek przedstawił swój pierścień, ojciec znowu rzekł:
— Do niego państwo należy.
Ale dwaj starsi nie chcieli ustąpić i zamęczali króla dopóty, aż dał trzeci warunek, a mianowicie rzekł, że kto mu najładniejszą żonę sprowadzi, ten państwo otrzyma. Trzy pióra rzucone w górę, padły w poprzednim kierunku.
Głuptasek już się nie zawahał i poszedł wprost do ropuchy.
— Mam sprowadzić do domu najładniejszą żonę.
— Oho, — odparła na to ropucha, — najładniejszą żonę! Takiej nie mam pod ręką, ale to nic, będziesz ją miał.
Dała mu wyżłobioną brukiew z sześcioma zaprzągniętemi myszami. A Głuptasek rzecze ze smutkiem:
— Cóż ja mam z tem zrobić?
— Wsadź tylko do środka jedną z moich małych ropuszek — odparła stara.
Na to on, bez wyboru, pochwycił jedną ropuszkę i wsadził ją do brukwi; ale zaledwie tam się znalazła, wnet się zamieniła na cudną piękną pannę. Z brukwi — powóz, a z sześciu myszy zrobiły się konie. Wtedy on ją pocałował, zaciął konie i powiózł do króla.
Nadeszli jego bracia, którzy nie zadawali sobie żadnego trudu przy wyborze pięknej kobiety, lecz wzięli pierwszą lepszą dziewuchę wiejską.
Gdy król zobaczył ją, rzekł:
— Państwo obejmuje po mojej śmierci syn najmłodszy.
Ale dwaj bracia aż zagłuszyli króla swemi okrzykami:
— My nie możemy pozwolić, ażeby Głuptasek był królem i żądamy, ażeby ten zdobył pierwszeństwo, którego żona będzie umiała skakać przez obręcz, wiszącą w sali.
Sądzili oni, że dziewuchy wiejskie potrafią skakać z łatwością, bo są dość silne, ale taka delikatna panienka zabije się w skoku napewno.
Stary król zgodził się i na tę próbę.
Teraz więc obie dziewuchy wiejskie jęły skakać przez obręcz, ale były tak niezgrabne, że się poprzewracały, potłukły i połamały sobie nogi i ręce. Piękna zaś panna, przywieziona przez Głuptaska, skakała przez obręcz jak sarna.
Tym sposobem najmłodszy z braci otrzymał koronę i długo mógł panować.
Pewnego razu kogucik z kurką poszły do lasu na orzechy i umówiły się z sobą, że które z nich znajdzie ziarnko orzecha, to się z drugiem podzieli. I oto kurka znalazła duży, duży orzech, ale nic o tem nie powiedziała i chciała zjeść go sama. Ale orzech był tak twardy, że go przełknąć nie mogła; orzech utkwił jej w gardle i zlękła się, że się dusi.
Woła tedy kurka:
— Kogutku! proszę ci, biegnij co sił i przynieś mi wody, bo się zaduszę.
Kogucik pobiegł co sił do studni i rzecze:
— Studzienko, masz mi dać wody, kurka leży w orzechowym lesie, a że połknęła za duże orzecha jądro, grozi jej przeto uduszenie.
Studnia odparła:
— Leć naprzód do panny młodej i każ sobie dać czerwonego jedwabiu.
Kogucik leci do panny młodej:
— Panno młoda, masz mi dać czerwonego jedwabiu; czerwony jedwab oddam studni, studnia ma mi dać wody, a wodę chcę zanieść kurce, która leży w orzechowym lesie i dusi się, bo połknęła za duży orzech, który jej utkwił w gardle.
Panna młoda na to:
— Leć do wierzby, wykręć z pręta fujarkę i przynieś mi ją.
Leci kogucik do wierzby, wykręca fujarkę z wici i niesie ją pannie młodej; zato panna młoda dała mu czerwonego jedwabiu, jedwab odniósł do studni, a studnia dała mu wody.
Niesie teraz wodę do kurki, lecz zaledwie przybył na miejsce, patrzy, a kurka już się zadusiła i leży martwa!
Kogucik strasznie się tem zgryzł i zaczął głośno płakać. Na ten lament zbiegły się wszystkie zwierzęta i bardzo żałowały kurki.
Sześć myszek zbudowało wózek, ażeby na nim odwieźć nieboszczkę do grobu; a gdy wózek był gotów, wprzęgły się doń i kogucik przyjechał.
Ale idzie drogą lis:
— Dokąd jedziesz, kogutku?
— Jadę pochować swoją kurkę.
— Czy mogę zabrać się z tobą?
„Owszem, lecz tylko z tyłu uczep się mój miły, bo z przodu byłby ciężar dla myszy nad siły!“
I lis uczepił się z tyłu, toż samo zrobił wilk, niedźwiedź, jeleń, lew i wszystkie zwierzęta leśne.
Orszak jechał w ten sposób dalej, aż oto przyjeżdża nad strumień.
— Jakże się teraz przeprawimy? — rzekł kogucik.
Ale nad strumykiem leżała słomka i rzecze:
— Ja się położę w poprzek wody, to możecie po mnie przejechać.
Gdy jednak sześć myszy weszło na ten most, słomka nie wytrzymała ciężaru, wpadła do wody, a za nią wpadły myszy i potopiły się.
Więc teraz znowu ambaras, ale w tem zjawia się węgiel i mówi:
Jestem dość duży, położę się tam przeto, a wy przejdziecie po mnie.
Węgiel ułożył się w wodzie, ale na nieszczęście zmącił ją nieco, woda go obryzgała, zagasiła i już po węglu.
Gdy ujrzał to kamień, zlitował się i chciał pomódz kogucikowi, więc położył się w wodzie.
Wtedy kogucik sam pociągnął wózek, ale gdy już wydostał się na drugą stronę i był już z kurką swoją na lądzie, chciał także wciągnąć i siedzących z tyłu, ale nie dał rady, wózek się cofnął i wszystko, co było na wozie, wpadło do wody i potopiło się.
Teraz kogucik został sam z kurką, wykopał jej grób, ułożył ją w nim, potem usypał mogiłkę, siadł na niej i martwił się tak długo, aż i sam umarł.
I tak wszystko powymierało.
Pewien kundel miał złego pana, który go głodem morzył. Gdy już nie mógł dłużej wytrzymać u niego, opuścił go ze smutkiem.
Na ulicy spotyka wróbla, który rzecze:
— Bracie kundlu, czemuś taki smutny?
— Głodnym, — pies odpowie, nie mam co jeść.
— Pójdź ze mną, bracie, do miasta, — rzekł na to wróbel, — ja cię nakarmię do syta.
Poszli tedy razem do miasta, a gdy się zbliżyli do sklepu rzeźnika, ozwie się wróbel do psa:
— Zostań tutaj, a ja ci przyciągnę kawałek mięsa.
Co rzekłszy, wróbel wpadł na wystawę sklepu i dopóty dziobał, targał i przysuwał kawałek mięsa, leżący na brzegu, aż go rzucił na ziemię. Pies mięso pochwycił, uciekł w kąt i pożarł.
— A teraz, — rzecze wróbel, — pójdziemy do innego sklepu, to znowu ci dostarczę jaki kawałek, byleś się mógł nasycić.
Gdy pies zeżarł i drugi kawałek, pyta go wróbel:
— I cóż bracie kundlu, najadłeś się?
— Tak, — odparł pies, — mięsa mam dosyć, ale chleba nie dostałem jeszcze.
— Możesz mieć i chleb, — rzekł wróbel, — pójdź zemną.
Zaprowadził go do sklepu z pieczywem i póty dziobał w parkę bułeczek, aż ją zrzucił na ziemię, a gdy pies więcej zażądał, wskazał mu innego piekarza i znowu dostarczył mu chleba.
Tak nasyciwszy kundla, pyta wróbel:
— Cóż, braciszku, najadłeś się?
— O tak! — odparł kundel, — ale teraz chciałbym trochę wybiedz za miasto.
I obaj udali się na gościniec. A że było gorąco, gdy więc zaszli już dość daleko, pies rzecze:
— Zmęczyłem się, i — chciałbym się trochę przespać.
— Dobrze, prześpij się, — odparł wróbel — Ja sobie przez ten czas posiedzę na gałązce.
Pies położył się na drodze i usnął. Wtem, z górki zjeżdża furman wozem w trzy konie z dwiema beczkami wina. Pomimo, że widział śpiącego psa, woźnica koni nie skręca, lecz pędzi wprost na kundla.
A wróbel skoczy doń i woła:
— Woźnico, nie rób tego, bo ja zemszczę się na tobie!
— E, co ty mi tam zrobisz! — odrzeknął woźnica i wpada prosto z końmi na kundla.
Konie porwały śpiącego i w jednej chwili pozbawiły go życia.
— Czekajże, kiedyś taki, — zawołał wróbel: — zabiłeś mi brata — psa, zapłacisz mi za to końmi i winem.
— Końmi i winem! — akurat! — odrzekł woźnica i popędził dalej.
Wróbel pogonił za nim, wtłoczył się pod płótno wozu, którem były okryte beczki z winem, dopadł szpuntu w jednej z beczek i dopóty go dziobał, aż zrobił w nim dziurę, przez którą cała zawartość beczki wypłynęła na drogę.
Słysząc ciekący płyn, woźnica odwrócił się, obejrzał beczki i zawołał:
— O! ja nieszczęśliwy!
— Nie dosyć ci jeszcze, — odparł wróbel, poczem wpadł na jednego z koni i póty go dziobał w oczy, aż mu oba wydziobał.
Gdy woźnica to spostrzegł, wydobył z bryki żelazny hak i chciał nim trafić w ptaka, ale wróbel frunął do góry, a woźnica trafił w łeb konia, który padł trupem.
— O ja nieszczęśliwy! — jęknął woźnica.
— Nie dosyć ci jeszcze! — zawołał na to wróbel.
Gdy woźnica odjechał dalej w parę koni, zakradł się znowu do wozu i drugą beczkę otworzył, a wino wylało się z niej na gościniec.
— O ja nieszczęśliwy! — jęknął znowu woźnica.
— Jeszcze ci nie dosyć! — zawołał wróbel i wydłubał oba oczy drugiemu koniowi, którego woźnica zabił, rzucając hakiem na wróbla.
Toż samo stało się z trzecim koniem.
— Ach, biada, biada mi, — rwał się za włosy nieszczęśliwy morderca kundla.
— Nie na tem koniec! — zawołał wróbel: — teraz cię w domu zubożę!
Z temi słowy poleciał do domu woźnicy.
Ten musiał wlec się piechotą, będąc pozbawiony i wina i trzech koni.
Przychodzi nareszcie i mówi żonie, co mu się zdarzyło.
— A wiesz, co u nas jakiś zły ptak nabroił? — rzekła mu na to żona:
Sprowadził ptaki z całego świata, te wpadły na naszą pszenicę i wyniszczyły ją doszczętnie.
Wybiegł woźnica na dwór, patrzy, a tu rzeczywiście, cały zbiór pszenicy zmarnowany!
— O ja nieszczęśliwy! — jęknął nieborak.
— To jeszcze mało, — odrzekł wróbel, — teraz mi własnem życiem zapłacisz za brata!
I tak oto woźnica, straciwszy całe swoje mienie, wrócił do izby i usiadł za piecem, zły i rozgoryczony.
A wróbel siedział przed oknem na dworze i wołał: — Woźnico, szykuj się na śmierć!
Na to porwał woźnica swoje żelazo i cisnął za wróblem, ale zbił tylko szybę, a ptaka nie trafił.
Przez rozbitą szybę wróbel wpadł do izby, usiadł na piecu i woła:
— Woźnico, szykuj się na śmierć!
Ten, oszalały z gniewu i wściekłości, rozwalił piec na dwoje, i stopniowo w miarę tego, jak wróbel przefruwał z miejsca na miejsce, porozbijał lustro zegar, szafę, stół, a w końcu ściany swej chaty, nie mogąc jednak go trafić.
Ale nareszcie pochwycił go w rękę.
I żona go pyta:
— Czy mam go zabić?
— Nie! — odparł: — to byłoby za mało, trzeba go trochę pomordować przed śmiercią. Czekaj, będę go dusił.
Co mówiąc, zaczyna go dusić, ale wróbel zatrzepotał się mocno, wydobył się na wierzch, wpadł do ust woźnicy i wykręciwszy się, rzecze:
— Chłopie, śmierć cię nie minie!
W najwyższej pasji, woźnica zaciska wargi, trzymając niemi wróbla, przyczem podaje żonie hak i woła:
— Zabij wróbla tu, w moich ustach!
Żona zamierza się, chybia i męża zamiast w usta trafiła w skroń.
Pod takim ciosem, woźnica padł trupem, a wróbel uciekł przez okno.
Lis pewnego razu opowiadał wilkowi o sile człowieka. Żadne zwierzę nie mogło mu się oprzeć i zwierzęta musiały używać podstępu, ażeby się odeń obronić.
Na to odpowiedział wilk:
— Gdybym się kiedykolwiek natknął na człowieka, to chciałbym się z nim zmierzyć.
— Mogę ci to ułatwić, — rzekł lis: — przyjdź do mnie jutro zrana, to ci pokażę człowieka.
Wilk stawił się o świcie, a lis wyprowadził go na drogę, po której codziennie chodził myśliwy.
Z początku szedł drogą inwalida wojskowy.
— Czy to człowiek? — zapytał wilk?
— Nie!, — odparł lis, — był nim dawniej
Potem szedł mały chłopiec do szkoły
— A ten, czy to człowiek?
— Nie, ten dopiero ma być człowiekiem.
Nakoniec ukazał się myśliwy z dubeltówką na plecach i z nożem myśliwskim za pasem.
I rzecze lis do wilka.
— Widzisz, to idzie człowiek, z którym możesz się zmierzyć, ale ja coprędzej wrócę do nory.
Wilk poszedł wprost na człowieka. Ten spostrzegł go i zawołał:
— Szkoda, żem fuzji lotkami nie nabił!
I z temi słowy palnął śrutem wilkowi w oczy.
Wilk skrzywił się niemiłosiernie, ale to go nie odstraszyło i wyszedł dalej. Wtedy myśliwy, wpakował mu drugi nabój. Wilk strawił ból i rzucił się na myśliwego. Wtedy ten wydobył noża i zadał mu parę ciosów z lewej i prawej strony, tak, że wilk, krwawiąc i krwawiąc, z rozpaczliwem wyciem wrócił do lisa.
— I cóż, bracie wilku? — lis zapytał: — jakżeś sobie poradził z człowiekiem?
— Ach, — odparł wilk, — nie wyobrażałem sobie tak mocnego człowieka. Zdjął on najprzód kij z pleców, dmuchnął nań i obrzucił mi czemś mordę. Strasznie mi to załaskotało. Potem jeszcze raz dmuchnął po kiju, a na nosie uczułem istny piorun z gradem, a gdy już byłem zupełnie blizko, wtedy wydobył sobie z ciała gołe żebro i tak mnie zaczął niem prać, że o mało nie padłem bez życia.
— Widzisz, rzecze lis, — tak to chwalcom bywa!
Była raz sobie biedna, pobożna dziewczynka, która mieszkała razem z matką i obie nie miały już nic do jedzenia. Wtedy dziewczynka poszła do lasu i tam natknęła się na pewną starą kobietę, która wiedziała o jej niedoli i podarowała jej garnuszek, mówiąc:
— Jak tylko będziesz głodna, powiedz! — „Garnuszku, gotuj!“ a on ci ugotuje wybornej słodkiej kaszy jaglanej, gdy się już najesz do syta, powiedz tylko: „Garnuszku, dość!“, a on zaraz przestanie gotować.
Dziewczynka zaniosła garnuszek do matki i odtąd nie były ani tak ubogie, ani tak głodne jak dawniej, bo mogły jadać codziennie wyborną słodką kaszkę.
Pewnego dnia dziewczynka wyszła, a matka rzekła: „Garnuszku, gotuj!“, a na to garnuszek ugotował kaszę i matka najadła się do syta. Chce teraz, ażeby garnuszek przestał gotować, ale nie wiedziała, co ma do niego powiedzieć.
Gotuje się tedy kasza i gotuje, już kuchnię i dom cały wypełnia, a potem i dom sąsiedni i całą ulicę, jak gdyby chciała nasycić świat cały.
Stało się wielkie zamięszanie, bo nikt nie umiał złemu zaradzić.
Gdy nareszcie został już tylko jeden jedyny dom ocalony, dziewczynka wraca do domu i mówi: „Garnuszku dość!“ i garnuszek natychmiast przestał gotować; a kto chciał dostać się do miasta, musiał się przedewszystkiem najeść tyle kaszy, że o mało nie pękł.
Pewnego razu latem, wyszedł niedźwiedź z wilkiem na przechadzkę po lesie. Wtem niedźwiedź usłyszał ładny śpiew jakiegoś ptaka i rzekł:
— Bracie wilku, co to za ptak tak ładnie śpiewa?
— To król ptaków, — odparł wilk, — przed nim musimy się korzyć.
A był to mysi-królik, czyli strzyżyk.
— Jeżeli to król, — rzecze niedźwiedź, — to chciałbym obejrzeć jego pałac. Zaprowadź mnie tam.
— To tak nie można, jak ci się zdaje, — odparł wilk, — trzeba zaczekać, aż przyjdzie królowa.
Wkrótce potem przyleciała królowa z królem. Oboje mieli posiłek w dziobach i chcieli nakarmić dzieci. Niedźwiedź byłby chętnie zaraz ich odwiedził, ale wilk schwycił go za ramię i rzekł:
— Nie, musisz poczekać dopóki pan król i pani królowa nie odlecą.
Przyjrzeli się z uwagą miejscu, na którem tkwiło gniazdo i odeszli. Ale niedźwiedź nie miał spokoju, chciał koniecznie obejrzeć pałac królewski i udał się tam znowu po niejakiej chwili.
Właśnie król i królowa odeszli; zajrzał do gniazda i zobaczył w nim pięcioro czy sześcioro piskląt.
— Czy to pałac królewski? — zawołał niedźwiedź. — Ale to marny pałac, — a wy także nie jesteście królewskiemi dziećmi, lecz hołotą, tałałajstwem.
Gdy mysi-króliki usłyszały te słowa, oburzyło to je okrutnie i krzyknęły.
— Nie, to fałsz; Nasi rodzice są uczciwymi ludźmi; hola, niedźwiedziu, to ci nie ujdzie na sucho.
Niedźwiedź i wilk zlękli się, zawrócili i poszli do swoich nor. A młode mysi-króliki darły się i hałasowały dalej, a gdy rodzice znowu przynieśli im jadło, rzekły:
— Nie dotkniemy mysich łapek, choćbyśmy się mieli zagłodzić, zanim nie przekonacie całego świata, że nie jesteśmy żadną hołotą ani tałałajstwem, jak nas niedźwiedź przezywał.
A na to stary król rzecze:
— Uspokójcie się, dzieci, to się odrobi.
Co rzekłszy, poleciał z królową przed norę niedźwiedzia i zawołał:
— Ach ty stary murłyko, dla czego naubliżałeś moim dzieciom? To ci płazem nie ujdzie, to musimy w krwawej wojnie odrobić;
Tak więc wojna została wypowiedzianą niedźwiedziowi i wszystkie czworonogi zostały zwołane: wół, osieł, jeleń, baran, sarna i wogóle wszystkie, jakie święta ziemia nosi na sobie.
Mysi-królik wezwał ze swojej strony wszystko, co lata po powietrzu, nietylko ptaki duże i małe, ale i komary, osy, pszczoły i muchy.
Gdy nadeszła chwila rozpoczęcia wojny, mysi-królik wysłał gońca na zwiady, gdzie też znajduje się głównodowodzący wrogów. Komar był najsprytniejszym ze wszystkich, jął latać po lesie w miejscach, gdzie się nieprzyjaciel gromadził i usiadł w końcu pod jednym z liści na drzewie, pod którem się umawiano.
Wtem, powstał niedźwiedź, zawołał lisa do siebie i rzecze:
— Lisie, tyś najprzebieglejszy ze wszystkich zwierząt, bądź że naszym generałem i wodzem.
— Dobrze, — odparł lis, — ale jaki znak obierzemy sobie?
Zwierzęta nie wiedziały jaki, wtedy lis rzecze:
— Ja mam piękny, długi i puszysty ogon, który nieledwie wygląda jak czerwony pióropusz. Jeżeli będę go trzymał do góry, to znaczyć będzie, że wszystko idzie dobrze i musicie maszerować naprzód; jeżeli zaś mój ogon będzie spuszczony, to uciekajcie wszyscy do domu i z mysim królikiem dajcie sobie spokój.
Gdy nadszedł dzień rozpoczęcia bojów, zbiegły się wszystkie czworonogi z takim tupotem, że aż ziemia drżała.
Mysi-królik ze swoją armią, zjawił się także. Ptaki i owady wrzeszczały, syczały, brzęczały, że aż nie jednego przechodziło mrowie i z obu stron rzucono się wzajem na siebie.
Ale mysi-królik wysłał osę z poleceniem, ażeby się wkradła lisowi pod ogon i ukłóła go co siły.
Gdy lis otrzymał pierwsze ukłócie żądła, drgnął tak, że aż musiał podnieść jedną łapę, ale wytrzymał i ogon podniósł do góry; przy drugiem ukłóciu, musiał go na chwilę opuścić; ale przy trzeciem, było to już po nad jego siły, krzyknął z bólu i schował ogon pomiędzy nogi.
Gdy to spostrzegły zwierzęta, pomyślały sobie że wszystko stracone i każde zaczęło zmykać do swojej nory.
W ten sposób ptaki wygrały wojnę.
Teraz pan król i pani królowa pofrunęły do domu i już zdaleka zawołały do dzieci:
— Dzieci, cieszcie się; Jedzcie i pijcie do woli, wojna wygrana.
A młode mysi-króliki rzekły:
— Jeszcze nie będziemy jadły, dopóki się niedźwiedź nie ukorzy przed naszem gniazdem i nie powie, żeśmy uczciwemi dziećmi, nie hołotą i nie tałałajstwem.
Mysi-królik stary poleciał przed norę niedźwiedzia i zawołał:
— Murłyko, masz się ukorzyć przed naszem gniazdem i oświadczyć moim dzieciom, że są uczciwemi dziećmi, nie hołotą ani tałałajstwem.
I niedźwiedź w wielkim strachu poleciał przed gniazdo i wykonał to, czego odeń żądano.
Teraz dopiero zadowolone młode mysi-króliki zasiadły do uczty, jadły i piły, i zabawiały się wesoło aż do późnej nocy.
Był raz człowiek, który miał trzech synów, a za całe mienie jeden dom, w którym mieszkał.
Każdy z synów chętnie by objął ten dom po jego śmierci, ale ojciec zarówno kochał jednego, jak i drugiego.
Sam nie wiedział, jak miał zrobić, ażeby żadnego nie skrzywdzić. Sprzedawać domu nie chciał, gdyż dom ten był jeszcze własnością jego przodków. Prawda, że mógł by był w ten sposób jednakowo synów obdzielić, ale przyszła mu inna myśl do głowy i rzecze:
— Idźcie w świat i zmierzcie się; niech każdy z was nauczy się jakiego rzemiosła, a gdy wrócicie, to ten, który wykaże najlepszy rezultat swej pracy, dom po mnie obejmie.
Synowie zgodzili się na to; starszy obrał sobie zawód kowala, średni golibrody, a najmłodszy fechmistrza, czyli szermierza.
Następnie oznaczyli czas, w którym mają się zejść z powrotem i puścili się w drogę.
Zdarzyło się tak, że każdy z nich dostał się do zdolnego majstra i mógł się dobrze w zawodzie swym wydoskonalić. Kowal musiał podkuwać konie króla i myślał sobie: „No, nic ci nie brakuje, będziesz miał dom!“
Golibroda oskrobywał zarost samym wybrednym panom i także twierdził, że dom będzie jego własnością.
Fechmistrz otrzymał niejedno cięcie, ale zaciskał zęby i wcale się nie zrażał, myśląc sobie:
„Jeżeli cię byle cięcie zrazi, to domu nigdy nie dostaniesz“.
Skoro więc termin oznaczony minął, bracia zeszli się znowu u ojca. Nie wiedzieli jednak, kiedy znajdą odpowiednią okazję do wykazania swoich talentów, siedzieli przeto razem i radzili.
Gdy tak siedzą, nagle tuż obok leci zając przez pole.
— Ach! — zawołał golibroda, — ten się zjawia jak na zawołanie.
Wziął kubek, mydło i rozbijał pianę dopóty, dopóki zając nie nadbiegł. Wtedy namydlił go w pełnym biegu i wygolił mu bródkę, nie zaciąwszy go ani razu.
— To mi się podoba! — rzekł ojciec Jeżeli tamci nie popiszą się lepiej, dom będzie twoim.
Niedługo trwało, aż tu w pełnym galopie jedzie jakiś pan powozem.
— No, teraz ojciec zobaczy, co ja umiem, — zawołał kowal. Skoczył za powozem, oderwał koniowi, pędzącemu galopem, wszystkie cztery podkowy i w pełnym biegu przybił mu cztery nowe.
— Ależ z ciebie zuch! — rzekł ojciec — wykonywasz swoje rzemiosło tak dobrze, jak twój brat swoje i doprawdy nie wiem, któremu z was dom oddać.
Na to ozwał się trzeci:
— Ojcze, pozwól i mnie się popisać!
A że właśnie deszcz zaczął padać, fechmistrz obnażył swoją szpadę i krzyżową sztuką jął nią manewrować nad swoją głową tak, że ani jedna kropla nań nie spadła, gdy zaś deszcz się powiększył i stał się wreszcie tak ulewnym, jak gdyby ktoś na niebie ceber opróżniał, jął machać szpadą coraz mocniej i pozostał najzupełniej suchym, jak gdyby siedział pod dachem.
Gdy ojciec to zobaczył, zdziwił się i rzekł:
— Tyś się najlepiej wykształcił i dom należy do ciebie!
Tamci obaj przystali na to, boć tak było poprzednio umówione, ale, że wszyscy trzej kochali się bardzo z sobą, zostali więc przeto razem, a każdy prowadził swoje rzemiosło.
Że zaś byli majstrami co się zowie, przeto zarabiali dużo pieniędzy.
I tak w zadowoleniu zobopólnem dożyli późnej starości, a gdy jeden zachorował i umarł, to dwaj pozostali tak się tem zmartwili, że także pochorowali się wkrótce i pomarli.
A ponieważ wszyscy trzej byli tak zręczni i tak się wzajem kochali, pochowano przeto razem we wspólnym grobie.
Powiastka ta, wydać się może trochę nieprawdopodobną, a jednak jest prawdziwą, a mój dziadek, któremu ją zawdzięczam, zwykł był mawiać, jeżeli coś opowiadał z przejęciem:
— Prawdziwą musi być, mój drogi, bo inaczej nie mógłbym wam jej powtarzać.
A rzecz się miała tak:
W pewien świąteczny poranek jesienią stał jeż przed wrotami swojego domku, ręce założył jedną na drugiej, przyglądał się figlom porannego wiatru i pośpiewywał sobie piosenkę. Ale przyszło mu na myśl, że mógłby przejść się nieco po polu i przyjrzeć się zarazem, co też dzieje się z jego rzepą. I oto odwrócił się, drzwi domku zamknął i puścił się w drogę na pole.
Odszedł jeszcze niedaleko, gdy mu się trafia zając. Jeż powitał go przyjaźnie: „Dzień dobry“! Ale zając był bardzo dumnym panem, na pozdrowienie nie odpowiedział, lecz tylko poruszył nosem i zapytał:
— Cóżeś tak wcześnie wybrał się w pole?
— Idę na przechadzkę — odparł jeż; — Na przechadzkę? zaśmiał się drwiąco zając: — sądziłem, że mógłbyś swych krzywych nóg używać do czegoś lepszego.
Słowa te uraziły jeża niesłychanie, dlatego też odrzekł:
— Widocznie ci się zdaje, że swemi nogami więcej wykonać zdołasz niż ja swojemi?
— Bezwątpienia, — kpił zając.
— No to się spróbujmy, — jeż na to — założę się, że jeżeli pójdziemy na wyścigi, to ja cię wyprzedzę.
— Ty, swemi krzywemi łapami? rzekł zając: — ależ to można skonać ze śmiechu!
— Chcesz się założyć? — zawołał jeż!
— A o co? — spytał zając.
— O złotego luidora, — odparł jeż, wyciągając rękę do zająca.
— Zgadzam się! — rzekł zając, — i przybijam!
— Nie mam się co spieszyć, — zauważył jeż.
Ja bo dotąd jestem naczczo więc naprzód muszę pójść do domu i trochę przekąsić. Za pół godziny stanę na placu, a wtedy możemy zacząć.
Co rzekłszy, jeż odszedł, bo zając nic nie miał przeciwko temu.
W drodze myśli sobie jeż: zając liczy na swoje długie nogi, ale ja go wezmę. Uważa on się za bardzo dystyngowanego jegomościa, ale jest tylko głupim smarkaczem i musi zapłacić, choćby się niewiem, co stało.
Wróciwszy do domu, rzecze jeż do żony:
— Żono, ubieraj się prędko, musisz pójść ze mną na pole, założyłem się z zającem o złotego luidora, że mam nogi bardziej rącze niż on, więc musisz być przy tem.
— Ach, drogi mężu, — rzekła pani jeżowa: — czyś zmysły stracił? Jakże możesz zakładać się z zającem?
— Cicho babo! — rzekł na to jeż — To już moja rzecz! Dalej, ubieraj się i pójdź ze mną!
Po drodze mówił jeż do żony:
— Teraz uważaj! Tam, na wielkiem polu ma się rozegrać nasz wyścig. Zając będzie leciał jedną bruzdą, a ja drugą, a bieg rozpoczniemy z góry. Otóż ty nie masz nic innego do roboty, jak tylko siąść sobie w bruździe tu, na dole, a gdy zając przyleci z drugiej strony, zawołasz: „Ja już jestem!“
Ułożywszy się w ten sposób, doszli do pola.
Jeż wskazał żonie jej miejsce i skierował się w górę pola.
Dowlókłszy się na miejsce, zastał już zająca.
— Możemy zacząć? — zapytał.
— I owszem, — odparł zając.
Każdy stanął w swojej bruździe.
Zając zawołał:
— Raz, dwa, trzy! i pomknął, jak wicher w dół pola.
A jeż ledwie że dał trzy kroki naprzód, kucnął sobie wygodnie w bruździe i siedział z całym spokojem.
Gdy teraz zając w pełnym biegu dolatuje do mety, wita go pani jeżowa temi słowy:
— Ja tu już jestem!
Zając cofnął się niesłychanie zdziwiony. Nie przyszło mu nawet na myśl, ażeby to nie był ten sam jego mniemany konkurent bo, jak wiadomo, samica jeża zupełnie tak samo wygląda jak samiec.
Ale zając rzekł: to jakiś nieczysty interes, i dodał:
— Biegnijmy, ztąd do góry!
Co powiedziawszy, ruszył jak huragan w górę. Gdy się tam zjawił, woła doń jeż:
— Ja tu już jestem!
A zając rozpalony zawołał z pasją:
— Jeszcze raz — znów na dół!
— I owszem! — odparł jeż: — Możemy biegać, ile razy zechcesz.
W ten sposób zając przebiegł siedemdziesiąt trzy razy, a jeż ciągle mu dotrzymywał placu.
Za każdym razem, gdy dobiegł do mety, witał go głos jeża, albo jeżowej:
— Ja tu już jestem!
Ale za siedemdziesiątym czwartym razem, zając nie doprowadził biegu do końca. W połowie drogi padł na ziemię, krew trysnęła mu z szyi i dokonał życia na miejscu.
A jeż wygranego luidora, który leżał na kamieniu granicznym wziął, wywołał żonę z bruzdy i oboje z wielką radością udali się do domu, a jeżeli nie pozdychali, to żyją dotąd.
Od tego czasu zając nie da się wziąć na wyścigi z jeżem. A nauka z tej powiastki jest taka:
Nikt, choćby się miał za najbardziej doskonałego, nie powinien nigdy podrwiwać sobie z cudzych ułomności.
Kogutek rzecze raz do kurki:
— W tym czasie orzechy bywają dojrzałe, pójdźmyż razem na górę i najedzmy się raz do syta, zanim ich wiewiórka nie sprzątnie.
I poszli razem, a że to był dzień biały, zostali więc do wieczora na górze. Ale nie wiem, czy się tak objadły, czy też opanowała ich taka dziwna wesołość, dość, że nie chciały pieszo wracać do domu i kogut musiał zbudować mały powozik z łupin orzechów. Gdy powozik był gotów, kurka zasiadła w nim i rzekła do kogucika:
— Powinieneś się zaprzęgnąć!
— O jeszcze czego! — odparł kogucik: — wolę już sobie pójść pieszo do domu, aniżeli ciągnąć wózek z tobą. Takieśmy się nie umawiali. Woźnicą chętnie byłbym, ale żebym sam miał ciągnąć — nigdy!
— O co się kłócicie! wtrąciła nagle kaczka. — Jesteście złodziejami! Kto wam pozwolił dobierać się do mojej orzechowej góry? Czekajcie, ja wam sprawię!
I z temi słowy wpadła na kogucika. Ale i kogucik był zuchem, więc zwarł się z kaczką nie żartem. W końcu tak ją żgnął swoją ostrogą, że zaczęła prosię o litość i za karę chętnie pozwoliła się zaprządz do powoziku.
Kogucik siadł teraz na koźle, zrobił się woźnicą i zawołał co siły:
— Dalej, ruszaj, kaczko, żwawo!
Gdy przejechali kawałek drogi, spotkali dwoje pieszych; jeden był igłą, drugi był szpilką. Spotkani zawołali:
— Stać! Stać!
I rzekli, że za chwilę będzie zupełnie ciemno i dalej iść żadną miarą nie mogą, a przytem jest wielkie błoto, proszą więc ażeby ich państwo Kogucińscy raczyli zabrać ze sobą.
Byli na majówce za miastem i zasiedziawszy się przy piwie, ani się spostrzegli, jak ich noc zaskoczyła.
Kogucik pozwolił im wysiąść, bo obaj byli szczupli i nie zabierali wiele miejsca, ale musieli przyrzec, że ani jemu, ani kurce nie będą deptać po nogach.
Późnym wieczorem, powozik dotarł do pewnej gospody, a że nie chcieli dalej jechać po nocy, kaczka z powodu, że nie była tęga na nogi upadała to na jeden bok, to na drugi, więc wjechali w bramę. Gospodarz robił wiele trudności z ich przyjęciem, mówił, że lokal ma przepełniony, bo też myślał, że nie było to żadne towarzystwo, z któregoby się dało coś wyciągnąć.
Że jednak słodko doń przemawiali, że mu obiecali dać jajko, które kurka zniosła przez drogę, że go zapewnili, iż będzie mógł zatrzymać kaczkę, która także codziennie znosi jajka, oświadczył przeto, że mogą pozostać na noc. Kazali też sobie posłać wygodnie i świetnie im się spało.
O świcie, gdy wszyscy jeszcze byli w śnie pogrążeni, kogucik obudził kurkę, wziął jajko, rozbił i zjedli je oboje, skorupki zaś rzucili w ogień na kuchni. Potem udali się do igły, która jeszcze spała, wzięli ją za łeb i wpakowali w fotel gospodarza, a szpilkę w jego ręcznik. Potem, Bogu ducha winni, uciekli oboje bez śladu. Kaczka, która smacznie spała sobie pod gołem niebem i została w podwórzu, słysząc jak uciekają, ocknęła się, obmyła łebek w sadzawce, po której popływała trochę i potem uciekła o wiele prędzej, niż wlokąc się przed powozikiem.
W parę godzin potem, gospodarz wysunął się z pod pierzyny, umył się i chciał się ręcznikiem obetrzyć, ale szpilka dotknęła mu się do twarzy, robiąc olbrzymią czerwoną kresę od ucha do ucha. Poszedł teraz do kuchni i chciał sobie fajkę zapalić, ale gdy zbliżył się do ognia, skorupki z jajka zaczęły mu pryskać w oczy.
— Dziś idzie mi wszystko na opak! — zawołał zirytowany i padł na fotel, ale zerwał się natychmiast i krzyknął: Aj aj aj!, bo igła zakłuła go jeszcze gorzej i to nie w głowę.
Zły okrutnie, powziął podejrzenie na gości, którzy tak późno zjechali wczoraj wieczorem, ale gdy poszedł zobaczyć, co się z nimi dzieje, przekonał się, że ich niema.
I poprzysiągł sobie, że nadal żadnych takich włóczęgów nie będzie przyjmował do gospody, bo każdy z nich naje się tylko, wyśpi, nie zapłaci i jeszcze krzywdy człowiekowi narobi.
Była raz kurka i był raz kogucik, które chciały razem odbyć pewną podróż. W tym celu kogucik zbudował ładny powozik o czterech czerwonych kółkach i zaprzągł go w cztery myszki. Kurka wsiadła do środka z kogucikiem i pojechali sobie razem.
Niebawem w drodze nawinął im się kot, który rzekł:
— Dokąd jedziecie!
Kogucik mu na to:
„Nasza kolasa toczy się, aż do domu Imci Pana Grubasa“
— Weźcież mnie ze sobą — kot rzecze.
Kogut odparł:
— Z całą chęcią, siądź sobie z tyłu, bo z przodu mógłbyś wypaść.
Gdy pan Grubas przyszedł do domu udał się do komina, bo chciał rozniecić ogień, ale kot cisnął mu w twarz pełno popiołu. Pobiegł do kuchni i chciał się obmyć, ale tam kaczka twarz mu opryskała wodą. Chciał się obetrzyć ręcznikiem, ale natknął się na jajko, stłukł je i osmarował sobie oczy żółtkiem.
Chciał odpocząć i usiadł na fotelu, ale go szpilka ukłuła.
Wpadł w gniew i rzucił się na łóżko.
„A uważaj przytem kocie, byś czerwonych moich kółek nie umazał w błocie“.
„Wy, kółeczka, świszczcie,
Wy, myszątka, gwiżdżcie,
I niech się toczy kolasa
Hen, aż do domu Imci Pana Grubasa“.
Potem natknęli się na kamień młyński, potem na jajko, na kaczkę, na szpilkę i w końcu na igłę, a wszystko to wsiadło do powozika i pojechało razem.
Gdy jednak przyjechali do domu pana Grubasa, pan Grubas był nieobecny.
Myszki odprowadziły powozik na gumno, kura z kogutkiem skoczyły na grzędę, kot umieścił się na piecu, kaczka na kuble studziennym, jajko wtuliło się w ręcznik, szpilka utkwiła w poduszce fotela, igła skoczyła na środek pościeli łóżka, a kamień młyński położył się przy drzwiach.
Gdy jednak ułożył głowę na poduszce, igła go tak zadrasnęła, że krzyknął z bólu i wściekły, chciał wybiedz z domu.
Zaledwie jednak zbliżył się do wyjścia, skoczył nań kamień młyński i zabił go.
Pan Grubas musiał być jednak bardzo złym człowiekiem.
Pamiętam czworokątny dziedziniec dużej kamienicy, wiecznie i nieruchomo wpatrzonej oknami w jeden punkt. Pamiętam za temi oknami przechodzące cienie i sylwetki cudzego życia; zieloną lampę, jakiegoś wiecznie piszącego starca na trzeciem piętrze, różową latarkę u młodej pani na drugiem, wiszącą matową lampę w jadalni pierwszego piętra, płomyki w kuchniach. Wszystkiemu temu przypatrywałam się często, wszedłszy na okno, gdy gęsty zmrok ogarniał dziedziniec, a tu i ówdzie zapalały się światła w oknach.
Ale najlepiej pamiętam w oknie trzeciego piętra jasną główkę dziewczynki, która ukazała się tam jakoś w dzień, spostrzegła mnie i od tego czasu często wdrapywała się na okno, ażeby patrzeć na mnie, przycisnąwszy do szyby wesoły nosek.
Nasze dwie główki przyciągały jedna drugą do siebie niepowstrzymanem uczuciem sympatji dziecinnej i ciekawości. I pomiędzy córeczką poważnego urzędnika i córką ubogiej szwaczki, utworzył się telegraf z początku ruchami rąk, uśmiechami, znakami, aż nakoniec, pewnego pięknego dnia, zjawiły się arkusze papieru, na których z jej strony ogromnemi literami wymalowanemi pendzelkiem, umaczanym w czarnej farbie, wyczytałam: „Pokaż mi swoje zabawki“. Z mojej zaś, wypisane węglem: „Nie mam żadnych“.
W odpowiedzi na to spostrzegłam wyraz nadzwyczajnego zdziwienia; potem jasnowłosa dziewczynka szybko zniknęła z okna, a w dziesięć minut potem zjawiła się u nas pokojówka z prośbą do mamy, ażeby mi pozwoliła pójść pobawić się z ich panienką.
W ten sposób zawiązała się przyjaźń, dzięki której poczułam po raz pierwszy nadzwyczajny pociąg do... lalki, tak, do cudownej lalki, należącej do Maryni, a noszącej poetyczne imię „Aldona“.
Dziewczynki mają zadziwiające przywiązanie do lalek. Małe serduszka widzą w lalkach coś żywego, coś, co je rozumie.
Dziewczynki boso wstają z łóżeczek w nocy, ażeby zajrzeć, czy lalce nie zimno; opowiadają im one o swoich zmartwieniach i radościach szczycą się niemi jedna przez drugą, uczą je, każą im przeżywać wszystko, co same przeżywają, widzą, słyszą, uczą się na nich żyć, a głównie — kochać je, kochać instynktownie.
Tak ja pokochałam Aldonę. Spoglądałam z czcią pełną zachwytu na jej piękność, lękałam się dotknięcia jej sukni.
Łagodna Marynia, ulegająca zwykle w zabawach mojej fantazji, mogła ze mną zrobić wszystko, co chciała, jednem zdaniem: „Nie dam ci się bawić z Aldoną“.
O, z jakiemże biciem serca wyczekiwałam na tę chwilę, w której Aldona znajdzie się w moich rękach! A gdy ta chwila nadchodziła — jakież szczęście! Przyciskałam do siebie faworytkę, pocichutku całowałam ją, nadając jej najmilsze nazwy, jakie tylko umiałam, rozmawiałam z nią jak z żywą, opowiadałam jej wszystko, co robiłam i o czem wiedziałam.
A gdy trzeba było odchodzić i po mnie zjawiała się moja biedna mateczka, w swej szarej chustce, i czekała na mnie w kuchni, a ja przez całe pół godziny żegnałam się z Aldoną, rozstając się z nią z jakimś bólem; nasze ubogie komórki wydawały mi się ciemniejsze niż dawniej.
W nocy mówiłam przez sen o Aldonie i widziałam ją we śnie. Rozłąka z tem kochaniem mojem sprawiała mi cierpienie, jak rozłąka z żywą istotą.
I oto nadszedł dzień, który mi przyniósł najwyższą radość i najdotkliwszą niedolę mojego dzieciństwa.
Wracałam do domu sama. Niańka wyszła pocoś z kuchni, a Marynia wybiegła odprowadzić mnie. Aldonę trzymała w ręku.
— Kociu! Kociu! odezwała się do mnie szybko i ze wzruszeniem: chcę ci zrobić niespodziankę. Tylko nie mów nikomu.
— Nie powiem. Cóż takiego?
— Weź Aldonę, daję ci ją!
Nie wierzyłam własnym uszom.
— Darujesz mi ją? Mnie? — zawołałam, czując, jak wszystko cierpnie we mnie.
— No tak, tobie! — Ty kochasz ją więcej odemnie. Czy myślisz że ja tego nie widzę? Ja widzę. Ciocia Zosia wzięła na wychowanie Józię, a ja tobie daję na wychowanie Aldonę.
O małom się nie zatchnęła z szalonego zachwytu. Przyciągnęłam Aldonę do piersi i rozpłakałam się.
Nie pomyślałam o tem nawet, że miłą dzieweczkę będą strofować za mnie, ani, że może nie pozwolonoby jej tego zrobić. Pojmowałam jedno jedynie; że Aldona jest moją, że marzenie moje zeszło na ziemię i że mam w ręku szczęście!
Wyszłam jak obłąkana, zapomniawszy nawet podziękować Maryni, a w domu aż przestraszyłam mamę.
— Mamo! Mamusiu! Aldona jest moją! Ona będzie u nas mieszkała, będzie spała ze mną, jeść będzie ze mną, matuchno! Gdzie moja chusteczka jedwabna, muszę ją owinąć! Położę ją na łóżeczku, a sama prześpię się na kanapie, dobrze, mamusiu? Uszyjesz jej jutro taką suknię, jak u tej pięknej damy na obrazku, prawda, mateczko?
I drżałam jak w gorączce, i śmiałam się i płakałam. Mama wypytywała mnie, skąd mam lalkę, ja nie mogłam związać słów, jąkając Bóg wie co, a mama patrzyła na mnie ze smutnym uśmiechem.
Nagle roztworzyły się drzwi i weszła niania Maryni.
— Ładnie się pani córka sprawuje! — brutalnie zwróciła się do mamy: — mojej panience ściągnęła lalkę!
— Co? zerwała się mama, blednąc.
I ja zrozumiałam.
— Ja nie brałam! Marynia mi ją podarowała!
— A juści, podarowała! Marysieńka moja, aniołek najmilszy, sama przyjmuje to złe na siebie. „Ja, powiada, podarowałam jej lalkę!“ Darowała? Ale i niania nie ślepa. Czy widziane to rzeczy, ażeby darmo dawać komu takie kosztowne przedmioty?
— Kobieto, wy się mylicie! — wyrzekła mama, drżąc na całem ciele: — moja Kocia nie weźmie nic cudzego.
— Pani naturalnie wypada jej bronić — nieprzyjaźnie odparła służąca. — Jak i co było, to rzecz nasza, a lalkę proszę oddać.
Mama wzięła lalkę z moich rąk i w milczeniu oddała ją niani.
Ta wyrwała ją i trzasnąwszy drzwiami, wyszła.
Nastąpiło milczenie. Mama spoglądała na mnie oczyma łez pełnemi, a potem spytała pocichu:
— Kociu...
— Ja nie brałam, nie brałam, mamusiu! — zachłyśnięta rozpaczliwem łkaniem krzyknęłam, rzucając się ku niej. Mnie Marynia dała ją na wychowanie, matuniu!
— No dosyć, wierzę ci, kochaneczko moja!
I mama pieściła i całowała mnie, ja zaś płakałam na jej kolanach, dopóki nie zasnęłam.
Do Maryni już mnie później nie zapraszano. Raz czy dwa razy jasna główka ukazała się w oknie z Aldoną... Aldoną! i posyła całusy, ale zaraz pokazywała się niańka i odciągała ją.
Wkrótce potem, dla jakichś powodów, jej rodzice wyprowadzili się z tego domu i w znajomym oknie dawnego dziecinnego pokoju ukazały się głowy uczennic modnej krawcowej.
Ja w to okno nie patrzałam nadal.
Gwiazdka. — Mama za ostatni grosz kupiła mi za kilka marek nietłukącą się lalkę. Podziękowałam, ale nie bawiłam się tą lalką.
Na szarem tle moich wspomnień dziecinnych, jak plama jasna, występuje obraz cudownej mojej Aldony.