<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Chłopi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Na Borynowym podwórcu, obstawionym z trzech stron budowlami gospodarskiemi, a z czwartej sadem, który go oddzielał od drogi, już się zebrało dość narodu; kilka kobiet radziło i wydziwiało nad ogromną i czerwono-białą krową, leżącą przed oborą, na kupie nawozu.
Stary pies, kulawy nieco i z oblazłą na bokach sierścią, oganiał graniastą, obwąchiwał ją, szczekał, to wypadał w opłotki i gnał dzieci na drogę, co się były wlewały na płotach i zazierały ciekawie w obejście, albo docierał do maciory, co legła pod chałupą i rozwalona jęczała cicho, bo ssały ją białe, młode prosięta.
Hanka nadbiegła właśnie zziajana, przypadła do krowy i jęła ją głaskać po gębuli i łbie.
— Granula, biedoto, granula! — wołała łzawo, aż buchnęła płaczem i lamentem serdecznym.
A kobiety radziły raz wraz nowe ratowanie chorej; to sól rozpuszczoną wlewali jej w gardło, to topiony z poświęcanej gromnicy wosk z mlekiem; radził ktosik mydła z serwatką — insza znowu wołała, żeby krew puścić — ale krowie nic nie pomagało, wyciągała się coraz dłużej, niekiedy podnosiła łeb i porykiwała długo, jakby o ratunek, boleśnie, aż jej piękne oczy o białkach różowych mętniały mgłą i ciężki, rogaty łeb opadał z wysilenia, że ino wysuwała ozór i polizywała ręce Hanki.
— A możeby Ambroży co poradził? — zaproponowała któraś.
— Prawda, na chorobach on jest znający — zawtórowali.
— Bieżyjno Józia. Na Anioł Pański dzwonili, to musi jeszcze być przy kościele. Laboga, a jak ociec nadjadą, będzie to pomstowanie, będzie. — A przeciech my niczego niewinowate! — narzekała płaczliwie.
A potem siadła na progu obory, wsadziła chłopakowi w usta, bo popłakiwał, białą, pełną pierś i z trwogą niezmierną spoglądała na krowę rzężącą, to przez opłotki na drogę i nasłuchiwała.
W pacierz abo i dwa wpadła Józia z krzykiem, że Jambroży już idą.
Jakoż i przyszedł zaraz dziad może stuletni, prosty jak świeca, choć o nodze drewnianej i o kiju, twarz miał suchą, pomarszczoną jak kartofel na zwiesnę i szarą takoż, wygoloną i pociętą szramami, włosy białe jak mleko kosmykami opadały mu na czoło i kark, bo był z gołą głową.
Poszedł prosto do krowy i dokumentnie ją obejrzał.
— Oho, widzę, że świeże mięso jedli będzieta.
— A dyć jej pomóżcie co, wylekujcie, a toć krowa ze trzysta złotych warta — i dopiero po cielęciu, a dyć pomóżcie! O mój Jezu, mój Jezu! — zawołała Józia.
Ambroży wyjął z kieszeni puszczadło, powecował je po cholewie, przyjrzał się pod zorzę ostrzu i przeciął granuli arterje pod brzuchem — ale krew nie trysnęła, a ciekła wolno, czarna, spieniona.
Stali wszyscy dokoła pochyleni i patrzyli bez oddechu.
— Za późno! Oho, bydlątko ostatnią parę puszcza — rzekł uroczyście Ambroży. — Nic to, ino paskudnik albo i co innego... trza było zaraz, kiej zachorzała... ale te baby, to ino juchy do płakania są mądre, a jak trza radzić, to w bek kiej owce. — Splunął pogardliwie, obszedł krowę, zajrzał jej w oczy, przyjrzał się ozorowi, obtarł zakrwawione ręce o jej miękką, lśniącą skórę i zabierał się do odejścia.
— Na ten pochowek dzwonił nie będę; zadzwonita w garki sami.
— Ociec z Antkiem! — krzyknęła Józka i wybiegła na drogę, naprzeciw, bo głuchy, ciężki turkot rozległ się z drugiej strony stawu, gdzie w rozczerwienionej zorzami zachodu kurzawie czerniał długi wóz i konie.
— Tatulu, a to... graniasta już zdycha — wołała, dobiegając do ojca, który skręcał właśnie na tę stronę stawu. Antek szedł w końcu i podtrzymywał, bo wieźli długą sosnę.
— Nie pleć byle czego po próżnicy — mruknął, podcinając konie.
— Jambroży puszczali krew i nic... i wosk topiony lali jej w gardziel i nic... i sól... i nic... pewnie paskudnik... Witek pedał, co borowy wygnał ich z zagajów i co granula zara się pokładała i stękała, jaże ją i przygnał...
— Graniasta, najlepsza krowa, ażeby was, ścierwy, pokręciło, kiej tak pilnujecie — rzucił lejce synowi i z batem w garści pobiegł przodem.
Baby się rozstąpiły, a Witek, który cały czas coś najspokojniej majstrował pod chałupą, skoczył w ogród i przepadł ze strachu, nawet Hanka podniosła się naprogu i stała bezradna, strwożona.
— Zmarnowali mi bydlę!.. — wykrzyknął wreszcie stary, obejrzawszy krowę. — Trzysta złotych jak w błoto! Do miski to ścierwów aż gęsto, a przypilnować niema kto. Taka krowa, taka krowa! A to człowiek ruszyć się z domu nie może, bo zaraz szkoda i upadek...
— Dyć ja od połednia samego byłam przy kopaniu — tłumaczyła się cicho Hanka.
— A bo ty co kiej widzisz! — krzyknął z wściekłością. — A bo ty stoisz o moje!
— Taka krowa, taki haman, że i drugiej nie w każdym dworzeby znalazł!
Wyrzekał coraz żałośniej i obchodził ją, próbował podnieść, ciągał za ogon, zaglądał w zęby, ale krowa dyszała chrapliwie i coraz ciężej, krew przestała płynąć, tylko krzepła w czarne, spieczone żużle — wyraźnie już zdychała.
— Niema co, ino ją trza dorznąć, choć tyla się wróci! — rzekł wkońcu, przyniósł kosę ze stodoły, poostrzył ją nieco na taczalniku, co stał pod okapem obory, rozdział się ze spencerka, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do zarzynania...
Hanka z Józią buchnęły płaczem, bo granula, jakby czując śmierć, uniosła z trudem łeb, zaryczała głucho i... padła z przerzniętem gardłem, grzebiąc ino nogami...
Pies zlizywał krzepnącą na powietrzu krew, a potem skoczył na doły od kartofli i szczekał na konie, stojące z wozem w opłotkach, bo tam je zostawił Antek, a sam spokojnie przyglądał się jatce.
— Nie bucz głupia! Ojcowa krowa, to nie nasza strata! — powiedział ze złością do żony i zabrał się do wyprzęgania i rozbierania koni, które już Witek ciągnął za grzywy do stajni.
— Ziemniaków w polu dużo? — zagadnął Boryna, myjąc pod studnią ręce.
— A bogać tam mało, będzie ze dwadzieścia worków.
— Trzeba dzisiaj zwieźć.
— Hale, zwoźcie se sami, ja już kulasów nie czuję ni krzyża... a i licowy kuleje na przednią.
— Józka, zwołaj no Kubę od kopania, niech źróbkę założy za licowego i trza dzisiaj zwieźć. — Deszcz ano być może.
Ale wrzał złością i zmartwieniem, bo coraz to przystawał przed krową i klął siarczyście, a potem łaził po podwórzu i zaglądał to do obory, to do stodoły, to pod szopą i sam nie wiedział, czego szuka, żarła go ano taka strata.
— Witek! Witek! — jął wołać i odpinał szeroki rzemień z bioder, ale chłopak się nie pokazał.
Ludzie się porozchodzili, bo rozumieli, że taka szkoda i taka markotność musi się skończyć bitką, jako że do niej Boryna był skory zazwyczaj, ale stary klął tylko dzisiaj i poszedł do izby.
— Hanka, a dajno jeść! — krzyknął na synową w otwarte okno i poszedł na swoją stronę.
Dom był zwykły, kmiecy — przedzielony naprzestrzał sienią ogromną; szczytem wychodził na podwórze, a frontem czterookiennym na sad i na drogę.
Jedną połowę od ogrodu zajmował Boryna z Józią, a na drugiej siedzieli Antkowie. Parobek z pastuchem sypiali przy koniach.
W izbie było już czarniawo, bo przez małe okienka, przysłonięte okapem i zagajone drzewami, mało przeciskało się światła, a i mroczało już na świecie, że tylko połyskiwały szkła obrazów świętych, co rzędem czerniły się na bielonych ścianach; izba była duża, ale przygnieciona czarnym pułapem i ogromnemi belkami pod nim, i tak zastawiona różnym sprzętem, że tylko koło wielkiego komina z okapem, co stał przy siennej ścianie, było niecoś swobodnego miejsca.
Boryna się rozzuł i poszedł do ciemnego alkierza, zamykając drzwi za sobą, odsunął z małej szybki deskę, że zachodnie światło krwawym brzaskiem zalało alkierz.
Izdebka pełna była różnych rupieci i statków gospodarskich, na drążkach, wpoprzek przewieszonych, wisiały kożuchy, czerwone pasiaste wełniaki, białe sukmany, to całe pęki motków szarej przędzy i zwinięte w kłęby brudne runa owiec i worki z pierzem. Wyciągnął białą sukmanę i pas czerwony, a potem długo czegoś szukał w beczkach, napełnionych zbożem, to w kącie pod stosem starych rzemieni i żelastwa, aż usłyszawszy Hankę w pierwszej izbie, zaciągnął deskę na okienko i znowu coś długo grzebał w zbożu.
A na ławie pod oknem już się dymiło jadło; od ogromnego tygla z kapustą rozchodził się zapach słoniny, jak i od jajecznicy, której niezgorsza miseczka stała obok.
— Gdzie Witek pasł krowy? — zapytał, krając potężny glon chleba z bochna, jak przetak wielkiego.
— Na dworskich zagajach, i borowy go stamtąd wygonił.
— Ścierwy, zmarnowali mi bydlę.
— Przecięch, tylo krowa, to się i zlachała w tem gonieniu, że się w niej cosik zapaliło.
— Dziadaki psiekrwie. Paśniki są nasze, w tabeli stoi kiej wół, a one cięgiem wyganiają i pedają, co ich.
— Drugich też powyganiali, a chłopaka Walkowego tak zbił, tak zbił...
— Ha! do sądu trza abo i do komisarza. Trzysta złotych warta, jak nic.
— Pewnie, pewnie — przytakiwała rada niezmiernie, że ociec się udobruchali.
— Powiedzcie Antkowi, że skoro ziemniaki zwiezą, to niech się wezmą do krowy, trza ją obłupić i poćwiertować. Przyndę od wójta, to wama pomogę. W sąsieku u belki ją powiesić — będzie przespiecznie ode psów lebo jenszej gadziny...
Skończył wrychle jeść i wstał, bych się nieco przyogarnąć, ale takie ociążenie poczuł w sobie, takie ciągotki w kościach, taką senność, że, jak stał, rzucił się na łóżko, by się z pacierz przedrzymać.
Hanka poszła na swoją stronę i krzątała się po izbie i coraz to wychylała się przez okno spojrzeć na Antka, który pożywiał się na ganku, przed domem; odsadził się od miski obyczajnie i zwolna ciągnął łyżkę za łyżką, skrzybiąc mocno o wręby i spozierając czasami przed się na staw — bo zachód już był, i na wodzie czyniły się złoto-purpurowe tęcze i płomienne koliska, przez które, niby białe chmurki, przepływały z gęgotem gęsi, rozlewając dziobami sznury krwawych pereł.
Wieś zaczynała się mrowić i wrzeć ruchem; na drodze, z obu stron stawu, ciągle podnosiły się kurzawy i turkoty wozów i porykiwania krów, które wchodziły do stawu po kolana, piły wolno i podnosiły ciężkie łby, aż cienkie strugi wody, niby bicze opali, opadały im z szerokich gembul.
Gdzieś, od drugiego końca stawu, słychać było trzask kijanek bab piorących i głuchy, monotonny łopot cepów w jakiejś stodole.
— Antek, urąb no pieńków, bo sama nie poradzę — prosiła nieśmiało i z obawą, bo nic to nie było u niego kląć abo i zbić z leda powodu.
Nie odrzekł nawet, jakby nie słyszał, że ona nie śmiała powtórzyć i już sama poszła udziabywać trzaski z pni — i milczał zły, zmęczony całodzienną pracą srodze, i patrzył teraz na staw, na drugą stronę, w duży dom, świecący białemi ścianami i szybami okien, bo zachód bił w niego. Pęki czerwonych georginij wychylały się z za kamiennego płotu i paliły jaskrawo na tle ścian, a przed chałupą, w sadzie, to między opłotkami uwijała się wysoka postać — ale twarzy rozeznać nie można było, bo co chwila ginęła w sieni — to pod drzewami.
— Śpią se kiej dziedzic, a ty parobku rób — mruknął ze złością, bo ojcowe chrapanie rozlegało się aż na ganku.
Poszedł na podwórze i raz jeszcze przyjrzał się krowie.
— Juścik ojcowa krowa, ale i nasza strata — rzekł do żony, która, że to Kuba przywiózł ziemniaki z pola, rzuciła łupanie drzewa i szła do woza.
— Doły jeszcze nie wyporządzone, to trza zesuć na klepisko.
— Kiej ociec mówili, żebyś na klepisku krowę z Kubą obdarł i wyporządził.
— Zmieści się i krowa, zmieszczą się i ziemniaki — szeptał Kuba, otwierając wierzeje stodoły narozcież.
— Ja ta nie jestem drzyk, cobym krowę obłupiał ze skóry — rzucił Antek.
I już nie mówili, słychać było tylko, grochot zsypywanych na klepisko ziemniaków.
Słońce zgasło, wieczór się robił, świeciły jeszcze zorze łunami zakrzepłej krwi i ostygłego złota i posypywały na staw jakby pyłem miedzianym, że wody ciche drgały rdzawą łuską i szmerem sennym.
Wieś zapadała w mrokach i w głęboką, martwą ciszę jesiennego wieczora. Chałupy malały, jakby się przypłaszczały do ziemi, jakby się tuliły do drzew sennie pochylonych, do płotów szarych.
Antek z Kubą zwozili ziemniaki, a Hanka z Józią uwijały się koło gospodarstwa, bo gęsi trza było zagnać na noc, to świnie nakarmić, bo z kwikiem cisnęły się do sieni i wsadzały żarłoczne ryje do cebrotek, gdzie stało picie dla bydląt.
To krowy wydoić, bo właśnie Witek przygnał resztę z pastwiska i zakładał im za drabiny po garści siana, żeby spokojniej stały przy dojeniu.
Jakoż Józia zabrała się doić pierwszą z brzegu, gdy Witek wylazł od żłobów i spytał cicho, trwożnie:
— Józia, a gospodarz źli?..
— O Jezu, spierą cię, chudziaku, spierą... tak pomstowali — odpowiedziała, wytykając ku światłu głowę i osłaniając ręką twarz, bo krowa chlastała ogonem, oganiając się od much.
— Ale... bom to winowaty... ale... borowy mię wygnał i jeszcze chciał kijem sprać, inom uciekł... a granula zarno się jęła pokładać, a porykiwać, a stękać, żem do chałupy przygnał...
Zamilkł, ale słychać było ciche, bolesne chlipanie i siurkanie nosem.
— Witek... a nie bucz kiej ciele, bo ci to pierwszyzna, że cię ociec spierą?...
— Juści, że nie pierwszyzna, ale zawdy tak się bojam... bo nijakiej wytrzymałości na bicie nie mam...
— Głupiś, parobek tyli a boja się... już ja przełożę tatusiowi...
— Przełożysz, Józia? — zawołał radośnie — bo to borowy mię wygnał z krowami, bo...
— Przełożę Witek, ino się już nie bojaj!..
— Kiej tak... to naści tego ptaka! — szepnął z radością i wyjął z zanadrza drewniane cudło. — Obacz ino, jak się sam rucha.
Postawił go na progu obory, nakręcił, i ptak zaczął się kiwać, podnosić nogi długie i spacerować...
— Bociek, Jezu, a dyć się rucha kiej żywy! — zawołała zdumiona, odstawiła szkopek, przykucnęła przed progiem i z najżywszą radością i zdumieniem patrzyła.
— Jezu! to z ciebie mechanik! I to się sam tak rucha, co?
— A sam, Józia, ino go kołeczkiem nakręcę, to już se spaceruje kiej dziedzic po obiedzie — o... — odwrócił go, i ptak poważnie a śmiesznie zarazem podnosił długą szyję, podnosił nogi i szedł.
Zaczęli się śmiać serdecznie i bawić jego ruchami, tylko Józia czasami podnosiła oczy na chłopaka — podziw w nich był a zdumienie.
— Józia! — rozległ się głos Boryny z przed chałupy.
— A czegoj?... — odkrzyknęła.
— Chodzi ino.
— Kiej dojem krowy.
— Pilnuj tu, bo idę do wójta — powiedział, wsadzając głowę do ciemnej obory — niema tutaj tego znajdka, co?
— Witka?... ni, pojechał po ziemniaki z Antkiem, bo Kuba miał urznąć sieczki dla koni... — odpowiedziała prędko i trochę niespokojnie, bo Witek przycupnął za nią ze strachu.
— Ścierwa ten chłopak, to ino pasy drzeć, żeby zmarnować taką krowę — mruczał, powracając do izby, gdzie się odział w nową kapotę białą, wyszywaną na wszystkich szwach czarnemi tasiemkami, nadział wysoki czarny kapelusz, okręcił się czerwonym pasem i poszedł drogą nad stawem ku młynowi.
— Roboty jeszcze tyla... zwózka drzewa... siew nieskończony... kapusta w polu... ściółka niewygrabiona... podoraćby trza na kartofle... dobrzeby i pod owsy... a tu jedź na sądy... Laboga, że to człek nigdy obrobić się nie obrobi, ino cięgiem jak ten wół w jarzmie... że i wyspać się nie ma czasu ni odpocząć... — rozmyślał. — A tu i ten sąd... Tłumok ścierwa, hale, ja z nią sipiałem... żebyś ozór straciła... lakudro jakaś... suka... splunął ze złością, nabił fajeczkę machorką i długo pocierał zwilgotniałe zapałki o portki, nim zapalił.
Pykał od czasu do czasu i wlókł się wolno; bolały go wszystkie kości, i żale za krową raz wraz go markociły i rozbierały.
A tu ani odbić się na kiem, ani wyżalić, nic... sam jak ten kołek; sam o wszystkiem myśl, sam deliberuj łbem, sam kiele wszystkiego obiegaj kiej ten pies... a do nikogój słowa przemówić, i rady znikąd, ni pomocy — a ino strata i upadek... a wszystkie, to kiej te wilki za owcą... a ino skubią, a patrzą, kiedy ozerwą w kawały...
Ciemnawo już było we wsi, przez przywierane drzwi i okna, że to wieczór był ciepły, buchały smugi ognisk i zapach gotowanych ziemniaków i żuru ze skwarkami; gdzie niegdzie jedli w sieniach albo i zgoła przed domami, że ino skrzybot łyżek słychać było a pogadywania.
Boryna szedł coraz wolniej, bo ociężało go rozdrażnienie, a potem przypomnienie nieboszczki, co ją na zwiesnę był pochował, ułapiło go za grdykę...
— Ho! ho!... przy niej, co ją wspominam wieczorem w dobry sposób, nie przygodziłoby się tak granuli... gospodyni to była, gospodyni!... Juści, że i mamrot i przeklętnica też, że i dobrego słowa nikomu dać nie dała i cięgiem się z babami za łby wodziła... ale zawżdy żona i gospodyni! — Tu westchnął pobożnie na jej intencję, i żal go jeszcze większy dusił, bo przypomniał, jak to bywało...
Przyszedł z roboty, spracowany — to i jeść tłusto dała i często gęsto kiełbasy podtykała kryjomo przed dzieciskami... A jak się wszystko darzyło!... i cielaki, i gąski, i prosiaki... że co jarmarek było z czem jeździć do miasta, i grosz był zawsze gotowy, na zakład z samego przychówku... A już co kapusty z grochem, to już jensza zgoła tak nie potrafi...
— A teraz co?...
Antek ino na swoją stronę ciągnie, kowal też wypatruje, aby co chycić, a Józka? Skrzat głupi, któremu plewy jeszcze we łbie, co i nie dziwota, bo dzieusze mało co na dziesiąty rok idzie... Hanka kiej ta ćma łazi, a choruje jeno, i tyle zrobi, co ten pies zapłacze...
Toć i marnuje wszystko... granule trza było dorznąć... we żniwa wieprzek zdechł... wrony gąski tak przebrały, że z połowa ostała!... Tyle marnacji, tyle upadku!... Przez sito wszyćko leci, przez sito...
— Ale nie dam! — wykrzyknął prawie głośno — póki rucham temi kulasami, to ani jednej morgi nie odpiszę i do waju na wycug nie pójdę...
Ino Grzela z wojska do dom powróci, to niechta se Antek na żoniną gospodarkę wróci... nie dam...
— Niech będzie pochwalony zabrzmiał jakiś głos.
— Na wieki... — odrzucił machinalnie i skręcił z drogi w szerokie i długie opłotki, bo wójtowa osada leżała trochę w głębi.
W oknach się świeciło i pieski ujadać poczęły.
Wszedł prosto do świetlicy.
— Wójt doma? — zapytał tłustej kobiety, klęczącej przy kołysce i karmiącej dziecko.
— Zarno wrócą, pojechał po ziemniaki. Siadajcie Macieju, a dyć i ci też czekają na niego — wskazała ruchem brody dziada, siedzącego przy kominie; był to ten stary ślepiec, wodzony przez psa; czerwonawe światło szczap ostro opływało jego ogromną, wygoloną twarz, łysą czaszkę i szeroko otwarte oczy, zasnute bielmem, nieruchomo tkwiące pod siwemi, krzaczastemi brwiami...
— Skąd to Pan Bóg prowadzi? — zapytał Boryna, siadając po drugiej stronie ognia.
— Ze świata, a skądżeby gospodarzu — odpowiadał wolno rozlazłym, jęczącym, iście proszalnym głosem i nadstawiał pilnie uszów, a wyciągnął tabakierkę.
— Zażyjcie gospodarzu.
Maciej zażył rzetelnie i kichnął raz po raz trzy razy, aż mu łzy w oczach stanęły.
— Tęga jucha! — i rękawem tarł załzawione oczy.
— Niech wam będzie na zdrowie. Peterburka, dobrze ano robi na oczy.
— Wstąpcie jutro do mnie, krowem dorznął, to się tam jaka sztuczka la was znajść znajdzie.
— Bóg zapłać... Boryna, widzi mi się, co?..
— A juści, żeście to rozeznali?.. no, no.
— Po głosie ino, po gadaniu.
— Cóżta we świecie słychać? Wędrujecie cięgiem.
— Moiściewy, a cóżby! A to źle, a to i dobrze, a to i różnie, jak we świecie. A wszyscy piszczą, a narzekają, jak przyjdzie dziadowi co dać abo i drugiemu, ale na gorzałę mają.
— Prawdę rzekliście, bo ano tak i jest.
— Ho, ho! tyle roków się człek telepie po tej świętej ziemi, to się i wie różnie.
— A gdzieście to podzieli tego znajdę, co was prowadzał łoni — zapytała wójtowa.
— Poszedł se ścierwa, poszedł, wyłuskał on mi dobrze torbeczki... Miałem coś grosza od ludzi ochfiarnych, com go niósł na wotywy do Częstochowskiej Panienki, to mi jucha podebrał i poszedł we świat! Cichoj Burek! bo to pewnikiem wójt! — pociągnął sznurkiem, i pies warczeć przestał.
Zgadł, bo wójt wszedł, bat rzucił w kąt i od progu wołał:
— Żono jeść, bom głodny kiej wilk — jak się macie Macieju, a wy czego dziadu?..
— Ja do was wedle tej mojej sprawy, co ma być jutro.
— Ja zaś se poczekam, panie wójcie. Każecie w sieniach — dobrze i tam będzie, a ostawicie przy ogniu, że to stary jestem, ostanę, a dacie tę miseczkę ziemniaków abo i chleba skibkę — to pacierz za was zmówię jeden abo i drugi... jakbyście dali gotowy grosz abo i dziesiątkę...
— Siedźcie se, dostaniecie i kolację, a chcecie, to zanocujcie...
I wójt siadł do miski, okrytej parą świeżo utłuczonych ziemniaków i polanych obficie skwarkami, w drugiej donicy stało zsiadłe mleko.
— Siadajcie Macieju z nami, zjecie co jest — zapraszała wójtowa, kładąc trzecią łyżkę.
— Bóg zapłać. Przyjechałem z boru, tom se już dobrze podjadł...
— Bierzcie się ano za łyżkę, nie zaszkodzi wam, teraz już wieczory długie...
— Długi pacierz i duża miska, jeszcze bez to niktoj nie pomarł — rzucił dziad.
Boryna wzdragał się, ale wkońcu, że słonina mocno raziła mu nozdrza, przysiadł się do ławki i pojadał zwolna, delikatnie, jak obyczaj kazał.
A wójtowa raz wraz wstawała i dokładała kartofli, to mleka przylewała.
Dziadowski pies się kręcił i skamlał zdziebko do jadła.
— Cichoj Burek, gospodarze ano jedzą... i ty dostaniesz, nie bój się... — uspokajał go dziad i wciągał nozdrzami smakowitą woń, a przygrzewał ręce przy ogniu.
— To Jewka was podobno zaskarżyła — zaczął wójt, podjadłszy nieco.
— A ona ci! żem to jej zasług nie wypłacił. Zapłaciłem, jak Bóg w niebie, i jeszczem ponadto, z dobrego serca księdzu za chrzciny dał worek owsa...
— Ona powieda, że ten dzieciak to...
— W imię ojca i syna. Wściekła się, czy co?
— Ho, ho! stary z was, a jeszcze majster! — Wójtowie poczęli się śmiać.
— Staremu prędzej się przytrafi, bo praktyk ci jest i znający! — szeptał dziad.
— Cygani jak ten pies, anim ją tknął. Jeszczeby taki tłumok... taka pode płotem zdychała, a skamlała, coby ją za samą warzę, a kąt do spania, wziąć, bo na zimę szło. Nie chciałem, ale nieboszka peda: — weźmiem, przyda się w domu, co mamy przynajmować... będzie swoja pod ręką... — Nie chciałem ja, jako że zimą roboty nijakiej, a jedna gęba więcej do miski. — Ale nieboszka peda: — nie turbuj się, umie pono wełniaki i płótno tkać, zasadzę ją i niechta se ścibie, zawżdy coś uścibie. — No i ostała, odpasła się ino i zarno się postarała o przychówek... A kto w spółce, to już różnie gadali..
— Ona skarży na was.
— Zakatrupię ścierwę, cygana pieskiego!
— Ale do sądu trza wam iść.
— Pójdę. Bóg zapłać, żeście mi powiedzieli, bo wiedziałem ino, że o zasługi — ale zapłaciłem, na co świadków mam! A pyskacz zapowietrzony, a dziadówka. Laboga, tyle umartwienia, że jaż chyba udzierżyć nie udzierżę — a to mi i krowa padła, że dorznąć musiałem, roboty niepokończone, a tu człowiek sam kiej ten palec.
— U wdowca, to kiej między wilkami owca — powiedział znowu dziad.
— O krowiem słyszał, mówili mi już na polu...
— To dworska sprawa, bo pono borowy wygnał z zagajów. Najlepsza krowa! Ze trzysta złotych wartała, zegnała się, bo ciężka była, zapaliły się w niej wątpia, żem dorznąć musiał... Ale dworowi tego nie daruję... Podam do sądu.
Ale wójt zaczął mu tłumaczyć i przekładać, żeby się wstrzymał, jako w pierwszej złości zawsze się źle radzi, bo stał za dworem, a wkońcu, żeby zwrócić rozmowę w inną stronę, mrugnął na żonę i powiedział:
— Bobyście się Macieju ożenili i miałby kto gospodarstwa pilnować.
— Kpicie czy co?... A dyć na Zielną skończyłem pięćdziesiąt i osiem roków. Co wama też w głowie, jeszcze tamta dobrze nie ostygła...
— Weźcie kobitę do swego wieku, a zaraz się wam zgoi wszystko — dodała wójtowa i jęła sprzątać ze stołu.
— Dobra żona głowy mężowej korona — dorzucił dziad, obmacując miski, które przed nim postawiła wójtowa.
Żachnął się Boryna, ale zamedytował głęboko, że mu to samemu do głowy nie przyszło. Boć jaka się tam kobieta nadarzy, a zawżdy z nią lepiej, niźli samemu biedować...
— Która i głupia i niemrawa, która znów kłótnica, która do chłopskich kołtunów sięgająca, która paparuch a latawiec po muzykach i karczmach, a zawżdy chłopu z nią lepiej i wygoda — ciągnął dziad, pojadając.
— Dopieroby na wsi wydziwiali — powiedział Boryna.
— Hale — ludzie wama zwrócą krowę abo i co poradzą, abo i kiele gospodarstwa chodzić będą, abo się nad wami użalą — zagadała gorąco wójtowa.
— Albo i ciepłą pierzynę narządzą — zaśmiał się wójt. — A we wsi tyle jest dziewuch, że jak się idzie między chałupami, to bucha kiej z pieca...
— Ale, widzisz go, rozpustnik... czego mu się zachciewa...
— A Zośka Grzegorzowa na ten przykład, śmigła, piękna i wiano niezgorsze.
— A cóżto Maciejowi potrza wiana, nie gospodarz to pierwszy we wsi.
— Ktoby ta miał dobra i grontu dosyć — zaoponował dziad.
— Ni, Grzegorzowa nie la nich — podjął wójt — za mdła i młódka to jeszcze.
— A Jędrkowa Kasia — wyliczała dalej wójtowa.
— Zmówiona. Wczoraj Rochów Adam posyłał z wódką.
— Jest ci jeszcze Stachowa Weronka.
— Mamrot, latawiec i jedno biedro ma grubsze.
— A wdowa po Tomku, jakże to jej... całkiem jeszcze do żeniaczki...
— Troje dzieci, cztery morgi, dwa krowie ogony i stary kożuch po nieboszczyku.
— A Ulisia tego Wojtka, co to za kościołem siedzi?..
— I... to la kawalera... z przychowkiem, chłopak mógłby już być do pasionki, ale Maciejowi tego nie potrza, ma już pastucha swojego.
— Jestci jeszcze, jest tego nasienia pannowego, ale ino wybieram takie, coby pasowały la Macieja.
— A zabaczyłaś o jednej, coby była la nich w sam raz.
— Którna?..
— A Jagna Dominikowa?
— Prawda, całkiem o niej przepomniałam.
— Sielna dziewucha, a rosła, że bez płot nie przejdzie, bo żerdki pod nią pękają... a piękna, biała na gembie, a urodna kiej jałowica.
— Jagna — powtórzył Boryna słuchający w milczeniu wyliczania — a to powiedają o niej, że łasa na chłopaków.
— Ale, był to kto przy tem, to wie! Pleciuchy pletą byle pleść, a wszystko ino przez zazdrość — broniła mocno wójtowa.
— Ja też nie powiedam sam z siebie, ino tak pogadują. — Ale trza mi iść — poprawił pasa, wraził węgielek we fajkę i pyknął parę razy.
— Na którą to w sądzie? — zapytał spokojnie.
— Na dziewiątą napisane w powiestce. Musicie do dnia wstać, jeśli na piechty.
— I... źróbką se wolno pojadę. Ostańcie z Bogiem, dziękuję wama za pożywienie i somsiedzką radę.
— Idźcie z Bogiem, a pomyślcie, cośwa wama raili... Powiecie, to z wódką pójdę do pani matki, i jeszcze przed Godami sprawim wesele...
Boryna nie odrzekł nic, łypnął ino oczami i wyszedł.
— Jak stary młódkę bierze, djabeł się cieszy, bo profit z tego miał będzie — rzekł dziad poważnie, skrobiąc głośno po dnie miski.
Boryna wolno wracał i żuł w sobie rozważnie, co mu raili. Nie dał poznać po sobie, tam u wójtów, że mu się ta myśl strasznie udała, bo jakże, gospodarz był a nie żaden chłopak, co to ma jeszcze mleko pod nosem, a na wspominek o żeniaczce aże kwiczy i z nogi na nogę przedeptuje.
Noc już ogarnęła ziemię, gwiazdy srebrną rosą pobłyskiwały z ciemnych, głuchych głębin, cicho było we wsi, psy tylko niekiedy poszczekiwały, a tu i owdzie, z poza drzew, mżyły się słabe światełka... czasem wilgotny podmuch zawiał z łąk, że drzewa poczęły się lekko chybotać i zcicha poszemrywać listkami.
Boryna nie wrócił drogą, jaką był przyszedł, a tylko puścił się wdół, przeszedł most, pod którym woda z bełkotem przelewała się do rzeki i waliła głucho na młyn, i nawrócił na drugą stronę stawu. Wody leżały ciche i lśniły się czarniawo, pobrzeżne drzewa rzucały na taflę czarne cienie i jakby ramą obejmowały brzegi, a w pośrodku stawu, gdzie jaśniej było, odbijały się gwiazdy niby w zwierciadle stalowem.
Maciej sam nie wiedział, dlaczego nie poszedł prosto do domu, a wybrał dłuższą drogę, może, aby przejść koło domu Jagny, a może, aby zebrać nieco myśli i pomedytować.
— Juści, że byłoby niezgorzej! juści! A co tam o niej mówią, to taka prawda. — Splunął. — Sielna kobieta! — Dreszcz nim wstrząsnął, bo i chłód wilgotny szedł od stawów, a u wójtów gorąc był silny.
— A bez kobiety trza zmarnieć abo dzieciom gospodarkę odpisać — myślał — a duża jucha i kiej malowana. — A krowa najlepsza padła, a kto wie jutra?... Może to i trza poszukać żony? Tyle obleczenia po nieboszce jest — przygodziłoby się. Ale stara Dominikowa to pies... a cóż, mają chałupę i gront, toby na swojem ostała. Troje ich a mają piętnaście morgów, bo niby na Jagnę pięć i spłata za chałupę i lewentarz! Pięć morgów, to rychtyk te pola za mojem kartofliskiem, żyto widzi mi się posiały latoś, tak... Pięć morgów do moich to... trzydzieści i pięć bezmała! Karwas pola!..
Zatarł ręce i poprawił pasa. — To ino młynarz ma więcej... złodziej, krzywdą ludzką a precentami, a oszukaństwem tyla nabrał... A na bezrok podwiózłbym gnoju a uprawił i pszenicy posiał na całym kawale; koniaby trzeba przykupić a i po granuli krowinę jaką... Prawda, krowęby dostać dostała...
I tak rozmyślał, liczył, rozmarzał się gospodarsko, aż czasem i przystawał z ciężkiej deliberacji. A że mądry chłop był, to wszystko zasię zbierał w sobie i głęboko w głowę patrzył, coby czego nie prześlepić i nie przepomnieć.
— Wrzeszczałyby juchy, wrzeszczały! — pomyślał o dzieciach, ale wnet fala mocy i pewności zalała mu serce i skrzepiła głuche jeszcze, wahające postanowienia.
— Gront mój, wara komu drugiemu do niego. A nie chceta, to... — nie skończył, bo stanął przed chałupą Jagny.
Świeciło się u nich jeszcze i przez otwarte okno padała szeroka smuga światła i szła przez kierz georginjowy i niskie drzewa śliwkowe aż na płot i drogę.
Boryna stanął w cieniu i zapuścił wzrok w izbę.
Lampka tliła się nad okapem, ale w kominie musiał się buzować tęgi ogień, bo słychać było trzask świerczyny i czerwonawe światło zapełniało ogromną, mroczną po kątach izbę; stara, skulona przed kominem, czytała cosik głośno, a Jagna przeciw niej twarzą do okna siedziała; w koszuli była tylko i z podwiniętemi do ramion rękawami — podskubywała gęś.
— Urodna jucha, to urodna! — myślał.
Podnosiła czasem głowę, nasłuchiwała matki, wzdychała ciężko, to znowu brała się skubać pióra, aż gęś zagęgała boleśnie i rwać się poczęła z krzykiem z jej rąk, i bić skrzydłami, że puch się rozwiał po izbie białym tumanem. Uspokoiła ją rychło i mocno ściskała kolanami, że gęś jeno pogęgiwała zcicha a boleśnie, i odpowiadały jej inne gdzieś z sieni czy z podwórza.
— Piękna kobieta — pomyślał i odszedł śpiesznie, bo mu uderzyło do głowy, aż się podrapał, zapiął pętlę i pasa przyciągnął.
Już był w swoich wrotach i wchodził w opłotki, gdy się obejrzał na jej dom, bo rychtyk stał naprzeciw, tylo, że po tamtej stronie wody. Ktoś akuratnie wychodził, bo przez drzwi uchylone lunęła struga światła i jak błyskawica zamigotała i padła aż na staw, potem czyjeś mocne stąpania zadudniły i rozległ się chlupot wody nabieranej, a wkońcu, wskroś ciemni i mgieł, co się były zwlekały z łąk, śpiew się ozwał przyciszony:

Ja za wodą, ty za wodą,
Jakże ja ci buzi podom?..
Podam ci ją na listeczku,
A naści-że kochaneczku...

Słuchał długo, ale głos rychło przepadł i światła wkrótce pogasły.
Na niebo wtaczał się z za lasów księżyc w pełni i rozsrebrzał czuby drzew i siał przez gałęzie światło na staw i zaglądał w okna chat, co mu były naprzeciw. Psi nawet pomilkli, cichość niezgłębiona objęła wieś całą i stworzenie wszelkie.
Boryna obszedł podwórze, zajrzał do koni, parskały i gryzły obroki; wsadził głowę do obory, bo drzwi dla gorąca stały otworem. Krowy leżały, przeżuwając a postękując, jako to jest zwyczajnie u bydlątek. Przywarł wrota do stodoły.
Zdjąwszy kapelusz, szedł do izby i mówił pół głosem pacierz.
A że spali już wszyscy, rozzuł się pocichu i zaraz legł spać.
Ale zasnąć nie mógł, to pierzyna go parzyła, że nogi z pod niej wysuwał, to mu po głowie chodziły sprawy różne, a turbacje, a pomyślenia... to mu brzuch ano ciężył srodze, że postękiwał i mruczał.
— Zawżdy mówię, że zsiadłe mleko ino rozpiera brzucha, coby na noc nie dawać...
A potem jął myśleć o Jagnie; jakby to dobrze było, bo i urodna i gospodarna i tyle pola... To znowu przypominał sobie dzieci, to te gadania na Jagnę, że mąciło się w nim wszelakie rozeznanie, i już nie wiedział, co począć, że uniósł się nieco i, jakto było zwyczajnie, chciało mu się do drugiego łóżka zawołać i poradzić.
— Maryś! Żenić się, czy to się nie żenić z Jagną?...
Ale wczas sobie przypomniał, że Maryś już od zwiesny na cmentarzu, a tam se śpi Józka i chrapie, a on jest sierotą, która poradzić się nikogo nie ma, to ino westchnął ciężko, przeżegnał się i jął mówić Zdrowaśki za nieboszczkę i wszytkie dusze w czyścu ostające.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.