<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Bryganci z Maladetta
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
NIEPRAWY SPADKOBIERCA.

Wiadomość o śmierci hrabiego Fernanda szybko rozeszła się po stolicy wraz z famą o pojedynku, który śmierć spowodował. Hrabia był w mieście ogólnie lubiany, to też w przeciągu jednego dnia nagromadziły się w pałacu całe stosy biletów kondolencyjnych.
Po południu udało się Pablowi Cortejo spędzić dłuższy czas przy zmarłym; był zupełnie sam, miał więc sposobność zastosowania płynu. Plamy wystąpiły tak podobne do tych, które ukazują się na zwłokach, że lekarz, który przybył dnia następnego, na ich podstawie pozwolił na pogrzeb bez wahania.
Dzień przyniósł jeszcze jedną niespodziankę, pomyślną dla don Pabla.
Oto w domu don Pabla zjawił się niespodzianie gość zdawna wypatrywany: Alfonso.
Don Pablo powitał go serdecznie:
— Czekałem na ciebie z niecierpliwością!
— I ja tęskniłem za Meksykiem i za wami!
— Czy wiesz, że hrabia nie żyje?
— Tak — odparł Alfonso z uśmiechem.
— Śmiejesz się? Dlaczego?
— Bo jesteś wszechwiedzący. Napisałeś mi w liście, że hrabia Fernando umrze; przyjeżdżam, zsiadam z konia, no i dowiaduję się, że naprawdę nie żyje! To rozumiem, to mi precyzyjna robota.
— Nie pytasz nawet, kto jest dziedzicem?
— Poco? Przecież ja nim jestem.
— Oho!
Usłyszawszy ten okrzyk, Alfonso zbladł.
— Więc nie? Mówże!
— No, no, nie denerwuj się — uspokoił don Pablo. — Jesteś dziedzicem, ale niewiele brakowało, a zostałby nim zamiast ciebie stary hrabia Manuel, pan na zamku Rodriganda w Hiszpanji, którego jesteś podstawionym synem.
— Do krócset! Jakże to się stało?
— Dowiesz się wkrótce o wszystkiem. Ale; jakże ty wyglądasz?
Alfonso spojrzał na swe postrzępione ubranie i rzekł:
— Przyjeżdżam przecież z dzikiego kraju. Pójdę do swoich pokojów, aby się przebrać.
W uchylonem skrzydle drzwi stanęła Józefa. Na widok Alfonsa zbladła naprzód jak kreda, później oblała się rumieńcem. Wyciągając ramiona, zawołała:
— Alfonso, Alfonso! Pójdź w moje objęcia, ukochany kuzynie!
Alfonso stał nieruchomo. Podbiegła więc do niego i przyciskając się doń swem chudem ciałem, zaczęła całować go w usta gorąco i namiętnie. Alfonsa bronił się, lecz napróżno. Wpadł więc w pasję i zawołał:
— Zostaw mnie w spokoju! Wypraszam sobie te poufałości. Jak śmiesz nazywać mnie głośno kuzynem. Mógłby nas kto usłyszeć i nieszczęście gotowe!
— Taka jestem szczęśliwa, że cię mam znowu!
— To jeszcze nie powód, aby mi jedynym zębem odgryzać wargi!
Słowa te poskutkowały. Sowie oczy Józefy zabłysły gniewem; odsunęła się szybko.
— Za tę obrazę będziesz mnie jeszcze błagał o przebaczenie!
— Z pewnością nie dzisiaj — odparł Alfonso szyderczo.
— Ale jutro!
— Niedoczekanie.
— Zobaczysz! Nie pozwolę obrażać się bezkarnie!
— Nie lubię frazesów. Gdzie są klucze od mego mieszkania, Cortejo?
Don Pablo obserwował dokładnie całą scenę. Wskazał z niezadowoleniem na czarną deskę, na której wisiał pęk kluczy.
— Oto są — rzekł ponuro.
Alfonso, spojrzawszy nań ze zdziwieniem, zapytał:
— Co ci się stało?
— Nic.
— Mógłby się jednak pan sekretarz pofatygować i podać klucze swemu panu.
Cortejo nasrożył się jeszcze bardziej i rzekł:
— A bratanek mógłby oszczędzić stryjowi tej fatygi.
Alfonso roześmiał się i odparł:
— Nie grajmy komedji. Nie chcę być ani jej aktorem, ani widzem!
— Dotychczas grałeś tylko małą rolę; być może, będziesz musiał wogóle ustąpić ze sceny. Weź klucze, przebierz się! Później przyślesz po mnie swego lokaja.
Słowa te wypowiedział Cortejo tak stanowczo, tak ostro, że lekkomyślny i tchórzliwy Alfonso usłuchał natychmiast i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Cortejo zwrócił się teraz do córki:
— Popełniliśmy wielkie głupstwo, paląc testament. Tam w kominku leży jeszcze popiół!
Odpowiedziała ponuro:
— Tak. Ale dlaczego uważasz, że popełniliśmy głupstwo?
— Mielibyśmy Alfonsa w ręku, gdyby testament jeszcze istniał.
— A bez testamentu? Czy wszystko stracone?
Józefa udała się do swego pokoju. Tu otworzyła skrytkę w szafie i wyciągnęła jakiś papier. Był to wczorajszy testament.
— Roztropnie postąpiłam — rzekła do siebie — rzucając do pieca kawałek gazety zamiast testamentu. Mam go teraz w ręku i potrafię zużytkować. —
Przebrawszy się, Alfonso zadzwonił na służącego i kazał mu zawołać sekretarza.
Cortejo zjawił się natychmiast i, usiadłszy obok Alfonsa, nawiązał rozmowę:
— Jak ci się powodziło? Wygląd twój zdradza, że miałeś dużo przygód.
— Źle mi się wiodło. Opowiem ci później o wszystkiem. Ale naprzód musisz mi, stryju, powiedzieć, co tutaj zaszło. To przecież najważniejsze.
— Otrzymałeś mój list?
— Tak.
— I spotkałeś obydwu gońców?
— Jakich gońców?
— Więc ich nie spotkałeś?
— Nie.
— Z polecenia don Fernanda posłałem po ciebie dwóch ludzi.
— Aż dwóch? Powód musiał być ważny. Czy stało się to na skutek choroby hrabiego?
— Nie; z powodu pojedynku. Embarez zagroził hrabiemu, że ogłosi wypadek w Dzienniku Urzędowym, jeżelibyś nie stanął do spotkania w przeciągu trzech dni.
— Do kroćset! Wyobrażam sobie minę starego.
— Widziałem ją; niezbyt była obiecująca. Po wysłaniu gońców do ciebie udał się do hrabiego Embareza, by...
— By go prosić o przedłużenie terminu?
— Nie. Don Fernando był przecież człowiekiem honoru i nie chciał kalać swego nazwiska. Poszedł do hrabiego, aby się bić za ciebie.
— W takim razie cała sprawa jest załatwiona?
— Najzupełniej.
— Świetny pomysł miał stary hrabia, znakomity, zwłaszcza, że śmierć nastąpiła zapewne skutkiem pojedynku, co?
— Takie jest ogólne mniemanie.
— Więc umarł z innego powodu? Zaciekawiasz mnie. A więc?
Cortejo wyciągnął z kieszeni list swego brata, który pokazywał przedtem Józefie, i dał bratankowi.
— Czytaj.
Przeczytawszy list, Alfonso zapytał:
— A więc ten list jest powodem śmierci don Fernanda?
— O tyle, o ile. Don Fernando żyje bowiem.
— Żyje? Czyś ty oszalał?
— Mam wrażenie, że jestem przytomniejszy od ciebie.
— Ależ to nonsens pozwolić mu żyć!
— Postaramy się, aby nam nie przeszkadzał. Umarł śmiercią pozorną.
— Pozorną! To musi być okropne. Jakżeś to wymyślił, mój stryju?
— Dałem mu jadu, który powoduje letarg. Po tygodniu na nowo obudzi się do życia.
— A co go czeka później?
— Znajdzie się na statku naszego poczciwego Landoli.
— Jakżeż go tam przetransportujesz?
— W koszu.
— Trudna sprawa. Droga do portu tak ożywiona.
— Cóż począć? Trzeba będzie pomyśleć o straży. Lecz nie mogę wtajemniczać jej, kogo pilnuje. Skąd straż wziąć, oto kłopot.
— Mogę ci pomóc.
— Ty? — ze zdumieniem zapytał Cortejo. — Masz ludzi pewnych, odważnych i nieciekawych?
— Mam takich ludzi. To eskorta, którą przywiozłem z hacjendy.
— Vaquerowie? Nie nadają się.
— To nie vaquerowie, to Indjanie.
— Chrześcijanie, czy poganie?
— Poganie. Należą do szczepu Komanczów.
— Do szczepu Komanczów? — zapytał przerażony Cortejo. — Chyba żartujesz?
— Skądże znowu. Mówię najszczerszą prawdę.
— To podobno straszni ludzie, rabusie, mordercy, złodzieje. Coprawda, nigdy w życiu nie widziałem żadnego Komancza.
— I ja ich nie znałem. Są stokroć straszniejsi od naszych dzikich Indjan. Mimo to żyją ze mną w przyjaźni i będą ci wiernie służyć.
— To twoi przyjaciele? Odprowadzili cię aż tu, do Meksyku?
— Tak. Ukryli się w górach przedmiejskich. Przeżyłem z nimi całą epopeję. Muszę ci ją opowiedzieć.
Alfonso zaczął od przeżyć w hacjendzie. Opowiedział historję porwania Emmy i Karji, jaskini ze skarbem królewskim, walk swych, oraz dzieje sadzawki krokodyli, nad którą wisiał. Opowiedział wreszcie o swem cudownem wybawieniu.
Cortejo słuchał z otwartemi ustami, jakby skamieniały. Wkońcu zawołał:
— To nie do wiary! Więc widziałeś na własne oczy te olbrzymie skarby. I niema ich, zginęły?
— Tak. Dokąd je zabrano, o tem wie tylko ten przeklęty Bawole Czoło i może jeszcze kilku ubogich Miksteków.
— Trzeba szukać, choćby lata całe! — zawołał Cortejo w febrycznej gorączce.
— Uczynię to teraz, wszak jestem właścicielem hacjendy. Udam się tam ze szwadronem zbrojnych i rozpocznę poszukiwania.
— Dostaniesz szwadron; hrabiemu Rodriganda nie odmówią.
— Zemszczę się na tej hołocie!
— Więc sądzisz, że mogę użyć twoich Komanczów?
— Pomówię z nimi dziś wieczorem przy wypłacie; obiecałem ich bowiem nagrodzić, jeżeli wrócę cało.
— Pojadę z tobą.
— Postaraj się, aby otrzymali, co przyrzekłem. Wypiszę ci wszystko na kartce. Ale, jakże stoi sprawa dziedzictwa?
— Jesteś generalnym spadkobiercą.
— Czy testament został już otwarty?
— Tak. Przedstawiciel władzy prosił, abym go zawiadomił o twem przybyciu.
— Więc zawiadom go czem prędzej.
— O mały włos nie straciłeś dziedzictwa. Hrabia sporządził drugi testament.
— Do djabła! Jakże się to stało?
Cortejo zdał sprawę. Gdy skończył, Alfonso rzekł:
— Trzeba wyrzucić tę starą Marję.
— Co za nierozwaga! Stara mogłaby rozpowiedzieć wszystko. Trzeba ją unieszkodliwić, albo za pomocą podarunków, albo też inną drogą.
— Ani mi się śni obdarowywać tę babę!
— A więc trzeba ją będzie unieszkodliwić inną drogą. Ale, przedewszystkiem musisz spełnić swój święty obowiązek.
— Cóż to za obowiązek?
— I ty się pytasz, człowieku, jaki masz do spełnienia obowiązek? Jesteś przecież bratankiem zmarłego. Cóż powie na to służba, gdy zobaczy, że nic cię śmierć stryja nie obchodzi?
— Uważasz, że powinienem trochę popłakać nad trupem?
— Oczywiście.
— Może mam się jeszcze modlić i wdziać żałobę?
— Naturalnie.
— Dobrze, biorę na siebie ten ciężki obowiązek. Ale chciałbym ci przedtem coś powiedzieć odnośnie do Józefy.
— Mów, słucham.
— Co znaczą te dzisiejsze przesadne czułości?
— Przesadne? Nie uważam. Czy nie powinna się była ucieszyć z powrotu kuzyna?
— To nie była radość siostrzana! Mam wrażenie, że twoja córka kocha się we mnie.
— I ja mam to samo wrażenie — odparł chłodno don Pablo.
— I nie wzbraniasz jej tego?
— Żadne zakazy tu nie pomogą, serce nie sługa.
— Widzisz chyba, że miłość ta jest bardzo nie na miejscu?
— Nie, tego nie widzę.
— Nie? Więc uważasz, że może być stadło z Józefy i ze mnie?
— Nie uważam tego za niemożliwe.
— Ale ja! Nie jest przecież szlachcianką.
— Ty także nie jesteś szlachcicem.
— Przeciwnie! Od dziś jestem hrabią de Rodriganda.
— I ona może w dniu ślubu powiedzieć tak samo, jak ty: od dziś jestem hrabiną de Rodriganda!
— Ależ jest ode mnie starsza, a przytem nieładna, nawet nie przystojna!
— Nie będziesz więc miał powodu do obaw, że cię zdradza, a to wiele znaczy, mój drogi.
— Niech was djabli wezmą! — zawołał zżymając się Alfonso.
— Jeżeli nas djabli wezmą, to i ciebie z nami. Tworzymy jedną całość. Wszyscy troje spojeni jesteśmy najmocniejszym węzłem: zbrodnią. Nigdy w życiu nie potrafisz się nas pozbyć; o tem powinieneś pamiętać.
— A jeżeli spróbuję?
— Zginąłeś!
— A wy razem ze mną!
— Tego nie przypuszczam. Wszystko zależy od sposobu, w jaki się bierze do rzeczy. Zastanów się głębiej, a zrozumiesz, że mamy nad tobą przewagę. Tem, czem jesteś, jesteś tylko przez nas. Żyjesz i zginiesz razem z nami. Oto, co ci chciałem powiedzieć. A teraz idź przed trumnę hrabiego i staraj się dobrze odegrać swoją rolę!
Cortejo postawił sprawę jasno. Alfonso wiedział, czego chcą ojciec i córeczka. Decyzja zależała teraz od niego. —
Stanąwszy nad trumną don Fernanda, płakał tak żałośnie, że służba z całego serca litowała się nad zgryzotą młodego pana. Alfonsowi przeszkadzano w opłakiwaniu hrabiego, co chwila bowiem wchodził ktoś ze znajomych, aby po raz ostatni pożegnać zmarłego. Zwyczaj meksykański pozwala każdemu popatrzeć w twarz nieboszczyka; to też przez wielką salę przesuwał się cały korowód, którego część przyszła raczej dla obejrzenia wspaniałego pałacu, aniżeli dla oddania zmarłemu ostatnich honorów.
Z pośród tego tłumu przystąpił do don Pabla człowiek, na którego widok nasz sekretarz zląkł się nie na żarty. Był to Basilio, „lekarz“ od trucizn.
— No więc, czy dotrzymałem słowa? — spytał Indjanin.
Cortejo zaciągnął go do przyległego pustego pokoju.
— Na Boga! Czego tu szukacie? — zapytał.
— Niczego. Chętnie oglądam trupy — odpowiedział Indjanin ze spokojem.
— Ale w jaki sposób dostaliście się tutaj?
— Znałem was oddawna. Przeczuwałem, dla kogo przeznaczyliście truciznę. Przyszedłem, aby przekonać się, jak działa.
— Kiedy się obudzi?
— Za tydzień, chociaż już teraz ma zupełną świadomość.
— Na Boga! W takim razie słyszy, co się dzieje wokoło niego?
— Nawet widzi jednem okiem, któreście mu niezupełnie zamknęli.
— Ależ to niebezpieczne!
— To już wasza sprawa, mój panie. W każdym razie nie zapominajcie o swoim wiernym słudze Basilio!
Indjanin przed odejściem znacząco zmrużył jedno oko. Cortejo wyszedł za nim. Na korytarzu spotkał Alfonsa.
— Co to za indywiduum? O czem rozmawialiście? — zapytał hrabia, korzystając z tego, że byli sami.
— Ależ napędził mi strachu! To przecież Basilio.
— Jaki Basilio, co za Basilio?
Cortejo był jeszcze napół przytomny z trwogi. Po chwili, rozglądając się dokoła, szepnął:
— To człowiek, od którego kupiłem truciznę.
— Do pioruna! Czyś powiedział mu kim jesteś?
— Nie. Ale i tak wie o tem.
— Czy przeczuwa, kto otrzymał truciznę?
— Wie nawet dobrze!
— To źle! Czy będzie milczał?
— Kto wie, czego się spodziewać po takich ludziach.
— Będzie cię prześladował, jak krwawy wyrzut.
— Dam sobie z nim radę.
— Tak, trzeba to wygładzić gruntownie, raz na zawsze!
— Dowiedziałem się od niego czegoś, co mnie niepokoi. Don Fernando jest przytomny.
— To chyba niemożliwe?
— Słyszy i widzi wszystko.
— To okropne — szepnął Alfonso. Po chwili dodał z szyderczym uśmiechem: — ciekaw jestem, co sobie myślał, gdy patrzył na mój płacz i słuchał moich jęków?
Wszedł lokaj z wiadomością, że przedstawiciel władzy chce mówić z Alfonsem. Alfonso przyjął go w obecności don Pabla. Po krótkich formalnościach sprawa spadkowa została załatwiona. Alfonso został wielokrotnym miljonerem. —
Wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek, a przy zmarłym zostały tylko trzy płaczki, wyprowadzono przez tylną furtkę pałacu trzy konie. Dwa miały siodła kawaleryjskie, trzeci obładowany był bronią i rozmaitego rodzaju przedmiotami. Alfonso i Cortejo dosiedli koni i ruszyli przez ciemne, opustoszałe ulice. Po godzinnej jeździe przybyli do podnóża gór, leżących na północ od miasta. W małej dolince palił się ogień, przy nim nie zastali jednak nikogo; Indjanie oddalili się w obawie przed przybywającymi. Wrócili dopiero, gdy poznali Alfonsa.
— A więc biały nasz brat dotrzymuje słowa — rzekł jeden z nich.
— Zawsze — odparł Alfonso wyniośle.
— Kimże jest druga blada twarz?
— Moim przyjacielem.
— Niech więc wypali z nami fajkę pokoju.
— Czy nie możnaby tego odłożyć na kiedy indziej? Nie mamy czasu.
— Na fajkę pokoju jest zawsze czas. Kto jej nie chce z nami wypalić, ten jest naszym wrogiem.
Nie pozostało dwum naszym przybyszom nic innego, jak przystosować się do dziwnego zwyczaju. Usiedli więc na ziemi, zapalili fajkę, która zaczęła krążyć z rąk do rąk. Dopiero teraz zapytał jeden z Komanczów:
— Bracia moi przywieźli wszystko? Strzelby, noże, ołów i proch?
— Wszystko, i perły, i pierścienie dla waszych kobiet.
— Czy tyle, ile było umówione?
— Tak.
— A więc dobrze. Trzeba zdjąć wszystko z konia. Czy biali bracia mają jeszcze coś do powiedzenia?
— Czy czerwoni bracia chcą zarobić daleko więcej broni i kosztowności?
— Za jaką cenę?
— Za cenę ochrony tego oto człowieka, z którym wypaliliście fajkę pokoju.
— Czy jest w niebezpieczeństwie, że mają go chronić czerwoni przyjaciele?
— Nie. Chce tylko z gór udać się nad morze.
— Nad wielką, nieskończoną wodę?
— Tak. Ale po drodze może spotkać wielu złych ludzi, więc potrzebna mu wasza ochrona.
— Jak długo trzeba jechać, by zobaczyć wielką wodę, po której pływają olbrzymie okręty?
— Pięć dni.
— Czy bracia nasi dadzą każdemu z nas po dwa noże i po dwa lustra, w których zobaczyć można własną twarz?
— Damy.
— I fajkę z drzewa, a do niej tyle tytoniu, ileby zmieścić się mogło w głowie ludzkiej?
— Damy.
— W takim razie odprowadzimy białego brata nad wielką wodę. Kiedy wyrusza?
— Za dwa, trzy dni.
— Mamy więc tu zaczekać? W takim razie muszą nam biali bracia dać nieco okrągłego srebra, które blade twarze pieniądzem nazywają, żebyśmy nie głodowali, a mogli sobie u białych kupić jedzenia.
— Dobrze. Oto dziesięć pesów.
— Czy to wystarczy na sześciu mężów?
— Wystarczy.
— Więc dobrze. Howgh.
Otrzymawszy pieniądze, broń i kosztowności, Komanczowie zaczęli wydawać okrzyki radości. Najbardziej zachwycały ich cygara, które Cortejo dodał „nadprogramowo“.
Powróciwszy do domu, Cortejo wszedł jeszcze do sali, w której leżał don Fernando. Obok płaczek siedziała Marja. Podeszła do sekretarza ze słowami:
— Wybaczcie mi sennor jedno pytanie. Czy otwarty wczoraj testament jest tym samym, który leżał w środkowej szufladzie biurka hrabiego?
— Tak.
— Słyszałam, że don Alfonso został głównym spadkobiercą i że don Fernando wielu ludzi obdarował w testamencie. Czy i ja coś otrzymałam?
— Dostaniesz tysiąc pesów i utrzymanie w pałacu do końca życia.
Marja popatrzyła ze zdumieniem na don Pabla.
— Tak było w zapisie? W takim razie to nie ten testament.
— A to dlaczego?
— Ponieważ hrabia co innego obiecał mi i zapisał w testamencie. Miałam otrzymać pozwolenie na powrót do ojczyzny, do Hiszpanji, i tyle pieniędzy, abym mogła żyć tam bez pracy i bez trosk aż do śmierci.
— Napisał to w testamencie? Kiedy?
— Wieczorem przed pojedynkiem. Sporządził nowy testament, położył na nim pieczęć i dał mi go do przechowania. Po powrocie hrabiego z pojedynku musiałam przynieść mu testament.
— Dokąd go włożył?
— Do środkowej szuflady biurka.
— Muszę o tem pomówić z przedstawicielem władzy, obecnym przy objęciu spadku.
— Pomówcie z nim, panie. Teraz, gdy pan mój nie żyje, nie chciałabym tu pozostać dłużej.
— A jeżeli tego, o czem mówiłaś, niema w testamencie?
— W takim razie otworzono testament fałszywy.
— Czy były dwa? Skąd takie przypuszczenie?
— Hrabia mówił mi o tem.
— Dlaczego sporządził drugi testament?
— Tego nie mogę powiedzieć. Chciałabym tylko pomówić z przedstawicielem władzy, by odszukał drugi testament.
— Pomówię z nim sam. Zakomunikuję ci później, co postanowił.
Cortejo odszedł, przeklinając babę, która mogła mu jeszcze sprawić wiele kłopotu. —
Następnego dnia odbył się pogrzeb hrabiego de Rodriganda y Sevilla. Wzięły w nim udział najwytworniejsze, najbogatsze sfery miasta. Don Fernando pochowany został w grobowcu, który kazał wybudować sobie jeszcze za życia.
Powróciwszy z pogrzebu, Alfonso udał się do swego pokoju i zatonął w rozmyślaniach, jak też będzie używał swej magnackiej fortuny. Wtem otworzyły się drzwi: stanęła w nich Józefa.
Alfonso zerwał się, zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. Nie mógł w pierwszej chwili uwierzyć w zuchwałość Józefy.
— Czego tu chcesz? — zapytał.
— Chcę pomówić z tobą.
— Dlaczego nie kazałaś się zameldować?
— A czy ty każesz się meldować, kiedy do mnie przychodzisz?
— To co innego. Pomyśl, co powie moja służba, skoro zobaczy, jak mi składasz wizyty.
— Powie, że jesteśmy krewnymi! — odpowiedziała z ironją.
— Zwarjowałaś?
— Milcz. Nie unoś się. Nikt jeszcze o tem nie wie, ale bardzo możliwe, że się ludzie dowiedzą, i to ode mnie.
— Raczysz żartować?
— Mówię poważnie, wcale mi nie do żartów.
— Więc może mi powiesz, co jest powodem twego złego humoru?
Józefa obrzuciła go gniewnem spojrzeniem.
— Dlaczego nie poprosisz mnie, abym usiadła?
— No więc siadaj!
— Obraziłeś mnie.
— Czemże to?
— Czy nie powiedziałeś, że jestem brzydka i stara?
— Owszem, powiedziałem.
Alfonso mówił krótko, urywanie, niemal wesoło. Józefa ze złości bladła coraz bardziej; sowie oczy wpijała w Alfonsa.
— To znowu zniewaga!
— Czy chcesz mnie wyzwać na pojedynek?
— Nie. Wiem przecież, że jesteś tchórzem i uciekniesz. Czy wykazać ci, że będę miała odwagę...
— Czekam.
— Zrobię to. Ale przedtem raz jeszcze proszę cię, byś mnie wysłuchał. Chcę zostać hrabiną de Rodriganda, nie dlatego, że dziedzictwo zawdzięczasz ojcu memu i mnie, ale, że cię kocham gorąco!
— Kochasz mnie? To zabawne. Zresztą, nic nie mam przeciwko temu.
Józefa, zacisnąwszy pięści, syknęła z gniewu:
— Żądam wzajemności!
— Zwarjowałaś?
— Nie zwarjowałam, ale mogę jeszcze oszaleć!
— Radbym się przekonać.
— Nie życzę ci tego, bo mogłabym cię rozszarpać!
— No, pazury masz wcale ostre! — odparł z gryzącą ironją.
— A więc nie kochasz mnie?
— Nie, słodka kuzyneczko. I nie wyobrażam sobie człowieka, któryby się w tobie mógł zakochać.
Każde jego słowo było dla niej pchnięciem szpady.
— Czy słyszałeś, że miłość można zdobyć gwałtem, siłą?
— Bredzisz.
— A jednak to prawda, której ci dowiodę.
— Zaciekawiasz mnie.
— Jeżeli mię nie poślubisz, stracisz koronę hrabiowską.
Alfonso zbladł. Uświadomił sobie, że Józefa nie cofnie się nawet przed zbrodnią. Odpowiedział więc:
— Opamiętajże się, Józefo. Cóżem ja winien, że nie żywię dla ciebie tych uczuć, któremi ty mnie obdarzasz?
— Ale ja chcę, abyś je żywił. Rozumiesz?! — przy tych słowach uderzyła nogą w ziemię.
— Jeszcze raz powtarzam: opamiętaj się! — rzekł Alfonso poważnie.
— Panowałam nad sobą lata całe. Ukrywałam w piersi miłość, aż mi zżarła serce. Panowałam nad sobą i dziś, gdy drwiłeś i szydziłeś ze mnie. Panuję nad sobą i teraz, prosząc cię, byś spróbował mnie pokochać. Błagam cię o to!
Podeszła do niego, chciała go wziąć za rękę. Alfonso cofnął dłoń i odparł:
— Nie graj komedji i wracaj do domu! Nie jestem w stanie ci pomóc.
— Dobrze. W takim razie sama sobie pomogę. Ojciec mój jedzie do Veracruz, nieprawdaż?
— Tak. Ma tam przewieźć „nieboszczyka“.
— Kiedy powróci?
— Za jakiś tydzień.
— Daję ci tyle czasu do namysłu! Zgłoszę się po tygodniu. Jeżeli i wtedy mnie odtrącisz...
— Nawet gdybyś mi dała pięćdziesiąt lat do namysłu...
— Uważaj, Alfonsie. Przebierasz miarę! — syknęła, pieniąc się ze wściekłości.
— No, pozostaw mię już w spokoju.
— Odchodzę. Pamiętaj o terminie. Dowidzenia.
Po wyjściu Józefy Alfonso śmiał się szczerze przez długą chwilę. Uważał historię z Józefą za zabawną farsę; przez myśl mu nawet nie przeszło, jak łatwo farsa ta zmieni się w tragedję. —
Wieczorem Alfonso i don Pablo spotkali się na tylnym dziedzińcu pałacowym. Obok nich stało kilka osiodłanych koni.
— Jak długo zabawisz? — spytał Alfonso.
— Osiem do dziewięciu dni.
— Czy będziesz w Veracruz?
— Nie prędzej, aż się pozbędę „bagażu“. Mam nadzieję, że mogę zdać się zupełnie na tych sześciu Komanczów.
— Bez kwestji. W każdym razie bądź w drodze ostrożny.
Cztery konie opuściły tylną bramę pałacu. Dwa były osiodłane, dwa zaś objuczone; jeden z nich dźwigał żywność, drugi kosz, wysoki na jakie sześć stóp.
Maleńka karawana udała się na cmentarz. Tam przywiązano konie; Alfonso i don Pablo otworzyli grobowiec Rodrigandów, zeszli nadół i po ciemku odemknęli trumnę. Zachowując najgłębsze milczenie, wynieśli zmarłego, poczem zawarli trumnę i grobowiec. Włożywszy trupa do kosza, zamkniętego na kilka zamków, gęstym galopem opuścili cmentarz.
Alfonso wrócił dopiero nad ranem. Wyczerpany przeżyciami nocy, ułożył się do spoczynku.

Obudziwszy się bardzo późno, zjadł wystawne śniadanie, poczem udał się do pokojów, które zamieszkiwał stary hrabia. Tam wertował papiery don Fernanda. Natrafił wśród nich na jeden, po którego przeczytaniu głośno zaklął. Pismo brzmiało, jak następuje:
Ja, hrabia Fernando de Rodriganda y Sevilla, stwierdzam własnoręcznie, że sennor Pedro Arbellez otrzymał w dzierżawę hacjendę del Erina z tem, iż stanie się wyłącznym jej właścicielem po mojej śmierci. Odpis tego pisma znajduje się w rękach dzierżawcy.

Następowała data wystawienia pisma, pieczęć urzędowa oraz podpis hrabiego.
Caramba! — zaklął Alfonso. — Ten stary lis Arbellez umiał się urządzić. Urzędowo stwierdzając śmierć hrabiego, sam pozbawiłem się broni przeciw niemu. Trzeba więc będzie zemstę odwlec.
Alfonso nie zdążył jeszcze odłożyć pisma hrabiego, gdy po zapukaniu weszła Marja. Alfonso obrzucił ją wrogiem spojrzeniem i zapytał szorstko:
— Czego chcesz?
Stara odpowiedziała z zakłopotaniem:
— Chciałabym prosić o zwolnienie ze służby.
Rodriganda spojrzał na nią nieufnie. Co ta baba knuje? Czy chce odejść jedynie poto, aby mieć wolną rękę? Nie, tego oczy jej, nie mówią. A może właśnie pozbyć się starej? Udając zdziwienie, odrzekł:
— Dlaczegóż to chcesz odejść? Nie podoba ci się u nas?
— Jestem stara; nie wiem, czy podołam obowiązkom.
— Dokąd chcesz się udać?
— Do don Pedra Arbellez. Wiem, że mię zawsze chętnie przyjmie.
Alfonso był zachwycony. Niech idzie do hacjendy! Im dalej od stolicy, tem lepiej.
— A więc, jeżeli taka twoja wola, nie będę cię zatrzymywał. Wyznaczam ci dożywocie, byś nie miała trosk.
Tym razem Alfonso naprawdę dotrzymał słowa. Poszedł nawet jeszcze dalej, by się tylko pozbyć starej. Wyposażywszy ją w pieniądze, w potrzebne do drogi przedmioty, przedewszystkiem zaś w dobrego muła, wyznaczył nadto służącego, który miał odwieźć ją do hacjendy.
Po dwóch dniach Marja opuściła pałac. —
Alfonso pod nieobecność Corteja spędził czas na przyjmowaniu gości i oddawaniu wizyt, przyczem tak doskonale odgrywał rozpacz osieroconego bratanka, że wzbudził sympatję i współczucie wszystkich znajomych.
Podczas nieobecności Pabla otrzymał z Hiszpanji list, który podsunął mu nowe plany i cele. Don Pablo powrócił po ośmiu dniach. Natychmiast przywołał go Alfonso do siebie.
— Jakże się powiodło?
— Bardzo dobrze.
— Kamień spadł mi z serca. Nie bagatela taka droga z „bagażem“. Gdzież są Indjanie?
— Rozstałem się z nimi w Veracruz, nagrodziwszy ich wedle umowy. Wrócili do swoich siedzib. Ale, ale, czy to prawda, że musisz jechać do Hiszpanji?
— Tak. Otrzymałem list od „ojca“.
— Czy mogę go przeczytać?
— Czytaj. Jest bardzo krótki.
List brzmiał, jak następuje:

Kochany Alfonso!

Kazałem ci już powiedzieć przez don Pabla, że oczekuję cię na zamku Rodriganda z wielką tęsknotą. Moja choroba wzroku czyni zastraszające postępy; chciałbym więc jeszcze koniecznie zobaczyć ciebie, moją jedyną podporę. Oczekuję twego przybycia.

Twój ojciec
Manuel, hrabia Rodriganda y Sevilla.

— Jakie masz zamiary?
— Jadę. Poczyniłem już potrzebne do drogi przygotowania.
— Dobrze sobie radzisz. Sprawy nasze układają się coraz lepiej. Tu jesteś dziedzicem, tam zostaniesz zastępcą hrabiego we wszystkich sprawach. Jego ślepota to szczęście dla nas.
— Tak. Teraz już niema obawy, aby mógł stwierdzić, jak bardzo jestem podobny do twego brata, mój stryju, — odrzekł Alfonso.
— Trzeba pomyśleć o tem, aby nie wyzdrowiał.
— Już ja się tem zajmę.
— A Roseta, twoja „siostra“? Może ona zauważy podobieństwo?
— Nie boję się tego.
— W takim razie powinieneś odjechać natychmiast. Zastąpię cię we wszystkiem. — Po tych słowach utkwił w nim ostry, badawczy wzrok i rzekł jeszcze: — Jakże sprawa z Józefą? Czyście rozmawiali ze sobą? Czyście doszli do porozumienia?
— Do porozumienia? — zapytał Alfonso, udając, że nie rozumie don Pabla. — Czyśmy się kłócili, czy było między nami jakie nieporozumienie?
— Pożegnasz się jeszcze z nami przed odjazdem?
— Oczywiście — odparł Alfonso nie bez wahania.
— Pójdę przywitać się z Józefą, nie widziałem jej jeszcze od powrotu.
Józefa ucieszyła się bardzo z przyjazdu ojca. Nie uszedł jednak uwagi Corteja jej zły humor.
— Widziałam, jak przyjechałeś. Byłeś u Alfonsa? Mówił o mnie?
— Zdawkowo. Unikaliście się podczas mojej nieobecności?
— To on mnie unikał. Czy wiesz o tem, że wyjeżdża do Hiszpanji?
— Wiem. Przyjdzie tutaj pożegnać się z nami.
— Nie wierzę. Pójdę do niego sama.
— Czy potrafisz go zmusić?
— Tak — odpowiedziała twardo.
— Wątpię.
— Zostaw już mnie tę sprawę. Czy pójdziesz razem ze mną?
— Tak.
— Więc chodźmy!
Zastali Alfonsa zajętego pakowaniem rzeczy. Na widok ich nie ukrywał wcale przykrego zdziwienia. Poczuli, że chce się ich pozbyć za wszelką cenę.
— Wyjeżdżasz? — zapytała Józefa.
— Tak — mruknął Alfonso.
— Czy zastanowiłeś się nad tem, co ci powiedziałam w dniu wyjazdu ojca do Veracruz?
— Nie przypominam sobie, o czem mówiłaś.
— Więc ci przypomnę. Powiedziałam, że cię kocham i że dlatego chcę zostać hrabiną Rodriganda.
Hrabia odparł szyderczo:
— A tak, do djaska, przypominam sobie teraz, żeś sobie pozwoliła na ten żart niewczesny. Mam nadzieję, że ci już wywietrzał z głowy?
— Ani mi się śni! Termin minął, pytam więc, co postanowiłeś?
— Ha, jeżeli chcesz odpowiedzi, masz ją: ożenię się z kim chcę, w każdym jednak razie z tobą nigdy, rozumiesz, nigdy!
Alfonso pewien był, że Józefa wybuchnie, mylił się jednak, bo nie tracąc równowagi, odparła z uśmiechem:
— A jednak ożenisz się ze mną.
— Nie bądź śmieszna! Przeczuwam twoje zamiary i twoje wszystkie zakusy. Na nic się to nie zda!
— Nie, one silnie na tobie zaważą.
Alfonso patrzył teraz prosto w jej sowie oczy:
— Więc chcesz mnie zmusić, abym uczynił cię hrabiną Rodriganda pod groźbą, że zdradzisz właściwe moje pochodzenie?
— Tak — rzekła spokojnie.
— Proszę cię raz jeszcze, nie bądź śmieszna! Tej broni się nie lękam, zwraca się ona również przeciw tobie i twojemu ojcu; jesteście przecież moimi wpółwinowajcami.
— Musiałbyś dowodzić, a dowód przyszedłby z trudem. Cóżbyś bowiem powiedział, gdyby drugi testament istniał jeszcze?
Alfonso odparł z ironją:
— Już dawno jest spalony!
— Nie, to nieprawda — odrzekła Józefa tak pewna siebie, że Alfonso zaniepokoił się nieco.
Don. Pablo, niemniej od niego zdziwiony, zapytał:
— Więc nie spaliłaś testamentu?
— Nie.
— Widziałem przecież na własne oczy...
— Widziałeś, jak spłonęła gazeta, — odparła śmiejąc się Józefa. — Jacyście naiwni! Chciałeś, ojcze, zniszczyć testament, który jest przecież cudowną bronią przeciw tak zwanemu hrabiemu de Rodriganda.
— Sprytnieś to urządziła, niema co mówić, — zawołał Cortejo.
— Ona kłamie — rzekł Alfonso.
— Mówię prawdę najszczerszą.
— Gdzież ten testament?
— Tu, w mojej kieszeni.
Po tych słowach triumfująco uderzyła się po kieszeni. Alfonso nie ustępował jeszcze:
— Pokaż, nie wierzę.
— Patrz! — zawołała Józefa, sięgając do obydwóch kieszeni.
Gdy Alfonso zobaczył testament w jej lewej ręce, skoczył do niej, by go wyrwać. Wtedy ujrzał w prawej dłoni sztylet, który wyciągnęła z kieszeni równocześnie z testamentem, zwrócony ostrzem przeciw niemu.
Przerażony cofnął się, mamrocząc:
— Na miłość Boską! Chcesz mnie przebić?
— Nie — rzekła, śmiejąc się, — ale nie masz mi chyba za złe, że bronię swej własności.
— Własności? Ten testament należy do mnie!
— Nie. Należy do władzy, która była obecna przy objęciu spadku. I przysięgam ci na wszystkie świętości, że władza otrzyma go, jeżeli przed odjazdem nie zaręczysz się ze mną piśmiennie.
— To ci czelność! — zawołał Alfonso w najwyższej pasji.
— A czy to nie czelność nazwać mnie starą i brzydką?
— Nie przeciągaj struny!
— Dlaczegóż nie? A zresztą, jestem pewna, że i ojciec będzie po mojej stronie.
— Z pewnością — odparł Cortejo. — Testament jest bronią, której nie odparujesz. Przysłano cię jako hrabiego de Rodriganda, mogłem więc nie mieć pojęcia o tem, że zostałeś podstawiony. Listy, które posiadam, spalę. Chciałbym tedy wiedzieć, w jaki sposób potrafisz mnie oskarżyć?
— Jesteście oboje nikczemni!
— Być może. Ale nie lubię sprzęgać się z niewdzięcznikami. Każdy powinien zostać nagrodzony za pracę. Otrzymujesz z mej ręki nieprzebrane bogactwa. Wzamian za to musisz ożenić się z Józefą!
— Wolę ożenić się z djabłem!
— To twoje słowo ostateczne?
— Ostateczne.
— Dobrze.
Powiedziawszy to jedynie, zwróciła się ku drzwiom.
Alfonso zląkł się jednak i zawołał:
— Dokąd idziesz?
— Zawiadomić o testamencie, kogo należy.
— Do kroćset! Czy naprawdę wyobrażasz sobie, że jako moja żona mogłabyś być szczęśliwa?
— Tak. Dam ci zupełną swobodę, ale muszę zostać hrabiną de Rodriganda.
— Przecież to niemożliwe! Co powie hrabia Manuel, gdy bez jego wiedzy ożenię się z córką sekretarza jego brata?
— Tego wcale nie wymagam. Możesz czekać ze ślubem do śmierci hrabiego Manuela, żądam, tylko byś mi dał pisemną deklarację, że jestem twoją narzeczoną.
Alfonso namyślał się przez chwilę.
— Czy na podstawie tej deklaracji wydasz mi testament?
— Nie. Otrzymasz go dopiero w dzień naszego ślubu. Ale deklaracja, której żądam, daje ci z mej strony zupełną wolność. Możesz jechać, dokąd chcesz.
Alfonso skinął głową:
— Dobrze, wystawię deklarację!
— Nareszcie doszedłeś do rozumu. Lecz nie myśl, że teraz już wszystko załatwione i że możesz nie dotrzymywać słowa. Gdybyś je złamał, potrafię zemścić się straszliwie.
Deklarację, przygotowaną przez Józefę, Alfonso podpisał z zaciśniętemi zębami. W jakiś czas później wyruszył do portu, aby odpłynąć do Hiszpanji.
W chwili, gdy statek opuszczał przystań, przybyli do przystani dwaj jeźdźcy na spienionych koniach — Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce. Z powodu choroby Piorunowego Grotu musieli zatrzymać się czas jakiś w hacjendzie. Przybywszy wreszcie do Meksyku, dowiedzieli się, że hrabia poprzedniego dnia opuścił stolicę. Co koń wyskoczy, popędzili za nim do przystani, by dokonać zemsty. Niestety, spóźnili się, statek właśnie wypływał na morze. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.