Buda na karczunku/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Buda na karczunku |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczory zimowe miały dla mieszkańców kolonij wielki urok; zbierano się raz w jednym domu, raz w drugim, kobiety i dziewczęta przędły, czasem jakąś pieśń nabożną chórem śpiewano, to znów gawęda szła lub opowiadań słuchano.
Najweselsze i najmilsze były takie posiedzenia u Dominika, bo to i stancya duża i gospodarz wymowny, a do mówienia ochoczy, i Józefowa z synem.
Ta kobieta miała dużo do opowiadania z czasów swojej młodości, gdy jeszcze w znacznym domu, u wielkich państwa, służyła.
Widziała ona pałac, wspaniałe pokoje ogromne sienie wykładane marmurem, bogate sprzęty, śliczne obrazy, złocone zegary, szafy pełne srebra i kosztownych naczyń. A kto się przez te pokoje nie przewinął, jacy panowie znaczni, jakie damy postrojone cudnie, jacy dygnitarze! Służby jak mrowia mieli, a karety, a konie!
Było o czem słuchać, tembardziej, że Józefowa opowiadała ładnie, choć przyciszonym głosem.
Słówko za słówkiem padało, a tak jakoś akuratnie i składnie, że słuchającym zdawało się, iż widzą owe wielkie komnaty, ciągnące się jedna za drugą, oświetlone mnóstwem świec gorejących w pozłacanych pająkach, że widzą posadzki woskowane, gładziuchne i śliskie, jak lód na jeziorze, postrojone panie, w sukniach z szeleszczącego jedwabiu...
Gdy Józefowa nie miała do mówienia ochoty, to Dominik ze swojej pamięci, niby ze skrzyni, różne wydobywał historye; jedne ucieszne, że umierać ze śmiechu, inne aż do łez smutne, a niektóre takie znów dziwne, takiego klina zabijające w głowy, że musiał się każdy nad niemi zadumać i zastanowić.
Najmniej do opowiadania skłonnym był Janek, ale gdy go wyciągnięto na słowo, to mówił, z początku nieśmiało i powoli, ale stopniowo coraz żywiej; zapalał się nawet.
Opowiadał zaś o ludziach i rzeczach nieznanych nawet ze słyszenia mieszkańcom wioski, o dużych miastach, gdzie narodu jak mrowia, gdzie gmachy wielkie, jak kościoły, a liczba ich niezmierna, gdzie ulice równe i gładkie, gdzie nocami widno jak w dzień od gazowych latarni, od oświetlonych lampami okien sklepowych.
Jest tam co widzieć i czemu się napatrzeć i czego się nauczyć, jest dość dobrego i złego i bogactwa i nędzy i pięknych rzeczy i brzydkich.
To znów o zagranicznych ludziach opowiadał, o zwyczajach, jakie mają, o tem, w jakich zamieszkują domach, jak się ubierają, co jedzą.
Umiał przytem wykazać, co w ich obyczajach jest dobre, a co złe i coby warto u nas naśladować.
Mówił także nieraz o fabrykach i maszynach, nieznanych wcale u nas, w gospodarstwie, o pracowitości i oszczędności.
Opowiadania Janka tak się podobały, że wieczorami stancya Dominika bywała coraz pełniejsza i nietylko młodzi przychodzili słuchać, ale i starsi gospodarze, a nawet Wincenty, który nie lubił z domu wychodzić, zaglądał tam dość często.
Słuchał w milczeniu, nie przerywał, czasem tylko rzucił jakie pytanie i znów zamyślał się, paląc fajkę.
I Wincentowa na te zebrania przychodziła i Hanusia.
Dla niej była to najpiękniejsza zima w życiu. Dziewczyna aż promieniała ze szczęścia.
Znać je było w rumieńcach, w uśmiechu, w spojrzeniu, w piosence, która mimowoli wybiegała na usta, w ruchu, w całem zachowaniu się dziewczyny.
Szczęścia ukryć trudno kto je posiada; zdradza się na każdym kroku z tym skarbem i dobrze mu i miło i śmiech mu się milszym wydaje i ludzie lepszymi, niż są.
Janka widywała prawie codzień, jeżeli nie na zgromadzeniu wieczornem, jeżeli nie w domu dziadka lub u Józefowej, to przelotnie, przechodząc, okazya się zawsze znalazła. I widząc się, nie rozmawiali wiele, nie mówili o tem, że się kochają i że jedno bez drugiego żyćby nie mogło. Na cóż powtarzać znane rzeczy, na co w jasny dzień mówić, że słońce świeci, kiedy i bez mówienia o tem wiadomo, widzi się jego jasność i czuje ciepło grzejące.
Tym dwojgu dość było spojrzenia, uśmiechu, kilku słów przelotnych.
Gdy się niby przypadkiem spotkali, to ona parę wyrazów na pozdrowienie rzekła i uciekała niby ptaszek spłoszony, on zaś zatrzymywał się i patrzył, dopóki nie zniknęła mu z oczu.
Potem każde z nich brało się do swego zatrudnienia, a czas zbiegał szybko, dzień za dniem gonił, jak motyl za motylem, tydzień mijał, nie wiadomo kiedy, a po nim przychodziła upragniona niedziela, dzień modlitwy, wypoczynku i zabawy.
Widzieli się w kościele, nieraz wracali razem na kolonie, a po południu, to się jakoś tak składało, że byli blisko siebie pod jednym dachem, w jednem towarzystwie.
Wincenty lubił Janka zawsze i miał go za dobrego chłopca, ale od czasu, gdy ten chłopiec z wędrówki powrócił, polubił go bardziej jeszcze i nieznacznie, ale ciągle miał go na oku.
Łatwo mu to przychodziło, gdyż zimową porą, oprócz do kościoła, prawie nigdzie nie wyjeżdżał i wszystko, co się w sąsiedztwie działo, widział doskonale.
Hanusia dostrzegła, że dziadek bardzo się jej Jankiem interesuje i za najlepszą wróżbę to brała. Przeczucie mówiło jej, że to zapowiedź szczęścia.
Nie domyślała się dziewczyna, że niedaleko, w folwarku, za lasem, jej imię bardzo często wymawiają.
Matce Adama myśl ożenienia syna nie dawała spokoju, poczciwa kobieta radaby ją była urzeczywistnić w jednej chwili, nie odwłócząc, a tu, jak na nieszczęście, mąż z podróży nie wracał. Czekała kilka dni; tydzień; niepokój ją ogarniał, najgorsze przypuszczenia przychodziły do głowy.
Nareszcie, po dziesięciu dniach wyczekiwania, stary Talarowski powrócił i przyprowadził z sobą trzy przepyszne kasztany.
Mróz tego dnia był dobry, sanna doskonała. Sople lodu pokrywały wąsy szlachcica i barani kołnierz jego delii; na czapce, na wychylających się z pod niej włosach, na brwiach, uczepił się szron biały.
Żona powitała go okrzykiem:
— Gdzieś ty bywał, człowieku? Bój się Boga! Ja mało oczu nie wypatrzyłam za tobą... myśląc, czy Boże broń, nieszczęście, czy wypadek...
— Pierwsze mi to? Wiesz przecie, że na zabawę nie jeżdżę, tylko za handlem, a rozmaicie się zdarza...
— Zdrów chociaż jesteś?
— Zdrów, zmarznięty, głodny i czego gorącego napiłbym się...
— Zaraz, zaraz. Zdejm-że ten kożuch. Czekaj, pomogę ci, pas rozwiąż.
— Coś ty koło mnie bardzo jakoś zachodzisz dziś, kobieto...
— Czym ja kiedy była inna? Nie dbałam zawsze o ciebie?
— No, juści prawda, ale dziś szczególnie. Gdzież Adam?
— Tylko go patrzeć. Do miasteczka pojechał.
— Jak zawsze, na zabawę?
— O nie! Za sprawunkiem tylko. On teraz dużo inakszy.
— Odmienili go?
— Od dziesięciu dni siedzi w domu kamieniem, do stodoły zagląda, młocków pilnuje, w stajni po kilka razy na dzień jest...
— No, no...
— Naprawdę tak. Już dziś to sama powiedziałam: Przejedź się, Adasiu, a że akurat trzeba mi było różnych rzeczy z miasta, pojechał saneczkami, aby zakupić...
Talarowski wyswobodził się nareszcie z kożucha, a raczej z kożuchów, gdyż pod delią miał jeszcze drugi na sobie, obtarł z wąsów lód i szron, wydobył z szafy flaszkę i duży kielich gorzałki wychylił; żona tymczasem zakrzątnęła się, aby śniadanie mu podać i samowar nastawić.
Podczas jedzenia Talarowski mówić nie lubił, więc dopiero, gdy skończył i fajkę zapalił, kobieta zapytała go:
— Gdzieżeś bywał tak długo?
— Ot, widzisz, takie zdarzenie. Kupiłem parę kasztanów, no! Dawno żyję na świecie, ale takich koni nie dużo widziałem; krótko mówiąc, lwy! Widziałaś pewnie przez okno.
— Cóż, u nas nie osobliwość koń piękny; nie przypatrywałam się, ale zdaje mi się, że trzy konie przyprowadziłeś.
— Czekajże, właśnie. Jak te kasztany kupiłem, na jarmarku to było, pan jeden znajomy przychodzi, znaczny pan, bogacz i powiada: Panie Talarowski, znajdź jeszcze parę takich, dobierz do maści i wzrostu, a za czwórkę dam ci, ile zechcesz. Zapalił się, a pieniężny pan, pociągnąć można. Powiadam: dobrze — i jadę. Na jednym jarmarku nic, na drugim już mam trzeciego kasztana, akurat taki, jak moje. Ucieszyłem się. Niech jeszcze jeden, opłaci się fatyga, ale tu urwało się, jakby kto zaczarował. Rób co chcesz, choć płacz, nie ma czwartego i nie ma. Na dziewięciu jarmarkach byłem i na nic. Znużyło mnie to i powróciłem do domu. Odpocznę dzień, dwa i znów w drogę. Nie byłbym ja Talarowski, żebym konia takiego, jak chcę, nie znalazł. Tembardziej, że owemu panu przyrzekłem. Czwórka musi być, no i zarobek ładny także.
— Dobrze, żeś nareszcie przyjechał, bardzo dobrze.
— Bo co? Nieszczęście jakie? Stało się co w domu? Gadaj-że kobieto odrazu i nie strasz.
— Od nieszczęścia Bóg strzegł, owszem, rzecz pomyślna, tylko nie wiem, mój kochany, jak tam według twego pomyślenia. Według mego rozumu, dobrzeby... aleć ty ojciec, ty głowa, więc sądź.
— Cóż takiego?
W gorących słowach, długo i szeroko rozwijała swój projekt, starając się najwymowniej przedstawić wszystkie jego dobre strony: urodę dziewczyny, jej dobroć, pracowitość, wreszcie zamożność dziadka i poczciwość gniazda. Wspomniała, że koligacye z ludźmi inszej sfery nie zawsze na dobre wychodzą, że choćby Adam dostał jaką modną pannę, to kto wie, czy ta panna i jej rodzina szanowałaby rodziców, czy nie miałaby wielkich wymagań?
Talarowski słuchał, nie przerywając ani jednem słowem, wreszcie wstał, zbliżył się do okna i długo patrzył na pola ubielone śniegiem, na czarną linię lasu, która je obejmowała, jak rama.
Nareszcie żona, z najwyższym niepokojem oczekująca decyzyi, pociągnęła go za rękaw.
— No i jakże.
— Myślę — odrzekł — poczekaj. Tak zaraz nie można. Toć i konia kupując, trzeba zastanowienia, a cóż dopiero synowę. Idź do swojej roboty, a ja ci za godzinkę coś powiem.
Zamiast do roboty, kobieta poszła do stancyi, w której był zegar i usiadłszy wprost ściany, na której wisiał, wpatrywała się w jego wskazówki. Duże, ciężkie wahadło poruszało się miarowo, powoli, wskazówki niedostrzegalnym ruchem posuwały się po tarczy. Wiekiem wydawała się ta godzina biednej matce, która drżącemi wargami szepcząc pacierze, prosiła Boga o szczęście swego dziecka...
Wreszcie zegar wydzwonił dwunastą, Talarowski otworzył drzwi i rzekł:
— Chodź, matko, siadaj.
— I cóż?
— Czekaj. Takić on mój, jak i twój, oboje my rodzice. Mówisz, że ja głowa i ojciec — prawda, ale ty matka. Wykarmiłaś go, mordowałaś się po nocach i radabyś mu jak najlepiej...
— Bóg widzi...
— Ano i ja nie pies, też pragnę, żeby szczęśliwy był — i człowiekiem został. Każde twoje słowo rozważyłem i powiadam: dobrze.
— O! dzięki ci, Boże!
— Na wszystkie strony dobrze. Dziewczyna ładna, najmniejsza to rzecz, ale nie przeszkadza. Uroda mile wpada w oko, a jeżeli pamiętasz, to i ja niegdyś za tobą nie dla czego innego chodziłem, tylko dla urody.
— Tylko?
— I dla innych przyczyn, ale dla urody najpierwej. Dobroć później się pokazuje, uroda odrazu zanęca. Dziewczyna dobra, powiadasz?
— O! dobra!
— Przy tobie wiara. Ja światowy człowiek, w domu gość, a tyś ciągle na oczach ją miała.
— I do roboty jedyna.
— Wierzę ci też. Sama jesteś robotnica doskonała i gospodyni pierwszej próby — znasz się. Wincenty człowiek bogaty.
— Mniejszaby o to.
— Tak znów nie. Grosz dobra rzecz jest, a kto umie go szanować, do majątku dochodzi i do znaczenia. Wincentego interesa znam. Kolonia jego duża, bez długu, zapłacona do czysta, a że prócz tego zależałe pieniądze są — to wiem. Nasz majątek i Wincentego majątek — to już fortuna — a ja się przecież nie zarzekam, przyrobię coś jeszcze z handlu. Na wszystkie boki twoja prawda. Lepiej nie próbować tych honorów, pewniej i spokojniej będzie.
— Więc przystajesz?
— Przystaję — odrzekł — i niech się dzieje wola Boża!
— Mój kochany!...
— Do Wincentego trzeba jechać, nie zwłócząc.
— Kiedy?
— Dziś, za godzinę. Ja, widzisz, nie czasowy, tego czwartego kasztana szukać muszę, więc tę rzecz odrazu załatwię i odjadę, a ty reszty sama pilnuj, Tekluniu.
— Chyba Wincenty...
— Co?
— Eh, nic.
— Co chciałaś powiedzieć?
— Chyba, że Wincenty nie odmówi?...
— Niby, jak to nie odmówi? Czego ma odmówić?
— Wnuczki dla Adasia.
Talarowski stanął w dumnej, wyzywającej postawie.
— Mnie?
— Ja nie myślę. Tak oto przyszło mi do głowy, niewiedzieć co...
— Słuchaj-no, Tekluniu, wiesz ty, kto ja jestem?
— Mąż mój.
— Nie, Tekluniu, ja jestem Talarowski Gerwazy, folwark mam, pieniądze mam i niemałe, znaczenie mam, znają mnie wszyscy. Może nie prawda?
— Prawda, prawda...
— A wiesz, co ja robię? Ubieram się w najlepsze odzienie, biorę zegarek ze złotym łańcuchem, futro drogie i jadę. A czem jadę? Trzema kasztanami, takiemi, że ich za tysiąc rubli nie oddam, w chomontach krakowskich, saniami nowemi, kutemi... A wiesz do kogo jadę? Do szlachetki na kolonie i proszę o jego wnuczkę. Ha? Jak myślisz, Tekluniu, powinien mnie on w rękę pocałować, czy nie? Powinien się do kolan pokłonić — czy nie?
— Pewnie...
— Ja tego nie żądam i o honory nie stoję, ale nie Wincenty mnie łaskę, tylko ja Wincentemu łaskę robię. Rozumiesz, Tekluniu, co to jest?
— Rozumiem, mój kochany, rozumiem, a i Wincenty pewnie też.
— Ja myślę, bo to człowiek nie głupi.
W godzinę później Talarowski opuścił folwark i tak, jak zapowiedział, wygolony starannie, w najnowszem odzieniu, z zegarkiem o złotym łańcuchu, w futrze, trzema ognistemi kasztanami, na saniach, z których siedzenia zwieszał się prawdziwy dywan.
Żona z niecierpliwością oczekiwała jego powrotu.
Według jej obliczenia, na przebycie drogi do kolonii trzeba było kwadrans czasu, na powrót tyleż, a sama bytność u Wincentego mogła trwać dwie, trzy, niechby cztery godziny.
Oczywiście, takiego znacznego gościa i z takim zamiarem przybyłego, na sucho się nie wypuszcza, tembardziej, że i sama rzecz dłuższego pomówienia wymaga.
O pieniądzach może być gawęda, o posagu, o przyszłej siedzibie młodych państwa, o terminie ślubu, jak zwykle w takich okolicznościach.
Ojcowie radzą o dzieciach, a postanawiają z namysłem dużym, z rozwagą.
Zaledwie jednak godzina upłynęła od chwili wyjazdu, ogniste kasztany ukazały się znowu na dziedzińcu.
Gerwazy wysiadł z sanek i do stancyi wszedł w futrze, w czapce, z laską w ręku — wszedł, nie zdejmując zwierzchniego ubrania, usiadł przy stole i widokiem swoim żonę przeraził.
Twarz jego była nie czerwona, ale sina, oczy szeroko otwarte, na ustach uśmiech jakiś niewymownie przykry.
Kobieta rzuciła się ku niemu z rozpaczą.
— Gerwazy, mężu... co tobie?
Nie odpowiadał.
— Przemów, człowieku, jeżeli w Boga wierzysz! Co ci się stało?
Zdjął z głowy czapkę i nerwowym ruchem w kąt, na podłogę ją rzucił, to samo zrobił z laską; po chwili wstał, zrzucił z siebie futro, rozpiął surdut i silnem szarpnięciem zerwał z szyi chustkę, rozdarł kołnierz od koszuli i znowu usiadł.
W kobiecie duch zamierał, nogi drżały pod nią, nie wiedziała co robić, chciała krzyczeć, ratunku wołać.
Powstrzymał ją ruchem ręki.
— Siedź! — szepnął — siedź!... Ha! ha! Wiesz, Tekluniu, stary Talarowski w pysk dostał... Ha! ha! ha!
— Boże! Czyżby Wincenty oszalał? Rękę podniósł na ciebie?
— Nietylko ręką biją. Wolałbym, żeby mnie drągiem zdzielił po głowie, niżeli tak... cichem, spokojnem słowem... Jednem słowem tylko... Ach, kobieto! I na to ja tak pracowałem przez całe życie, na to zdrowie marnowałem, nieraz przez trzy dni o suchym kawałku chleba, po szarugach, po mrozach, po słotach, na to żądny byłem grosza, na to zbierałem? Ach, kobieto!... Wody mi daj, a dużo, choćby kwartę, bo mi nieswojo... niedobrze.
Pobiegła po wodę i podała mężowi drżącemi rękami.
Pił chciwie, długo, wreszcie rzekł:
— Położę się...
Zataczając się, do drugiej stancyi wyszedł. Tekla chustkę tylko na głowę zarzuciwszy, do stajni pobiegła.
— Chłopcy! — zawołała — kto w Boga wierzy, kto żyje... Zaprzęgajcie i żywo po panicza, po doktora, felczera! Prędzej, prędzej, Pan chory!
Wieczór się zrobił, zapalono już światło. Gerwazy leżał na łóżku, oddychał ciężko, powieki miał przymknięte, spał widać, czy może nie chciał patrzeć na światło.
Żona przerażona, niespokojna, bezprzytomna prawie, biegała od okna do okna, patrzeć, czy kto nie jedzie od strony miasta. Wszystko wypadało jej z rąk. Znosiła różne zioła z góry, przystawiała garnki do ognia, tłukła je, parzyła sobie ręce, potrącała się o komin, o sprzęty, jak niewidoma.
Rzeczywiście łzy zalewały jej oczy, łkanie omal nie rozerwało wątłej piersi.
Nareszcie brzęk dzwonka od sanek oprzytomnił ją — wybiegła przed dom.
Ciemność nie pozwalała dostrzedz kto nadjeżdża, ale po dźwiękach można było poznać, że pomoc blisko, że ktoś pędzi szalenie.
Dopiero co słychać było, jakby za mostem, już jest w opłotkach, już wpada na dziedziniec.
Przyjechał Adam z doktorem. Był przerażony, blady, wiadomość spadła na niego, jak piorun.
— Matko, gdzie ojciec? — zapytał.
— Cicho, cicho... Zdaje się, że usnął. Panie, czy pan doktór?
— Tak jest. Co się tu stało?
— Albo ja wiem?... Najzdrowszy był, na kolonie jeździł, wrócił, jak odmieniony... zasłabł.
Weszli do stancyi na palcach, żeby chorego nie budzić.
Lekarz szeptem dopytywał o szczegóły i ogrzewał się przy kominie. Była cisza, którą przerywał tylko trzask płonącego drzewa i miarowe gdakanie zegaru.
Nagle drzwi skrzypnęły i na progu ukazał się chory.
Wyglądał strasznie, trząsł się.
— Synu! — rzekł, wyciągając rękę do Adama — synu! nie bój się... nie uciekaj... Jeździłem po żonę dla ciebie i... nie dali mi jej... A wiesz, dlaczego? boś łajdak!...
Zatoczył się, zachwiał i upadł na ziemię.
Doktór pochylił się nad nim, kazał przenieść na łóżko, cucił, ratował.
Adam nie śmiał się zbliżyć, drżał, jak w febrze, matka jego modliła się przed obrazem.
W kwadrans później lekarz wyszedł do stancyi, w której zgromadzili się domownicy i rzekł:
— Już umarł.