<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Bryganci z Maladetta
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
LEKARZ z PARYŻA.

Od czasu wypadków, które opisaliśmy, minęło pół roku.
W kierunku starożytnego miasta hiszpańskiego Manreza, położonego w ziemi barcelońskiej, jechał od strony południowego stoku Pirenejów jakiś jeździec. Był to człowiek o mocnej budowie, wysoki i muskularny, nic więc dziwnego, że miał pod sobą muła niezwykle krzepkiego. Z pierwszego rzutu oka widać było, że jeździec posiada niezwykłą siłę fizyczną. Wiemy z doświadczenia, że siłacze bywają łagodni jak baranki; to też twarz jeźdźca miała wyraz niezwykle dobroduszny.
Jasny kolor włosów i rysy twarzy zdradzały, że nie jest to południowiec, choć twarz miał spaloną od słońca. Cechował go wzrok ostry i przenikliwy; oczy takie spotyka się u marynarzy, myśliwców prerji, lub podróżników po krajach dalekich.
Jeździec wyglądał na lat trzydzieści. Ubranie miał z doskonałego materjału a skrojone według mody francuskiej. Za siodłem tkwił jakiś pakunek, który musiał być dlań cenny, gdyż raz po raz sięgał doń ręką, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie zginął.
Jeździec przybył do Manrezy nad wieczorem. Udał się wprost na rynek, zwany tu plaza, na którym wznosił się świeżo zbudowany dom z napisem: Hotel Rodriganda. Nasz nieznajomy, lubo prawdopodobnie nie miał zamiaru zatrzymywać się w mieście, zobaczywszy szyld hotelowy, osadził konia i zeskoczył z siodła.
Teraz dopiero można było się przekonać, że nieznajomy jest olbrzymem o pięknej, ujmującej powierzchowności. Zostawił muła służbie i wszedł do wykwintnego westybulu hotelowego. Jakiś człowiek podniósł się na jego spotkanie.
Buenas tardes — dobry wieczór — rzekł nieznajomy.
Buenas tardes — brzmiała odpowiedź. — Jestem tu gospodarzem. Czy chce pan pokoju?
— Nie. Proszę mi dać coś do zjedzenia i flaszkę vino regio.
Gospodarz wydał służbie odpowiednie zlecenia, poczem zapytał:
— Więc nie ma pan zamiaru przenocować u nas?
— Mam zamiar dziś stanąć jeszcze na zamku Rodriganda. Jak to daleko stąd?
— Będzie pan tam w przeciągu godziny. Miałem z początku wrażenie, że pan nie myślał zatrzymywać się przed naszym hotelem.
— To prawda. Ale pociągnęła mnie jego nazwa. Dlaczego nazwano hotel imieniem Rodriganda?
— Byłem dłuższy czas służącym hrabiego i jedynie dzięki jego łaskawości mogłem wybudować sobie ten hotel.
— Zna pan więc dobrze sprawy i otoczenie hrabiego?
— Doskonale.
— Jestem lekarzem; jadę, by się hrabiemu przedstawić. Niechże mi pan powie, kogo zastanę na zamku?
Gospodarz, rad, że może pogawędzić, odpowiedział pochopnie:
— Służę panu jak najchętniej. Po wymowie pańskiej poznaję, że jest pan cudzoziemcem. Zapewne chory hrabia wezwał pana do siebie?
Nieznajomy pokiwał głową w nieokreślonym kierunku, jakby wahając się odpowiedzieć, poczem rzekł:
— Ma pan w pewnym względzie rację. Jestem Niemcem, nazywam się Sternau. Przez dłuższy czas byłem asystentem profesora Letourbier w Paryżu; proszono mnie tam, bym się udał jak najśpieszniej na zamek Rodriganda.
— Ach tak! Może nie zastanie już pan hrabiego przy życiu. Od jakiegoś czasu oślepł zupełnie, oprócz tego choruje na kamienie żółciowe. Tylko operacja może mu wzrok przywrócić. Hrabia już się na nią zdecydował; wezwano dwóch najsławniejszych chirurgów, lecz zupełnie niespodzianie sprzeciwiła się operacji jedyna córka hrabiego, condesa Roseta. Mimo tego oporu operacja miała się podobno odbyć dzisiaj.
— W takim razie przybywam za późno — zawołał przybysz, zrywając się z miejsca. — Muszę jechać natychmiast, może jeszcze zdążę.
— Nie przypuszczam. Przecież żaden lekarz nie operuje wieczorem. A może jednak znowu odłożono termin, chociaż lekarze, a zwłaszcza syn hrabiego, naglą.
— Czy hrabia Manuel ma syna?
— Tak, jedynaka. Jest nim hrabia Alfonso, który bawił przez szereg lat w Meksyku, u swego wuja. Niedawno przybył tutaj z powodu beznadziejnej choroby ojca.
— Czy zna pan imię Mindrello?
— Zna je każde dziecko. To biedny, poczciwy człowiek, choć podejrzewają go o kontrabandę. Stąd też i nazwa: Mindrello — przemytnik. Mimo to może pan bez skrupułów obdarzyć go zaufaniem. Jest lepszy i uczciwszy od niejednego, który nim pomiata.
— Dziękuję panu. Muszę jechać dalej. Buenas noches — dobrej nocy.
Buenas noches. Życzę panu przybycia na czas.
Doktór Sternau zapłacił rachunek, wskoczył na muła i pognał galopem.
Dzień chylił się już ku końcowi i jeździec nie żywił nadziei, aby mógł dotrzeć do zamku przed nocą. Muł pędził równo i miarowo, a jeździec, korzystając z ostatnich promieni słońca, wyciągnął z kieszeni list, złożony starannie, i zaczął go czytać, choć treść jego znał przecież doskonale.

List pisany wprawną ręką kobiecą brzmiał następująco:
Mr. Sternau, docteur,
Paris, 24, rue Vaugirard.

Drogi przyjacielu!

Pożegnaliśmy się wprawdzie z tem, że nie spotkamy się nigdy w życiu, ale pewne okoliczności zmuszają mnie do usilnej prośby, byś zechciał pan się ze mną zobaczyć. Musi sennor uratować życie hrabiego Rodriganda! Niech pan przyjeżdża jak najprędzej ze swoimi instrumentami. Niech pan zasiągnie o mnie informacji u Mindrella, przemytnika. Błagam, niech sennor śpieszy!
Pańska
Roseta.

Przeczytawszy list, Sternau włożył go zpowrotem do kieszeni. Jechał teraz przez gęstą dąbrowę; nie patrzył jednak ani na las, ani na drogę. Myślał o Paryżu i o dniu, w którym poznał autorkę przeczytanego przed chwilą, po raz może setny, listu.
Było to w „Jardin des Plantes“. Siedziała na ławce w parku. Uderzyła go odrazu jej niezwykła uroda. Poczuł, że skronie mu biją, że serce zamiera, poczuł, że ta kobieta będzie jego przeznaczeniem. Ta godzina była decydująca i dla niego, i dla niej. Dziwna się narodziła miłość. Spotykali się tylko w parku. Była damą do towarzystwa hrabianki Rosety de Rodriganda, która bawiła w Paryżu ze swym ślepym ojcem. Opowiedziała Sternauowi, że z pewnych przyczyn, których nie może zdradzić, postanowiła nigdy nie wychodzić zamąż. Był szczęśliwy, że znalazł wzajemność w jej sercu, więc tem bardziej bolał go ten upór, którego nie mógł pojąć. Prosił, błagał, aby postanowienie zmieniła, ale daremnie. Oczy jej zachodziły łzami, lecz nie ustępowała. Po jakimś czasie wyjechała z Paryża. Przed wyjazdem musiał jej przyrzec, że się nigdy nie będzie o nią dowiadywać.
Nagle otrzymał ten list. Bez zastanowienia, bez wahania, przygotował się do podróży, idąc za głosem serca. Przejechał całą Francję, przebył Pireneje, teraz zbliżał się do celu, miał za chwilę zobaczyć ukochaną.
Słońce właśnie zachodziło, gdy przybył do wsi Rodriganda.
Wyglądała o wiele milej, aniżeli inne wsie hiszpańskie. Ulica była szeroka i schludna; domy, otoczone ogrodami, lśniły czystością. Hrabia Rodriganda był nietylko panem, ale i ojcem swych dusz, dbałym o ich dobrobyt.
Sternau zapytał pierwszego ze spotkanych przechodniów o dom Mindrella. Zapytany poinformował go, że Mindrello mieszka na samym krańcu wsi. Przybywszy tam, Sternau zeskoczył z muła i wszedł do domku. Mieszkańcy jego spożywali właśnie skromną wieczerzę.
— Czy tu mieszka Mindrello? — zapytał Sternau.
— Tak. Ja nim jestem — odpowiedział mężczyzna, podnosząc się od stołu.
Był to człowiek mocny, krępy. Twarz miał miłą i budzącą zaufanie.
— Czy znacie towarzyszkę hrabianki de Rodriganda?
— Jak się nazywa? — zapytał Mindrello.
— Roseta.
— Matko Boska z Cordoby, więc wyście pan Sternau z Paryża?
— Tak, to ja.
Wszyscy członkowie rodziny wstali przy tych słowach od stołu i wyciągnęli ręce do doktora. Dzieci naśladowały dorosłych.
— Witajcie, witajcie! — zawołał serdecznie Mindrello. Przychodzicie w samą porę. Condesa, a raczej dobra pani Roseta, jest w największej trwodze. Zaraz po nią poślę.
— Czy hrabiego operowano dzisiaj?
— Jeszcze nie. Hrabianka tak długo błagała i zaklinała, że wreszcie raz jeszcze operację odłożono; ale jutro ma się odbyć na pewno! Hrabianka była przekonana, że pan przybędzie na czas, doktorze.
— Więc wie o liście, który pisała do mnie jej towarzyszka?
— Oczywiście, że wie... — odpowiedział Mindrello z pewnem zakłopotaniem. — Panie doktorze, przygotowaliśmy maleńki pokoik, tam na górze, gdzie stoją kwiaty w oknie. Zaprowadzę pana i podam wieczerzę.
— A co będzie z moim mułem?
— Zaopiekuje się nim nasz sąsiad.
Mindrello zaprowadził doktora po wąskich schodach do niskiego, ale bardzo czystego i schludnego pokoiku. Po chwili przyniesiono wieczerzę, poczem Sternau stanął w oknie, by rozkoszować się wspaniałym widokiem na zamek.
Zamek ten, pochodzący z czasów maurytańskich, tworzył wielki czworobok otoczony drzewami. Lubo zbudowany był z masywnego kamienia, wyglądał jak strzelisty zgrabny minaret. Otoczony ciemnemi lasami, sprawiał teraz, o zachodzie słońca, wrażenie jakiejś fantastycznej budowli orjentalnej, wzniesionej ręką aniołów.
Słońce ukryło się za horyzontem. Zapadł mrok. Sternau zapalił lampę i oglądał swoje instrumenty, które mu przyniósł gospodarz, nim zaprowadził muła do sąsiada.
Po chwili ktoś zapukał.
— Proszę wejść — zawołał Sternau.
Drzwi się otworzyły; stanęła w nich ta, za którą tęsknił bezgranicznie od chwili rozstania.
— Roseta!
Nie mógł więcej powiedzieć ani słowa.
Zapytała drżącym głosem:
— Sennor Carlos, więc pan mnie jeszcze nie zapomniał?
— Ja? Ja miałbym zapomnieć panią? To wykluczone, to niemożliwe!
— A jednak będzie pan musiał zapomnieć. Dziś jeszcze wolno nam się widzieć. Dziękuję, że pan przybył. Pomówmy teraz o tem, co mnie skłoniło do wezwania pana!
— List pani jest niewyraźny. Powziąłem jednak z niego wrażenie, że hrabiemu grozi niebezpieczeństwo. Słyszałem, że czeka go operacja.
— Tak. Ale są inne sprawy, które mnie dręczą. Sprawy, o których mogę mówić tylko z panem, bo do pana mam bezgraniczne zaufanie. Mam wrażenie, że hrabiemu grozi coś więcej, aniżeli choroba. Ale teraz, gdy pan tu przybył, jestem spokojna.
Sternau wyciągnął do niej ręce ze słowami:
— Więc tak mi pani ufa? Czy kochasz mnie jeszcze, Roseta?
Podając mu ręce, rzekła:
— Tak, kocham pana tak samo, jak przy naszej rozłące i tak samo, jak będę cię zawsze kochała, Carlos. Byłam dotychczas dla pana zagadką, jutro pan ją rozwiąże, a wtedy zrozumie, że rozstanie nasze jest koniecznością.
Dlaczego jutro, dlaczego nie teraz?
— Za ciężko mówić mi dzisiaj. Jutro dowiesz się o wszystkiem. Szukajmy jednak dziś szczęścia naszego w czystej radości z tego, że serca nasze do siebie należą, mimo, że nas dzieli przepaść. Ale przejdźmy do sprawy, z powodu której pana wezwałam. Jak panu wiadomo, hrabia jest zupełnie niewidomy. Do tego nieszczęścia przyłączyło się nowe, niezwykle bolesne: kamienie żółciowe. Lekarze twierdzą, że tylko operacja może uratować mu życie. Hrabia zdecydował się na operację. Hrabianka jest jej jednak przeciwna. Kocha ojca bezgranicznie, była jego jedyną przyjaciółką, była ręką, która go prowadziła przez życie. Modli się po całych dniach i nocach, aby Bóg uratował jej ojca. Lekarze, którzy go leczą, to ludzie zimni, do których hrabianka nie ma zaufania. Notarjusz Cortejo i pani Klaryssa, którzy nie odstępują łoża don Manuela, sprawiają wrażenie wampirów, żądnych krwi chorego, o synu zaś, hrabi Alfonsie, lepiej nie mówić. Biedna, biedna hrabianka!

Roseta rozpłakała się po tych słowach.
Sternau rzekł miękko i serdecznie:

— Niechże pani nie płacze! Niech mi pani wszystko opowie.
— Dobrze, opowiem. Condesa rozstała się ze swym bratem we wczesnem dzieciństwie. Po osiemnastu latach brat, wytęskniony przez siostrę, wreszcie powrócił. Przy powitaniu siostra, uradowana jego powrotem, stanęła nagle jak wryta. Bała się tego człowieka; coś mówiło jej, że oczy jego nie są oczami jej brata, głos nie jego głosem. Wydał jej się brutalnym, nieserdecznym. Później, obserwując go, zauważyła, że każde spojrzenie brata na ojca, zdaje się mówić: czekam tylko na twoją śmierć! W przeczuciu jakiejś fatalnej tajemnicy, zwróciła się do mnie, abym napisała po pana.
— Zrobię, co będę mógł! Operacja ma się odbyć jutro?
— Tak. To termin ostateczny. Podobno naznaczono ją na jedenastą.
— Czy sądzi pani, że będę mógł przedtem zobaczyć hrabiego?
— Jeżeli się pan zamelduje u hrabianki. Niech pan stawi się u niej o dziewiątej. Czy operował pan już kiedyś kamienie żółciowe?

Sternau uśmiechnął się szeroko:

— Nierzadko nawet. Mam wrażenie, że to moja specjalność.
— Czy operacja jest niebezpieczna?
— Tego nie można nigdy powiedzieć na ślepo. Zobaczę jutro.
— Więc do jutra. Mam do pana bezgraniczne zaufanie; pan jeden przyniesie ratunek, o ile ratunek jeszcze możliwy.

Skierowała się ku drzwiom.

— Już pani odchodzi? — zapytał Sternau.
— Muszę. Więc jutro o dziewiątej?
— Czy mogę przynajmniej panią odprowadzić?
— Dobrze. Jest ciemno, nie zobaczą nas.
Gdy opuścili domek, podał jej ramię.
Szli długo w milczeniu. Przy furtce ogrodowej Sternau wziął rękę Rosety i długo ją całował.
— Dobranoc, Carlosie, — powiedziała.
— Dobranoc...
Sternau miał już odejść, ale Roseta ujęła go jeszcze raz za rękę i wyszeptała:
— Mój najdroższy Karolu, nie gniewaj się, przebacz mi i bądź szczęśliwy.
Po tych słowach zniknęła w zamkowym ogrodzie. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.