<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Codziennie prawie przynoszono języka, a wiadomości te, których król był żądnym, niecierpliwiły go coraz mocniej.
Rad chciał już ciągnąć dalej ku Konstantynowu, ale pułki powoli się jeszcze ściągały, a skargi dochodzące zewsząd przekonywały, że żołnierz swawolny, po drodze się łupieztwem zabawiał, wcale nie śpiesząc do obozu.
Niekiedy od Kozactwa zalatywało coś takiego, co zaboleć musiało, — naprzykład, gdy hanowi tatarskiemu kładziono w usta te słowa, że mu więcej szło o przyjaźń jednego prostego Kozaka z pod Chmiela, niż o zgodę z Królem Polskim... Przyprowadzono tu pochwytanych jeńców z luźnego Kozactwa i z Tatarów, co się zapędziwszy zadaleko, w ręce oddziałów polskich powpadali. Ci prawie zgodnie powtarzali, że Chmiel siły swe podzielił, że szedł przeciwko królowi i że Orda z ogromnemi tłumami ciągnęła za nim znowu.
Tymczasem wojska powolniej daleko ściągały się niżby król życzył, który z każdym dniem więcej był tem podrażniony.
Pobyt też w Lublinie, w tem towarzystwie królowej i pań, które się do niej i koło niej skupiały, wcale mu nie smakował. Nie śmiał się z tem oświadczyć, lecz ze wszystkiego się to okazywało. Królowa zaś, choć ją Kozactwem zastraszano, które się przybliżało i zuchwale wtargnąć mogło aż nad brzegi Bugu, — nie miała ochoty powracać do Warszawy, chętnie-by była towarzyszyła mężowi, czując mu się w chwilach stanowczych potrzebną, widząc już intrygi, jakie się około niego zasnuwać zaczynały.
Radziejowski dotąd grał przy niej rolę przyjaciela, który bolał nad tem, iż nieudolny król sam miał pozostać — królowej, która w początkach przeciwko insynuacyom tym o mężu nie protestowała — z trudnością teraz przychodziło go bronić. Milczała, lecz przyszłe losy wyprawy podjętej z takim wysiłkiem, przejmowały ją trwogą. Przeciwnie, Jan Kazimierz był najlepszej myśli i nadziei. Pobożny i wierzący w opiekę niebios, cieszył się cudownym obrazem N. Panny Chełmskiej, którą wojsko miało za opiekunkę pozyskać.
W Lublinie Janowi Kazimierzowi coraz jakoś robiło się duszniej; zdawało mu się, że gdy wyruszy sam z głównemi siłami, które się już tu zgromadziły, opóźnione też oddziały pośpieszą ku niemu. Nalegając codzień na wyruszenie z Lublina, w końcu król z dowódzcami dzień naznaczył, a że od Kozactwa coraz świeższe nalatywały wiadomości, iż się zbliżało — zdawało się, iż Marya Ludwika wyrzecze się dalszej podróży. Królowa, dotąd milcząca, oświadczyła w ostatniej chwili, że dopóki tylko będzie można, towarzyszyć chce mężowi i trudy jego podzielać.
Jan Kazimierz, jakkolwiek mu to może nie zbyt dogadzało, musiał dziękować.
Radziejowski, który i tu i tam podsłuchiwał i podszeptywał — uśmiechał się. Oświadczył zarazem żonie, iż bezpiecznie mogła też z nim pozostać. To „z nim“ dwuznaczne, wyrażało zarazem i króla. Podkanclerzyna, pozorem zgody ukołysana, nie sprzeciwiała się.
Uroczyste było, ale niepokoju pełne, ruszenie z Lublina, pożegnania, błogosławieństwa. Gdy wiele osób ztąd powracało lub też się zatrzymywało, inne, przykładem królowej zachęcone, w ostatniej godzinie przeprowadzać się decydowały.
Radziejowską mąż zabierał tem pewniej z sobą, iż prawdopodobnie ku Sokalowi i Bugowi ciągnąć miano, a w pobliżu nad Bugiem był jego Kryłów, mieścina po pierwszej żonie odziedziczona. Mogła więc, jak zapowiadał podkanclerzy, Jejmość spocząć w starym dworze w Kryłowie, jeśliby w Sokalu i przy obozie nie dogodnie jej było.
Wojsko z królem, który inaczej jak konno na czele swych chorągwi jechać nie chciał — ciągnęło dosyć powolnie na Uchanie ku Krasnemu Stawowi. W pochodzie wszyscy się przekonać mogli, jak te tabory ogromne, któremi wojsko było przeciążone, niesłychanie ruchy jego utrudniały. Wozy, kolebki, ludzie i konie króla i panów, daleko więcej miejsca zabierały, niż sam żołnierz, a ten musiał przed niemi ustępować. Niezliczona ćma ciurów, czeladzi, sług wszelkiego rodzaju, jechała, szła, wlokła się, otaczała te tabory. Wśród natłoku nie było prawie godziny, w którejby nie powstała waśń, nie przychodziło do pięści, kijów i szabel. Za sługami ujmowali się panowie, starszyzna musiała biedz rozrywać i godzić.
Niekiedy dochodziło to aż do króla, który i sądy wojenne i nadzór musiał postanowić surowy... co niewiele pomogło.
Królowa ze swym fraucymerem, dosyć licznym, z przestraszonemi kobietami, które ciągle Kozakami i Tatarami na żarty prześladowano — choć sama nieulękniona dotąd, zaledwie mogła w służbie utrzymać ład jakikolwiek. Przybiegano do niej ciągle z popłochem, a ten się jeszcze powiększył, gdy śmielsi przodownicy poczęli do króla jeńców chwytanych przyprowadzać.
Widok tych twarzy dzikich, z wyrazem źwierzęcym... kobiety wprawiał w niewypowiedzianą trwogę. Wybiegały się im przypatrywać — powracały blade i drżące.
Z powodu kolebek i wozów Maryi Ludwiki, czasem dla jej ciekawości i fantazyi zatrzymywać się musiano, i zmuszano też króla zwracać się, czekać, podjeżdżać do kolebki żony — co go niecierpliwiło.
Nie mówił jeszcze nic, lecz jawnem się stawało, że dalej, dalej pochód podobny był niemożliwym i niebezpiecznym.
W Uchaniu, wieczorem, Jan Kazimierz sam na sam się znalazłszy z żoną, miał naostatek odwagę wnieść, że jej — dla własnego bezpieczeństwa, koniecznie powracać należało.
Marya Ludwika obawą-by się do tego skłonić nie dała pewnie — ale król dodawał, że na Prymasa zdane były sprawy wszystkie, i że ona mu w pomoc radą i bliższą znajomością rzeczy przyjść była powinna.
Trafiało to do jej przekonania.
Uśmiechało się zarównie spragnionej zajęcia i czynnego życia — zastępowanie króla w stolicy, jak towarzyszenie mu w obozie. Wybór z dwojga był trudnym.
Właśnie w tej chwili wahania się i zwątpienia zjawił się czuwający, a raczej czyhający na nie Radziejowski. Wszystko to on przewidywał zawczasu i chciał z tego korzystać.
Dotąd podróży królowej nie był przeciwnym — dalej ona mu krzyżowała jego plany przewrotne.
Szło mu o to, aby ją z mężem rozdwoić i poróżnić — i zająć potem stanowisko pośrednika, bez któregoby się oboje obejść nie mogli.
Marya Ludwika, dotąd niepodejrzewająca tak głęboko sięgającej intrygi, chociaż niezmierną ambicyą Radziejowskiego znała — naradzała się z nim poufnie.
— Jest-że w istocie jakie dla nas niebezpieczeństwo? — zapytała go — albo w ten sposób grożąc niem, pozbyć się nas tylko chcecie?
Podkanclerzy nastroił powagę wielką.
— W tym momencie — odparł — niebezpieczeństwa niéma jeszcze, ale że ono nagle i niespodzianie zjawić się może — to niestety — pewna... Kozactwo jest zuchwałe; jego sposób wojowania na takich napadach zuchwałych zależy, których przewidzieć niepodobna, a gotowym być na nie zawsze potrzeba.
Z pewnością N. Pani spokojniej i lepiej byłoby w Warszawie, dokąd ją i czuwanie nad sprawami Rzeczypospolitej powołuje.
— Tak-bym chciała towarzyszyć mężowi — westchnęła królowa.
— I to nie ulega wątpliwości, począł Radziejowski — że przytomność W. Król. Mości tutaj wielce jest pożądaną. Król sam sobie zostawiony, uledz może wpływom różnym, słuchać rad niezawsze najlepszych. Boleśnie to powiedzieć, ale N. Pan w sobie nie znajdzie siły do pokierowania wyprawą, a gdy codzień kto inny ucho jego pozyscze, wynikną ztąd sprzeczności targania, które wszystko zepsuć mogą.
Mnie król z pewnością słuchać nie zechce.. a inni...
Podkanclerzy poruszył ramionami i zamilkł.
— Widzicie więc — dodała królowa, że wybór dla mnie trudny. Pozostać czy wracać? ma równe niedogodności.
— W. Król. Mość, gdyby powrót się stał koniecznym, co nastąpić musi — wtrącił Radziejowski — zechcesz wrazić to w umysł króla, że ja jestem najwierniejszym sługą jego, że mam dosyć odwagi i wytrwałości, aby co potrzeba i z dowódzcami i ze szlachtą doprowadzić do końca; ale król się powinien pozbyć tego wstrętu i nieufności, jaki ma ku mnie, a które, zdaje mi się — winien wpływowi żony mojej. Staram się już kwoli publicznej sprawie, pojednać z nią... jesteśmy dosyć dobrze... na wiele rzeczy zamykam oczy...
Królowa przechadzała się zamyślona.
— Sądzicie więc, że dalej towarzyszyć królowi... — spytała.
— Będzie niepodobieństwem — dokończył Radziejowski. — Z tą myślą się zawczasu oswoić należy... ale ja pozostaję. W. Król. Mość mieć będziesz najwierniejsze, codzienne sprawozdanie z tego, co się tu u nas dziać będzie.
— Zaczekam jeszcze, aż mnie konieczność zmusi obóz opuścić — westchnęła. — Widzę to, że i w Warszawie byłabym potrzebną, a tu... się tak obawiam.
— Ja pozostaję na straży — żywo począł podkanclerzy — będę donosił i przestrzegał o wszystkiem. W potrzebie potrafię powstrzymać krok, któryby się groźnym wydawał, król nie słucha mnie, ale ja znajdę środki wymożenia na nim... zwłoki przynajmniej. W. Król. Mość listami swemi będziesz mnie posiłkowała.
Tego wieczora więc już Marya Ludwika na wpół była przekonaną, że odjechać powinna. Zapytała od niechcenia podkanclerzego, co z żoną myśli uczynić.
— Posunąwszy się ku Sokalowi, nad Bug, gdzie leży mój Kryłów — rzekł podkanclerzy — bardzo mi będzie łatwo ją odwieść tam, pozostawić, a z Kryłowa zarządzić podróż do Warszawy. W. Król. Mość nie chcę obciążać jej towarzystwem i powiększać i tak już dosyć gromadnego taboru.
Królowa nic nie zdawała się mieć przeciwko urządzeniu takiemu, bo, nie lubiąc podkanclerzyny, wolała nie mieć jej z sobą.
Radziejowski w ten sposób z jednej strony przygotowawszy Maryą Ludwikę, wsunął się do Króla, aby u niego tem się pochwalić — wiedział, że wiadomość będzie dobrze przyjętą.
Chociaż król, jak zwykle, nie miał ochoty do rozmowy z nim, podkanclerzy się narzucił.
— N. Panie — szepnął tajemniczo — starałem się skłonić królową, aby powracała do Warszawy. Im dalej się posuwamy, tem przytomność jej w obozie ruchy nam utrudnia.
Jan Kazimierz odwrócił się ku niemu, ale nie przemówił jeszcze.
— Zdaje się, że N. Pani sama zaczyna to widzieć — iż się narażać nie powinna.
Zamruczał coś król.
— W. Król. Mość nalegaj tylko otwarcie. Idzie o bezpieczeństwo osoby, o niewczasy i niewygody, na które się narażać w tym stanie zdrowia nie powinna. Nawet doktor być może na świadectwo pozwany...
Królowa się waha, przez troskliwość o osobę W. Król. Mości — lecz sądzę, że się da skłonić.
Nie odebrawszy odpowiedzi, Radziejowski dorzucił po chwili:
— Ja z moją żoną muszę pozostać... najmniej do Sokala. Niedaleko ma mój Kryłów, gdzie się zawsze schronić będzie mogła. Dwór wprawdzie stary i opuszczony, ale kazałem go oczyścić, a i to wiosna się zbliża... nie potrzeba więcej nad dach i ściany...
Słuchał król napozór nie okazując, aby go to wielce obchodzić mogło, ale w duszy dziwił się potrosze temu, iż podkanclerzy żonę chciał dłużej zatrzymać, odprawiając królową. Byłoto dla niego niezrozumiałem.
Wśród tych rozmysłów i napastliwych podkanclerzego rad i uwag, któremi króla zarzucał, oznajmiono, że... przybyli dwaj, na wycieczkę dalszą z oddziałem wyprawieni, Ichmość panowie Joachim Łącki i Kurowski, którym się powiodło pod Kopczycami z Ordą się ucierając, pochwycić Neczaj Murzę tatarskiego.
Na tego czarnego olbrzyma, gdyż Murza był nadzwyczajnego wzrostu, co u Tatarów rzecz rzadka, wpadłszy naprzód Łącki, szczęśliwie mu z rąk szablę wytrącił i chciał go z konia ściągnąć, ale Murza silniejszy, towarzysza pochwyciwszy z nim razem, sobą go cisnąc, padł w błoto. Kto wie jakby się była walka ta skończyła, gdyby nie przypadł Kurowski, który ratując Łąckiego, Murzę obuchem w łeb uderzył raz i drugi poprawiając, tak, że w końcu Tatarzyn okrwawiony przytomność stracił, a nasi go związali i w niewolę wziąwszy uprowadzili.
Zwadzili się potem o pancerz bardzo misterny i kosztowny, który Murza miał na sobie, i razem z jeńcem przybyli do króla na sąd.
Ponieważ ciemno już było, gdy z nim przyszli a Jan Kazimierz widzieć chciał tego olbrzyma, bo mu go opisywano już jako dziką bestyą osobliwą, zapalono pochodnie przed dworem i zbiegło się mnóztwo ludzi na oglądanie Murzy.
Przywleczono go na łykach, opierającego się i tarzającego, mimo, że głowę miał pobitą i pociętą straszliwie, a krew na niej ledwie pozasychała. Wyszedł zaraz król, ogromne koło się zgromadziło, a Łącki z Kurowskim opowiadać zaczęli, jak go zmogli. Przyczem sprawę swoję wytoczyli, o ów pancerz złocony i wielce kunsztowny, który też przyniesiono.
Nim Jan Kazimierz o nim zawyrokował, ktoś z tłumu zawołał:
— Co się tam o łupinę tę wadzić macie? a nie przystałoby jej, jako pierwszy łup złożyć u stop j. król. mości?
Oczywista rzecz, że Łącki i Kurowski nie mieli słowa do powiedzenia przeciwko temu, ale się król okrutnie żachnął.
— Ale dajcież mi pokój! ja go nie chcę i nie przyjmuję. Kurowskiemu go przysądzam, bo bez jego pomocy Łącki-by nietylko pancerza nie widział, ale czarna ta bestya byłaby go zadławiła.
Łąckiemu zaś moja rzecz nagrodzić jego męztwo, i o nim ja niezapomnę, nie straci na tem.
Łącki się tedy schylił do kolan królowi, a Kurowski zaraz pancerz ściągnął, który wszyscy biegli oglądali, gdzie znajdujący się wypadkiem Otwinowski dostrzegł przy świetle pochodni, iż na kółkach jego były arabskie napisy, które miał później odczytać.
Murza ten, którego, jak niedźwiedzia w łożysku pochwyconego oglądano ciekawie, istotnie był niezwyczajnej urody a pewnie i siły.
Skóra na nim niemal tak czarna, jak na murzynie, spalona, jeszcze połysk jego oczów i zębów, któremi podczas zgrzytał, straszniejszemi czyniła.
Potrzebnie czy nie, dano znać o tym potworze królowej; dowiedział się fraucymer: więc co żyło, biegło. Dodawszy noc, pochodnie, całe to zbiegowisko z Murzą związanym pośrodku taki obraz stanowiło, że chyba drugiego mu podobnego nie łatwo było ujrzeć. Królowa ukazała się na ganku przy mężu, i przypatrywała się mężnie dosyć, nie okazując, aby ją ta bestya czarna nastraszyła, ale spytała wszakże w pobliżu stojącego Kłobukowskiego, czyby wistocie Tatarowie wszyscy tacy byli.
Tedy Radziejowski przystąpił przypominając N. Pani, że w jego pałacu, dawniej Kazanowskiego, kilkudziesięciu jeńców tatarskich nieraz widywała. Lud był statury nie tak rozrosły, choć krzepki, barczysty i silny.
— Murza ten — dodał Kłobukowski — na oko tylko straszny, a wielu małych nogajców gorsi byli może nad niego w boju.
Gdy się tak tu monstra przeciągała, Murza, który stał na postronkach trzymany, nie zważając na nikogo, na ziemię padł i położył się, aż go potem zrywać z niej i do odejścia musiano gwałtem napędzić.
Król musiał rad być Łąckiego zdobyczy, bo Murza niewiasty obozowe przejął trwogą, a może i samej królowej dał do myślenia, że inne były te wojny we Francyi, na które się do obozów narażały panie, a z dziczą taką, na pół ze zwierzęty, narażać się nie przystało niewiastom. Wszelki żołdak, gdy się w walce upoi krwią i ową gorączką pobojowiska, dzikim się stać może i szalonym — cóż dopiero takie stworzenie, które prawdziwego Boga nie zna?
Na młyn to więc Radziejowskiego woda płynęła, a i król wreszcie był rad.
Jednakże z Uchania się zawrócić nie chciała królowa i dalej jechała razem z mężem do Krasnegostawu. Tu nowego języka dostał Jan Kazimierz, który dozwalał bardzo rychło spotkania z Kozactwem i Ordą się spodziewać. Trochę to nawet popłochu zbudziło z tego powodu, iż wszystkie się siły nie ściągnęły jeszcze.
Zatem i królowa oświadczyła, że gotową jest zawrócić ztąd do stolicy, ażeby nie być królowi na zawadzie w ruchach, jakie będzie musiał obmyśleć. W sam czas przychodziła ta rezolucya Maryi Ludwiki, gdyż w Krasnymstawie godziny prawie nie było bez nowego języka.
Nie wszystkie one na wiarę zasługiwały, gdyż ludzką mowę zawsze trzeba ważyć ustami, z których ona wychodzi, jak wodę źródłem, z jakiego płynie. I tu też wieści były najsprzeczniejsze, bo jedne nieprzyjaciela bliżej, inne dalej wskazywały, ale o tyle godziły się wszystkie, że zblizka się znajdował, a wcale pospolitem ruszeniem strwożonym nie był.
Xięzki naówczas, słuchając, co powiadano, jakoby Chmiel miał Hanowi prawić, śmiejąc się mruczał:
— Ten zdrajca Kozak lepiej nas pono zna, niż my sami siebie, bo nam prorokuje czego ja — niestety, nieraz doświadczyłem. Nie boi się pospolitego ruszenia, wiedząc dobrze, iż ono długo nie postoi, rzuci się mężnie, zetrze ochoczo, ale jak mu w polu na słocie przyjdzie cierpliwie dwie niedziele trwać, rokosz podniesie.
Protestowali przeciwko temu inni, bo chwila była uroczysta a stanowcza, w której przychodziło do ostatecznej rozprawy z rebelią, nad wszelką miarę rozuchwaloną. Xięzki milczał, ale wąsa zakęsywał.
— Zobaczymy!
Po małym spoczynku w Krasnymstawie nazajutrz już król dalej ku Sokalowi, a królowa z powrotem do Warszawy udać się miała. Ranek był majowy, dosyć pogodny choć niezbyt ciepły. Mimowoli może się jakoś wielce uroczyście to rozstanie zgotowało. Cały orszak Maryi Ludwiki, panie i panny, zawczasu już płaczące, rozżalone wystąpiły. Mało która też tam nie miała albo miłego sercu lub brata, męża, powinowatego, który szedł na bój, zapowiadający się krwawo. Przed zamkiem i po sieniach stały parami serca, którym rozstanie przychodziło boleściwie. Mężczyźni wesołemi się starali okazać, ale niewiasty męztwa nie udawały, krom królowej może, która je do końca zachowała.
Dla króla stał na ten dzień jego najlepszy i najulubieńszy wierzchowiec tarantowaty przygotowany z siodłem i kapą paradną. Dla innych też, gdyby w dzień popisu konie były najpokaźniejsze i rzędy najkosztowniejsze zgotowane. Służba cała w barwach nowych, chorągwie z pokrowców wydobyte w powietrzu powiewały. Kopijnicy na pół dnia przynajmniej pobrali swe proporce do rąk, które im nad głowami szumiały, jako las...
Na przedzie stojąca królewska chorągiew usarska, przy której Jan Kazimierz jechać miał, nad wszystkiemi celowała, bo to był dobór ludzi, koni i uzbrojenia ze skrzydły, z szyszakami złoconemi, z koncerzami sadzonemi w klejnoty, z tarczami złoconemi i malowanemi, który oczy porywał, aż żal brał myśląc, że się ten kwiat rycerstwa miał z ladajakiem chłopstwem opiłem potykać i przeciwko niemu ważyć życie.
Ale patrząc na nich, nie mógł nikt ani na chwilę powątpiewać, że gdzie taki oddział rzuci się całą siłą, tam tysiące przed nim pierzchać będą musiały.
Wyszli tedy księża z błogosławieństwem, relikwiami, święconą wodą, wyszedł król we zbroi, szyszak tylko dawszy paziowi do niesienia, i królowa w podróżnych szatach... Pożegnanie było krótkie, ale serdeczne. Król zaraz skinął, aby mu szyszak podano i dosiadł taranta, ale w orszaku Maryi Ludwiki taki się płacz rozległ i szlochanie, że niejednemu niepotrzebnie to serce zmiękczyło.
Poczęto wołać zaraz:
— Na koń! na koń! — a król przed chorągwią stanąwszy, do pochodu znak dał, skłonił się raz jeszcze żonie, która białą chustką powiewała i przy dźwięku muzyki wyruszył przodem.
Siadły też panie do kolebek przygotowanych, czeladź na konie i Zamek Krasnostawski zaroił się już tylko ostatkiem obozu, szarym jego ogonem.
Gdy się to działo, pani podkanclerzyna też na zamku była przytomną dla pożegnania królowej, która ją bardzo krótko i zimno przyjąwszy, odprawiła. Radziejowski zaś konno jeszcze za miasto Maryą Ludwikę w kilka koni odprowadził.
Wielu się może z kobietami rozstawało smutnie — to pewna, ale dla wielu starszych ciężar spadł z niemi z ramion, bo dwór królowej w pochodzie był niemałem brzemieniem.
Sam Jan Kazimierz czuł to najlepiej.
U drzwiczek kolebki królowej jadąc, podkanclerzy miał sposobność jeszcze ją zapewnić, że pozostaje tu na straży, jako jej wierny sługa i woli wykonawca. Wzdychał przewidując, że obowiązek ten pewnie łatwym do spełnienia nie będzie, lecz ręczył za swą gorliwość.
Kolebka też pani podkanclerzyny, która wytwornością swą i zaprzęgiem nie ustępowała tej, jaką jechała królowa, ruszyła razem z wozami króla i dworu, w dalszą ku Sokalowi drogę. Była ona jedyną pozostałością z licznego niewieściego orszaku.
Radziejowska jechała sama, ze sługą tylko, pogrążona w myślach, bo nie wiedziała, czy się miała cieszyć, czy niepokoić powolnością mężowską, — i projektem towarzyszenia mu do Kryłowa.
Zdawało się jakby naostatek pozbył się swej zazdrości, podejrzeń i wracał do lepszych dla niej sentymentów, ale mogłaż rachować na niego, znając już przewrotność i obłudę?
Wojsko posuwało się dalej powolnym bardzo chodem, a los tak chciał, że pierwszy ten dzień nie miał przejść bez tragicznego wypadku.
Chorągiew właśnie lasem ściągnęła, gdy bystre oko króla dostrzegło zdala siedzącego nad drogą, niby żebraka, człowieka dziwacznie odzianego, odartego po części w łosim kolecie niemieckiego kroju, mocno zszarzanym...
Przy królu oprócz innych, jechał przywołany przez niego wypadkiem od swej chorągwi Strzębosz, bo go Jan Kazimierz rozpytać chciał o nią.
Król wskazał na niego.
— Dałbym gardło — odezwał się — że to jest szpieg... patrzy zpodełba, a z postawy i z odzieży na tubylca nie wygląda... Podejrzana to figura.
Strzębosz nawet się zaofiarował po niego, bo król przystanął, a tuż i Jaskulski nadbiegł i kilku innych, którzy dosłyszeli słowa króla.
Skoczyli więc ku żebrakowi, który postrzegłszy, że się do niego mają, zrazu umykać chciał, ale wnet się rozmyślił, bo uciec nie było sposobu. Strzębosz pierwszy dobiegł, wołając:
— Stój? ktoś ty? co za jeden?
Dopiero teraz mu się mogli przypatrzeć, a twarz w której wszystkie muskuły drgały, opalona, pomarszczona, wejrzenie lisie, już go więcej niż podejrzanym czyniły.
Otoczyli go wojskowi.
— Żołnierz jestem — wybąknął — co ma być: żołnierz z regimentu niemieckiego, co tu stoi w pobliżu.
— Cóż tu robisz?
— Wyszedłem na słońce, bo mnie trzęsie febra.
Jaskulski tedy popatrzywszy nań, gdy się zmięszał, batożkiem go po plecach i krzyknął:
— Łżesz...
Wtem król począł dawać znaki, aby mu go przyprowadzono. Pędzono więc gdzie stał na koniu, oczekując Jan Kazimierz, ale nim doszedł, zupełnie się strwożył i rękami począł chwytać powietrze, jakby padał.
Postawili go przed królem. Znowu tedy pytania.
Nie śmiał już kłamać, że z regimentu żołnierzem jest, ale bąkał, że żebrak, ubogi, że tu w sąsiedztwie przytułek miał, że człowiek niewinny. I jak stał tak na kolana padł przed królem, ręce złożył i miłosierdzia prosić zaczął.
Wszystkich to uderzało, że gdyby istotnie żebrakiem był, do niczego się nie czuł, toćby strachu takiego nie miał. Przytem fizys okrutnie podła, podejrzenie budziła.
Król ręką bijąc po siodle do Jaskulskiego począł wołać:
— To szpieg jest... ja to czuję... każ go wmość wziąć na spytki... zobaczycie...
Ledwo to król rzekł, a tu go już pod ręce pochwycili, pod las z nim się niosąc, pachołkowie pisarza; nieznajomy krzyczał wniebogłosy.
— Czego wy chcecie odemnie? człowiek niewinny jestem.
Król, na koniu stojąc czekał, aż zdala rozległo się wołanie i krzyk i nie trwało dłużej nad dwa pacierze, aż przywleczono go nazad przed króla jmości.
Jaskulski jechał przodem i wołał:
— Przyznał się, że szpiegiem jest, od Chmiela wysłanym.
— Dawaj go tu — rzekł król.
Przywlekli go, bo już iść albo nie mógł, albo nie chciał, tak skruszonego, że w nim ledwie się dusza kołatała. Mówił dosyć niewyraźnie i plątał się, ale ci, co bliżej szli królowi to podnosili.
Okazało się najpierw, że zbiegiem był od wojska zaciążnego, ale, że jeszcze za króla Władysława IV uciekł i tułał się, a może i rozbijał.
— Kto cię posłał? — pytał król.
— Kozacki hetman mnie posłał — począł pochwycony — i obiecał mi nagrodę za to tylko, abym na oczy króla widział i doniósł jemu, że on sam przy wojsku się znajduje.
— Aha! widzicie — rzekł król, tryumfując — otóż go macie! Zdradził mi się tym łosiowym koletem, który ze sobą z wojska wyniósł, boby mi inaczej nie wpadł w oczy.
Kazał król pytać o kozactwo: gdzie on je porzucił, ile ich było, i czy orda z niem szła, a jaką liczbą; ale niewiele się z niego dowiedzieć mogli dla trwogi, bo mu się język plątał. Wiedział, co go czekało, bo oprawca z pachołkami już stał i postronki gotowe były, aby go zaraz na najbliższej sośnie obwiesić...
Król prośb ani chciał słuchać.
— Czas wojenny — rzekł — szpiega wypuścić, znaczy samemu na siebie bicz ukręcić, a wlec go za sobą w pętach, to ciężar próżny.
Tyle tylko, że mu król kapelana posłał, aby go wyspowiadał. Wojsko się tymczasem ruszyło dalej i chorągiew królewska niedaleko odeszła, gdy łotr już na gałęzi dyndał.
Więc wszyscy to za bardzo dobry omen brali, szczególniej się dziwując temu trafnemu wejrzeniu króla, boć go widziało pułków i ludzi wielu przeciągając, a nikt ani pomyślał, ażeby szpiegiem mógł być.
Przypominali drudzy, czemu dawniej wierzyć nikt nie chciał, a co się prawdą okazywało codzień większą, iż ów kozaczysko prosty, Chmiel, politykiem był lepszym od wielu najzawołańszych statystów, a informacye zewsząd miał tak dokładne; że co na pokojach królewskich się mówiło, co w radzie wojennej, co w tajemnym gabinecie króla, on o tem wszystkiem był najdokładniej uwiadomiony.
Poczęści się to tem tłómaczyć dawało, że w służbie panów, niemal wszystkich, Rusinów z Kozakami blizko spowinowaconych i wiarą i językiem było bardzo wielu, a niektórzy z nich, cierpiąc upokorzenia i obejście się panów surowe, radzi się mścili i służyli bodaj Chmielowi.
Z tej garści Kozaków, co wierna pozostała przy księciu Jeremim i innych, niemal codziennie kogoś zbrakło; znikał, jak kamfora, a innych pilnować musiano, nieufając już im, choć się poprzysięgali, że wiernymi zostaną.
Do Sokala tedy ciągnął wprost Jan Kazimierz, przykładem swoim budując starych nawet żołnierzy, tak czujnym był, niezmordowanym, zapobiegającym, aby wszystko w porządku się odbywało, aby nikt excessu żadnego po drodze nie popełnił, za co otrąbiono po pułkach, iż doraźnym sądem król karać każe.
Przytem pobożność wielka zachowaną była; msze zrana pod namiotami odsłoniętemi tak, że ich dokoła stojący słuchać mogli, w ciągnięciu zaś zwykle od Bogarodzicy poczynano, a potem różne pieśni pobożne księża intonowali, których przy wojsku nigdy tylu, co teraz nie było.
A, przykładem ks. Lisickiego, który pod Zborowem zginął, później też duchowieństwo, gdy szło o spełnianie obowiązków, ani kul, ani strzał się tatarskich nie obawiało i szło na nie mężnie.
Króla ci, co, jak Strzębosz, dawniej go znali i widywali — naprawdę teraz poznać nie mogli. Dyzma przed wujem, gdy o tem mówił, co bywało, a co jest, śmiał się poswojemu Xięzki.
— Ja to też admiruję, mój kochany — odpowiadał — ale sztuka wytrwać do końca. Bo że ludzie dworskiej edukacyi wszystko z siebie uczynić mogą, co zechcą, to wiadoma rzecz, ale co nie płynie z serca, a jest tylko pańszczyzną z musu, niewiele warto.
Już temu się było można dziwować, że król z sobą dla rozrywki nikogo z tych nie wziął, którymi się zwykł był otaczać; zabawy i wesołości nie szukał — a pracował nie spoczywając.
Można miarkować łatwo, jak to wielce wychwalane postępowanie królewskie podkanclerzemu się nie podobało, lecz nie było mu co zarzucić. Śmiał się więc Radziejowski z samej tej surowości, znajdując, że król z wojskiem, jak bakałarz ze studentami obchodził się, nie jak wódz z rycerstwem. Każde jego słowo wyszydzał... króla zaś napróżno namawiał, aby sobie i drugim folgował.
O panią podkanclerzynę, chociaż król wiedział, iż jechała, wcale się nie dowiadywał, ani starał się ją widzieć. Radziejowski napomykał mu; nie odpowiadał. Dopiero drugiego dnia się tak trafiło, że Jan Kazimierz zatrzymał się około wsi, przez którą wojsko przeciągało, a z kolei kolebka też podkanclerzyny się ukazała, w której ona z ochmistrzynią, kobietą niemłodą, jechała.
Król z konia zsiadłszy, u samej bramy prawie z kilku swoimi rozmawiał, ale Radziejowskiego w blizkości nie było. Nie wahał się, ujrzawszy podkanclerzynę, przystąpić do kolebki i przywitać.
— Nie zlękliście się widzę ani Tatarów, któremi nas straszą, ani niewygód podróży — odezwał się — zostaliście z nami wiernie. Ale — szepnął ciszej — cóż mąż na to?
— Sam życzył sobie, abym mu do Sokala i Kryłowa towarzyszyła — rzekła Radziejowska — zastosowałam się do woli jego.
Spuściła oczy i bardzo cicho szepnęła:
— Jak się to skończy? zaprawdę nie wiem.
— Chociaż miło mi was tu widzieć — rzekł król — ale naprawdę wolałbym był dla spokoju waszego powrót do Warszawy.
To mówiąc, dał znak głową i pożegnał nim Radziejowską, która jechała dalej. Podkanclerzy, chociaż dalej stał, ale kolebki żony z oka nie spuszczał i zarumienił się, widząc, że król się do niej zbliżył, ale pozostał w swem miejscu.
Nie przepuścił jednak królowi, i tegoż dnia przyciął mu, że go widział rozmawiającego z jejmością. Słowa były grzeczne, ale uśmiech i wyraz twarzy szyderski i cyniczny. Jan Kazimierz mu na to odparł, iż wistocie wymawiał podkanclerzynie, że mężowi towarzyszyła, gdy lepiej dla niej było do Warszawy powrócić.
— Mówiła mi, żeś wpan tego sobie życzył sam, czemu się dziwuję.
To rzekłszy, król się odwrócił od niego i poszedł rozmawiać z kapelanem.
Radziejowski stał potem, czekając, bo chciał coś jeszcze dodać, ale król się tak zręcznie mu wyślizgał i innymi zasłaniał, że już dostąpić do niego nie mógł.
Pomścił się za to w gospodzie, powróciwszy do żony, ale ta mu długo też nie dała mówić, i porzuciwszy go, wyszła do sypialni.
Był to dopiero tej podróży początek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.