Bracia Karamazow/Rozdział drugi/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W chwili, gdy Mjusow wchodził wraz z Iwanem do mieszkania ojca przełożonego, w duszy jego odbywał się proces bardzo naturalny w tak porządnym, subtelnym i kulturalnym człowieku. Uczuł wstyd z powodu zachowania się swego w celi starca, i żałował swego uniesienia. Zrozumiał, że nie należało przecież traktować na seryo takiego człowieka, jak Fedor Pawłowicz, tem mniej tracić z jego przyczyny zimną krew i poniżać się przez to samemu. „Zakonnicy tu przecież nic nie winni — myślał — są to nawet, zdaje się, dość przyzwoici ludzie. Przełożony, o ile słyszałem, pochodzi z dobrej rodziny szlacheckiej, trzeba mu się odwzajemnić uprzejmością. Nie będę zaczynał żadnych z nimi sporów, przeciwnie, postaram się dowieść całem zachowaniem się, że nie mam nic wspólnego z tym Ezopem, z tym starym komedyantem, i podobnie, jak oni, zostałem tylko jego ofiarą.”
Co więcej, postanowił zaniechać zupełnie wszelkich procesów z klasztorem i zrzec się raz na zawsze wszelkich pretensyi o wyrąb lasu i łowienie ryb w rzece, co do których nie miał, zresztą, jasnego wyobrażenia, co i jak należało mu się prawnie.
Wszedłszy do jadalni ojca przełożonego, utwierdził się jeszcze bardziej w szlachetnej tej wspaniałomyślności.
Nie była to sala jadalna we właściwem tego słowa znaczeniu, gdyż całe mieszkanie przełożonego składało się z dwóch obszernych pokojów. Ale wszystko tu błyszczało czystością, pełno było wszędzie pięknych i rzadkich roślin i kwiatów; największy zaś powab pokoju, w tej chwili przynajmniej, stanowił przysposobiony do obiadu i prześlicznie nakryty stół. I tu także elegancya polegała głównie na niezmiernej czystości. Błyszczące naczynia, wybornie wypieczony chleb w trzech gatunkach, dwie butelki wina i dwie flaszki wyśmienitego klasztornego miodu, prócz tego szklany dzbanek słynnego na całą okolicę kwasu. Wódki nie było wcale. Rakitin opowiadał później, że obiad ów składać się miał z pięciu potraw: zupy z jesiotra z pierożkami z rybą, ryby gotowanej w jakiś osobliwy, specyalnie klasztorny sposób, kotletów z łososia, lodów i kompotu, a wreszcie kisielu w rodzaju blamanżu. Wszystko to przewąchał Rakitin, który nie omieszkał zajrzeć do kuchni przełożonego, gdzie miał swoje specyalne stosunki. Starał się on mieć wstęp wszędzie i wszędzie zasięgał języka. Serce miał zawsze niespokojne i zawistne. Zdawał sobie sprawę z niepospolitych swych zdolności umysłowych, które jednak cokolwiek przeceniał i miał bardzo wysokie mniemanie o sobie. Był pewien, że będzie w przyszłości znakomitością, ale Alosza, który go nawet bardzo lubił, martwił się zawsze tem, że przyjaciel jego nie jest uczciwy. Rakitin zaś, wiedząc o sobie, że nie ukradłby rzuconych na stole pieniędzy, uważał się tem samem za uosobienie honoru i uczciwości. To był już jego pogląd, któregoby nietylko Alosza, ale nikt w świecie zmienić nie zdołał.
Rakitin, jako młody nowicyusz, nie mógł być dopuszczonym do paradnego obiadu, natomiast zaproszeni zostali: ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy, a z nimi jeszcze jeden starszy zakonnik.
Czekali już oni w jadalni przełożonego w chwili przybycia Mjusowa z Iwanem i Piotra Kałganowa. Prócz nich, znajdował się tam jeszcze, stojący skromnie na uboczu, obywatel z Tuły, Maksymow.
Ojciec przełożony, wysoki, chudy, ale jeszcze silny starzec, o czarnych włosach, przeplecionych siwizną i długiem, poważnem obliczu, wystąpił na środek pokoju dla powitania gościa i skłonił się im milcząc. Ci jednak zdecydowali się tym razem prosić go o błogosławieństwo.
Mjusow zaryzykował nawet ucałowanie ręki przełożonego, ale ten uchylił się od tego nieznacznie; natomiast Iwan i Kałganow dopełnili tym razem wszystkich przepisów powitania, t. j. po otrzymaniu błogosławieństwa nie cofnęli się przed najzwyczajniejszem, ordynarnem cmoknięciem w rękę.
— Obowiązkiem naszym jest usprawiedliwić się przed waszą wielebnością — zaczął Mjusow tonem uroczystym, a jednocześnie uprzejmym i pełnym szacunku — z powodu towarzysza naszego, Fedora Pawłowicza, który z zaszczytnego zaproszenia waszej Wielebności korzystać dziś nie może. Towarzysz nasz, ulegając nieszczęsnej swej porywczości, wypowiedział w celi czcigodnego starca Zosimy parę słów nieodpowiednich, których echo doszło już może do waszej wielebności.
Mówiąc to, Mjusow zerknął ukradkiem na stojących nieopodal zakonników.
— Uznał on natychmiast swój błąd, ale wstydząc się swego uniesienia, nie śmie już stawić się przed waszą Wielebnością; za pośrednictwem mojem i syna swego, Iwana Fedorowicza, prosi o przebaczenie, wyrażając jednocześnie żal swój i szczerą skruchę.
Mjusow umilkł. Wypowiadając pojednawcze to przemówienie, zapomniał najzupełniej o poprzedniem swem rozdrażnieniu. Czuł się przytem zupełnie zadowolony z siebie. To też w tej chwili kochał znów ludzkość całą bez żadnych ograniczeń.
Przełożony wysłuchał go uważnie, skłonił lekko głowę i przemówił w odpowiedzi:
— Żałuję mocno, że towarzysz panów nie chce być naszym gościem. Być może, że obcując z nami dłużej, zmieniłby uczucia swoje i pokochałby nas tak, jak my go kochamy. Proszę, zechciejcie panowie zająć miejsca.
Przełożony stanął przed obrazem i czytać zaczął modlitwę, której wszyscy obecni wysłuchali w pełnym szacunku skupieniu. Obywatel Maksymow, zwłaszcza, dawał oznaki szczególnego przejęcia, wzdychając i składając pobożnie ręce.
Fedor Pawłowicz tymczasem namyślił się jeszcze raz i postanowił urządzić jeszcze jeden kawał.
Dla ścisłości musimy stwierdzić, że z początku chciał on rzeczywiście odjechać i nie miał zamiaru być na owym obiedzie. Nie dlatego, żeby się wstydził, lub czuł się w jakikolwiek sposób winny — może nawet przeciwnie. Ale, mimo wszystko, czuł jakoś instynktowo, że po tem, co zaszło w celi starca, nie wypadałoby i byłoby mu nawet nieprzyjemnie pokazywać się przy obiedzie. W chwili już jednak, gdy wchodził na stopnie rozklekotanej swej kolaski, przypomniał sobie raptem własne słowa, które wyrzekł w celi starca.
„Zdaje mi się zawsze, wchodząc gdzieś, że wszyscy uważają mnie za błazna najgorszego, najnikczemniejszego z ludzi, robię też wówczas na prawdę różne błazeństwa dla pokazania, że tamci wszyscy gorsi są jeszcze i głupsi odemnie”.
Chciał mu się raptem zemścić na innych za własną obrzydliwość. Przypomniał sobie, jak pytano go kiedyś, za co tak pewnego człowieka nienawidzi, on zaś odpowiedział wówczas: „Człowiek ten nic mi nigdy nie zawinił, za to ja dopuściłem się względem niego wielkiego świństwa i z tego powodu znienawidziłem go”.
Przypomniawszy sobie te słowa, uśmiechnął się złym uśmiechem i błysnął oczyma: „jakem zaczął, tak i skończę” postanowił w duchu.
Wewnętrzne jego usposobienie dałoby się w tej chwili wyrazić następującemi słowami: „Już się i tak nie zrehabilitujesz w ich oczach, to dosmaruj im jeszcze i pokaż, że się bynajmniej nie czujesz zawstydzony”.
Powziąwszy takie postanowienie, rozkazał woźnicy czekać na siebie, sam zaś wielkiemi krokami skierował się z powrotem do klasztoru i wszedł do mieszkania przełożonego. Nie wiedział jeszcze dobrze, co zrobi, czuł tylko jedno, że nie panuje już wcale nad sobą i że przy pierwszej sposobności przekroczy wszelkie granice przyzwoitości; wiedział wszakże, że w każdym razie nie popełni nic takiego, coby go mogło wprowadzić w kolizyę z sądem karnym, bo wogóle potrafił zawsze wstrzymać się od tego rodzaju wykroczeń, co go nieraz samego dziwiło.
Wszedł do jadalni przełożonego w chwili właśnie, gdy ukończono modlitwę i wszyscy zasiadali do stołu. Stanąwszy w progu, obrzucił wzrokiem całe towarzystwo i zaśmiał się przeciągłym, nerwowym, złym uśmiechem.
— Państwo myślicie zapewne, żem już odjechał, a ja tu znów jestem! — wrzasnął na całe gardło.
Wszyscy spojrzeli na niego, nie mówiąc ni słowa i wszyscy poczuli odrazu, że zanosi się tu niewątpliwie na duży skandal. Mjusow wyrwany z błogiego nastroju, w jakim się znajdował przed chwilą, przeszedł w drugą ostateczność i całe jego poprzednie rozdrażnienie powróciło z podwójną siłą.
— Nie! Nie wytrzymam już! Nie mogę! Nie potrafię! — zawołał z rozpaczą. Krew uderzyła mu do głowy, mówić już więcej nie mógł, bo słowa plątały mu się na języku.
— Czego to on nie może? Czego nie potrafi? — krzyknął Fedor Pawłowicz. — Wasza wielebność! — dodał, zwracając się do przełożonego — czy mogę wejść, czy przyjmiecie mnie do stołu?
— Ależ prosimy z całego serca. Panowie — dodał pojednawczo przełożony — pozwolę sobie prosić was z całej duszy, abyście zaniechali sporów i zasiedli tu z nami w miłości i zgodzie rodzinnej dla spożywania darów bożych.
— Nie! Nie! Nigdy! — krzyczał wychodząc z siebie Mjusow. — Nie mogę zostać!
— Jeżeli Mjusow nie może, to i ja nie mogę, to i ja nie zostanę! Gdzie Mjusow, tam i ja! — krzyczał Fedor Pawłowicz. — Jeśli on odjedzie, to i ja odjadę! — On zostanie — ja zostanę! — Nie ucieszyliście go bardzo, wzywając do zgody rodzinnej ze mną, bo on pokrewieństwa ze mną się wstydzi i przyznać się do niego nie chce. Nieprawdaż, von Zon? Jak się masz, von Zon?
— Czy to do mnie mówicie? — spytał zdumiony Maksymow.
— Oczywiście, do ciebie, do kogóżby innego? Przecież ojciec przełożony nie jest von Zonem.
— I ja nim przecież nie jestem. Nazywam się Maksymow.
— Nie prawda, tyś von Zon. A czy wie wasza wielebność, kto był von Zon? Bohater sławnego kryminalnego procesu, którego zabili i obrabowali w miejscu zepsucia, jak wy niektóre domy nazywacie. Zamordowanego zaszyto do worka i wysłano z Moskwy do Petersburga. A w chwili, gdy się to wszystko działo, grzesznice pląsały i grały na gąślach i klawicymbałach. Sławny to był proces! Tymczasem, pokazuje się, że von Zon nie umarł, albo zmartwychwstał, bo oto stoi przed wami we własnej osobie.
— Co to jest? Co to ma znaczyć? — dało się słyszeć dokoła.
— Chodźmy! — krzyknął Mjusow do Kałganowa.
— O nie, poczekajcie jeszcze trochę — przerwał piskliwym głosem Fedor Pawłowicz. — Mówią o mnie, że zachowywałem się nieprzyzwoicie w celi starca, ponieważ wspomniałem coś o rybkach wędzonych. Mój blizki kuzyn, Mjusow, wyznaje zasadę: „lepsza grzeczność, niż szczerość”. Ja przeciwnie, wolę szczerość od grzeczności. Nieprawdaż, von Zon? Posłuchajcie mnie więc, ojcze przełożony. Mój kuzyn, Piotr Aleksandrowicz Mjusow, to skończony egoista.
Przyjechałem tu do was, żeby przypatrzeć się wszystkiemu i wszystko na miejscu zbadać. Tu syn mój, Alosza, na zbawienie zarabia. Ja, ojciec, muszę dbać o syna, to mój obowiązek. Przypatrzyłem się tu wszystkiemu, wysłuchałem po cichu, a teraz pokażę wam ostatni akt przedstawienia. U was tak: kto pada, ten leży, a kto leży, niech już leży na wieki. Czy nie tak? Tymczasem, ojcowie święci, ja upadłem, ale chcę powstać. Oburzony jestem na was, świątobliwi ojcowie! Spowiedź, to wielka tajemnica, przed którą ja sam uchylam czoła z największą czcią i gotów jestem na twarz upaść. Tymczasem coście wy ze spowiedzi zrobili? Zaprowadziliście u siebie głośną spowiedź, tam, w celi starca. Ja zaraz o tem do synodu doniosę, a syna mego, Aloszę, odbiorę!
Tu trzeba dodać, że Fedor Pawłowicz słyszał, że dzwonią, ale nie wiedział w jakim kościele. Były wistocie, i to dawnemi czasy, głuche wieści, że starcy, mieszkający po klasztorach, wdzierają się w prawa, przysługujące jedynie przełożonym i że, między innemi, nadużywają tajemnicy spowiedzi. Zarzuty te jednak upadły już oddawna same z siebie, a w każdym razie nie dotyczyły nigdy miejscowego klasztoru. Mimo to, głupi i złośliwy dyabeł, który opanował w tej chwili Fedora Pawłowicza i ponosił go na jego własnych nerwach, podsunął mu tę starą plotkę, w którą sam wcale nie wierzył.
— Co za nikczemność! — krzyknął Mjusow.
— Powiedziane jest — rzekł przełożony — „a gdy spadną na ciebie zniewaga i upokorzenie i krzywdy wszelakie, wówczas złóż Panu dziękczynienia, że je zesłał dla usunięcia dumy twojej”. Tak też i my dziękujemy wam pokornie, drogi nasz gościu.
Mówiąc to, pokłonił się w pas Fedorowi Pawłowiczowi.
— Ta — ta — ta! Stare frazesy! komedye, kłamstwa i pokłony świętoszków. Znam ja was z waszymi pokłonami do ziemi! Pocałunek w usta, a nożem w serce, jak w „Zbójcach” Schillera. Nie lubię fałszu! Szczerości potrzebuję, mnichy! i to nie tak po kawałeczku, ale całej, pełnej prawdy. Poco wy np. pościcie? Czy dla nagrody niebieskiej? Za taką nagrodę to i jabym pościł! To nie sztuka! Nie tak, mnichy! Spróbójcie wy być cnotliwymi, nie czekając na nagrody, starajcie przynosić pożytek społeczeństwu, zamiast zamykać się w klasztorach na chleb gotowy. Ja także, ojcowie, potrafię pięknie mówić. A co tu u was na stole? — dodał, zbliżając się do nakrycia. — Stary portwein, widzę miodek znakomity... Nie bardzo to idzie w parze z wędzonemi rybkami... No, no! Nastawialiście też buteleczek — che — che — che! A któż tu wam tego wszystkiego dostarcza? Oczywiście, chłopi! — Biedny nasz lud przynosi wam grosz ostatni zapracowanemi, strudzonemi rękami, ostatni kawałek chleba, oderwany od ust rodzinie... wam wszystko znoszą, kosztem nawet potrzeb publicznych. Ciągniecie ostatnie soki z ludu!...
— To już całkiem nieprzyzwoicie z pańskiej strony — przerwał ojciec bibliotekarz. Ojciec Paisy zaś milczał upornie.
Mjusow rzucił się ku wyjściu, za nim Kałganow.
— No, żegnam was, ojcowie — mówił Fedor Pawłowicz — ja śpieszę za Mjusowem i nigdy tu już do was nie przyjdę, choćbyście mnie na kolanach błagali. Dałem wam tysiąc rubelków, to się do mnie mizdrzycie! Bądźcie spokojni, więcej nie dodam. Mamże wam jeszcze płacić za krzywdę moją, za upokorzenie moje? Dość mi już złego narobił ten wasz miły klasztorek! Gorzkie łzy wylewałem tu nieraz. Buntowaliście na mnie żonę moją, wyklinaliście mnie na posiedzeniach waszych, oczerniali po całej okolicy! Teraz inne czasy, wiek literatury, wiek kolei żelaznych i statków parowych. Nie dostaniecie już nic ode mnie, już nie tysiąc, nie sto, ale ani jednego już rubla, ani kopiejeczki.
Natabene, należy zaznaczyć, że klasztor nie odgrywał nigdy żadnej ważniejszej roli w życiu Karamazowa, nie wylewał on tam nigdy gorzkich łez i nigdy nie był wyklinany. Mimo to, mówiąc o owych łzach, tak się rozrzewnił, że czuł się wistocie blizki płaczu i miał prawie łzy w głosie, ale wnet przypomniał sobie, że należy mu się trzymać na stanowisku gniewnem.
Na wszystkie te złośliwe kłamstwa, ojciec przełożony odpowiedział znów pobożną cytatą.
— Powiedziano jest: „Znoście cierpliwie niesprawiedliwe wyrzuty, i nie miejcie w sercu nienawiści do potwarców waszych”.
— Ta ta ta! Zawracacie głowę! A to nic nie pomoże, bo i tak nie zostanę, a syna mego, Aloszę, stanowczo zabieram — i to na zawsze.
Iwanie Fedorowiczu, mój przykładny synu, pozwól sobie powiedzieć, że i ty powinieneś iść ze mną. Także nie zostawaj von Zon, jedź lepiej, do mnie niedaleko, a zobaczysz, jak wesoło! Zamiast postnego obiadu dostaniesz prosię pieczone z kaszką, koniaczków ci postawię i likierów. Ejże, Von Zon! korzystaj z okazyi!
Wyszedł na ganek, krzycząc i gestykulując. W tej to właśnie chwili zobaczyli go powracający Alosza i Rakitin.
— Aleksy! — zawołał stary — pakuj natychmiast manatki i pościel, i zabieraj się ze mną, żeby tu i śladu po tobie nie zostało.
Alosza stanął, jak skamieniały, przyglądając się w milczeniu całemu zajściu. Stary Karamazow gramolił się tymczasem na swój wehikuł, a za nim milczący i posępny Iwan Fedorowicz, który się nawet z Aloszą nie pożegnał.
Na zakończenie nastąpiła jeszcze jedna błazeńska scena, jakby uzupełniający epilog. Oto Maksymow, tak uprzejmie zaproszony przez Fedora Pawłowicza, przybiegł zadyszany w zamiarze skorzystania z zaproszenia, i rozpędził się już do wsiadania, stawiając nogę na stopniu, w chwili gdy stał jeszcze na nim Iwan, a chwytając ręką za drzwiczki, usiłował dźwignąć się do wnętrza powozu.
— I ja! i ja z wami! — wołał urywanym głosem radośnie. — Weźcie mnie z sobą!
— A co? nie mówiłem, że to von Zon? — zawołał z zachwytem Fedor Pawłowicz. — Najautentyczniejszy von Zon, zmartwych powstały.
Słuchaj-no von Zon. — Jakżeś ty się ztamtąd wyrwał? I na obiedzie nie zostałeś? No, doprawdy, trzeba mieć na to miedziane czoło. — Puszczaj go, Waniu — dodał do Iwana — niech skacze na bryczkę, poleży sobie na nogach. Będzie nam z nim weselej. Albo... wsadzimy go na kozioł razem z furmanem. — No, krop się na kozioł, von Zon.
Ale Iwan, który tymczasem usiadł, milcząc, w powozie, pchnął biednego Maksymowa z taką siłą, że odleciał może na sążeń, cud był prawdziwy, że nie upadł.
— Czego ty znowu? O co ci chodzi? — zawołał Fedor Pawłowicz. Ale powóz ruszył, Iwan zaś nie odpowiedział.
— Przecież sam obmyśliłeś ten cały zjazd — rzekł Fedor Pawłowicz po krótkiem milczeniu, patrząc z ukosa na syna. — Czegóż się teraz złościsz?
— Dość już chyba ojciec narobił niedorzeczności, wartoby odpocząć chwilę — odciął surowo Iwan.
Fedor Pawłowicz zamilkł znów na parę minut, poczem znów zauważył sentencyonalnie.
— Wartoby tak koniaczku golnąć!
Iwan milczał wciąż.
— Aloszę zabiorę z klasztoru, mimo, że nie bardzo ci się to uśmiecha, mój przykładny synu, Karolu Moor.
Iwan odwrócił się pogardliwie i przypatrywał się w milczeniu drodze. Obaj nie przemówili już ani słowa do chwili przybycia na miejsce.