Chadży Abrek (Lermontow, przekł. Budziński)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chadży Abrek |
Pochodzenie | Z obcego Parnasu |
Wydawca | Księgarnia A. Gruszeckiego |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Budziński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała antologia |
Indeks stron |
Auł Dżemata wielki, bogaty,
Nie płaci dani, własną ma wolę,
Murami jego — ręczne bułaty,
Meczetem jego — bojowe pole.
A jego wolni, dzielni synowie,
Zahartowani w krwawych walk żarze.
Ich sławę cały Kaukaz opowie;
Zna ją i sąsiad i ludy wraże;
A strzał ich pewny, każdy uśmierca,
Nigdy ruskiego nie chybił serca.
∗
∗ ∗ |
Niebo aż płonie; dzień tak gorący.
Że ze skał spiekłych para się wije;
Orzeł, na skrzydłach w chmurze wiszący,
Jak punkt czerniejąc, zwolna się kryje.
Cisza, gdzie tylko zwrócisz oczyma,
W aule[2] tylko spokoju niéma;
I lud w popłochu zwraca swe kroki,
Gdzie strumień bije z twardej opoki.
Powoli tłum się w krąg jeden splata;
O czemże radzą męże Dżemata?
Czyli się w góry chcą puścić znowu,
Dla trzód sąsiednich śmiałéj grabieży?
A może chciwy krwi i połowu
Z mordem i ogniem wróg wieczny bieży?
O nie! bo tylko smutne spojrzenie
Rzucają wszyscy dzielni uzdzienie.[3]
W obcego aułu odziany szaty,
Siedząc na głazie pomiędzy niemi,
Siwy lezginiec, schylony laty
Przemawia do nich słowy rzewnemi;
A z oka, które ogniem mu błyska,
Dokoła tęskne spojrzenie ciska.
Wszyscy, współczując starca boleści,
Słuchali smutnéj jego powieści:
„Trzech dzielnych synów, trzy krasne córy,
Na stare lata to mój skarb cały!
Wtem nadciągnęły piorunne chmury,
Wszystkie gałęzie drzewa złamały:
I teraz stoję oto jedyny,
Jako pień nagi pośród doliny.
Niestety! dzisiaj już jestem stary,
A włos mój bielszy niż śnieżne szczyty;
Lecz czasem, pędząc kipiące wary,
Pod śniegiem strumień bywa ukryty.
Wzywam was, dzielne syny Dżemata!
Kto mi odwagę swoją pokaże?
Który z was szacha zna Bej-Bułata,
Córkę niech wróci, hańbę mą zmaże!
W niewoli dwoje zwiędło mych dzieci;
Syny zginęli w walce zaciętéj:
Dwaj z nich w obczyźnie, a przy mnie trzeci,
Przez wroga w piersi bagnetem pchnięty.
Konając, uśmiech taki miał szczery!
Bo pewno widział biedny młodzieniec,
Jak się doń rajska zbliżała Peri,
Trzymając w ręku tęczowy wieniec.
Z aułu, nieszczęsnym znękany bojem,
Uciec musiałem precz na pustynię
Z córką, jedynem dziecięciem mojem.
Jam ją czcił, wielbił, jako świątynię;
Nic nie ceniłem na świecie po niéj,
I nic nie wziąłem, prócz wiernéj broni.
Z córką w jaskini dzikiéj się mieszczę;
Na wszelką biedę była wytrwałą.
Wtem cios spadł na mnie ostatni jeszcze:
Miłe me pisklę precz uleciało!
Było to w nocy: we śnie me łono
Tchnęło spokojem; śród ciszy błogiéj
Tylko szeleścił wicią zieloną,
Siedząc nademną mój anioł drogi.
Nagle szmer jakiś ze snu mnie budzi,
Słyszę krzyk słaby i tentent konia;
Biegnę i widzę, co? czy wzrok łudzi?
Jeździec na koniu pędzi śród błonia,
W objęciach drogie dziecię me trzyma!
Zaraz za niemi gońca posłałem,
Ale broń wierna chybiła strzałem;
Próżnom ich ścigał klątwą, oczyma.
Z pragnieniem zemsty w piersi ukrytem,
Niezdolny pomścić krzywdy, co plami,
Włóczę się odtąd między górami
Jak wąż, zdeptany końskiem kopytem.
Odtąd już spokój odbiegł odemnie,
I dziś go w świecie szukam daremnie.
Wzywam was, dzielne syny Dżemata!
Kto mi odwagę swoję pokaże?
Który z was szacha zna Bej-Bułata,
Niech córkę wróci, hańbę mą zmaże!”.
— „Ja!” — nagle młodzian wrzasł czarnooki,
Chwytając ręką kindżał szeroki.
W niemém milczeniu tłum zadziwiony
Na dwie się przed nim rozstąpił strony.
— „O! ja znam szacha! ja pomszczę ciebie!
Za dwa dni będziesz miał wieść odemnie.
Nieulękniony Chadży zna siebie:
Na konia nigdy nie siadł daremnie.
A jeśli na czas tu nie przybędzie,
Nie sądź, że słowa jego cię zwiodły;
Lecz przed podróżą pamiętaj wszędzie
Wznieść do Proroka za nim twe modły”.
Już wstaje zorza; nikną tumany.
Na głębi niebios już lazurowéj
Wstają olbrzymie granitów głowy,
A każdy w wieniec z lodu przybrany.
Chmurka zbudzona w skał rozpadlinie,
Jakby różowy żagiel nadęta,
Pędzi ku jasnéj niebios wyżynie;
Cała natura snem nawpół zdjęta,
I jeszcze słońca promień złocisty
Ze wzgórz nie schłonął rosy srebrzystéj.
Za jarem, w góry, noga za nogą
Czerkies na dzielnym rumaku dąży;
Ze skał wysokich zwieszon nad drogą
Dziki winograd nieraz okrąży
Jeźdzca i konia gałęźmi swemi,
Obsypie łzami rosy srebrnémi.
Niedbale wodze wypuścił z dłoni,
Zdobną plecionkę w swym ręku kręci;
To się ku grzywie rumaka skłoni,
To tęskną pieśnią cześć dziadom święci.
Odległe echo sąsiednich wzgórzy
Ponuro jego śpiewowi wtórzy.
∗
∗ ∗ |
Droga się skręca, gdzie ślad wyryty
Głęboko arby[4] skrzypiącem kołem;
A obok świetne szczytów granity
Jak wieniec śnieżnym łączą się czołem.
Ztąd, jakby miał go już pod nogami,
W dole spokojny auł spostrzega,
I pył, wzniesiony bydła śladami,
I tabun koni, co śród łąk biega.
Spojrzenie jego nagle dolata
Do krańca aułu, sakli[5] Bułata.
I jako orzeł z wierzchołka góry
Zagłębił w saklę swój wzrok ponury.
∗
∗ ∗ |
Na progu dziéwczę z lezginów rodu
Siedzi i tęsknie w dal topi oczy.
Kogo to czekasz, o gwiazdo wschodu,
Że taki smutek twą duszę tłoczy?
Może ma przybyć twój druh zdaleka?
Albo powrócić brat z bitwy srogiéj?
Senna od skwaru twoja powieka,
Głowa chce spocząć na piersi drogiéj.
I osunęła się ręka biała,
I nagle słodka rozkoszy siła
Z więzów zasłony ramię wyrwała;
A ociężałość wzrok twój przyćmiła,
Oblawszy oczy rosą perlistą.
Policzki grają krwią płomienistą
Krain południa; usta czarowne
Milczą, a jednak takie wymowne!
Tchną samą lubość. A twoje łono
Wznosząc się, z lekką igra zasłoną.
„Gdzieżeś jedyny, o mój kochany?”
Lecz ot już tentent słyszéć się daje,
Na drodze pędzą kurzu tumany.
„To szach!” lezginka szepcze i wstaje.
Próżno się marną nadzieją cieszy,
Bo łatwo oczy zwodzą zdaleka;
Dostrzega jeźdzca, co ku niéj spieszy;
Ale to nie szach, którego czeka:
To jakiś obcy strudzon śród drogi,
W gościnne do niéj przybywa progi.
Rumak zmęczony, aż cały w pianie,
Jeździec chce skoczyć, zda się wnet stanie.
Zsiadajże jeźdzcze!... I czegóż zmudzi?
Ta sakla, zda się w nim przestrach budzi,
Spojrzał.. westchnienie krótkie, stłumione,
Z ust wpół otwartych nagle wypada,
Jak listek, gdy nim wicher owłada,
I szybko niesie w nieznaną stronę.
„Czegóż wędrowcze czekasz u proga?
Zsiadajże prędzéj z twego rumaka,
Wszak przypadkowy gość darem Boga?
Jest miód i kumys, strawa wszelaka.
Tyś widzę biedny, lecz jam bogata;
Uczcijże, proszę, dach Bej-Bułata!
A kiedy znowu puścisz się daléj,
Pomnij, żebyśmy w twych modłach stali”.
Niech Ałła, Lejlo, tobie nagrodzi,
Że tu odpocznie jeździec strudzony;
Ale niepróżno on tu przychodzi:
Od twego ojca niesie pokłony.
Od mego ojca? Powiedzże, czyli
On nie zapomniał mnie do téj chwili?
A gdzie on mieszka?
Po twojéj stracie
Mieszka w pustyni lub w obcéj chacie.
Czy szczęśliw, wesół?
On dotąd żyje,
Choć nieraz w głowę wiatr z burzą bije.
A ty?
Jam szczęśliwa.
Tém gorzéj.
Co mówisz?
Nic!
∗
∗ ∗ |
I gość milczący siedzi przy stole,
A czychir[6] z ryżem stoi nietknięty;
Dziwny to człowiek i niepojęty!
A zmarszczki tłumem błądzą po czole.
Czy wiek je wyrył? albo téż ręka
Zawistnych losów groźnie go nęka?
∗
∗ ∗ |
Lejla, chcąc gościa rozjaśnić czoło,
Chwyta bębenek, bije palcami,
Wznosi do góry, obraca wkoło,
Tańczy lezginkę, wtórząc pieśniami.
Jak gwiazdy oczy jéj blaskiem płoną,
I lekkie drzenie wznosi jéj łono.
Z dziecięcą myślą, z pogodném czołem,
Tonąc z zapałem w tém uniesieniu,
Przed gościem wdzięcznie kręci się kołem,
Jako w zachodnim motyl promieniu.
Znowu bębenek dźwięczny podnosi,
I białą ręką wkoło nim toczy,
I czarne w gościa utkwiła oczy;
Milczy, lecz miłym uśmiechem prosi:
„Ponury gościu, rozjaśń oblicze,
Wszak ciosy losu — mary zwodnicze”.
Dość tego, przestań, przestań, Leile,
Porzuć wesołość twoją na chwilę,
Powiedz, czy kiedy cię przestraszyła
Myśl śmierci, dręcząc mary groźnemi?
Nigdy! bo na co chłodna mogiła,
Kiedym znalazła mój raj na ziemi?
A czy tęsknota dręczyła ciebie,
Kiedyś wspomniała o twéj rodzinie,
O Dagestanu gór jasnem niebie?
Dlaczego? kiedy lepiéj mi ninie.
Choć tu wokoło mgliste tumany,
Wszędzie jest pięknym, wdzięcznym świat boży.
Wyraz ojczyzna sercu nieznany;
Nie wie, co przymus: jak ptaszek hoży
Wyrwie się, umknie... Tam jest ojczyzna,
Gdzie kto z ufnością miłość nam wyzna.
Miłość... a wiész ty, jakie téż inne
Szczęście na ziemi znajdzie dla siebie
Ten, co już wszystko, wszystko pogrzebie,
W co wierzył! kochał, w lata niewinne?
Rozkosz pewniejsza to od miłości!
Ona łez tylko i krwi pożąda.
I radość wtedy w duszy zagości,
Gdy na zgon szczęścia drugich spogląda.
W niém cały urok życia się mieści,
W niém mojéj duszy i raj i piekło.
Ono nam zawsze wierne, czy pieści,
Czy téż męczarnią gnębi zaciekłą.
Za chwilę zemsty, co czeka lata,
Nie wziąłbym nawet całego świata!
Jakżeś ty blady!
Słuchaj! już dawno
Jam jedynego utracił brata;
Ąle śmierć jego nie była sławną:
Jak dzikie zwierzę, nieznając wroga,
Poległ od kuli Beja-Bułata!
Lecz mnie przekazał zemstę przy zgonie,
A taka wola święta jak Boga!
Odkryłem zbójcę, Już w jego łonie
Mój kindżał wierny utopić chciałem;
Alem pomyślał: czyż to pomszczenie?
I cóż śmierć znaczy? czyż jedno mgnienie
Równać się może z mém życiem całém?
Stanież za moje smutki, męczarnie?
Na całym świecie wszak coś istnieje,
W czém jego szczęście, jego nadzieje.
Więc niech to zemsta moja ogarnie!
Stało się! chwila zemsty już blizka:
Wczoraj wybiła twoja godzina.
Patrz! oto zachód krwawy blask ciska!
Już czas! głos brata mnie napomina...
Kiedym na wdzięczne oblicze twoje
Dzisiaj me pierwsze rzucił spojrzenie,
Ciężka tęsknota i niepokoje
Objęły duszę w bólu płomienie;
Lecz to wrażenie już uleciało,
I mą przysięgę wypełnię śmiało.
∗
∗ ∗ |
Jak śnieg na górach Leila blada;
Drząc, na kolana przed nim upada.
Od strasznéj groźby cała truchleje,
Błaga, zaklina, rzewne łzy leje.
∗
∗ ∗ |
„O! jakże patrzysz na mnie grobowo,
Odwróć twe oczy! Biadaż mi, biada!
O! każde groźne, coś wyrzekł słowo,
Jako jad zimny na mnie upada.
Straszneż to żarty, co nic nie znaczą?...
Więc nie rozczulą cię łzy niewinnéj?
Zmiłuj się! powiedz! powiedz jak płaczą
Kobiety w twojéj stronie rodzinnéj?
Umrzeć! by zemście uczynić zadość!
Umrzeć tak młodo! Daruj mi życie!
Powiedz, czy wiesz ty, co znaczy radość?
Byłżeś kochany w życia rozkwicie?”
Lecz Chadży milczy, stoi ponury,
A czoło jego osiadły chmury...
∗
∗ ∗ |
„Litościm w oczach twych nie ujrzała,
Mimo rozpaczy, łez i prośb tyle...
Zmiłuj się! czekaj, czekaj o Ałła!
Jeszcze godzinę! jeszcze choć chwilę.”
∗
∗ ∗ |
Wtém miecz zabłysnął, cios jeden, drugi...
I spadła głowa. Wnet z krwawéj strugi
Podniósł ją z ziemi; włosy rozpostrze,
I o nie szaszki[7] ociera ostrze;
I głowę, co już życiem nie świeci,
Bierze, w kosmatą burkę okrywa,
Skacze na konia i nazad leci.
Koń rży, szczeciną staje mu grzywa,
Bo strach nieziemski włada rumakiem:
Chrapie, całego okrywa piana,
Gryzie wędzidło, nie słucha pana,
Mknie bystro w góry, że zda się ptakiem.
Już słońce gaśnie; i oto zrazu
W ciemnościach ginie cała natura;
Pełzną milcząco z szczytów Kaukazu
Jak węże jedna za drugą chmura,
Dziwną grę tworząc pomiędzy sobą;
Potém, spadając w ciemnych skał jarze
Po ostrych krzakach, pereł ozdobą
Darzą ich listki zeschłe w dnia żarze.
I z hukiem pędzi tam strumień szary;
Piana z pod trawy nad nim się toczy
I błyszczy we mgle ciemnéj pieczary
Martwo, jak w głowie uciętéj oczy.
Lećźe, leć daléj, jeźdzcze po drodze!
Okryj twe ciało burką szeroką,
I dzielną dłonią schwyć silnie wodze,
Popędzaj konia, miéj baczne oko;
A choć nie gonią jeszcze w twe ślady,
Ni gór tych duchy, ni dzikie zwierze;
Jednakże jeźdźcze posłuchaj rady,
I jeśli możesz, odmów pacierze.
∗
∗ ∗ |
„Lećże mój konin! Lękliwém okiem
Czemu przed siebie spoglądasz wciąż?
Wszakto głaz martwy nad wód potokiem,
A tu znów grzbietem błyszczący wąż!
∗
∗ ∗ |
„Na polu boju, o włos twéj grzywy
Nieraz otarła krew męzka dłoń;
Na dzikim stepie, w chwili straszliwéj,
Nieraz mnie zbawił mój dzielny koń.
∗
∗ ∗ |
My odpoczniemy w ojczystéj ziemi,
A wydartemi z rossyjskich rąk,
Uzdęć ukraszę znaki srebrnemi,
I śród zielonych znów będziesz łąk.
∗
∗ ∗ |
„Co to się znaczy? zkądże ta zmiana?
Mój towarzyszu drogi, mów téż,
Że cię tak prędko okryła piana,
I że tak ciężko pode mną tchniesz?
∗
∗ ∗ |
„Wnet z za mgły wyjrzy księżyca lice,
I drzew osrebrzy zielony wierzch;
Wtedy zobaczym znów okolicę,
Gdzie śpi nasz auł, ukryty w zmierzch.
∗
∗ ∗ |
„Pasterskie zdala ujrzym ogniska,
Co jako błędne światełka mkną;
Potém usłyszym, gdy będziem zblizka,
Jak dziko nasze tabuny rżą.
∗
∗ ∗ |
„I wokół ciebie zbiegną się konie;
Lecz gdy powstanę, bez znaku, słów,
Wszystkie je nagły przestrach owionie,
I wnet w popłochu odlecą znów.
O! bo poznają one zdaleka,
Że nas obydwu jeden los czeka.”
Jeszcze dolinę ciemna noc skrywa,
W śnie pogrążone aułu domy;
Lecz jeden tylko tam nie spoczywa,
Jeden, jak grobu głaz nieruchomy.
Przed wsią przy drodze siadł na kamieniu,
Patrzy na drogę z smutkiem w spojrzeniu.
∗
∗ ∗ |
Co to za jeździec z pochyłéj góry
Zjeżdża powoli, jakby trwożliwie?
Jego towarzysz o długiéj grzywie,
Z spuszczoną głową stąpa ponury.
Jeździec pod burką coś w ręku trzyma,
I jak skarb strzeże jeszcze oczyma.
Pomyślał starzec: „to córka miła
Drogi podarek ojcu przysyła.”
I niecierpliwie starzec go czeka.
Tak wolno jedzie i czegóż zwleka?
Już blizko: staje, burki odsłoni,
I oto nagle ze drżącéj dłoni
Upuszcza ojcu podarek krwawy,
Co martwo toczy się śród murawy.
Nieszczęsny bieży, spogląda zblizka,
Poznaje głowę drogiéj Leili:
W szale boleści nagle w téj chwili
Chwyta ją, do ust swoich przyciska,
Jakby całując jéj martwe wdzięki,
Chciał z nią ostatnie podzielić męki.
W ten pocałunek, westchnienie jedne,
On nagle wylał swe życie biedne,
O! bo już nieraz ludzie i losy
W zbolałe serce zadali ciosy!
I nić żywota za jednym razem,
Jak nić przez ogień strawiona, rwie się.
A w martwych zmarszczek oblicza lesie,
Śmierć się maluje tęsknym wyrazem.
Dusza tak szybko jakoś ulata
Od zgnębionego boleścią ciała,
Że myśl, co w starca życie się wplata,
Z oblicza uciec już nie zdołała.
∗
∗ ∗ |
Chadży nad starcem stał niewzruszony,
Współczuciem pierś się jego nie wzdyma;
Na konia, szaszkę rzucił oczyma,
I bystro w inne popędził strony.
Już rok upłynął. W skał rozpadlinie
Znaleźli, wszedłszy w lasu manowce;
Dwa martwe ciała, jacyś wędrówce,
I pogrzebali w ciemnéj gęstwinie.
Trupy te, leżąc zdala od drogi,
Złączone były w uścisk ostatni;
Zrazu się zdało, że w uścisk bratni:
Twarze wskazały, że to dwa wrogi.
Może to tylko błędne domysły,
Ale wędrowcy owi sądzili,
Że na ich ustach groźby zawisły,
Że twarz mieniła się w każdéj chwili.
Obydwu odzież była bogata:
Czapki ich baszłyk okrywał długi.
W pierwszym poznano szach Bej-Bułata.
Lecz nikt nie wiedział, czyj był trup drugi.
- ↑ Abrekiem nazywają kabardyńcy górala, który uczynił ślub, że i chwili nie odpocznie, dopóki nie zabije oznaczonéj przez siebie liczby nieprzyjaciół.
- ↑ Auł, wieś, osada.
- ↑ Uzdzień, naczelnik, albo człowiek wolny.
- ↑ Arba, wóz o dwóch kołach.
- ↑ Sakla, chata.
- ↑ Czychir, wino gruzyjskie czerwone.
- ↑ Szaszka, szabla czerkieska.