Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.
Na Harley Terrace.

Elk pisał jeszcze, gdy zadźwięczał telefon. Skończył jednak spokojnie swoją uwagę i wytarł ją bibułą, zanim zdjął słuchawkę.
— Kapitan Gordon prosi, aby pan wziął pierwszą lepszą taksówkę i przyjechał do niego. Sprawa jest niezmiernie pilna. Mówię z Harley Terrace, — rzekł jakiś głos.
— Dobrze, — odpowiedział Elk, wziął kapelusz i parasol i zszedł na ciemny dziedziniec. Ze Scotland Yardu były dwa wyjścia. Jedno prowadziło w stronę Whitehall i było z pewnością lepszą drogą, gdyż na Whitehall stoi auto przy aucie. Drugie wyjście prowadziło na wybrzeże Tamizy, na małą uliczkę, i było bezwątpienia dłuższą drogą, na której o tak późnej godzinie z pewnością nie znalazłby auta.
Ale Elk tak był zamyślony, że znalazł się na wybrzeżu, zanim się spostrzegł, w którą stronę poszedł. Skierował się ku parlamentowi na Bridge Street, spotkał starą taksówkę i podał adres. Szofer był w podeszłym wieku i zapewne nieco podchmielony, gdyż zamiast zatrzymać się przed numerem 273, minął jeszcze kilkanaście domów i zatrzymał się dopiero, gdy gość począł groźnie kląć.
— Co się z wami dzieje, ojczulku Noe? To przecież nie góra Ararat? — żachnął się na niego Elk. — Jesteście pewnie pijani.
— Cieszyłbym się, — mruknął szofer, wyciągając rękę po pieniądze. Elk poświęciłby tej sprawie z pewnością więcej czasu, gdyby wezwanie Gordona nie było tak pilne. Zaczekał, aż szofer rozpiął mnóstwo guzików i wydał mu resztę, tymczasem zaś rozglądał się z przyzwyczajenia po ulicy. Przed domem Dicka Gordona stało auto, którego latarnie miały światło możliwie najbardziej stłumione. Nie było w tem nic osobliwego. Natomiast dwaj mężczyźni, stojący na chodniku, wydali mu się podejrzani. Stali oparci o mur, każdy z innej strony bramy. Elk cofnął się o krok i rzucił okiem na przeciwległy trotuar. I tam stali dwaj mężczyźni, czekający na coś bezczynnie tuż naprzeciwko numeru 273. Taksówka Elka zatrzymała się przed domem lekarza i detektyw, nie tracąc czasu, powziął decyzję.
— Proszę tu zaczekać, zaraz wracam! — rzucił szoferowi.
— Niech pan tylko nie siedzi za długo, — poprosił starowina. — Za kwadrans zamykają gospody.
— Czekaj, czekaj, Bachusie, — rzekł Elk, który posiadał powierzchowną tylko znajomość mitologji.
Bachus mruknął, ale czekał.
Na szczęście lekarz był w domu, i Elk dał mu się poznać. W kilka sekund później był połączony z posterunkiem policyjnym Mary Lane.
— Tu mówi Elk, Scotland Yard, — rzekł szybko, podając swój numer. — Proszę wysłać wszystkich ludzi, jakich pan ma do rozporządzenia, na północ i południe od domu Harley Terrace Nr. 273. Na mój znak — dwa krótkie i dwa długie sygnały świetlne — niech pan każe zatrzymać wszystkie auta. Kiedy pańscy ludzie mogą być na miejscu?
— Za pięć minut, mr. Elk. Nocna zmiana nadchodzi właśnie, a mam tu parę aut ciężarowych, których szoferów przytrzymano za pijaństwo.
Elk odłożył słuchawkę i powrócił do haiku.
— Chyba się nic nie stało? — zapytał zdenerwowany doktór. Elk wyjął rewolwer z futerału i odsunął bezpiecznik.
— Mam nadzieję, że tak, — rzekł. — Bo jeżeli zaalarmowałem oddział policji dlatego tylko, że kilku gamoniów stoi na Harley Terrace, mogłoby to mieć dla mnie przykre następstwa.
Przeczekał pięć minut, otworzył bramę i wyszedł na ulicę. Mężczyźni stali jeszcze w tych samych miejscach. W tej chwili z obu stron nadjechały dwa olbrzymie auta ciężarowe, które zatrzymały się na środku jezdni, stając wpoprzek ulicy. Latarka kieszonkowa Elka błysnęła wprawo i wlewo, i detektyw wyskoczył na ulicę. Przekonał się natychmiast, że podejrzenie jego było uzasadnione. Ludzie, którzy stali na przeciwległym trotuarze, przebiegli przez jezdnię i wskoczyli na stopień auta ze stłumionemi lampami, które ruszyło natychmiast. Dwaj pozostali wskoczyli jednocześnie do wnętrza auta. Ale było już za późno. Samochód ich skręcił wbok, aby wyminąć blokujące ulicę auto ciężarowe, uczynił to jednak w tej samej chwili, w której wóz policyjny cofnął się tyłem. Nastąpiło zderzenie, rozległ się brzęk tłuczonego szkła, i zanim jeszcze Elk nadbiegł, pięciu pasażerów znajdowało się już w rękach policji, która zamknęła ulicę. Schwytani przyjęli swoje aresztowanie bez sprzeciwu. Jednemu tylko, szoferowi, który starał się odrzucić nieznacznie rewolwer, nałożono kajdanki. Na posterunku policji Elk obejrzał sobie bliżej swoich jeńców. Czterech z nich było wspaniałemi okazami przestępców, którzy czuli się nieswojo w nowych strojach ze sklepu z gotowemi ubraniami. Piąty, który podał nazwisko rosyjskie, był to mały człowieczek o bystrych oczach, których spojrzenie biegało niespokojnie z jednej twarzy na drugą.
— Zdejmcie palta i podwińcie rękawy, — zakomenderował Elk.
— Niech się pan nie trudzi, Elk, — rzekł mały szofer, który był widocznie przewódcą. — Myśmy wszyscy dobre Żaby.
— Dobrych Żab niema. Są tylko złe Żaby, gorsze Żaby i najgorsza Żaba. Zaprowadźcie tych ludzi do cel, sierżancie, i trzymajcie ich oddzielnie. Litnowa zabiorę z sobą do dyrekcji.
Szofer spoglądał niespokojnie to na Elka, to na sierżanta.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał. — „Trzeciego stopnia“ przesłuchania w Anglji nie wolno stosować.
— Prawo to zostało ostatnio zmienione, — rzekł Elk i kazał opatrzyć ponownie kajdanki na rękach szofera. Przez cały następny dzień mały Rosjanin rozmawiał w Scotland Yardzie ze sobą, a gdy go wprowadzono do gabinetu Elka, był gotów złożyć zeznanie.
Elk powrócił na Harley Terrace i opowiedział Dickowi swoje zdarzenie.
— Nigdybym nie przypuścił, że to podstęp, zanim nie zobaczyłem ludzi, którzy na mnie czekali, — rzekł Elk. — Naturalnie pan nie telefonował. A Żaby wywabiły mnie. Ładna to była robota, godna tej szajki. Przypuszczali, że wyjdę ze Scotland Yardu na Whitehall, i napewno mieli tam auto, które na mnie czekało, na wypadek zaś, gdyby im się to nie powiodło, wydelegowali małe ale dobrane towarzystwo, które miało mię przyjąć na Harley Terrace.
— A kto był tym, który im wydał ten rozkaz?
Elk wzruszył ramionami. — Pan Nikt! Litnow otrzymał list pocztą. List ten wyznaczał mu schadzkę i podpisany był cyfrą „7“. To wszystko. Zeznaje on, że odkąd został wtajemniczony, nigdy nie widział Żaby. Gdzie składał przysięgę, także nie wie. Auto należy do Żab, a on otrzymuje pensję tygodniową za utrzymywanie go w porządku. Zazwyczaj używają go w klubie Herona, gdzie prowadzi auto ciężarowe. Powiada, że w Londynie ukryte jest jeszcze dwadzieścia takich samochodów, które stoją w rozmaitych garażach, a każde ma swego szofera, który przychodzi raz na tydzień oczyścić je.
— Klub Herona to ten lokal taneczny, do którego uczęszczają Lola Bassano i Lew Brady, — wtrącił Dick.
Elk zastanowił się. — To mi jeszcze nie wpadło na myśl. Coprawda nie musi to koniecznie oznaczać, że dyrekcja klubu Herona ma coś wspólnego z nocną pracą Litnowa. Obejrzę sobie ten lokal.
Elk mógł sobie zaoszczędzić tego trudu, gdyż nazajutrz rano, kiedy przyszedł do biura, zastał tam jakiegoś pana, który pragnął z nim mówić.
— Nazywam się Hagn. Jestem dyrektorem klubu Herona, — przedstawił się. — Jak słyszałem, jeden z moich ludzi wpadł w tarapaty.
Hagn był wysokim, przystojnym Szwedem i mówił bez śladu obcego akcentu.
— Jakże się pan o tem dowiedział, mr. Hagn? — zapytał Elk podejrzliwie. — Człowiek ten jest od wczoraj wieczór zamknięty i nie porozumiewał się z nikim.
Hagn uśmiechnął się. — Nie można przecież aresztować kogoś, żeby się ludzie o tem nie dowiedzieli, — rzekł. — Jeden z moich kelnerów widział, jak wieziono Litnowa w kajdanach na Mary Lane, a że Litnow nie stawił się dzisiaj do pracy, można było wyciągnąć jeden tylko wniosek. Co on zawinił, panie inspektorze?
— Niestety nie mogę panu udzielić informacyj w tej sprawie, — rzekł Elk.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— I to nie. Ale mogę pana zapewnić, że spał dobrze i przesyła pozdrowienia swoim przyjaciołom.
Mr. Hagn okazał wielkie zaniepokojenie. — A może mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, gdzie podział klucz od komórki z węglami? — nalegał dalej. — Jest to dla mnie rzecz dość ważna, gdyż miał go zwykle pod swoją opieką.
Detektyw zawahał się. — Mogę go o to zapytać, — rzekł. Pozostawił Hagna pod czujnem okiem swego pisarza i skierował się w stronę cel. Gdy otwarto drzwi, Litnow wstał ze swego tapczanu.
— Odwiedził mię jeden z pańskich przyjaciół, — rzekł Elk. — Chciałby wiedzieć, gdzie pan ma klucz od komórki z węglami.
W oczach więźnia zabłysła tylko na mgnienie iskra radości, ale Elk dostrzegł ją.
— Niech mu pan powie, iż zdaje mi się, że zostawiłem klucz u człowieka z Wandsworth, — rzekł Litnow.
— Hm! — mruknął Elk i powrócił do oczekującego go Hagna.
— Powiedział, że zostawił go na Petonville Road, — rzekł Elk, niezupełnie zgodnie z prawdą. Ale mr. Hagn pożegnał go bardzo zadowolony.
Elk powrócił do cel i zawołał dozorcę. — Czy człowiek ten pytał, dokąd go stąd przewiozą?
— Tak, panie inspektorze, — odparł dozorca. — Powiedziałem mu, że do Wandsworth. Mówimy zwykle więźniom, dokąd będą przewiezieni, żeby mogli zawiadomić krewnych.
Elkowi zakręciło się w głowie z triumfu. Po telefonicznem zapytaniu, skierowanem do Mary Lane, okazało się, że jakaś kobieta, rzekomo żona jednego z aresztowanych, pytała tego ranka o zaginiony klucz od komórki z węglami. Odpowiedź brzmiała, że ma go człowiek z Brixton.
— Proszę przewieźć tych ludzi do więzienia Wormwood Scrubbs i nie mówić im, dokąd jadą, — zarządził Elk.
Tegoż popołudnia konna karetka więzienna jechała z Cannon Row w stronę Whitehall. Przy zbiegu ulic St. Martin’s Lane i Shaftesbury Avenue zderzył się z nią nieostrożnie prowadzony motorowy wóz ciężarowy, który zdruzgotał bok karetki i oderwał jej jedno koło. Natychmiast zbiegli się dokoła ludzie o dziwnym wyglądzie. Zdawało się, jakoby wszyscy włóczędzy świata wyznaczyli sobie tutaj schadzkę. Wysadzono drzwi i wyciągnięto dozorcę. Zanim mu jednak spadł włos z głowy, z karetki wyskoczyło dwudziestu policjantów, a z bocznych ulic nadjechało tyluż policjantów konnych z pałkami w rękach. Walka trwała mniej niż trzy minuty. Niektórym z dziko wyglądających indywiduów udało się zbiec, większość pomaszerowała dwójkami, w kajdankach, z opuszczonemi głowami, między swoją eskortą. Ryszard Gordon, dumny ze swego talentu organizacyjnego, obserwował walkę z dachu wypchanego policjantami omnibusu, który zajechał na skrzydło karetce więziennej. Gdy się zamieszanie skończyło, udał się do Elka.
— Zaaresztowaliście kogoś ważnego? — zapytał.
— Za wcześnie jeszcze, żeby o tem sądzić. Wszyscy razem wyglądają mi na zwykłe żabki. Litnow jest już zapewne w Wandsworth. Wysłałem go w zamkniętem aucie policyjnem, na długo zanim wyruszyła karetka.
Przybywszy do Scotland Yardu kazał Żabom przemaszerować parami. Badano jednego po drugim, wszyscy mieli wytatuowaną żabę na przegubie lewej ręki.
— Jeden z tych ludzi chce z panem mówić, panie inspektorze, — zameldował policjant. Elk wymienił spojrzenie ze swoim przełożonym.
— Niech pan z nim mówi, — rzekł Dick. — Nie możemy niestety wyrzekać się jakichkolwiek informacyj.
Policjant wprowadził Żabę. Był to wysoki mężczyzna, z brodą, liczącą tydzień, ubogo ubrany i zakopcony.
— No, Żabo, — rzekł Elk, — co chcesz rechotać?
— Rechotanie to dobra rzecz, — rzekł aresztant, a na dźwięk jego głosu Elk zerwał się. — Panie inspektorze, nie sądzi pan chyba, że wasz stary wóz policyjny dojedzie do Wandsworth? — co?
— Kto pan jest? — zapytał Elk, wlepiając w niego wzrok.
— Oni muszą mieć Litnowa, chcą go zakatrupić, — rzekł „Żaba“. — A jeżeli ten biedny głupiec myśli, że Wielka Żaba jedynie z miłości braterskiej zadaje sobie tyle trudu, to myli się bardzo.
— Broad!
Amerykanin poślinił palec i zmył sobie znak żaby z przegubu. — Wyjaśnię to panu później, mr. Elk, a teraz niech pan przyjmie dobrą radę od przyjaciela i zadzwoni do Wandsworth.
Gdy Elk powrócił do swego biura, telefon jego dzwonił wściekle. Mówił posterunek policji w Wandsworth.
— Wasze auto policyjne zostało zatrzymane na łące gminnej, dwaj ludzie z policji są ranni, więzień został zastrzelony, — brzmiał meldunek.
— Dziękuję najmocniej, — rzekł Elk.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.