<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


Słońce już zachodziło jaskrawo i złocisto, ale na dworze jasno jeszcze było, jak we dnie, i okolicy dobrze się przypatrzeć mogli. Nie ulegało wątpliwości, iż się ku osadzie jakiejś zbliżać musieli. Hać świeżo gałęźmi narzucona była tego dowodem. Rzeczka w tem miejscu koniom ledwie po brzuchy sięgała, choć woda była wiosenna.
Na przeciwnym brzegu i kopyt końskich i nóg ludzkich w piasku widoczne były ślady. Wiodły one ku górze, na której dotąd zabudowań żadnych i gródka ani wałów widać nie było.
Lecz gdy, rozmawiając głośno, wdrapywać się zaczęli na ów kopiec piaszczysty, w chwili, gdy się tego najmniej spodziewali, zjawił się przed nimi dziwnie przyodziany i uzbrojony mąż, który im na drodze stanął, jakby chciał dalszy pochód hamować.
Mąż był letni, z długim włosem siwym, spływającym mu na barki, silny i barczysty, w kołpaku na głowie, podobnym do litewskich, w krótkim przyodziewku z brunatnego grubego sukna, skórzanym pasem podciągnięty, nogi mający osznurowane, jak wieśniacy, i w chodaki odziane. U boku wisiał mu szeroki miecz w ciemnej pochwie, a w ręku jednym miał grubą pałkę nabijaną krzemieniami.
Chociaż strój ten prawie go dzikim czynił, twarz wcale nie była pospolitą, rysy miała szlachetne i niegdyś piękne, a dziś jeszcze smutną dumą napiętnowane. Bródka i wąs ciemniejsze od włosów, podstrzyżone, nie osłaniały ust, których wyraz, równie jak czoła namarszczonego, niemal gniew zdradzał.
— Hę! — zawołał — dokąd? kto? stój? Co was tu zagnało?
Dersław, który naprzód wystąpił, z wymowy poznał, że nie z Mazurem miał do czynienia.
— Na Boga — odparł — cóż tu u was drogi podróżnym nie wolne?... Gdzieżeśmy się to dostali?...
Po chwili hamujący ich zawołał.
— Dostaliście się, kędy ani was nie potrzebowano, ani wam było potrzeba?
— Więc już zbłąkanym nawet drogi nie pokażecie?
— Gotowem nawet poprowadzić — ofuknął stojący — ale tu wam nic potem jechać. Tu nie ma ani gościńca, ani gospody...
— Zkąd wy? — dodał gniewnie.
— Z Poznania do Płocka — rzekł Dersław.
— Lichoż was tu zaniosło!? Wstąpił do piekłów po drodze mu było! — krzyknął zastępujący ścieżynę.
— No, a gdzież jesteśmy i kto wy jesteście? toć wiedzieć wolno — rzekł łagodnie Dersław. — Co u licha, zbójami nie jesteśmy...
— Kto ja, to wam na nic nie potrzebne — wołał nieznajomy. — Nie jesteście zbójami, ale na zbójów możecie natrafić...
Mówiąc to, przyglądał się pilno Dersławowi i jego ludziom.
— Zawracajcież ztąd — począł znowu — tędy wam nie droga... a chcecie nocować, to na drugiej stronie rzeki wypas dla koni znajdziecie...
— Na pagórkuby nam lepiej było — wtrącił Dersław.
Gniewny człek cały się strząsł.
— Powiadam wam, na pagórku nie ma dla was nic. Z Bogiem, z Bogiem ruszajcie, zkąd przyszliście. — I palcem im pokazał w przeciwną stronę.
W spokojnym Dersławie krew grać zaczynała.
— Z mowy waszej — rzekł — widać, żeście nie lada prostym parobkiem, a obchodzicie się z nami gorzej chłopa... Czegoż nas ztąd pędzicie?...
— Boście tu ani wy, ani nikt niepotrzebny — począł wołać głośno mężczyzna. — Tu pustynia, tu nie ma nic... A ktom ja, parobek czy ziemianin, nikomu nic do tego...
— Ależ to u nas jeszcze nie bywało — wtrącił niecierpliwszy Lasota — żeby gdziekolwiek zapierano podróżnemu drogę i nie dawano mu nawet spocząć, a popaść koni.
— Spoczywajcie! konie paście tam za rzeczką — krzyknął, tupiąc nogą i podnosząc oszczep nieznajomy. — U nas, co nie bywało nigdy, to się może stać. Drogę do Płocka gotowem wam jutro rozpowiedzieć.
I drżącą ręką znów pokazał na rzeczkę. Dersław patrzał nań, jak w tęczę, i odrazu uśmiechać się począł.
— Słuchaj, Okoń, a toś ty oszalał, czy co?
Gdy to imię wymówił, stary się rzucił i gwałtownie przypadł ku niemu z takim ruchem, że się Lasota miał już do miecza. Dersław pozostał spokojnym.
— Byłbym gardło dał, że ciebie na świecie nie ma! — zawołał.
— Tak, bo Okonia na waszym świecie nie ma... nie ma — począł gniewny stary.
Lecz powiedziawszy to, jakoś ochłonął i opamiętał się.
Dersław podszedł ku niemu.
— Jeślić o to idzie — szepnął mu — abym cię ja nie zdradził, toć mnie znasz... Udobruchajże się, ludzi, kiedy chcesz, za rzeczkę noclegować odprawię, a mnie nie odpędzaj tak bezcześnie.
Okoń zdawał się namyślać.
— No, ludzie za rzeczkę — zawołał — za rzeczkę, i żeby mi się tu nie napychali... nie ma po co?
— To mój powinowaty, młody Lasota Nałęcz — rzekł wskazując Dersław — mógłby i on z nami zostać.
— A co on tu robić będzie? — syknął Okoń — tam ludziom potrzebniejszy, niż tu nam.
Stało się, jak chciał, zwolna czeladź Dersławowa i Lasota zawrócili się nazad, wyrzekając i mrucząc, stary Nałęcz pozostał z tym, którego Okoniem był nazwał. Nie mówili do siebie nic, bo ten, jeszcze zaperzony i niespokojny, do siebie przyjść nie mógł. Spluwał i rzucał się, pomrukując tylko.
— Licho was tu naniosło.
Dersław czekał spokojnie, aby mu odeszły gniewy.
Po chwili Okoń się z ręką wyciągniętą zbliżył do niego.
— Rękę mi daj i poprzysiąż, że ani ty, ani twoi o mnie tu... o tem miejscu i spotkaniu mowić[1] nie będziecie. Okoń zmarł... co wam do Okonia!
I powtórzył. — Licho was tu naniosło.
— Pewno, że licho — odparł Dersław — ale ja cię nie zdradzę, ani moi... Powiedzże mi, co ty tu robisz?
— Na Chrystusa mi przysięgasz? — podchwycił Okoń.
— I na Ewangelię Jego — palce w krzyż składając i całując je, rzekł Dersław.
Okoń pomyślał chwilę, obejrzał się na odjeżdżających Lasotę i czeladź, którzy już rzeczkę przebywali, postał milczący, aż gdy na zawrocie wierzby ich zakryły, za uzdę wziął konia Dersława i milczący począł go za sobą prowadzić.
Nałęcz dawał z sobą czynić, co chciał. Szli tak ku górze zwolna, a Okoń wreszcie się odezwał.
— Oto widzicie, gdziem się ja zabił. Ziemia była bezpańska, czart jeden wie, do kogo ona należała, ja po dziś dzień o tem nie wiem. Na ziemi bezpańskiej człowiek bez służby i bez pana siadł i siedzi... Nikogom o pozwolenie nie pytał, pusty gródek zajmując, więcem nie rad, gdy mnie tu kto widzi, a rozgada i potem upomni się kto jeszcze, albo wyżenie, albo z nim będę wojnę krwawą miał.
— Ale na Boga, Okoniu mój! — przerwał Dersław — jakże ty, coś urzędy sprawował na książęcych dworach, coś do ludzi przywykł był, mogłeś tu siąść... tak...
Nie dokończył.
— Właśnie dla tego, żem na dworach zęby zjadł, żem pański chleb gorżki za długo gryzł, żem ludzi zbrzydził, poszedłem na te pustynie — zawołał Okoń.
— I żyć tu możesz?... sam?...
Na to pytanie Dersława nie odpowiedział Okoń. Właśnie drożyna kręta, którą się na wzgórze spinali, zakręcała się i w wąwozie, jakby między przerwanemi wałami staremi, w dół nieco się spuściwszy, ujrzał Nałęcz, jak misę ogromną wklęsłą, starego grodziska podwórze, trawą zarosłe. Do jednego z usypów przyparta była chałupa na pół w ziemi, na pół z bierwion grubych ponad nią wystająca.
Do koła też szop i kleci było dosyć, ale to wszystko biednie i nędznie wyglądało.
Gdy w dziedziniec, zewsząd osłonięty wałami, wjeżdżali, ludzi kilku, jakby na pogotowiu stojących z toporami w ręku, wyjrzało, i na dany przez Okonia znak, pochowali się, oprócz parobczaka na krzywych nogach, przygarbionego, który Dersławowego konia wziął.
Okoń gościa swojego prowadził do głównej chałupy. Tu niewiasta w białej namitce, nie stara jeszcze, stojąca w progu, z przekleństwem jakimś, obcego najrzawszy, pierzchnęła.
Chata była nędzną zewnątrz, ale świetlica w niej mała, chędoga i cała zawieszona orężem, zbroją i skórami, podobną była do namiotu w obozie, kiedy czas go rozbić na dłużej.
Kwaśno Okoń przyjmował starego znajomego.
Miodu dla niego poszedł do kąta sam utoczyć, chleb czarny i sól przed nim postawił, i na nizkiej ławie siadł przy nim. Sparł się na ręku, zdjąwszy kołpak, i nie rychło się odezwał.
— Widzicie to moje państwo... U moich dawnych panów psy lepiej mieszkały, ale mnie tu dobrze, bom ja tu panem też...
Co było robić? Służyłem Mazowieckim, o małom życia nie postradał niewinnie, byłem wprzód długo u Białego, włóczyłem się z nim po świecie. Ten się z księcia mnichem zrobił, już nowych panów szukać nie chciałem. Natrafiłem na tę wydmę pustą, powiadam wam, była bezpańską, spodobała mi się, że tu na okół ludzi nie ma, obszary ogromne... wszystko moje... Poluj, kędy chcesz, bij, co chcesz, karczuj, siej, ryby łów, nikt ci słowa nie powie... A dla kogóż Pan Bóg ziemię stworzył? Teraz ona moja... Osiedliłem się. Ludzi trochę do mnie przystało, prawda, że włóczęgi i zbóje, ale ja ich trzymam, jak bydło, bijąc i karząc... chleb mają, słuchać muszą.
No, i babem napytał, żeby było komu chusty uprać. Jakby się ludzie dowiedzieli, że na pustkowiu ktoś siadł, do gotowegoby się kto mi przypytał. Mnie tu nikt nie widział, nie wie o mnie nikt, dlategom i wam nie rad.
Dersław ruszył ramionami.
— Ktoby wam tej wydmy pozazdrościł! — rzekł pogardliwie.
— Tem lepiej, zostanę w mojej dziurze, a po mnie...
Machnął ręką.
— Niech będzie, co chce... Parobkom zimą kazałem dąb srogi spuścić i żłób z niego zrobić na trumnę. Wieko jest... gwoździe są... Pochowają mnie tu... i koniec wszystkiemu temu życiu głupiemu.
— Mój Boże! — westchnął Dersław — ktoby się w was tego Okonia dawnego domyślił, który dziewkom głowy zawracał i tak strojno występopywał[2], a tak na koniu harcował i oszczepem dzielnie ciskał!
Uśmiechnął się temu wspomnieniu Okoń.
— Ha! — rzekł — konia ja jeszcze i dziś dosiądę, i oszczepem rzucę, jak dawniej, tylko od niewiast i od dworów mi ochota odeszła.
Milczeli nieco, aż Okoń głowę podniósłszy spytał.
— Do Płocka? pocóż wy do Płocka?
— Alboby wam to rzec, albo nie — odparł Dersław. — Wy nie chcecie, aby o was ludzie wiedzieli, ja też nie radem się spowiadać.
— No, to kat cię bierz — rzekł Okoń obojętnie — jedź sobie i do Płocka, i do Czerska, i do Warszawy, mnie to wszystko jedno.
— Nie wiesz, co się u nas dzieje? — wtrącił Dersław.
— A mnie co potem? — rozśmiał się Okoń. — Nie chcę wiedzieć o niczem, byle o mnie nie wiedziano.
— Juści o tem choć musiało do was dojść, że król Kaźmirz umarł — rzekł Dersław.
— Wieczny mu odpoczynek — zamruczał Okoń. — Pan był dobry, ale pono, jak ja, mówił, niech po mnie co chce będzie.
— Tak, i panuje nam Ludwik węgierski, a raczej baba, stara matka jego.
— Stara? a no jej do klasztoru już i pacierze klepać... nie panować!
— Ba! żebyście widzieli, jak świeżo wygląda, a co gachów koło tego trupa się kręci — mówił Dersław. — Ino śpiewy, pląsy i ucztowanie a śmiechy...
— Koło niej to zawsze tak bywało — przerwał Okoń — tylkoby już ustać powinno. Czas...
— Ta nam króluje — ciągnął Dersław dalej — miarkujcie... jak nam z nią i z jej synem...
— I cóż myślicie?
— Jeszcześmy nie wymyślili nic — rzekł Dersław.
Okoń popatrzył nań bacznie, głową potrząsł.
— Niceście nie wymyślili, a wy jedziecie do Płocka? — mruknął. — Odgadnąć łatwo po co! Chcielibyście może Mazura skosztować, gdy wam Węgier nie smakuje?
Dersław zmilczał.
— Ten nie lepszy — ciągnął Okoń. — Baba wam za miękka, a on będzie za twardy... To kat, nie pan...
Żachnął się na te słowa Dersław.
— Co prawicie? — zawołał.
— To, co najlepiej wiem — mruknął Okoń. — Przecież długo panem moim był, a ja u niego cześnikiem... Nie daj Boże w jego ręce się dostać.
— Mówią, że na starość spowolniał?
Okoń się rozśmiał.
— Siły nie ma, to i złość w sobie kryje — rzekł.
Zmierzchało coraz bardziej i gospodarz poszedł do komina drzazgi zapalić dla oświetlenia ciemnej izby.
— Ochotę mi odejmujecie jechać do Płocka — rzekł Dersław — lecz on, nie on, dwu synów ma...
— Byle się w niego nie wdali — syknął Okoń — nie dwu, ale i trzech się znajdzie...
Dersław siedział trochę zamyślony.
— Przed wami się taić nie chcę — rzekł w końcu — wy mi możecie dać radę dobrą.
Wielkopolanie Piasta sobie szukają, aby go królem zrobić... Pomyśleliśmy o Ziemowicie... Jakby ten nie chciał, albo my go nie mogli... gotowiśmy waszego Białego z klasztoru wyciągnąć.
Usłyszawszy to, Okoń się z ławy zerwał i śmiać począł dziwnie, aż zanosił.
— O! krętoż około was być musi, kiedy szczupaka nie mając, taką płocicę na stół kładziecie! — zawołał. — Biały? a toć to taki książę, że nigdy nie wiedzieć, co zrobi jutro...
Zechcecie? pójdzie z klasztoru, zbroję wdzieje, dwa dni się będzie bił, trzeciego klęknie się modlić, czwartego gotów się żenić, a piątego żonkę porzucić!
Śmiał się urągliwie Okoń.
— Wy bo — wtrącił urażony Dersław — na nikim nitki nie zostawicie poczciwej, krzywi wam wszyscy!
— Jako żywo! Białego kochałem i kocham, służyłem mu. Człek nie zły pod czas, ale jutro się gotów wściec, choćby pojutrze płakał na to. Takim się rodził...
— Klasztor ci go uśmierzył i odmienił pewnie — rzekł Nałęcz.
— Bóg wie! — westchnął gospodarz — mnieby się temu wierzyć nie chciało. Zmieniają się ludzie, tylko nie tacy, u których żaden dzień do drugiego nie podobny.
Na króla taki pan najgorszy, a choć Mazur ciężką rękę ma i gwałtowny jest, i życie ludzkie u niego słomki nie warte... już i ten byłby lepszy...
Okoń siadł na ławie i w ogień patrzając dumał.
— Ja bo, przyznam się wam — począł znowu Dersław — o Mazurach mało co wiem. Dopiero do starego druha, do Mikołaja z Milanowa, jadę języka wziąć.
— Na to nie potrzebujecie Mikołaja — westchnął Okoń — ja ich lepiej od niego znam, bom bliżej sypialni i stoła był... Znacie historyę jego i onej drugiej żony... a tego syna, którego on teraz tak kocha?
To mówiąc, uśmiechnął się złośliwie Okoń, i wnet poprawiając się dodał. — A no, lepiej pono, żebyście się o tem nie odemnie dowiadywali.
Wstał i za drzwi się wychyliwszy o wieczerzę zawołał, na co mu baba swarnym krzykiem coś odparła.
Nim wieczerzę podano, po chłopsku zgotowaną i starą słoniną zaprawną, Dersław miał czas się odezwać.
— Uczynilibyście mi łaskę, Okoniu, gdybyście mnie Mazura waszego nauczyli. Choć Mikołaj z Milanowa zna go, jak wy, ale jest u niego w służbie, całej mi prawdy nie powie. O tej jego drugiej żonie głuche wieści chodziły tylko, mało co wiem i z głowy mi wywietrzało.
— Jam na to wszystko patrzał — westchnął Okoń.
Możeby się zdziczały już człek nie bardzo rozgadał, ale stary miód był na stole, rozgrzał go i język mu rozwiązał.
Stare przysłowie trzyma o Polakach, że źli są, gdy głodni, możnaby do niego dodać, że gdy trzeźwi, nie radzi mówią, a wino lub miód nadto ich otworzystymi czynią. Taka to już natura nasza.
Począł więc Okoń, po długiem milczeniu, wywnętrzać się.
— Prawda — rzekł — po dworach książęcych gdym sługiwał rycersko i z kluczami, człowiek więcej miał dostatku, życie było łatwiejsze, lecz niech tam te pieszczoty kat porwie, gdy nigdy głowa na karku nie jest bezpieczną, a lada zły język niewinnego może obalić. Pośliźnie ci się noga, nie znajdziesz, ktoby ratował; uciekną wszyscy, jak od zapowietrzonego. Więc już ja na pustyni żyć wolę, kędy oprócz Pana Boga nie ma nikogo nademną.
Gdy tak rozmawiali, wszedł parobek krzywonoga, bo się zrobiło późno, a na noc jakieś rozkazy miał wydawać Okoń.
Choć tam nigdy prawie ludzie nie zaglądali, strzeżonego Pan Bóg strzeże; co noc musiała straż chodzić około gródka. Wyznaczył więc Okoń, kto miał czuwać do rana. Rozmowa się na czas przerwała, wyszli nawet na próg, zkąd gospodarz na czeladź zawołał, spytał, kędy na nocleg konie odprawiono, pogroził niedbałym i stanął nieco, wedle zwyczaju, powietrzem świeżem odetchnąć.
Noc wiosenna piękna była bardzo, woniejąca, a żaby w moczarach pod górą i słowiki w krzakach na wyprzódki chórem nuciły pieśń swą i gwiazdy mrugały dziwnie... na ciemnych niebiosach.
— Nie już nam spać się kłaść w taką noc, która bodaj od dnia piękniejsza jest — odezwał się Dersław. — Siądźmy gdzie i praw mi Ziemowitowe dzieje, bom ich żądny.
Przed wejściem do chałupy leżało kilka kamieni, które tam dawno przywędrowały, gdy gródek jeszcze przed wieki obwarowywano, siedli na nich, i Okoń po chwili powoli rozpoczął, już się prosić nie dając.
Przyszła mu ochota swoje omszone wspomnienia odżywić.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówić.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być występował lub występywał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.