Biały książę/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.


— To wam nie tajno — począł Okoń — że Mazowsze ostatnimi czasy dopiero zaludniać się i dźwigać poczęło, bo przez długi czas samemi klęskami nawiedzane było. Wpadali i łupili je Litwini, dwa razy srogi mór i straszne wrzody spustoszyły całe obszary, tak że z niektórych wiosek żywa nie pozostała dusza. Ze wszystkich stron nieprzyjacioły było otoczone... Każdy je sobie chciał przywłaszczyć... Musieli radzi nieradzi książęta kłaniać się i dworować, z Litwą się bratać, Kaźmirzowi nie mogąc oprzeć, hołdowali.
Ziemowit tak na wpół pokorą, wpół oporem wypraszając się i broniąc Kaźmirzowi królowi, utrzymał się przy całem księstwie, bo teraz już i Płock zajął.
Krzyżaków też trzeba było zagadzać i żyć z nimi tak, aby nie napastowali...
Brzemię takie na ramionach mając, może i nie dziw, że książe Ziemowit stał się podejrzliwym, porywczym, a pod czas nawet okrutnym.
Z poddanych też ciągnął pobory wielkie, bo skarb musiał mieć zapaśny, aby się tam, gdzie zwojować nie mógł, okupić...
Jeszcze za młodu ożenił się był książe z Ofką, Opawskiego córką, z którą żył bardzo długo, i czworo z niej miał potomstwa, córek dwie i dwu synów.
Miał już naówczas prawie sześćdziesiąt lat, gdy mu Ofka zmarła, po której bolał wielce i z żalu się długo utulić nie mógł. Dzieci miał już dorosłe, a synowie patrzali tylko, rychło im dzielnice wypuści, aby pójść na wolę...
Trafiło się naówczas, że z Krzyżakami, od których nikt nigdy spokoju nie miał, przyszło do sporu o granice, a choć Ziemowit z nimi w zgodzie żył, że go posądzać zaczęli, iż z Litwą się zwąchał, co prawdą było, dokuczać mu zaczęli...
Więc posły nie posły, listy i groźby i wymagania przychodzić zaczęły takie, że choć książe ustępywał im i przejednać chciał, niczem ich nie mógł uspokoić.
Wybrał się więc z prośbą o pośrednictwo na dwór cesarza Karola IV do Pragi, z pięknym pocztem i jak na Piasta królewskiego rodu przystało.
Cesarz go przyjął miłościwie, pomoc obiecał, ale na dworze swym gościnnie zatrzymał. Jaki to dwór był, wy też wiecie, bo głośna o nim po świecie całym sława chodziła... Pięknych niewiast i rozumnych ludzi pełno na nim było. Na jedne patrzeć, drugich słuchać mógł człowiek i nie nasycić się. A że obojga pono u siebie Ziemowitowi brakło, rad się stary krzepił i bawił. Miał już naówczas lat sześćdziesiąt, jakom rzekł, ale ich na nim znać nie było.
Wszyscy ci Piastowie, jak Łoktek, jak Kaźmirz, do późnych lat umieją zachować się młodo. Ten też starym się nie czuł.
Na dworze cesarskim przebywała naówczas z siostrą swą, księżną cieszyńską Heleną, młodziuchna Ludomiła, córka księcia na Ziembicy, niemająca jeszcze lat dwudziestu. Była dzieweczka piękności nadzwyczajnej, a więcej niż urodą, ludzi ku sobie urokiem jakimś przyciągająca, tak że jednym głosem ją tam pod niebiosa wynoszono...
Pomimo wieku swojego książe Ziemowit gdy ją ujrzał, natychmiast ku niej gorzeć zaczął, lecz sam z początku do tego nię [1] nie przyznawał przed sobą, bo czyste szaleństwo było sześćdziesięcioletniemu kusić się o dziewiętnastoletnią dziewkę.
Dworzanie, którzy tam z nim byli, a dobrze go znali, zaraz się dopatrzyli, iż mu bardzo w oko wpadła. Szczególniej ulubieniec księcia Bawor, przewrotna sztuka, podczaszy starego, pochlebca i wróg wszystkich, co się o łaski pana ubiegać mogli. sam[2] pono w młodej księżniczce szatańsko się rozmiłowawszy, umyślił staremu swatać, w nadziei, że ją potem sobie pozyszcze...
Wiedział on dobrze, jak z Ziemowitem postępować było potrzeba, dał mu się upić tem miłowaniem i dopiero gdy stary prawie zmysły postradał, szeptać mu począł, że byleby chciał ubogą księżniczkę, za pośrednictwem siostry dostanie łatwo...
Sam zaś, niewiadomo jakiemi drogami, Cieszyńskiej moc, bogactwa i potęgę pana swego tak odmalował, że ją pozyskał.
Z synów żadnego nie miał podówczas Ziemowit przy sobie, boby ci, jak później, wystąpili przeciw temu małżeństwu z obawy, aby ich więcej nie przybyło do podziału Mazowsza.
Gdy tylko staremu zabłysła nadzieja, iż Ludmiłę poślubić może, wnet na wszelki sposób, podarkami i przez ludzi księżnę cieszyńską sobie zyskiwać począł.
Do dzieweczki też zbliżył się, choć z trwogą od niego uchodziła i samego cesarza Karola pono w dziewosłęby sobie uprosił.
Słowem, iż nalegania były tak natarczywe i wielkie, że księżna cieszyńska swoją pomoc przyrzekła. Siostrę jakoś potrafiła do powolności skłonić, wielką jej rokując przyszłość, i gdy Ziewit[3] z Pragi wyjeżdżał, już wiózł wszelką nadzieję, że umiłowaną dzieweczkę mu dadzą.
Bawor też cieszył się tem, na młodość księżnej rachując i na mądrość swoją...
Lecz, gdy do Warszawy powrócił stary, a synowie się o małżeństwie dowiedzieli i córki; wrzawę i lament podnieśli wielki.
Nasadzili nań duchownych, nasłali zięciów, wszystko to niepomogło nic, Ziemowit rozsierdził się okrutnie, dzieciom zagroził i milczenie nakazał...
Natychmiast do Ziembicy posłał Bawora o małżeństwo się układać, podarki szląc wielkie, obietnice czyniąc księżniczce złote...
Więc choć Ludomiła opłakała krwawo ten związek swój, iść musiała... Wydano ją za starego, z czego łotr Bawor najwięcej się cieszył, zabiegając o łaski młodej pani...
Lecz próżne to były starania, bo księżna patrzeć ani na niego, ani na nikogo nie chciała.
Z samej obawy męża, który, jak wszyscy starzy, zazdrośnym był i podejrzywającym, oczów na nikogo podnieść nie śmiała.
Był w ówczas na dworze naszym młody chłopak, którego i książe i wszyscy lubili, bo był i pięknym bardzo, i miał w sobie takiego coś, co do niego przyciągało.
Włosów jasnych, oczów niebieskich, białej twarzy tak, że się więcej niewieścią niż męzką wydawała, był ten Dobek wszystkim miły, a kobiety za nim przepadały. Naturę miał łagodną, bojaźliwą prawie, miłosierną nad miarę, a chętnie usłużną.
Przy tem nie głupi był i nad wszystkich dworzan księcia więcej umiał. Wychował go sierotą na plebanii proboszcz w Słońsku, a byli tacy, którzy domyślali się i powiadali, że księżyna mu ojcem był.
Miłował go też nadzwyczajnie, sam uczył, z domu nieodpuszczał i ledwie na książęcy dwór, gdy Ziemowit tego zażądał, na służby go oddał.
Tu z pacholęcia, że się umiał zasługiwać, a nieprzyjaciela nie miał, począł zaraz do góry iść, książe go od siebie nie odpuszczał, wreszcie podczaszym swym uczynił.
A no prawda, iż Dobka tego nie można było nie pokochać, tak za serca chwytał: mową, głosem, uprzejmością i dobrocią.
Gdy księżna Ludomiła na dwór nasz przybyła, a dano jej do posług Dobka, i ona też bardzo go sobie podobała, tak, że wkrótce obejść się bez niego nie mogła.
Bawor tedy zazdrość wielką uczuł i naprzód począł przeciw podczaszemu knować, różne przeciw niemu winy wynajdować, księciu podszeptywać — co się nie powiodło...
Myśmy na to patrzyli, a przewidywali, iż się źle skończy, bośmy Bawora naturę znali złą, mściwą i podstępną, a Dobek też nieopatrznym był i księżna także.
Choćby był może rad od niej unikał, dla złych języków, nie mógł. Księżna go raz wraz do siebie wołać kazała; czasem późno w noc musiał u niej służbę pełnić, i ludzie szemrali.
Bawor pierwszy się z tego wyśmiewać począł i rzucać ostremi słowami, ale Ziemowitowi nie ważył się nic sam rzec. Próbował wprzódy, czy inaczej nie skorzysta, i mówią, jakoby raz księżnę samą zszedłszy, zuchwałem słowem ją zaczepił tak, że mu precz iść kazała i więcej się sobie nie pokazywać na oczy; Dobek zaś, jak był w tych łaskach, tak pozostał, i więcej teraz pani niż panu podczaszował.
Lecz że i księżnę Ludmiłę kochali wszyscy i Dobka lubili, kto mógł ich zakrywał, osłaniał, nie dopuszczając, aby Baworowi dać pozór do oskarżenia.
Stało się w ten czas, iż księżna młoda, w błogosławionym będąc stanie od kilku miesięcy, gdy mąż do Cieszyna, do siostry jej w odwiedziny pojechał, towarzyszyć mu nie mogła.
Bawor tak ułożył podróż, iż Ziemowit Dobka z sobą wziąć zapragnął, za którym księżna Ludmiła prosić przyszła, aby go jej dla usług zostawił. Ziemowit, nic się jeszcze nie domyślając, przystał na to. Bawora wziął z sobą, który ze złości zemstę już okrutną układał.
Gdy na dwór księżnej Heleny przybyli, a Ziemowit się tam zabawiał, korzystał z tego Bawor, aby między ludźmi puścić gadkę, dla czego księżna nie przyjechała, bo wolała wieczory spędzać z Dobkiem, który jawnie i bezwstydnie kochankiem jej był, o czem świat cały miał wiedzieć.
Zaczęto o tem mówić tak głośno, iż księżna Helena i syn jej Przemysław dowiedzieli się o tem.
Ubodła ich ta niesława młodej pani, choć nie wierzyli, by słusznie ją oskarżano, i księżna Helena wprost Ziemowita o to zagadnęła.
Starzec, który żonę nad wyraz wszelki miłował, a o nią wściekle był zazdrosnym, jakby mu się nagle oczy otworzyły, oszalał.
Tegoż wieczora, gdy cały drżący, dał się Baworowi rozdziewać, napadł nań, aby mu prawdę mówił, nic nie taił, i zkądby ta wiadomość urosła, pod gardłem natychmiast wyznał.
Bawor, niby przestraszony, do nóg mu padł, płacząc i łkając, i począł dopiero okłamywać księżnę, iż się po nocach z Dobkiem zamykała, że tam on przy niej musiał być nieustannie, że ludzie wielką poufałość jego widzieli, i że starzec niegodziwie był oszukanym.
Bawor tak dowodnie wszystko to opisywał, dnie i godziny przywodził, tak jawną tę zbrodnię wystawił, iż Ziemowit mu uwierzył.
Spytał go tylko, dla czego mu wprzódy tej tajemnicy nie wyjawił, na co zdradny człek ze łzami, nogi jego obejmując, rzekł, iż tak dobrego pana się litował i t. p.
Tejże nocy książę Ziemowit natychmiast Bawora samotrzeć odprawił z rozkazem, aby Dobka ujął i do więzienia dał. Sam zaś drugiego dnia wybrał się do Płocka.
Gdy się owa rozmowa w sypialni księcia w Cieszynie wiodła, przy której głosu swego Ziemowit nie miarkował, wykrzykiwał i burzył się okrutnie, jeden z dworzan podsłuchał ją, a że Dobka przyjacielem był, pobiegł i za wielkie pieniądze nająwszy posłańca, odprawił go wprzód, nim Bawor wyjechać mógł, dać znać Dobkowi, by natychmiast uchodził.
Stało się, że choć Bawor dniem i nocą spieszył do Płocka, gdy tam przybył, już Dobka nie zastał. Rzeczono mu, że podczaszy właśnie był na Pomorze pojechał, listy tylko do obojga książąt zostawiwszy, w których o przebaczenie prosił, iż z pewnym kapłanem, udającym się do ziemi świętej, pielgrzymkę tę miał odprawić.
Zniknięcie to Dobka, pomimo listów, w większe jeszcze podejrzenie księżnę podało.
Przybył stary Ziemowit, i żony widzieć ani słuchać jej nie chcąc, rozżalony, nieubłagany, służebne dziewki kazał wziąć na spytki okrutne, a choć nic nie wyznały i niewinność księżnej świadczyły, żonę wysłał do zamku Rawskiego, w więzieniu ją tam trzymać przykazując.
Mało było tej zemsty Baworowi, który nie rad, że mu Dobek z rąk uszedł, tak okrutnego Ziemowita umiał w gniewie i zajadłości utrzymać, że, gdy księżna synaczka na świat wydała, udusić ją kazał.
Byłoby i dziecię padło ofiarą złego człowieka, gdyby litościwe ręce nie ocaliły mu życia. Rozgłoszono bowiem, że nieżywem na świat przyszło i potajemnie dano je na wychowanie na wieś o mil kilka od Rawy do szlachcianki Hinczowej, która, jak około własnego, około sieroty chodziła.
Dowiedziała się o tem Salomea, księżna Szczecińska, siostra jego przyrodnia, a że wielką litość miała nad zmarłą i o jej niewinności przekonaną była, postanowiła wziąć je do siebie.
Ułożono tak, iż nocą nasłani przez księżnę Salomeę ludzie na dwór Hinczów najechali i dziecię uwieźli, nie dając się poznać nikomu.
Siedm już lat upłynęło od śmierci Ludomiły, gdy Bawor, który zawsze w wielkich łaskach był u starego, dowiedział się, że Dobek, powróciwszy z pielgrzymki do ziemi świętej, w Prusach się kędyś znajdował.
Więc gniew, już uśmierzony latami, znowu wybuchnął w księciu. Umiał go podniecać jeszcze Bawor.
— Choćby nie wiedzieć co kosztować miało, mieć go muszę! — krzyknął książę — aby się bezkarnością mi nie urągał.
Bawor sam zajął się tą sprawą. Wysłał więc jednego z dworzan, tak umówionego, aby Dobkowi zaręczył, że lat siedm pamięć wszystkiego zatarło, że książę niewinność jego uznał, przebaczył nieszczęście, którego był mimowolną przyczyną, i widzieć go, a nagrodzić pragnie.
Nie skłonił się z razu Dobek do powrotu, lecz gdy posłańcy, jeden za drugim, podjeżdżać, powtarzać i upewniać go zaczęli, naostatek dał się przekonać i pociągnąć do Płocka.
Przybywał najpewniejszy, iż go tu łaska spotka i oczyszczenie, a tu nań czekano z krwawym wyrokiem.
Ratować go nie było sposobu, a nikt też z nas ani się domyślał, by stary książę taką zemstę straszną żywił w sercu.
Zaledwie zjawił się w Płocku, gdy już czatujący nań Bawor z kilku pachołkami chwyciwszy go, pociągnął na zamek.
Stałem u drzwi samych, gdy bladego i drżącego, z rękami załamanemi, niemogącego już nawet o litość prosić, bo mu trwoga mowę odjęła, wepchnięto do izby.
Książę stał w pośrodku blady, czekan w rękę chwyciwszy. Oczy mu zabiegły krwią i usta dygotały. Wiedzieliśmy, że gdy go taki gniew straszny opanuje, na nic nie pomni i własne dziecię gotów mordować.
Dobek zobaczywszy go, padł na kolana, złożył ręce i ostatkiem sił zawołał.
— Panie, na krew Chrystusa, Zbawiciela naszego przysięgam, jestem niewinny...
Zamiast odpowiedzi książe podniósł czekan do góry i z całych sił uderzył go nim w głowę[4] Krew trysnęła, a Dobek padł na ziemię z krzykiem, od którego włosy mi na głowie powstały.
Pachołkowie podchwycili padającego, gdyż krew jego księcia obryzgała.
Ziemowit chciał mówić, ale z gardła mu się tylko krzyk straszny wyrywał. Dopiero odstąpiwszy krok, sparł się o stół i nie patrząc na Dobka, zawołał.
— Precz, końmi go rozerwać na szmaty!!
Bawor, który to usłyszał, dał znak i broczącego krwią na rękach w dziedziniec zamkowy wynieśli ludzie.
Około starego zaraz się zebrali urzędnicy, kapelan, jego poufni, ale wszystkich odpychał, nic słuchać nie chciał i bijąc w stół rękami, krzyczał ciągle.
— W szmaty zdrajcę rozerwać!
W podworcu też już siepacże[5] gotowi wyrok spełniali.
Nikt na to okrucieństwo patrzeć nie miał siły, oprócz Bawora i oprawców.
Mnie, choć na wojnie i w różnych przygodach życia na krew i na męki nieraz przychodziło spoglądać, ogarnął jakiś strach i obrzydzenie takie, żem zbiegł do komory, aby wrzasku męczonego nie słyszeć.
Gdym potem wysunął się z izby, bojąc się spytać, lękając wyjść w podworce, znalazłem wszystkich milczących, więcej może jeszcze strwożonych niż ja. Zbliżyłem się ku izbie księcia i usłyszałem jęki, narzekania rozpaczliwe...
Stało się, jakom zmiarkował, coś takiego, czego zrozumieć było trudno.
Nie śmiałem pytać, gdy Szymczak, który był moim sługą przystąpił do mnie.
— Wiecie co się stało? — szepnął mi.
Spojrzałem nań.
— Zamordowano go!
Szymczak ręce podniósł do góry.
— Aliści nie wiecie, bo go śmierć oczyściła. Gdy końmi ciało rozerwano, okazało się, że niewiastą był, a nie mężczyzną.
Do księcia kapelan przybiegł, wyrzucając mu jego okrucieństwo, oznajmić o tem...
Stary leży wyrzekając krzyżem na ziemi.
Bawor ze dworu zniknął...
Książe długo nikomu się nie pokazywał, do nikogo nie mówił, pokutę chciał odprawiać w klasztorze, ale czas zatarł wszystko. Zakazano tylko w jakikolwiek sposób o tem wspominać przed nim. Dopieroż zaczęto śledzić, kto był, zkąd pochodził Dobek i wydało się, że ksiądz ojciec jego, aby go nie oddalać od siebie, w tej sukni męzkiej go wychowywał.
Ksiądz ten w istocie za grzechy pokutując, do Ziemi świętej się udał i zabrał z sobą Dobka mniemanego. W tej podróży zmarł on, zostawiając testament, w którym wszystko to zeznawał.
Syn powrócił już sam do kraju i dopiero miał coś przedsięwziąć z sobą, gdy go Bawor ściągnął podstępnie naprzód do Rypina, a potem do Płocka.
Długo Ziemowit przyjść nie mógł do siebie, dwa niewinnych żywoty mający na sumieniu. Lecz na tem nie koniec jeszcze...
Książe chory leżał, nieustannie modląc się i modlitwy nakazując po kościołach, gdy dnia jednego oznajmiono, że z Cieszyna przybył Franciszkanin O. Rajmund, który się z nim widzieć dopraszał...
Ponieważ mnicha z pobożności znano, puszczono go do księcia. Sam na sam z nim był, ale tajemnicy nie czyniono z tego, co przyniósł.
Bawor po roztarganiu końmi nieszczęśliwej, uszedłszy schronił się do Cieszyna. Tu go sumienie dręczyło i strach ogarniał taki, że jeść ni spać nie mogąc, od najmniejszego szelestu w szał wpadając, nakoniec zachorzał śmiertelnie i przed zgonem ks. Rajmunda wezwał dla spowiedzi.
Wyznał wtedy przed nim, iż fałszywie księżnę spotwarzył przez zemstę za to, że go słuchać nie chciała...
Żeby zaś wiarę dano temu, co Franciszkanin przyniósł, zarazem mu wiele rzeczy takich pod tajemnicą spowiedzi powierzył, aby je księciu powtórzył, o których nikt w świecie wiedzieć nie mógł.
Mówią, że książe słuchając tego, porwał się i zawołał.
— Chyba zły duch objawił ci, księże, to, o czem prócz mnie i jednego człeka, nikt wiedzieć nie mógł, boby to był życiem przypłacił.
— Ze złym dućhem[6] nie mamy do czynienia, my słudzy Chrystusowi a dzieci Franciszka świętego — odparł mnich surowo — ale to dowód, że iścje ten mi to objawił, który był w części przyczyną złego.
Zaczął księcia do pokuty zachęcać O. Rajmund i taką skruchę dobył z zatwardziałego, że rzewnemi łzami opłakiwał okrucieństwo swoje.
Natychmiast po wszystkich kościołach zamówiono nabożeństwo żałobne za duszę księżnej, poczynił książe zapisy na klasztory; a że okazało się, iż dziecię ocalone było przez starego Jarosza, sługę Ziemowita, i oddane do Hinczów, nakazano szukać dziecięcia.
Jarosz natychmiast pobiegł na zwiady, ale tu znowu wieści żadnej już o niem nie znalazł, krom że czasu nocnego napadu przez nieznajomych ludzi dziecię porwane zostało.
Domyślano się w tem sprawy Bawora i Jarosz ze smutku i żałości zmarł także.
Wśród tych utrapień, dowiedziawszy się o chorobie ojca, przybyła doń księżna Salomea Szczecińska, i aby go oderwać od miejsca, w którem wspomnienia straszne go prześladowały, zaczęła namawiać, aby z nią na czas jechał do Szczecina. Nie mówiła mu nic, tylko jedno, że się spodziewa, a jest prawie pewną, iż mu ta podróż przyniesie pociechę.
Stary był tak przygnębiony, iż się córce dał namówić do podróży. Jechaliśmy też pospołu wszyscy małemi dniami powoli, a księżna Salomea przodem posłała ludzi, aby ojcu przyjęcie zgotowano.
Zdaje się, iż czas tak obrachowany był, abyśmy nie pod noc, a za dnia na zamku stanęli. Stary przez drogę całą mało co mówił, a co mu się nie trafiało, pacierze tylko na koronce drewnianej, którą mu O. Rajmund zostawił, odmawiał.
Gdyśmy u wnijścia stanęli, na powitanie nasze wyszedł młody chłopak, cudnej urody, skromnie ale bardzo pięknie przystrojony, który starego księcia, podszedłszy doń, mową bardzo układną powitał.
Wszyscyśmy nań oczy ciekawe zwrócili, a książe pobladł i oniemiał — tak nadzwyczajne było podobieństwo owego młodzieńca i do niego i do całej rodziny.
Ziemowit miał łzy w oczach... Chciał pytać o chłopię, gdy księżna wziąwszy go za rękę, z nim razem padła na kolana.
— Kochany ojcze... to syn Ludomiły... Jam go to porwać kazała i u mnie się on wychował. Przebacz mi, a jemu nie skąp łaski swej.
Książe się rzucił ku niemu i ściskać go począł, nie mogąc się napatrzeć i nasłuchać.
Otóż macie całą ową historyę krwawą a łzawą, która jakby te brzmi, co je stare baby wieczornicami wymyślać i opowiadać zwykły.
Tamże na zamku w Szczecinie zaraz książe Ziemowit nazwał młodego Henryka synem swoim, ale znając krew własną i obawiając się, aby synowie starsi nie knowali pézeciwko[7] temu, który im miał część spadku ich odjąć, postanowił, aby księdzem był i duchowną suknię wdział.
Zawczasu mu wyznaczył probostwo płockie, obiecując znaczniejsze jeszcze wyposażenie.
Dalej już co zaszło, na tom nie patrzył — dodał Okoń — ale mi się widzi, że księża suknia młodego nie uczyni duchownym, gdyż cale mu się nie chciało jej oblekać i tylko przez posłuszeństwo dla ojca, musiał stan ten obrać...
Noc już była, gdy swe opowiadanie dokończył Okoń, zapraszając Dersława, aby przy nim spoczął w izbie, gdyż pościeli na dwu było dosyć.
— Mnie już sen nie bierze — odparł Nałęcz — lada chwila dnieć pocznie, pojadę do swoich i byleście mi dali człowieka, co na drogę do Płocka przeprowadzi, ruszę dalej, bo tu robić nie mam co, a i was chcę uwolnić od niemiłej gościny.
— Nie wyście mi niemili, ale wszelakiego oka ludzkiego radbym ujść — rzekł Okoń. Nie chcę mieć pókim żyw do czynienia ani z książęty, ani ni z ich urzędnikami...
Gotówbym jak Gniewkowski Biały, ubić sędziego, gdyby mnie chciał ztąd wyganiać.
Zamyślił się Dersław.
— Cóż na to mówicie, jeśli Wielkopolanie mazowieckich Piastów zechcą?
— Sami powinni obrachować, w czyje się ręce oddadzą — rzekł Okoń. Jakim jest stary Ziemowit, takim będzie młody Ziemaszko... Janusz powolniejszy, ale i w tym krew odezwać się może...
Pomnę księdza w Płocku uczonego, który jednego wieczora bajkę nam opowiadał, jakoby żaby u Pana Boga o króla prosiły. Znudzony skrzekotaniem, kazał im belkę zrzucić... Nie rychło się do niej zbliżyć ośmieliły, lecz gdy postrzegły, że nieruchoma leży, jedna i druga skoczyła na nią. Nuż w krzyk, że im nie kloca, ale żywego pana potrzeba. Co Pan Bóg usłyszawszy bociana im posłał, a ten z nich dobrą brał dziesięcinę. Otóż obyście i wy Ludwika na Ziemowita mieniając, tak na tem nie wyszli, jak żaby...
Potrząsł głową Dersław nic na tę powieść nie odpowiadając. Byłby może tu języka zasiągnąwszy do Płocka podróży zaniechał, lecz pana Mikołaja z Milanowa chciał też rozpytać i dotrzeć do samego księcia, a dowiedzieć się, co też on by rzekł na to, gdyby go na tron wezwać chciano?
Dniało już dobrze, gdy Dersław wraz z Okoniem do swoich ludzi za rzeczką przybył, i Lasotę znalazł już pogotowiu do dalszej podróży. Stary dziwak przeprowadzać ich niechciał dać nikomu, miał bowiem na myśli takiemi poplątanemi wieść ich drogami, ażeby drugi raz na gródek jego trafić nie mogli.
Nic im o tem nie mówiąc, tak też uczynił, że niby sam nie będąc pewien dróg, do pół dnia ich wodził naprzód, w tył, i na prawo i lewo, aby się tem obłąkali, i dopiero wymęczywszy dobrze, gdy Dersław domyślając się podstępu, wyrzekać począł i dąsać się, na gościniec wywiódł, a tu, nie czekając podziękowania z oczów im zniknął.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sam.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Ziemowit.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – siepacze.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – duchem.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przeciwko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.