<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.


Było naówczas zamczysko Płockie, dzięki Kaźmirzowi królowi tak pięknie z murów grubych wzniesione, obwarowane, wieżami i bramami, umocnione, iż mało równych mu było na całej Polski przestrzeni. Sam nieboszczyk przebywał tu niekiedy, a lubował się tem wielce, że nowa twierdza teraz bodaj i krzyżakom się oprzeć mogła...
Cała ona bardzo wysokiemi murami była opasana, a dla większego bezpieczeństwa, nie jedną ścianę obwodową miała, ale dwie, tak, że gdyby pierwszą zdobył nieprzyjaciel, stanąłby u drugiej, mocniejszej jeszcze, i na nowo szturmować musiał.
Mury oba u góry po pięć łokci, a w dole więcej jeszcze miały grubości i wszędzie blankami a wyżkami opatrzone były... Narożne wieżyce patrzały daleko na okół, dwoista brama na wałach i przekopach wodą zalanych tak była mocną i warowną, że nieprzyjaciel do niej niełatwo mógł się ważyć przystąpić, bo tu wszystkie środki obrony najsilniejsze nagromadzone były...
Miasto też same, krom nędznych przedmieść, z których lud łatwo mógł zbiedz, murem dobrym i okopem obwiedzione było...
Na owe czasy Płock przedstawiał się bardzo poważnie i pięknie, a że miał czas w pokoju się zaludnić i pobogacieć — życie w nim dosyć było wielkie i ruch znaczny. Przyczyniało się do tego, iż po śmierci Kaźmirzowej zająwszy je Ziemowit sam tu przebywał, a nie był nigdy bez kilku secin dobrze uzbrojonych ludzi, na wzór niemiecki, których choćby przeciw krzyżakom stawić można było...
Gdy synowie Ziemaszko młodszy i Janusz w Czersku i Warszawie już rządzili i gospodarzyli, stary Płocka z rąk nie puszczał, a i na to, co dzieciom oddał, pilno patrzał...
Chociaż na Mazowsze i na Płock nie napadał nikt, i jeszcze się nie było czego obawiać od Ludwika — czujność około miasta i zamku była wielka, i zaledwie w bramie ze swemi ludźmi się ukazał Dersław, natychmiast mu się spowiadać kazano zkąd, za czém i dokąd jechał.
Z prosta więc, dążąc do gospody na miasto, Nałęcz stary opowiedział się iż od Poznania przybywa, dla widzenia powinowatego (choć dalekie to bardzo było krewieństwo) pana Mikołaja z Milanowa.
Ten, co u wrót języka od niego wziął, snać zaraz o tem podskarbiemu oznajmić musiał na zamek, gdyż nim Dersław w gospodzie, ledwie ją wynalazłszy, miał się czas rozmieścić — gdy już od zamku staruszek siwowłosy, niespokojnie pytając o gości, nadążył.
Zobaczywszy Dersława, zdumiał się mocno, gdyż mu powinowatego oznajmiono, a z tym się nie czuł krewnym. Powitali się jako starszy druhowie.
Nałęcz, zręczny zawsze człek, pół żartem mu się wytłumaczył, iż nieopodal będąc u Nałęcza, którego Zbikiem zwano, do Płocka dla widzenia go nawrócił.
Zerknął pan Mikołaj tak znając człeka, iż nie bardzo chciał wierzyć temu — lecz pokłonił się dziękując.
Mąż był pod żelazną ręką księcia Ziemowita do wielkiej baczności na wszystko przywykły, i w mowie wstrzemięźliwy.
Siedli na stołkach prostych... i poczęła się rozmowa, jak zwykle u starych, od przypominania dawnych czasów i ludzi, których im nie stało.
Mikołaj z Milanowa dopytywał o tych, których w Wielkopolsce dawniej znał, Dersław zagadywał, jak się jemu wiodło... Stary, choć bardzo jeszcze żwawy, na wiek swój utyskiwał, mówiąc, że tylko dla starego księcia, któremu do obucha służyć rad — trzyma się przy kluczach...
Ponieważ w gospodzie na dłuższe gawędy miejsce niedogodne było, pan Mikołaj na zamek do siebie prosił.
— Żona i dzieci moje na wsi, doma; jam tu sam jeden jako patyk, mówił podskarbi, na książęcym chlebie, więc i przyjęcie będzie, na jakie mnie stało...
Dersław tedy Lasotę swojego stawił przyjacielowi jako krewniaka, który po śmierci króla służbę utracił.
— Możebyście wy potrzebowali dworaka, który już dobrą odbył szkołę? rzekł śmiejąc się.
Mikołaj spojrzał na młodzieńca i nic nie odpowiedział zrazu.
— Nie tak to łatwo u nas nowemu człowiekowi się umieścić, rzekł po chwili. Nasz stary książe młodym niedowierza... nie łatwo też do nich nawyka.
— Mój ci takim młodzieniaszkiem nie jest — dodał ukazując Dersław.
— Prędzejby w Czersku lub w Warszawie służba się znalazła niż u nas — rzekł pan Mikołaj.
— Nam też z nią nie pilno — wtrącił Dersław.
Gdy wkrótce potem na zamek się wybierali, a Mikołaj podskarbi Lasotę też zapraszał, wymówił się ten, iż dla dozoru ludzi pozostać chciał w gospodzie.
Szli tedy starzy sami na zamek, a po drodze nic bacznego oka Dersława nie uchodziło.
Wiedział on o tem dobrze, iż chcąc poznać człowieka, tem bardziej takiego, który potęgę w ręku dzierżał — na wszystko co go otaczało pilno należało spozierać, bo tu każda rzecz miała swe znaczenie. Tak dobrze odarty kaftan sługi jak chudy koń żołnierza i obejście się ludzi, a głosy ich, zaraz o panu do którego należeli, oznajmywały.
Około zamku cicho było — czysto i ład wielki a karność widoczna. Choć służby i pachołków kręciło się dosyć, wrzawy żadnej nie słyszał...
W bramach i u wnijścia, choć pokój był, straże stały, zbrojni miejsca swe zajmowali...
Drugie wrota przeszedłszy, większą jeszcze cichość w podworcu znaleźli; tu w pośrodku murowany, okaźny stał dworzec książęcy, pięknie kryty i dosyć rozległy.
W przedsieniach trochę czeladzi siedziało, jakby na rozkazy oczekując i ust prawie nie otwierając...
Jak na wszystkich dworach książęcych, które z zachodniemi państwami miały stosunki, i tu dwornia a rycerstwo więcej z niemiecka i z cudzoziemska poprzybierana była, niż dawnym obyczajem domowym.
Pominąwszy główne wnijście dworu, p. Mikołaj na prawo szedł z gościem swym, do skrzydła w którem miał mieszkanie.
Położone ono było tuż przy książęcym skarbcu, który we dwu aż urzędnicy dozorowali. Nie było przepychu żadnego w kilku izbach pana Mikołaja, mało nawet wygody i szczupło sprzętu, bo stary, rodzinę wyprawiwszy na wieś, żył tu tylko jak na popasie.
W komorze sklepionej, do której gospodarz wprowadził Dersława, wisiał tylko Chrystus ukrzyżowany na ścianie i wygodniejsze siedzenie usłane było we wgłębieniu okna, z którego po za mury na łąki i lasy oko mogło wyjść z tego więzienia.
P. Mikołaj siadywał tu pewnie tęskniąc za wsią swą, za lasami, za polami, za swobodą, bo jest we krwi ziemianina polskiego, że zawsze za szerokiemi obszary wzdycha, i w mieścisku a w murach więdnieje.
Nie zdradzał tej tęsknicy baczny p. Mikołaj, bo by to książe wziął za złe, ale się ona na obliczu jego wycisnęła.
Starzy przyjaciele poufalej jeszcze na nowo rozpoczęli swe wspominki z czasów młodości, i Nałęcz miał rozpocząć zręcznie badanie, gdy pacholę w padło[1] w kusym stroju niemieckim, obcisłym — jakby przestraszone i dyszące, powołując podskarbiego do księcia.
Mikołaj, zaledwie przemówiwszy słów parę uniewinnienia, natychmiast na zawołanie pospieszył do pana.
Dersław tymczasem siadłszy w oknie, mógł się bez przeszkody zamkowi przypatrzeć i przekonać, iż surowy w nim panował porządek, a i dostatek pewien, choć nie świecący, widać było.
Wszystko, co tu oglądał potwierdzało go w przekonaniu że ten właśnie Piast stworzony był dla Polski, w której porządku było omal i żelaznej potrzebowała dłoni..
Dobry czas zabawiwszy, wolnym krokiem powrócił wreszcie zadumany podskarbi.
— Jeżeli wam co zlecono i macie do czynienia — odezwał się Dersław, odprawcie mnie.
Pierwsza służba książęca, niż powolność dla przyjaciela.
— Nie mam nic, odparł p. Mikołaj — książe tylko miał już wiadomość, czyli też zobaczył, że nie sam wróciłem na zamek, chciał zaraz wiedzieć, kogo miałem u siebie i z czém przybyliście.
Jak widzisz czujni jesteśmy...
Po chwili zaś dodał podskarbi.
— Książe was widzieć chce...
Dersławowi tego było potrzeba, lecz nie dał poznać po sobie, że go to uradowało, skłonił głowę tylko.
— Nie obojętna dla nas rzecz, mówił dalej Mikołaj, co się u was w Wielkiej Polsce dzieje, co na dworze królowej, o czem wy lepiej od nas być musicie uwiadomieni.
— Niewiem, boć wasz Janusz podobno z Ludwikiem i jego matką dobrze jest i często tam zagląda.
— Lecz dwoje oczu nie zawsze wszystko widzieć mogą.
Dersław nic już nie mówiąc o tem, oświadczył, że na zawołanie księcia jest gotowym.
Tymczasem podskarbi go przyjmował przekąską i winem, które o wielkim zbytku na dworze nie świadczyły... Jedzenie nieszczególne, a wino było kwaśne.
W godzinę może potém toż samo pacholę przyszło im oznajmić, że stary książe gościa wielkopolskiego rad był widzieć u siebie.
Szli tedy z podskarbim razem do głównego gmachu, i z wielkiej sieni, w której mnoga służba siedziała cicho się zachowując, przez duże izby puste zaprowadzeni zostali do sypialni starego księcia... Ta była niewielka, sklepiona, z jednem oknem dosyć wysoko umieszczonem, tak, że do siedzenia przy nim w murze przez parę wschodów wstępować było potrzeba...
Książe — mąż letni, wzrostu wielkiego, z brodą siwą, podparty na wyschłej, żylastej ręce, w długiej sukni czarnej, siedział przy stole...
Twarz jego przeciągła, czoło i czaszka wyniosłe, wyraz oczów ostry i przenikający — miały w sobie coś pańskiego, dumnego, nakazującego. Na obliczu tem widać było, że pan jego rozkazywać nawykł, i większym się czuł nad losy swoje... Powaga krwi królewskiej okrywała całą tę postać, zmuszającą do poszanowania, obudzającą trudną do pojęcia trwogę.
Nawet ktoby historii tego człowieka nie znał domyślałby się w nim nie umiejącego ustąpić ani losom ani ludziom męża wielkiej woli i gwałtownego charakteru.
Nogi starca spoczywały na podesłanej skórze niedźwiedzia. Suknia ciemna i jakby żałobna, bez żadnych wyszywań i ozdób, prawie ubogą się wydawała. Obok ręki, na której był sparty, na stole rzucony leżał różaniec drewniany, przypominający ten.[2] o którym mówił Okoń, że mu go O. Rajmund zostawił.
Czekan też, na którym się zwykł był opierać gdy wstawał, tuż był sparty o jego siedzenie,[3] Laska to była razem i broń straszna...
W izbie starca, pomimo wiosny i trochę odsuniętego okna, panował zaduch i zapach jakichś ziół czy kadzidła...
Gdy weszli, a podskarbi Dersława przedstawił księciu, pokornie mu się do kolan kłaniającego — Ziemowit dosyć długo ani się odezwał, ni poruszył. Ściągnąwszy brwi, wpatrywał się pilnie w przybyłego, jakby jego i myśli w nim zamknięte chciał odgadnąć.
Z pańską obojętnością go przyjmował...
Nareszcie, gdy już Dersław tem zimnem milczeniem był potroszę zmięszany, stary książe głowę ku niemu zwrócił nieco i grobowym głosem odezwał się.
— Zkąd jedziecie?
— Od Poznania, rzekł Nałęcz. Rodzina nasza rozmnożona i rozsypana, a pod te czasy niespokojne rody muszą i wiedzieć o sobie i trzymać się gromady. Jeździłem po swoich, a niedaleko będąc Płocka, starego druha zamyśliłem nawiedzieć...
Odpowiedź ta czy zaspokoiła księcia czy nie zmilczał po niej znowu.. Utkwiło w nim to wyrażenie o czasach niespokojnych.
— Dla czegóż tam u was niespokojnie? — zapytał.
— Nie od dziś dnia tak u nas, — odparł Nałęcz. — Kraj daleko od oka pańskiego, wielkorządcy mu nie zawsze podołają. A co dopiero, gdy, jak ten, którego teraz mamy, obcy nam są.
Od granicy wpadają rozbójnicy Sasi i Brandeburgi — a za ich przykładem i ziemianie nasi puszczają się na łotrostwa. —
Dersław westchnął.
— Czuje to Wielkopolska iż pod obce poszła panowanie, dodał.
Stary książe powiódł ręką chudą po czole, zmarszczył się.. nie odpowiadał.
Nałęcz, czy ośmielony, czy probując — dorzucił jeszcze. —
— Piasta nam potrzeba było...
I na to stary nie rzekł nic jeszcze, rękę schylił i począł nią, zamyślony, przebierać różaniec..
Nastało milczenie przykre. —
Nałęcz się już więcej mówić nie ważył; czekał.
Książe swym grobowym głosem rzucił pytanie.
— Kogóż wam za wielkorządzcę dali?
— Ottona z Pilicy, Krakowianina — rzekł Dersław, nie tając niechęci. — Nie bywało to u nas jeszcze, aby ze wzgardą tej ziemi, obcych przysyłano — ale niewiasta rządzi.
Na twarzy Ziemowita, który siedział plecami do okna zwrócony, poruszenie jakieś widzieć się dało, lecz na ukrytych w cieniu rysach Dersław rozpoznać nie mógł, czy uśmiech przebiegł, czy pogardliwie skrzywiły się usta.
— Widzę, żeście nowemu panu nie bardzo radzi, przebąknął.
— On też nam nie ojcem ale ojczymem jest, rzekł swobodnie Dersław. Węgry mu milsze...
Książe poprawił się na siedzeniu...
— Trudno dwom i tak wielkim państwom panować razem — począł bardzo powoli. — Na jedno i mniejsze ledwie człowiek starczy, dniem i nocą czuwając...
— Wielkopolskaby też rada, jak to już bywało — odezwał się Nałęcz — swojego pana mieć i ze swej krwi... Dotąd Ludwik męzkiego potomka nie ma, spadnie więc to kiedyś na Piastów.
Słysząc po raz już wtóry tę przegrywkę Ziemowit, odprostował się, sparł na wysokiej krzesła poręczy, ręce założył na piersiach i zadumał...
— Wam, rzekł chmurno — byle panów mieniać... Nigdyście nie radzi temu, którego macie.[4] a pachnie wam inny.. Znam ja was, ziemian wszystkich... Jeden wam za surowy, drugi za powolny... Chcielibyście sami pono a bezpańscy być... aby was niemcy zjadły.
— Miłościwy książe — przerwał Dersława[5][6] surowego byśmy się nie ulękli — ani powolnym nie gardzili, byle nasz był własny. Obcego nie chcemy... bo on nas nigdy nie zrozumie...
— A kto was zrozumie? rzekł szydersko stary...
Nałęcz obrażony mieco [7] spuścił głowę. — Milczeli znowu. —
— Siedzielibyście spokojnie z tym panem jakiego wam pan Bóg i wola króla nieboszczyka naznaczyła, — powoli począł książe — wpatrując się bystro oczyma zasępionemi w Dersława. Nie znajdziecie takiego Piasta, któryby dla miłości waszej ważył to, co ma pewnego, o niepewne się dobijając... Król Ludwik mocnym jest... Tego co ma, wydrzeć sobie nie da.. Ze szlązkich naszych żaden przeciwko niemu nie pójdzie... ani ja ani moi synowie..
Jeżeli Ludwik bezpotomnie zemrze, lub córki tylko zostawi... to rzecz inna... A i naówczas zięciowie się korony dobijać będą.. — ci zaś pewnie możni i mocni się znajdą.. Mówią już o tem. —
Dersław słuchał ze spuszczoną głową. — Przykro mu było, lecz tłomaczył to sobie tym, iż książe myśli swej przed nieznanym człowiekiem mógł niechcieć wyjawić. —
Książe, dokończywszy powolnej mowy, którą przerywał kilkakroć badając oczyma, jakie na słuchaczu uczyni wrażenie, zakaszlał się, podparł na ręku jak wprzódy i wpadł w zadumę, zdając się zapominać, że człowieka obcego miał przed sobą.
Potem, jakby zbudzony, zwrócił się ku niemu i spytał.
— A chleb tego roku mieć będziecie?
— Na polach niezgorzej u nas, — rzekł Nałęcz.
— O pomorku nie słychać? — dodał Ziemowit.
— Dzięki Bogu...
— A ludzie zamiast pokoju używać, — rzekł książę, — wichrzą się i mordują?
— Na to my sami nie poradzimy, — odparł Nałęcz, — dosyć, że każdy życia swojego i mienia ustrzeże.
— A wielkorządzca?
— Jakby go nie było... innego nam dać muszą, tego słuchać nikt nie chce, — rzekł Dersław.
Ziemowit potrząsnął głową.
— Jedźcie z żałobą do Krakowa, — ozwał się pomilczawszy, — juści królowa ulituje się wam.
— Wielkopolanie tam ucha nie mają, — począł Dersław. — Węgry naprzód, a po nich Krakowianie... nam tam za drzwiami stać każą, jeśli i od tych nie odpędzą...
Ziemowit uśmiechnął się.
— Zazdrosni jesteście, boć tam pono na dworze Elżbiety wesoło czas drudzy trawią. Pan Bóg dał Elżbiecie jakąś cudowną młodość, którą powiadają, że czarami utrzymuje a wodą.
Dersław ramionami poruszył.
— Królowa stara, ale doradców młodych lubi, — rzekł, — i to nas gubi. Lada chłystek, co ją zabawi, łaski i zaufanie ma, starych sług poodprawiała.
Ziemowit wysłuchał tych skarg, a że z całego rozmowy toku mógł się domyśleć, iż Dersław przybył tu na zwiady, podniósł się więc znowu i — powtórzył.
— Radźcie sobie jako możecie, na Piastów żadnych nie rachujcie. Chybabyście (tu się rozśmiał) biedaka tego z pod kaptura wywlekli, który nic do stracenia nie ma.
Dersław jakby wstrzymać się nie mógł, wtrącił.
— Jakby nas bieda zmusiła, kto wie? Ma on dawnych przyjaciół! gotowi sprowadzić i tego.
Ziemowit głową potrząsł.
— Papież wam go nie da, — rzekł, — a on też przeciwko siostrzenicy Ludwikowej żonie i dzieciom jej oręża nie podniesie; nie mówiąc już o potędze króla.
I nie człek to do wojowania a panowania, do których więcej siły potrzeba i wytrwania, niż on ma.
Ręką uderzył po stole, sparł się i zamyślił.
Milczenie trwało długo, a rozmowa tak przykre uczyniła wrażenie na Nałęczu, iż kroków parę ku progowi ustąpiwszy, gotów był żegnać się i odchodzić.
Domyślając się tego stary książę, powstał, ująwszy czekan, który stał przy siedzeniu, czekan ten, przypominający Dersławowi niedawno słyszaną Dobka historyę.
Gdy podniósł się i wyprostował, siłę w nim jeszcze męzką, mimo wieku, widać było, i postawę przybrał pańską a rycerską. Głos jego złagodniał.
— Idźcie z Bogiem, — odezwał się do Dersława. — Niedobreście mi wieści przynieśli od Wielkopolski, życzę, by się wam lepiej działo, choćby przez wdzięczność, że o Piastach nie zapominacie.
— Cóż, gdy oni o nas myśleć nie chcą! — odważył się wtrącić Dersław.
— Nie chcą? — podchwycił z dziwnym wyrazem Ziemowit, — mów — nie mogą.
Skinął głową i zwolna się ku oknu odwrócił. Nałęcz pokłonił się nisko. Książe już nań nie patrzał.
Wyszli z komory i Nałęcz aż do podwórza słowa nie rzekł, tak był strapiony.
— Na tych nie ma co rachować, — mówił w duchu.
Podskarbi go poprowadził nazad do swej izby, i z pochmurnej twarzy domyślił się, że posłuchanie przykre na nim uczyniło wrażenie.
— Książe wasz — otwarcie rzekł Dersław, — klina mi ostrego zabił w serce.
— Hę? — spytał podskarbi.
— Nie ja jeden, ale wielka część ziemian naszych na niego rachowała.
Podskarbi słuchał nie odzywając się.
— Zmusi nas za mnichem gonić! — mruknął Dersław.
— Toż go znać powinniście, iż statku nigdy nie miał, — przerwał podskarbi. — Nawet i z rozpaczy za pana go wybierać się nie godzi.
Nałęcz siadł i w okno począł patrzyć.
— Krew w nich zastygła, — rzekł smutnie, — pańskiego ducha nie mają. Łoktkowego ducha, tego, co o głodzie i chłodzie, bez ludzi, państwa się dobijał i dobił. Maluczkim był, a wielkim się stał... Toć nie królewscy synowie są, ale gospodarze i ziemianie, którzy nie ważą kawałka ziemi dla korony, bo im ich miękkiego spokoju żal...
To było słowo ostatnie Dersława, który za podany sobie kubek pochwycił, zmuszając się do wesołości.
— Bądź co bądź, — zawołał, — ja Piastom piję prze zdrowie! Jeden się przecież znajdzie, co nas i swój ród ratować zechce, aby ta krew, co nam tyle wieków panowała, nie zmarniała na drobnych udziałach i po siołach się nie rozlazła.
Podskarbi uderzywszy w kubek, wychylił go także w milczeniu.
Inną może myśl miał tu przybywając Nałęcz, lecz gdy z ust Ziemowita stanowczą wziął odprawę, już gościć tu dłużej nie chciał.
— Miły mój, — rzekł do podskarbiego, — nie wskórawszy u was nic, bo i mojemu Lasocie na dworze waszym trudnoby się było pomieścić, jutro mi trzeba nazad w drogę.
Nie próbował go zatrzymywać podskarbi. Przesiedzieli tak rozmawiając pocichu do wieczora, pan Mikołaj gościa odprowadził do gospody i pożegnali się smutni.
Lasota swemu staremu z oczów wyczytał zaraz, że nadąsany powracał, przekonał się o tem mocniej jeszcze, usłyszawszy, że nazajutrz o świcie kazał się do podróży sposobić.
Gdy Mikołaj z Milanowa odszedł, Dersław mu rzekł.
— Nie ma tu co robić... Piastów tu nie szukać. Zniemczeli i postarzeli... indziej ich potrzeba patrzyć.
Tak się skończyła próżna do Płocka wyprawa.
Drugiego dnia jechał już stary Nałęcz milczący i zasępiony, z Lasotą ledwie kilka słów obojętnych zamieniając.
Lecz że naturę miał, która długo markotną być nie mogła, zawsze sobie jakiejś szukając pociechy; gdy jeden dzień się tak nagryzł, wstał potem orzeźwiony i weselszy.
Oko mu się znowu zaśmiało i usta powoli odmykać zaczęły.
— Pomieścić się waści nie udało, — rzekł do Lasoty, — ale bo też zmarniećby ci tu przyszło na dworze tym, który jak klasztor wygląda... i z Mazurami byś nigdy nie doszedł sprawy. Rodzili się wszyscy pod ciemną gwiazdą, jak mówi przysłowie. Ale na tem nie koniec. My ludzie jesteśmy uparci. Gdy nas od jednych drzwi odegnają, drugich szukamy, a gotowiśmy i oknem wleźć. Piastowiczów jest siła, dworów i służby nie zabraknie, prędzej ludzi dla nich nie stanie.
Tak, niby się nie zdradzając przed Lasotą, i udając, że dla jego tylko sprawy podróż przedsiębrał, pospieszał Nałęcz do Wielkiej Wsi. Po drodze tylko na chwilę do kilku dworów wstąpił, ziemianom spotykanym coś podszepnął, a w domu ledwie przenocowawszy, nazajutrz sam do Poznania pociągnął.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wpadło.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Dersław.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub myślnika.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nieco.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.