Córka Tuśki/Część pierwsza/Wstęp

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

Tanagra?
Nie. Jeszcze nie Tanagra, ale już prawie.
Takie to delikatne linją, rysunkiem, wszystkiem.
A serce? a dusza?
Harfa, raczej widmo harfy, a na niej rozpięte anielskie włosy, złote, cieniuchne, drżące za lada wichru powiewem.
Tanagra? —
Nie. Ale już prawie.
I harfa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita ma lat czternaście.
Rozwija się.
Tak mówi lekarz, tak mówią także ogrodnicy, gdy wczesnym rankiem pochylają się nad grzędami kwiecia, które z po za osłony liści ciekawie patrzą ku słońcu.
Pita ma małe ręce, małe nóżki, nie jest jeszcze bardzo wysoka, ale czasem ma pozór dorastającej panny. Nosi sznurówkę i ma plecy zakute w rodzaj pancerza. Bo niema co ukrywać — Pita ma fatalne przyzwyczajenie.
Pita się garbi — i słyszy ciągle:
— Pito, trzymaj się prosto!
Lecz Picie trudno się wyprostować. Coś ją zawsze w prawym boku boli. Nie mówi o tem, bo Pita nie lubi, aby się nią zajmowano. Czasem miałaby ochotę, gdy zejdzie ze służącą po drzewo do piwnicy, pozostać tam na zawsze sama i w ciemności. Są bowiem dziwne chwile w istnieniu Pity. Oto wszystko się ku niej tłoczy. Wszystko, co jest na świecie i wogóle w życiu. Wszystko co ludzie przeżyli i wyżyli z siebie, a zwłaszcza co pozostawili po sobie, odchodząc. To są całe tysiące, całe wieki — cały ocean życia. I to wszystko rzuca się, ciśnie i tłoczy dokoła Pity, wciska się w drobniuchną klatkę jej duszy. A ona zmęczona już przed wchłonięciem w siebie choćby tych najpotrzebniejszych objawów życia, pragnie wniknąć w siebie — obliczyć, co ma, a co jej jeszcze konieczne... co odrzucić należy, przed czem się bronić, do czego dążyć.
Na to dziecko potrzebuje także ciszy, potrzebuje pozostać same, potrzebuje pozwolić sobie przemówić do siebie.
Lecz Pita ciszy tej nigdy nie ma.
Ciągle, ciągle kotłuje się w mieszkaniu na ulicy Wareckiej. Ach! nie kłótnia, bo tam ciągle grzecznie i uprzejmie życie płynie sznureczkiem zwykłym, lecz teraz Pita potrąca się ciągle o dominującą nad wszystko indywidualność matki i co chwila słyszy:
— Pito, trzymaj się prosto!
— Pito, czy ćwiczyłaś się na fortepianie?
— Pito, przerób szwedzką gimnastykę!
— Pito, idź zobacz, jak się robi zasmażkę.
— Pito, idź na lekcyę literatury.
I znów:
— Patrz na mnie... trzymaj się, jak ja.
A potem:
— Patrz na mnie: czy ja nie jestem wiecznie czemś zajęta?
I nabyte niedawno zdanie:
— Rozpróżniaczenie podsuwa kobiecie złe myśli. Ty musisz mieć zdrową duszę i zdrowe ciało.
I znów:
— Patrz na mnie i trzymaj się prosto!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ach! jak hygienicznie, jak uczciwie, jak starannie jest hodowana Pita!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z tej Pity „laleczki,“ o szarych pończoszkach i białych bucikach, powierzchownie pozostało wiele. Niby to jest wiek niewdzięczny, tak przynajmniej mówią. Dystyngowaniej to brzmi l’âge ingrant. Znaczy — brak wdzięku. A przecież nie jest. Pita jest właśnie, pomimo wypukłych plecków i płaskich piersi — wdzięczna.

Gdzie tylko się ruszy, wdzięczność ją sprawuje
I wszędy niewidoma za nią postępuje.[1]

Cóż to znowu?
Szesnasty wiek.
Szumi lipa — szumi, strząsa wonne kwiecie i woń płynie wzdłuż chlebnych pól nad taflą stawu, co go Dzbukiem zwą.
Szesnasty wiek!
Orły białe, srebrne orły białe w złotym wieku kąpią się z poszumem rozłożystych skrzydeł.
I wypływa gracyi pełne widzenie.
Idzie łąką kwietną, liliową od dzwonków, z chmurą błękitnych motylków nad morzem kwiecia — idzie wydeptaną steczką dziewczę czternastoletnie. Giezłeczko białe, krezka u szyi, płaską pierś kabacik niebieski obciska. Dziewczątko ma drobne ręce, drobne nogi i trzyma się pochyło. Idzie w łąkę kwietną pomiędzy dzwonki i motyle, idzie samo rozwiewne i ciche, bo zalękłe jest bardzo wobec tej potęgi życiowej, która ku niej się ciśnie i do wrót jej duszy puka.
I chce pozostać sama, chce pozwolić sobie przemówić do siebie — obliczyć się, zrozumieć, skupić się w sobie...
Dlatego idzie w dal jasną i czystą, w poszum mistyczny rozmodlonych łąk, w tęczę motyli.
I za nią sunie, jakby smuga wdzięku, smuga uroku, który mają w sobie pąki liliowych bławatków, ranną rosą skropionych.
A przecież trzyma się bardzo pochyło.
I nie gra na fortepianie, nie chodzi na lekcye literatury, nie przerabia gimnastyki.
Idzie z opuszczonemi rączkami i oczy rozszerzone śle w dal bezczynnie napozór.
Za nią żaden głos nie woła:
— Trzymaj się prosto!
Ani nie podsuwa jej myśli:
— Gdy kobieta nie zajęta, mają do niej przystęp pokusy...
Bo to dziewczę z opuszczonemi rękoma pracuje teraz ciężko i nad siły. Ona stanęła nagle nad brzegiem, poza którym już rozpoczyna się kraina domyślań. Do tej chwili nieopatrzna jej młodość mówiła: „Jestem pewna!“...
A teraz — nagle zamąciło się przed nią i czuje, że musi pójść naprzód, a tam już nic pewnego niema, nic, nic...
I z wytężeniem dziewczynka chce znaleźć to coś pewnego.
Siły traci w tej pracy.
W tej bezowocnej pracy.
W tej tragicznej pracy.
I przeczuwa, że już zaczyna się rozpacz.
Rozpacz domyślań.
Błądzeń...
Zwątpień...
Nicości...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziewczyna idzie łąką coraz dalej i coraz więcej jest sama.
A za błękitną jej postacią, która przecina błękitną chmurę drobniuchnych motylków — płynie myśl ojca-poety:

Gdzie tylko się ruszy, wdzięczność ją sprawuje
I wszędy niewidoma za nią postępuje.

Nie woła więc nikt:
— Trzymaj się prosto, zajmij się czem...
Wdzięczność wysłano w ślad za nią. Wiosenne, ciche, puchowe zjawisko. Gracyi pełne i smukłe. To jest właśnie ta smuga, która po za nią płynie. W fałdy jej szat motyle się garną, a dzwonki głowy chylą.
I zda się słychać w poszumie traw:
— Nieświadome piękno płynie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pita z ogarkiem świecy idzie do piwnicy.
— Możesz mnie zastąpić! — mówi matka cierpko, wręczając jej klucz. — A licz dobrze, żeby ci z pod ręki drzewa nie kradła. Pamiętaj: trzydzieści siedem kawałków.
— Tak.
— Nie zamyślajże się o czem innem.
— Nie, proszę mamy.
Idzie Pita po ciemnych, wilgotnych schodach. Za nią ironiczna i zła służąca. Ładne państwo, które drzewo wydają, jak cynamon! Ohydne, piwniczne powietrze owiewa Pitę. Za chwilę już siedzi na stosie drzewa. Świeca tli się na ziemi, gdzie pełno leży trzasek. Przez zamarzłe okienko wpada dziwna, ukośna struga światła. Pita z początku usiłuje liczyć polana, które sługa wybiera, lecz po chwili wzrok jej za tą strugą wędruje. Nie na ulicę wszakże, bo tej Pita nie ciekawa. Lecz to coś, ten lęk, to pragnienie — tęsknota, aby pozostać samą, ogarnia Pitę. Niech bierze co chce... i już tłoczy się ku Picie kraina Domyślań, rozpacz domyślań.
Rozpacz zwątpień.
Nicości...
Świeca się dopala, roztapia, zagasa.
Dziwna struga światła w ohydną woń gnijących kartofli się ściele.
Pita siedzi milcząca, smutna.
Sługa kradnie drzewo i oddaje czyhającemu w ciemni kurytarza stróżowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

A przecież i za Pitą idzie owa Wdzięczność.
Bo już tak od wieków — za dziewczętami, które wchodzą w życie, które się garbią, które zdają się nie myśleć o niczem, które są nieświadomem Pięknem i Lękiem przed światem, a Bielą porannego nieba nad łąką rozmodlonych kwiatów — od wieków za takiemi dziewczętami idzie zjawa lekka gracyi pełna.
Idzie Wdzięczność.
Otula je, prowadzi, rozwiewa ich zbyt krótkie sukienki, rozświetla delikatne na karku włoski, w oczy kładzie całe światy.
Wdzięczne są — wdzięczne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mimo to wszystko, z Pity się ciągle w domu śmieją.
Bracia zwłaszcza. Mundek i Edek. Mundek, starszy, wzgardliwie. Dla niego Pita jest głupia i nic więcej. Edek, młodszy, nie zgłębia jej moralnej istoty. Bierze tylko te rzeczy powierzchownie. Nazywa Pitę „miss Pastrana.“ Czytał niegdyś w komplecie Kłosów, który znalazł w paczce na strychu, że był potwór kobiecy o długich rękach, płaski i niezgrabny. Potwór ten nazywał się „Pastrana.“
Zaraz, tego samego wieczora cicho, grzecznie napozór przywitał Pitę, siadającą przy stole:
Good evening, miss Pastrano!
Pita otworzyła szeroko oczy.
Wzrok ten pochwycił Mundek, który właśnie wchodził do pokoju.
— Pito! — wyrzekł oschle — czas już, ażebyś starała się nadać więcej inteligencyi swoim oczom. Chwilami robisz wrażenie cielęcia, które patrzy na nowe wrota. Wstyd mi za ciebie. Koledzy moi to zauważyli.
Pita nie mówi ani słowa. Coś tam z dawnego ironicznego uśmieszku jakby się przemknęło po jej buzi. Ale w gruncie rzeczy Picie jest to obojętne. Zresztą jej dziwnie wszystko jest obojętne. Zdaje się jej już od dawna, że jest ciągle widzem musowym, widzem na jakiemś przedstawieniu, które ją nie interesuje. Dopiero coś się zacznie...
Coś nadzwyczajnego.
A reszta, to, co jest teraz dla niej widzialne i przystępne, przechodzi mimo niej.
Więc błękitne jej oczy patrzą obojętnie na Edka, który powitał ją „Pastraną.“
I tak samo patrzą na Mundka, który porównał ją do „cielęcia.“
Bo w tem wszystkiem jest ona tylko widzem.
I to widzem, który czeka.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mundek mówi, że Pita śpi.
— Co z nią gadać, ona śpi!
Pita przygryza usta. Coś, jakby się zakołatało chwileczkę w jej piersi, lecz rzeczywiście i to coś usypia.
Może rzeczywiście ona śpi.
Jak królewna z bajki.
Pita przypomina sobie, że był czas, gdy ulubionem jej zajęciem było snuć w myśli bajeczne historye, w których ona była bohaterką. Całe tragedye, oblężenia, brania w jasyr, topienia się, napady zbójców... Coś bajecznego. Gdy położyła się spać, modliła się cicho: „Daj, Panie Boże, ażebym prędko nie zasnęła,“ a to jedynie dlatego, aby módz dużo, dużo snuć pięknych bajek, w których ona będzie grała główną rolę. To było jednak dawno. Pita miała wtedy lat siedem, osiem. Od tej chwili zmieniła się wiele. Pita zasypia zaraz, albo leży nieruchoma, patrząc szeroko otwartemi oczyma i zdaje się nie myśleć o niczem. Nawet o tem, co się przez dzień uczyła. To ją nie interesuje. Ona wie, że wszystkie dziewczęta się uczą to samo i że wybrano dla nich jakąś plewkę, która nie stanowi milionowej części prawdziwej wiedzy. Pita już dawno osądziła system swej edukacyi. „Nauczą mnie tego, co inne“ — i usteczka jej wydęły się wzgardliwie. Płócze więc sobie mózg tą trochą wiedzy, jak płócze zęby rano i wieczorem. Ona wie, że życie wpisze ją na swoją Wszechnicę, i że tam Potęga cała czeka na nią, czeka niecierpliwie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dlatego to Pita obojętnie patrzy na Edka i Mundka, i dlatego stróż w ciemnym kurytarzu piwnicznym bierze całe naręcza pięknego, suchego, krótko rąbanego bukowego drzewa...
I tysiące innych „dlatego“ — całe niezmierzone tysiące, które stanowią obecnie senne życie Pity.








  1. Kochanowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.