Biały książę/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biały książę |
Podtytuł | Czasy Ludwika Węgierskiego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Przyjaciele starzy księcia Władysława, na wieść o jego przybyciu i powodzeniu niespodzianem, poruszyli się wszyscy, ale nigdzie radośniej nie powitano nowiny tej, jak w Drzdenku.
Stary Bodcza, wprawdzie nie najlepsze miał wyobrażenie o zdolnościach i wytrwałości Białego, kochał go, miał dlań słabość, lecz politowanie się do miłości tej przykładało.
Jedna córka Bodczy, Fryda, broniła księcia, za którą szli niekiedy i bracia Ulryk, Dobrogost a nawet Arnold. Z tych trzech, pierwszy był mu może najprzyjaźniejszym.
Właśnie w Sobotę przed przewodami na zamku w Drzdenku wszyscy zgromadzeni byli.
Letni już Bodcza, który piwa wiele pijał, a ruszał się mało, roztył się w ostatnich latach niepomiernie i dawnych swych rycerskich obyczajów zaniechać musiał.
Córka Fryda, która za mąż wyjść, jedni powiadali nie chciała, drudzy twierdzili, nie mogła, wielką nad ojcem miała władzę.
Niewiasta też była, której mało kto, częściej z nią obcując nie uległ w końcu.
Niegdyś piękna bardzo, teraz jeszcze przystojna i dość świeża, umysł miała nad krasę, chociaż jak wszystkie wówczas niewiasty, czytać ani pisać nie umiała, właśnie może dla tego, w pamięci nadzwyczajnej zatrzymywała wszystko, czém ją obcowanie z ludźmi mogło zbogacić. Pieśni, modlitwy, gadki, przysłowia, wiadomości o krajach obcych — były u niej na zawołanie. Zdumiewała nie jednego, co się uczonym być sądził, a miała też tę śmiałość kobiet pięknych, co swą siłę znają, że nikomu nie ustępowała...
Mówiła kilką językami wcale dobrze. Dom cały był w jej rękach i na jej głowie, a że ojciec mało mógł się ruszać, i chyba przez okno w podwórze wyjrzał, ona za niego rozkazy dawała i urzędnikom panowała, którzy jej słuchać byli nawykli.
I szło wszystko ładem wielkim w Drzdenku, tak że Bodcza, który ją z początku za mąż chciał wydać koniecznie, teraz jej nikogo nie swatał, bo mu z nią było dobrze, a bez niejby sobie rady nie dał...
Z musu Fryda Bodczanka pomimo niewieściego wdzięku, o którego zachowanie była troskliwą — rozkazując ciągle, coś męzkiego obyczaju przybrała... Ruch jej i postawa czasem wojaka młodego przypominały...
Nie przeszkadzało to jej, wieczorem, gdy wolną była, do ręki wziąć cytrę i przy niej polskie lub niemieckie nucić piosenki; gościom ojcowskim głowy zawracać i zalotnie się uśmiechać...
Jeżeli jednak który z nich wejrzenia wyzywające, brał za dobrą monetę, i myślał sobie coś na nich budować, szorstką i szyderską dawała odprawę.
Twierdzono powszechnie, iż od tego czasu, gdy Biały u nich w Drzdenku przesiadywał, rozmiłowała się w nim bardzo i zarzekała, że za innego nie wyjdzie, tylko za niego. Gdy potem przyszła wiadomość, że mnichem został — nie zraziło ją to... upierała się przy swem, iż powróci. Śmiały się z niej niewiasty, z któremi poufałą była, lecz lata jej tej wiary nie wybrały z serca...
Gdy się w Drzdenku po raz pierwszy dowiedziano o poselstwie do Białego, piękna Fryda rozpromieniała zwycięzko... Była pewną, że gdy wróci — do niej też powrócić musi. O ważności ślubów zakonnych nie miała takiego wyobrażenia, by one wielkiego rodu męża, wiązać mogły... Była pewną, że księcia rozgrzeszy Papież i uwolni.
Wprawdzie wszystkie te nadzieje zachwiały się, gdy książę zamiast do Gniewkowa, pojechał do Budy i długo o nim słychać nie było — lecz Fryda Bodczanka miała wytrwałość wielką — przeczucia jakieś, upór niewieści...
Drugi raz zwycięzko na ojca spojrzała teraz, gdy nadbiegł poseł po zdobyciu Szarleja, oznajmujący, iż książę cztery zamki zdobył i starych przyjaciół pozdrawia...
Poseł ten, Lasota — choć przybył z próżnemi rękami, bo książę podarku kosztownego nie miał, a ladajakiego nie chciał słać — sprawił nadzwyczajną radość. Fryda spytała go, czy się księcia spodziewać mogą, lecz baczny Lasota, nie obiecywał go, tłumacząc, że wiele będzie miał do czynienia około odzyskanej dzielnicy, aby ją do stanu takiego przyprowadzić, by się obronić mogła.
Włocławek, Gniewków, Złotorję, Szarlej, trzeba było w żywność opatrzeć, w ludzi, w machiny i w pieniądze... Fryda rozumiała to... posłała życzenie szczęścia...
Dumną nim była...
Od tej chwili Bodcza, Dobrogost[1] Arnold, a szczególniej Ulryk spędzający święta w Drzdenku, o niczem nie mówili, tylko o Białym...
Wszyscy znali go zblizka i dobrze; stary pono najlepiej... Ten głową potrząsał, nie obiecując sobie wiele. Ulryk przeciwnie, łudził się tą energią, którą książę czasem okazywał, tem gwałtowniejszą, że była wybuchem słabym właściwym.
Dobrogost też nie rozpaczał o nim...
Było to wieczorem już, i przed gośćmi dla towarzystwa Bodczy, który przez cały boży dzień piwo popijał, stały spore kubki, przy których wiodła się rozmowa o gniewkowskim księciu... Fryda się do niej nie mięszała, wchodziła i wychodziła, przysłuchując się tylko... Na podwórzu mrok był, w izbie mroczniej jeszcze... Stary na podesłanej miękko ławce w kącie, u rogu stołu odpoczywał.
Fryda właśnie była wyszła.
— Mówcie wy co chcecie, począł głosem nieco ochrypłym, jąkając się i spluwając — ja kocham go, to pewna, ale mu nie rokują dobrego nic... Jest jak to konisko, co zaprzężone bryka, wierzga, rwie się a najpierwsze ustanie...
— Tak to było, gdy młodszym bywał — przerwał Ulryk... syn Bodczy, chudy i słuszny mąż, twarzy wesołej, o nizkiem czole i wejrzeniu jasnem a nie głęboko sięgającem. — Znaliśmy go w tych dniach żywota, gdy go boleść szarpała — więc zmieniony był — ale mu na męztwie i na rzutkości nie zbywa... Juści to zdobycie zamków... nie lada sprawa..
— Daj mu Boże jak najlepiej — szepnął Bodcza, popijając — ja się boję o niego... Gdyby jeszcze Otto z Pilicy był wielkorządzcą, ale z Sędziwojem...
— Tak — Sędziwój rozum ma i męztwo... i umiejętność zażycia ludzi — przerwał Dobrogost — lecz — nie ma w Wielkopolsce miru. Znają go ludzie wiernym Ludwikowi i Elżbiecie, a tych mało kto lubi....
— I — dodał Arnold — cichaczem ci, co po niego posyłali, pomagać będą Władysławowi...
Chłopię przyszło w kominie ogień naniecić, aby izbę rozświecił, gdy zatętniało na moście zamkowym, i trzech konnych wpadło szybko w dziedziniec.
Arnold oknem wyjrzał...
Fryda, która od bytności Lasoty codzień chodziła strojna, z utrefionemi włosami, z łańcuchem na szyi — niby dla świąt, a w istocie dla jakiejś nadziei, do której się nie przyznawała, wbiegła żywo do izby... Rumieniec miała na licu, i drżącym głosem odezwała się...
— Ktoś przybył...
Kończyła wyrazy te, gdy w progu ukazała się postać rycerska, mąż w płaszczu na ramionach, lekki szyszak zdejmujący z głowy...
Mimo upłynionych lat, poznali wszyscy w nim księcia Białego. Fryda zbladłszy, o stół się oprzeć musiała.
Otyły Bodcza dobywał się z siedzenia... Dobrogost, Ulryk i Arnold spieszyli na spotkanie.
Książę stał długo jak posąg w progu, z oczyma wlepionemi we Frydę, która drżąc cała, witała go też wejrzeniem...
— Przyjaciele moi — odezwał się wreście gość głosem, w którym wielkie odbijało się wzruszenie — przyjaciele moi — przybyłem do was... Zbiegłem choć na godzin parę...
To mówiąc, płaszcz z ramion zsunął i zwolna począł się ku środkowi izby posuwać. Bodcza ze łzami go ściskał... Dobrogost i Ulryk wyciągali ręce, on się przecisnął pomiędzy niemi do stojącej dalej Frydy...
Lecz jej i jemu na powitanie wzajemne wyrazów zabrakło... Dziewczę sromało się i ulękło, czując, że ją może nie taką znajdzie, jaką pamiętał. W nim wspomnienie jej z widokiem zmienionej i zwiędłej nieco — walczyło... Przyniósł tu w pamięci obraz świeżej, rozkwitłej — a znajdował choć jeszcze w kwiecie, lecz już dojrzałą, poważną niewiastę.
Nim te obrazy zlały się z sobą i rzeczywistość zatarła pamiątkę zbladłą — Biały nieporuszony stał naprzeciw niej. Ujął jej rękę i powoli do ust przycisnął.
Fryda zarumieniła się i odżyła, wyprostowała — zwycięzkiem znowu wejrzeniem mierząc przytomnych... Radośne głosy Ulryka, Dobrogosta, Arnolda mięszały się z sobą.
— Wina, na przywitanie gościa naszego! począł Bodcza natarczywie. Frydo! każ podać, co dom ma najlepszego, bo gość to wielki, a — Bóg świadek — niespodziewany...
Biały, który zjawił się tu, nie bez pewnej obawy i zasępienia o troski — wnet się ożywił... Twarz rozweselona odmłodniała i zatarły się na niej ślady widoczne przebytych lat w celi klasztornej...
— Pokruszyłem więzy, które mnie przykuwały — odezwał się — i spodziewam się nie dać ich już włożyć na siebie... Pan Bóg mi poszczęścił — ale potrzeba jeszcze wiele, wiele, bym stanął u celu...
— A! tak! westchnął w pół go obejmując otyły Bodcza... z Sędziwojem sprawa...
— Nie tyle się o nią troszczę — zawołał książę, jak o to, aby w Budzie mi królowa siostrzenica dotrzymała słowa... Mam jej obietnicę, że mnie popierać będzie... Jeżeli się czas jakiś utrzymać potrafię tu... królowa to wyrobi u Ludwika, że mi odda dzielnicę...
Słowa te wyrzeczone z taką śmiałością, jak gdyby prawdą były, uczyniły radosne wrażenie na słuchaczach.
Książę w istocie łudził się... Jeżeli miał obietnice królowej ogólne, co do zapewnienia losu swego, niestosowały się one wcale do obecnego położenia, którego królowa przewidywać nie mogła, ani pochwalić, ani uniewinnić...
Lecz Biały, dla dodania sobie męztwa, zmyślał przed sobą samym to, co pocieszać go mogło. Zapewnienie to o opiece królowej przyszło w porę i powitano je kubkami, które właśnie przyniesiono. Fryda drżącą ręką, z uśmiechem sama mu, najpiękniejszy złocisty becherek podała, a książę patrząc jej w oczy, wychylił go do kropli.
Bodcza, który na nogach z ciężkością się mógł długo utrzymać, do siedzenia zapraszał... Dobrogost już mu krzesło przysposabiał...
W tem książę zwrócił się ku drzwiom i pozostałemu przy nich Lasocie dał rozkaz, aby konie popasł i o wchodzącym z północy księżycu miał je do odjazdu gotowe...
Bawić nie mógł, jak powiadał.
Wszyscy się w niego z wielką wpatrywali ciekawością a najpilniej Fryda, która śledziła w twarzy, czy się jego uczucia i charakter nie zmienił.
Znajdowała go w istocie innym, starszym może, lecz takim, jakim wprzódy nie bywał nigdy, podniesionym na duchu, mężnym, ufającym sobie i szczęściu swojemu. Ten wyraz oblicza wkrótce usprawiedliwiły słowa, które w początku powoli, potem coraz żywiej i goręcej z ust jego płynąć zaczęły.
Ulryk i Dobrogost winszowali mu odzyskanej dzielnicy.
Uśmiechnął się lekceważąco.
— Moja dzielnica — rzekł, — tylko na to mi służy, abym miał gdzie pierwszą postawić stopę.
Podniósł głowę dumnie do góry i spojrzał na Frydę.
— Moja dzielnica — dodał, będzie dla mnie obozowiskiem, miejscem dogodnem, z którego robić zamierzam wycieczki.
Słuchano go z uwagą; on z lekkomyślnością człowieka, który tajemnicy w sobie utrzymać nie umie, począł niewyzywany mówić z zapałem.
— Wiecie, że niegdyś chodziłem z krzyżakami na Litwę, miałem nawet myśl jakąś wstąpić do ich Zakonu... Mam z niemi dobre stosunki, kilku towarzyszów broni; sądzę, że gdy się do nich odezwę, zrozumieją interes swój i będą mi pomocą. Wielkopolscy ziemianie nie cierpią Ludwika, chcą Piasta, przecież nie kto, tylko oni z klasztoru mnie wydobyli. Mam więc świetniejsze nadzieje, niż błahe księztwo Gniewkowskie. Szczęście mi się wyraźnie uśmiecha, jest w tem palec Boży...
I wsparłszy się jedną ręką na stole — mówił ciągle z zaufaniem tem w sobie...
— Zaprawdę, życzę dobrze mężowi mojej siostrzenicy, a lepiej jeszcze jej samej i córkom, ale one nie utrzymają się na polskim tronie. Dość im będzie Węgier i Włoch do podziału...
Milczeli słuchający, najmocniej zdumionym był stary Bodcza. Nie poznawał tego człowieka, którego pamiętał zniechęconym od świata i wzdychającym do spoczynku...
Ulryk i Dobrogost z czcią spoglądali na niego.
— Wszystko to — rzekł Bodcza powoli — możliwe przy łasce Bożej, lecz wiele potu i krwi na to potrzeba...
— Ludzie płyną do mnie, cisną się, mam ich więcej, niż się spodziewałem — rzekł Biały. — Grosza mi brak trochę, ale go Wielkopolska dostarczyć musi. Ludwik zajęty Włochami, sił wielkich przeciw mnie wystawić nie będzie mógł, tymczasem ja się w nie wzmogę. Złotorja[2] mocna jest, Włocławek także trzymać się będzie...
— Masz książę wodza już wybranego? przerwał Arnold, na tym wiele zależy...
Książę znowu się uśmiechnął.
— Dopóki go nie mam, — rzekł, — sam nim będę! Prawda, że z mnicha nagle nim zostać byłoby innemu trudno, ja mam we krwi to, żem do wojny stworzony... Teraz dopiero czuję, że to było przeznaczenie moje...
Tak się przechwalał książę, a gdy parę kubków wychylił i wejrzenie pięknej Frydy zagrzało go więcej jeszcze — nie taił już, że się o koronę polską dobijać myśli.
Mówił to z takiem zaufaniem w losy swe i siłę, że wszystkim, nawet Bodczy powątpiewającemu o nim, zamknął usta.
Na twarzy Frydy odbijało się każde jego słowo... Chciałaby była nie stracić żadnego, módz nie odchodzić i nie spuścić oczów z niego, przybliżyć się doń, lecz starania o wieczerzę zmusiły ją do wyjścia...
Zaledwie kilka kroków zrobiła w korytarzu, gdy przy słabym blasku ogniska, które przez otwarte drzwi kobiecej komory wpadało tu, ujrzała maleńką a pękatą postać jakąś cisnącą się jej do kolan i usiłującą pochwycić rękę...
Śmiech towarzyszący tej napaści przypomniał jej i dał poznać Buśka, który tu niegdyś z księciem przesiadywał, i uprosił się dziś za towarzysza, aby miłe powitać wspomnienia.
— Buśko! to ty chyba! — zawołała Fryda, której wszystko co do księcia należało, miłem było.
— Ja! to ja — odparł zadyszany mały[3] — Takem go prosił, że mnie wziął tu z sobą... O! moja królowo! jakże tu u was dobrze i miło!
Fryda go wprowadziła za sobą do izby...
Spojrzała nań, przy świetle ogniska... wydał się jej bardzo nabrzękłym, zbabiałym i starym, ten dawniej wesoły i pocieszny śpiewak i bajarz.
On ją znajdował jak dawniej piękną i całując kraj jej szaty, powtarzał to... Fryda śmiała się rada.
— Twój pan, Buśku — zawołała — także zyskał na męzkiej urodzie, a urósł na takiego bohatera. Jak rycersko wygląda!
Ruszył ramionami służka, który znał dobrze swojego pana...
— Królówko moja — szepnął poufnie — nie ma się co go bać. Jemu takie bohaterstwo przychodzi i odchodzi łatwo, a że się nie odmienił wcale — ja za to ręczę...
— Przecież dokazaliście cudu! — zawołała Fryda.
— My? — szepnął Buśko — ani on, ani ja się do tego nie przyznamy... Samo się to zrobiło.
Fryda się zmarszczyła.
— Nie dobrze służysz swemu panu — rzekła — kiedy mu ujmujesz sławy!
— Ja? ja go kocham jak własną wątrobę! — zawołał Buśko — nikt go jak ja nie kocha, ale nikt lepiej go nie zna... Najwięcej się o niego boję, gdy mu najlepiej, bo tylko co nie widać, gdy on sam psuć zacznie.
Rozgniewała się piękna Bodczanka i nóżką tupnęła.
— Niegodziwy jesteś! — krzyknęła.
Buśko pocałował rąbek jej sukni.
— Królowo moja... wy mnie sądzicie surowo — odezwał się — ja to mówię, abyście wy go trochę otrzeźwili. Zdobył sam nie wie jak, cztery Zamki... więc już o koronie marzy, i króla chciałby z tronu zrzucić; a jemu gdyby Gniewków dali — dość by z nas dwu było...
Fryda popatrzała nań groźno...
— Rozum swój zachowaj dla siebie — rzekła surowo...
Buśko odstąpił krok i widząc, że się wdał w nie swoją rzecz, począł szeptać ciszej.
— Królowo moja! gdybym ja wam mógł opowiedzieć, jak on przez te lata ciężko za wami wzdychał, a często wspominał... jak mi wasze pieśni w klasztorze sobie nucić kazał. A myślicie, że byłby swoją celę opuścił, gdyby go tu wasze nie wabiły oczy! Wszystko to co on czyni — tylko dla was... byle wytrwał!
Tu usta sobie dłonią jakby napuchłą zamknął, śmiejąc się.
— Przecież sam mówisz i dowodzisz, że wytrwać umie, — odparła Fryda.
— Ale nie we wszystkiem, — westchnął Buśko... Z Dyżonu, pojechaliśmy do Papieża, tam nam nie chcieii[4] nic dać i nic zrobić... Żeby był zaraz puścił się do Polski... jużbyśmy wszystką biedę przebrnęli — ale do Węgier, do siostrzenicy jechał. Cośmy tam czasu zmarnowali! Król omal znowu go w kaptur nie ubrał...
Szczęściem że o was pamiętał piękna Frydo...
Bodczanka milczała, słuchając.
Dziewczynie kubek przynieść kazała i podała go sama Buśkowi, który od dawna pożądliwemi oczyma do koła rzucał.
— A! królowo moja — westchnął — kubek przyjmując — musiało mu w Dyżonie być bardzo tęskno... kiedy takie wino dobre porzucił...
Ale — on go tam czasem do ust nie brał, tak był stęskniony... Bywało — siedzi w nocy, nie śpi, wzdycha, a gdy posłyszy, że czuwam, albo o was rozpowiadać, lub waszą jakąś pieśń nucić mi każe...
Fryda byłaby słuchała chętnie opowiadań pochlebcy, który skutek ich obrachowawszy, rad był ją karmić niemi, lecz z izby gościnnej dochodził ją głos Białego... Pospieszyła tam, pod pozorem przygotowań do zastawiania wieczerzy.
Rozmowa była bardziej jeszcze ożywiona, niż przedtem. Biały na jawie marzył i zapalał się swemi snami...
— W Gnieźnie — powiadał — mam moich przyjaciół, przekonałem się, że o mnie nie zapomnieli. Z jaką serdecznością witał mnie tam poczciwy Hanko, i jakiego mi pysznego darował sokoła.
To mówiąc, nagle zmarszczył się. O sokole zupełnie był zapomniał wśród wypadków żywo po sobie następujących. Sokół, którego nie widział — wprawił go w niepokój jakiś.
Wstał i postąpił ku drzwiom.
— Wybaczcie — rzekł — zapomniałem był o tym sokole, a właśnie ze mną jest ten, któremu go powierzyłem. Co on z nim zrobił — wiedzieć muszę.
I — książę cały już sokołem tylko zajęty, nie zważając ani gdzie był, ani na to, że nań wszyscy zdziwieni tą zmianą patrzali, pobiegł ku drzwiom, wołając na głos — Buśka...
Był gniewny i zapłoniony...
Buśko, który kubka dopijał w komorze nieco oddalonej, nierychło wołanie usłyszał i przybiegł z twarzą wesołą. Na myśl mu nie przyszło nawet, ażeby książę się miał o sokoła troszczyć i upominać.
Z twarzą groźną, głosem gniewnym, Biały poskoczył ku słudze.
— Trutniu! coś zrobił z Hanki sokołem? mów? powierzyłem ci go? Gdzie się podział? kędyś go zostawił.
Buśko dał mu się wyburzyć, milcząc nieco, znał go dobrze...
Wiedział, że ten gniew gwałtowny niebezpieczny jest, ale przejdzie rychło. Zmuszonym był skłamać na razie. Przybrał minę poważną...
— Miłościwy książę — rzekł z przybraną pokorą niemal szydersko — nie mogłem razem pilnować osoby waszej i sokoła, zwłaszcza, że sokoł był niespokojny, jak gdyby także myślał gniazda zdobywać... Zostawiłem go we Włocławku...
Książę ochłonął, odszedł go gniew, dał znak Buśkowi, aby szedł precz. Śpiewak się do ziemi pokłonił i zniknął.
— Sokoł ten — powracając od progu począł książę — jest wielkiej ceny... króla godzien... Nigdzie, nawet we Francji i we Włoszech takiegom nie widział sokoła... Buśko się nie zdał na niańkę dla tego wychowańca... muszę go tu do was odesłać, bo mnie teraz nie czas się nim zabawiać.
Wieczerza była bardzo wesołą. Piękna Fryda sama nie siadając, krążyła około biesiadników, stając najczęściej u krzesła księcia... Bodcza pił tyle, że mu się kleiły oczy, Dobrogost żywy spór wiódł z Arnoldem, mieli więc sposobność Fryda i on szeptać z sobą poufale.
Dziewczę było śmiałe.
— Buśko mi po swojemu baśni prawił — rzekła — jakobyście wy mu moje pieśni śpiewać kazali... Nie wierzę temu... Gdybyście tęsknili za mną, nie zostawilibyście samej tak długo.
Książę — mnich był cały pod urokiem czaru, jaki kobieta wywiera, gdy dawno nie obcowało się z niemi poufalej. Wydawała mu się tak piękną, a nadewszystko tak ponętną tem, że mu jej oczy o miłości mówiły.
— Frydo — zawołał — Buśko nie kłamał, tęskniłem i dla was wyrwałem się ztamtąd, gdy mi oznajmiono, że wolną jesteś? Frydo — dodał ciszej — jak skoro jeden z mych zamków umocnię, porywam cię...
Zarumieniła się Bodczanka.
— Przywieź księdza z sobą tylko, któryby nam ślub dał — pojadę.
Książę zaczerwienił się i zmięszał...
— Stanie się po twej woli — rzekł — a gdy się to dopełni, uczynisz mnie niezwyciężonym, bo mojego szczęścia bronić będę...
Cichym szeptem skończyła się rozmowa.
W tem przez okno przeciwległe; za błonami wyjrzał czerwony przekrojony na wpół księżyc wschodzący. Biały porwał się od stołu.
U progu stał Lasota, a za nim opończą okryty, rozkołysany napojem i ucieszną rozmową Buśko.
— Na koń! — zawołał Biały. — Musimy przededniem być w domu. I dwie dłonie wyciągnął ku gospodarzowi i jego synom, ścisnął rękę Ulryka, a cofającą się do progu w cień Frydę, ujął w pół i w czoło pocałował.
Lekki stłumiony okrzyk dał się słyszeć, na moście tętniało. Biały świszcząc piosenkę jakąś, pędził z powrotem na zamek.