<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Charles Dickens
Wydawca Wydawnictwo „Alfa”
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Stołeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. Charles Dickens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
Papiery Pickwicka

Wokoło narodzin „Pickwicka“ wybuchła literacka kłótnia, jedna z licznych w życiu Dickensa. Kłótnie owe spowodowane były wprawdzie przeważnie czyjąś pomyłką lub też wykroczeniem, lecz ułatwiała je nadmierna wrażliwość samego Dickensa. Był on tak drażliwy na punkcie swego autorstwa, że w tym wypadku opuszczało go nawet wrodzone święte poczucie humoru. Zamieniał w śmiertelnych nieprzyjaciół ludzi, z których mógł tak łatwo stworzyć nieśmiertelne żarty. Nie znaczy to by wykraczał przeciw prawu, był nawet w pewnym sensie zbytnim legalistą, lecz nie rozumiał zasady „de minimis non curat lex“. Każdemu dawał się podejść, każdy głupiec mógł z niego zakpić. Nieznany warjat, któryby oznajmił że napisał całego „Marcina Chuzzlewita“, gryzipiórek, któryby powiedział że Dickens nie nosił kołnierzyka, mógł wywołać publiczne zaprzeczenia, tak gwałtowne, jakby chodziło o dowiedzenie niewinności oskarżonego o czary, lub zdradę stanu. Dlatego listy Dickensa przepełnione są pewnym specjalnym rodzajem swarliwości i utyskiwań. Trudno powiedzieć że w owych kłótniach nie miał za sobą słuszności; poprostu mając za sobą słuszność niepotrzebnie się różnemi rzeczami zaprzątał. Był to nie tylko człowiek szlachetny, ale także człowiek sprawiedliwy. Niesłuszne oskarżenie kogokolwiek, lub też wniesienie niesłusznej skargi, byłoby dla niego rzeczą nie do pomyślenia. Lecz miał tę słabość że odczuwał jako rzecz równie nieznośną każdą najmniej słuszną pretensję lub oskarżenie, wniesione przeciwko sobie. Nie można o nim powiedzieć że nie miał często racji, można tylko powiedzieć, jak o wielu wojowniczych ludziach, że miał zbyt często rację.
Wydarzenia które towarzyszyły ukazaniu się „Papierów Pickwicka“ nie są może w tym wypadku charakterystycznym przykładem, gdyż Dickens był wówczas początkującym dziennikarzem i cios wymierzony wtedy mógł przynieść mu więcej szkody, niż ciosy, które odbierał w dniach powodzenia. Lecz poprzez wszystkie dni powodzenia aż do dnia śmierci, Dickens odnosił się z najstraszliwszą powagą do owych burz w szklance wody; wypisywał oświadczenia, wzywał świadków, przechowywał rozpadające się w proch dokumenty i przekazywał swym dzieciom to przedawnione głupstwo, jak gdyby chodziło o szkocki spór rodowy. A przecież niesłuszny zarzut jaki go spotkał, był o tyle więcej śmieszny niż krzywdzący, że dziwnem się wydaje iż mógł pamiętać o nim dłużej niż miesiąc, chyba dla własnej zabawy. Fakty są proste i bardzo znane.
Wydawcy — Chapman i Hall — chcieli zapoczątkować wydawnictwo z humorystycznemi ilustracjami popularnego karykaturzysty Seymoura. Ów rysownik znany był głównie jako odtwórca komicznej strony sportu i z tego względu wydawcy poddali ogólnikowo Dickensowi myśl aby napisał coś o klubie Nemrodów, albo o czemś w tym rodzaju, naprzykład o klubie amatorów sportowców skazanych na wieczne niepowodzenia. Dickens sprzeciwił się tej myśli zasadniczo, z dwóch bardzo słusznych powodów, po pierwsze: dlatego że szkice sportowe były bardzo oklepane, a po drugie, że on sam na sportach wcale się nie znał. Zmienił więc poddany sobie pomysł na klub podróży i badań — klub Pickwicka, zatrzymując tylko jednego tłustego sportowca, pana Winkle, jako smętną pozostałość nie zrodzonego klubu Nemrodów. Pierwsze siedem ilustracyj pojawiło się z podpisem Seymoura i tekstem Dickensa. Winkle i jego niedole zajmowały tam miejsce dość poczesne lecz nie najwybitniejsze. Przed pojawieniem się ósmej ilustracji Seymour zastrzelił się. Po krótkiej próbie z rysownikiem nazwiskiem Buss, Dickens pozyskał jako współpracownika Hablot K. Browne‘a, którego wszyscy nazywamy Phizem. Współpracę tę można uważać za pewnego rodzaju współkę; dwaj artyści byli tak świetnie dobrani do siebie i do stworzenia wspólnie jednego dzieła jak Gilbert i Sullivan. Żaden ilustrator prócz Phiza, nie stworzył prawdziwych dickensowskich typów traktowanych z potrzebną i odpowiednią dozą przesady. Żaden ilustrator prócz tego jednego, nie odczuł prawdziwie dickensowskiej atmosfery, w której urzędnik jest urzędnikiem, a zarazem sylfem.
Dla spokojnego umysłu sprawa powyższa nie zapowiada żadnego obiecującego skandalu. Jednakowoż wdowa po Seymourze na tych faktach oparła twierdzenie, że mąż jej napisał Pickwicka, a przynajmniej że go swym duchem ożywił, i że wydawnictwo zawdzięcza jemu powodzenie. Nie zdaje się aby to twierdzenie miało inne podstawy niż niezaprzeczalny fakt że pierwszą myślą wydawców było zatrudnienie Seymoura. To było prawdą i Dickens, (który poza swoją uczciwością, jako człowiek kłótliwy starał się zawsze mieć słuszność i stawiał sobie niejako za punkt honoru mówienie prawdy w podobnych wypadkach), nigdy temu nie zaprzeczał i nie ukrywał tego. Było więc prawdą, że początkowo nie Seymour był ilustratorem Dickensa, raczej Dickens był ilustratorem Seymoura. Lecz nietylko, że nie było odwiedzone ale nawet nie było wyraźnie zaznaczone żeby poddał zarys postaci pana Pickwicka, lub też numer dorożki pana Pickwicka; żeby skomponował powieść, lub dodał jeden średnik w powieści. Dickens zapełnia swe listy wszystkiem co można było powiedzieć przeciwko pretensjom pani Seymour; lecz nie jest bardzo jasne czy cośkolwiek pewnego zostało powiedziane na poparcie jej roszczeń.
Dickens powinien był stanąć ponad tą głupią sprawą, ponad powierzchownym faktem jak i ponad jego prawną stroną; tem bardziej że biorąc rzecz głęboko i realnie, tego rodzaju oderwany zarzut nie dotykał ani jego, ani jego wielkości. Gdyby Seymour zapoczątkował powieść i dostarczył Dickensowi marjonetek Tupmana, lub Jingle‘a, Dickens byłby zawsze Dickensem, a Seymour tylko Seymourem. W rzeczywistości było to kłamstwo godne pogardy, lecz byłoby również pogardy godną prawdą; gdyż wielkość Dickensa, a w szczególności wielkość Pickwicka, nie należy do wielkości, które umniejszyć może fakt, że ktoś drugi poddał pierwotny pomysł, albo nawet napisał pierwszy rozdział. Gdyby można dowieść że ktoś drugi poddał — naprzykład — Hawthorne‘owi pomysł „Czerwonego piętna“, Hawthorne, który pomysł opracował, byłby w każdym razie doskonałym wykonawcą choć byłby o tyle mniejszym twórcą. Lecz sprawę Pickwicka można poddać decydującej próbie; jeśli Seymour podsunął Dickensowi zasadniczy pomysł Pickwicka, gdzież jest ten zasadniczy pomysł? Niema w Pickwicku pierwotnego planu, któryby mógł być przez kogokolwiek poddany. Dickens nie tylko że nie zapożyczył od Seymoura ogólnego planu Pickwicka, ale go wogóle wcale nie miał. W Pickwicku, a właściwie we wszystkich dziełach Dickensa, autor jest szeroki i twórczy w szczegółach. Siła książki leży w rwącym potoku pomysłowego i twórczego sposobu pisania; treść, (zwłaszcza na początku), poprostu nie istnieje. Pomysł Tupmana, tłustego pożeracza serc niewieścich, jest sam w sobie zupełnie jałowy i pospolity, dopiero szczegóły, które występują w miarę rozwoju typu Tupmana robią go nadspodziewanie zabawnym. Pomysł Winkle‘a, niezdarnego sportowca, jest najzupełniej przestarzały, dopiero przez ciągłe powtarzanie swych przygód staje się oryginalnym. Słyszymy o ludziach, których wyobraźnia przemienia banalne wypadki naszego życia w cudowne wydarzenia, wyobraźnia Dickensa, jeszcze bardziej nieposkromiona, przeobrażała nudne twory naszego umysłu w cudowne wydarzenia. Zanim doczytamy książkę do połowy, szereg bohaterów z przestarzałych krotochwili zdumiewa nas jak szereg zachwycających nieznajomych.
Pretensje Seymoura rozpatrywane bezstronnie mogły być nawet uważane za komplement. W zasadzie było prawdą, że podnieta do napisania Pickwicka przyszła, lub mogła była przyjść, od osoby postronnej. Dickens miał większą siłę twórczą niż zwykły artysta, którego twórczość jest przygotowana do napisania czegoś określonego. Miał siłę twórczą gotową do napisania czegokolwiek. Mógł był dokończyć opowieści każdego autora, mógł był natchnąć warjackiem życiem bohaterów każdego autora. Gdyby było prawdą że Seymour dał plan Pickwicka, gdyby podzielił go na rozdziały, gdyby nazwał i wyliczył bohaterów, to nawet wówczas spętany niewolnik potrafiłby w ten sposób potrząsnąć kajdanami, że świat zadrżałby w posadach. Gdyby Dickensa zmuszono aby wziął wydarzenia z rozdziału jakiejś dziecinnej książki, lub nazwiska z wycinka dziennika, już na dziesiątej stronicy zamieniłby je na twory swej wyobraźni. Seymour, jak już powiedziałem, miał w pewnej mierze słuszność, Dickens w owym czasie zbierał wszędzie materjały mało dbając o ich gatunek. Nie byłby ukradł pomysłu lecz nawet gdyby kradzież popełnił nie potrafiłby nigdy naśladować. Potęga, którą od początku wykazał, była jedyną potęgą, której nie sposób w literaturze naśladować; była to pierwotna, niewyczerpana energja twórcza, olbrzymia rozrzutność genjuszu, której nikt nie byłby mógł sparodjować prócz innego genjusza. Rościć pretensje do tego, że się poddało pomysł Dickensowi jest czemś w rodzaju przechwałki, że się dodało szklankę wody do Niagary. Skądkolwiek pochodził ten lub ów dopływ, kolosalny wodospad niedorzeczności huczał dzień i noc. Rozmiar twórczości Dickensa przytłaczał wszelką wątpliwość o braku wyobraźni; był to niewątpliwie wielki człowiek, albo też był tysiącem ludzi.
Rzeczywiste okoliczności, które towarzyszyły napisaniu i wydaniu Pickwicka wykazują, że pretensje Seymoura były niesłuszne; ale wykazują także, że drobiazgowa ścisłość Dickensa co do autorstwa każdej kreski i kropki była również błędna. „Papiery Pickwicka“ wynurzyły się z mgły podszeptów i propozycyj, w które było zamieszanych kilka osób. Wydawcom nie powiodło się oprzeć powieści na klubie Nemrodów, ale udało im się wprowadzić do powieści klub. Seymour, specjalista od sportu, jeśli nie stworzył Winkle‘a, w każdym razie przyczynił się do jego narodzin. Seymour naszkicował Pickwicka wysokiego i cienkiego, pan Chapman, jak się zdaje bez wiedzy Dickensa, zmienił go odważnie na niskiego tłuściocha. Chapman wzorował się na tłustym, starym elegancie, nazwiskiem Foster, który nosił obcisłe spodnie, kamasze, i mieszkał w Richmond. Wobec tego moglibyśmy nazwać Chapmana prawdziwym twórcą Pickwicka; lecz jak już zaznaczyłem, poddanie pomysłu do „Pickwicka“ było łatwe i nie w tem leżało główne zadanie. Całą trudność stanowiło napisanie „Pickwicka“.
W każdym razie nie może być żadnej kwestji co do rezultatu tego chaosu. W „Papierach Pickwicka“ Dickens przeszedł nagle ze stosunkowo niskiego poziomu do bardzo wysokiego. Do poziomu „Szkiców Boza“ nigdy już nie zeszedł. Wątpię zaś czy kiedykolwiek potem wzniósł się do poziomu „Papierów Pickwicka“. „Pickwick“ nie jest ani dobrą ani złą powieścią, gdyż właściwie wcale powieścią nie jest. W pewnem znaczeniu jest czemś szlachetniejszem od powieści, gdyż powieść z intrygą i zakończeniem nie mogłaby wywoływać tego wrażenia wieczystej młodości — wrażenia jakby wędrówki bogów po Anglji. Nie jest powieścią, gdyż wszystkie powieści mają zakończenie, a „Pickwick“ jest wieczny, i tem jest równy aniołom. Chwila, w której drukowane słowa „Pickwicka“ się kończą, nie jest końcem powieści w pojęciu artystycznem tego słowa. Będąc małym chłopcem, wierzyłem że kilka stron zostało wyrwanych z mego egzemplarza i dotychczas ich poszukuję. Równie dobrze możnaby opowieść przerwać w każdem innem miejscu. Możnaby ją przerwać w chwili kiedy pan Pickwick został zwolniony przez pana Nupkinsa, albo kiedy pan Pickwick został wyłowiony z wody, albo w stu innych miejscach. A zawsze wiedzielibyśmy, że to nie jest prawdziwy koniec powieści. Wiedzielibyśmy, że pana Pickwicka spotykają ciągle wzniosłe przygody na tych samych traktach. W rzeczywistości książka kończy się w chwili gdy pan Pickwick wynajął dom w sąsiedztwie Dulwich. Lecz wiemy, że tam na stałe nie pozostał; wiemy, że się stamtąd wyrwał, aby podążyć traktem szczytnych przygód. Wiemy, że jeśli gdziekolwiek w Anglji zechcemy sami szukać przygód, spotykamy się z nim na rogu każdej uliczki.
Stosunek „Pickwicka“ do powieści o ściśle określonej formie, wymaga kilku słów wyjaśnienia, które w każdym razie należałoby wypowiedzieć przed rozpatrywaniem któregokolwiek z dzieł Dickensa lub też ich całokształtu. Przedewszystkiem dzieł Dickensa nie należy zaliczać do powieści. Dzieła Dickensa można oceniać zawsze według bohaterów, czasami według ugrupowań, częściej według fragmentów, lecz nigdy według treści. Nie można zastanawiać się czy „Mikołaj Nickleby“ jest dobrą powieścią, albo czy „Nasz wspólny przyjaciel“ jest złą powieścią. Ściśle biorąc powieść pod tytułem „Mikołaj Nickleby“ i powieść pod tytułem „Nasz wspólny przyjaciel“ nie istnieją. Są to poprostu części płynnej i różnorodnej substancji zwanej Dickensem — substancji, której każda dana ilość zawiera napewno daną proporcję złego i dobrego. Możemy powiedzieć, zależnie od naszych upodobań, że „część o Crummlesach jest świetna“, lub też, że „Boffinsowie nie są udani“; tak samo jak człowiek, który patrzy na płynącą rzekę zauważy czasami kwiat unoszony prądem a czasem płat piany. Lecz nie możemy podzielić na książki twórczości artystycznej Dickensa. Najlepsze rzeczy znajdują się czasem w najgorszych jego powieściach. „Opowieść o dwóch miastach“ jest dobrą powieścią, „Mała Dorrit“ nie jest dobrą powieścią, a jednak opis „ministerstwa omówień“ w „Małej Dorrit“, jest równie dobry jak opis „banku Tellsona“ w „Opowieści o dwóch miastach“. „Magazyn starożytności“ nie jest tak dobry jak „Dawid Copperfield“, lecz Swiveller jest równie dobry jak Micawber. W większości wypadków, nie ma powodu aby te cudowne istoty znajdowały się w tej a nie w innej powieści. Niema powodu aby Sam Weller w swoich wędrówkach nie zawędrował do „Mikołaja Nickleby“. Niema powodu aby major Bagstock, w sobie właściwy szorstki sposób, nie wyszedł z „Dombeya i Syna“ aby wejść wprost do „Marcina Chuzzlewita“. Lecz w powyższych uogólnieniach należy poczynić pewne zastrzeżenia: „Pickwick“ stoi samotnie i jest nawet dość jednolity, choć się o jednolitość nie stara; „Dawid Copperfield“ — w mniejszym już stopniu — zajmuje też osobne miejsce, jako jedyna książka, w której Dickens pisał o sobie; i „Opowieść o dwóch miastach“ jest odrębna, jako jedyna książka, w której Dickens trochę się zmienił. Lecz biorąc na ogół należy sobie jasno uświadomić, że u Dickensa zasadniczemi jednostkami nie są powieści, lecz postacie, które na powieść oddziaływują, a częściej jeszcze te, które na bieg powieści wpływu nie wywierają.
Są to rzeczy bardzo proste, trzeba jednak z nich zdać sobie jasno sprawę, i przejąć się niemi, aby Dickensa dobrze zrozumieć i odpowiednio docenić. Gdyż nietylko cała jego robota prowadzona jest w kierunku ułatwienia rozwoju niektórych charakterów, lecz jest w nim coś głębszego i jeszcze mniej współczesnego; można powiedzieć, że cała akcja istnieje jedynie po to, aby wykazać statyczną cechę bohaterów. Wypadki w powieściach Dickensa przesuwają się i zmieniają dlatego jedynie, abyśmy mogli patrzeć na wielkich bohaterów, którzy pozostają niezmienni. Gdyby Dickens napisał po latach dziesięciu dalszy ciąg „Pickwicka“, Pickwick byłby wciąż w tym samym wieku. Wiemy, że nie byłby popadł w owe dziwne i piękne zdziecinnienie, które złagodziło i uprościło śmierć pułkownika Newcome‘a. Newcome poprzez całą książkę pozostaje pod wpływem czasu, Pickwick zaś poprzez całą książkę wpływu tego nie doznaje. Ludzie współcześni wezmą to zdanie za pochwałę Thackeraya a za naganę Dickensa, lecz to tylko okaże jak niewielu współczesnych ludzi rozumie Dickensa, a także wierzenia i podania ludzkości. Można ująć tę sprawę ogólnikowo w sposób następujący: Dickens ściśle biorąc nie tworzył literatury, lecz mitologję.
Nasz zakątek Europy zachodniej upodobał sobie kilka lat temu formę literacką, którą nazywamy romansem. Jest to opis naszego własnego życia, lub też życia ludzi nam podobnych, które nam ułatwia rozpatrzenie się w tem życiu. Różnica z dawniejszą literaturą polega głównie na mniejszej romantyczności tych tak zwanych romansów. Naśladują one życie wraz z jego ograniczeniami; odtwarzają życie, ale odtwarzają również śmierć. Lecz poza nami, we wszystkich krajach i we wszystkich epokach, rozwijał się znacznie fantastyczniejszy rodzaj romansu. Mam na myśli to, co obecnie nazywamy folklorem czyli literaturą ludową. Współczesne powieści, które zajmują się ludźmi takiemi jacy są w rzeczywistości, są pisane przeważnie przez mały odłam wykształconego społeczeństwa. Lecz tamta literatura opisuje ludzi większych niż są w rzeczywistości — półbogów i bohaterów; jest to sprawa zbyt ważna, by można ją było powierzyć warstwom wykształconym. Kształtowanie tych dziwotworów jest rzemiosłem ludowem jak orka lub murarstwo; ludzie, którzy robili płoty, ludzie, którzy kopali rowy byli to ci sami, którzy zrobili bogów. Nie mieli prawa obierać swych królów, lecz mogli obierać swych bogów. Stajemy wobec podstawowego kontrastu między tem co nazywamy romansem, a tem co nazywamy folklorem. W pierwszym przejawia się niezwykłą zręcznością obracania się w ciasnym zakresie codziennego życia, drugi wykazuje zupełnie naturalne pragnienie wyjścia poza to życie. Romans, to zwykłe rzeczy widziane przez niezwykłych ludzi. Bajki, to niezwykłe rzeczy widziane przez zwykłych ludzi.
W miarę jak świat podążał poprzez historję ku czasom obecnym, stawał się więcej wyłącznym, mniej demokratycznym, i stopniowo folklor zamienił się w powieść. Przemiana ognia czarodziejskiego w światło zwykłego realizmu następowała zwolna. Setki lat minęły od czasu kiedy postacie bajkowe przywdziały ubiór zwykłych śmiertelników, a wciąż jeszcze odzywa się w nich krew bogów. Nawet nasz sposób wyrażania się, zachował wspomnienia przeszłości. Kiedy romans współczesny ma za treść przeżycia młodego kupczyka, który nie może się zdecydować jaką kobietę chce poślubić, albo w jaką nową religję ma uwierzyć, nazywamy wciąż jeszcze tego pospolitego kretyna „bohaterem“. Nadajemy mu nazwę, która była koroną czynów Achillesa. Jeżeli powieści o szczęśliwem zakończeniu są bardziej poczytne, nie wypływa to, a raczej nie wypływało z cukierkowego optymizmu i jest pozostałością dawnego wyobrażenia o zwycięstwie nad smokiem, jest ostatnią apoteozą ulubieńca bogów.
Istnieje jeszcze inny, bardziej nieuchwytny ślad owej zanikającej nadprzyrodzoności, ślad bardzo wyraźny dla czytelnika, lecz prawie niedostrzegalny dla krytyków. Jest to wrażenie nieskończoności wydarzeń nawet w najkrótszych epizodach, wrażenie że wydarzenia rozwijają się poza nami pomimo żeśmy je opuścili. Współczesne zamiłowanie do krótkich nowel, nie jest prostym przypadkiem, jest to oznaka rzeczywistego poczucia przejściowości i znikomości; poczucia że bytowanie jest tylko impresją, może nawet tylko złudzeniem. Krótka nowela współczesna robi wrażenie snu; ma nieodwołalne piękno fałszu. Spostrzegamy szare ulice Londynu lub czarowne równiny Indji jakby poprzez dymy opjum, widzimy ludzi, którzy aresztują innych ludzi o dumnych lub błagalnych twarzach. Lecz z końcem noweli przychodzi kres i na jej bohaterów. Nie mamy wrażenia czegoś nie zakończonego, czegoś co istnieje poza danym epizodem. Jednem słowem współcześni opisują życie w formie noweli, dlatego że są opętani poczuciem iż życie samo jest niezwykle krótką a może nawet nieprawdziwą nowelą. W dawniejszej zaś literaturze, nawet w literaturze humorystycznej, (można nawet powiedzieć że specjalnie w humorystycznej), dzieje się wprost przeciwnie. Odczuwamy że bohaterowie są niezmienni, wolno nam tylko czasem, przechodząc mimo, rzucić na nich okiem. Odczuwamy w nich znamiona boskości. Wuj Toby wciąż mówi, tak jak chochliki wciąż tańczą. Jesteśmy pewni że zastaniemy Falstaffa, skoro do jego drzwi zastukamy; wierzymy w to, tak jakby poganin wierzył, że gdyby po wiekach niewiary jakiś zew przerwał ciszę, Apollo usłyszałby go w swej świątyni. Choć nowele dawnych autorów są krótkie, czujemy zawsze, że są to fragmenty długiej opowieści, i w tem leży szczególniejsze znaczenie, można nawet powiedzieć szczególniejsza świętość groszowych okropności i popularnych wydawnictw dla naszych uliczników. Tutaj w mglistej i opłakanej postaci, pod pręgierzem naszej podłej kultury, wyklęta przez głupich urzędników, wykpiona przez głupich nauczycieli, dawna literatura ludowa cieszy się jeszcze uznaniem. Tu panoszy się oczywista wielotomowość, tysiąc i jedna opowieści o Dicku Deadshocie, niby tysiąc i jedna opowieści o Robin Hoodzie. Tu znajduje się wspaniały chłopak, który zostaje młodym poprzez tysiące lat i tysiące tomów. Tutaj ludzkość ukryta w marnych zaułkach i mrocznych sklepach, tropiona i śledzona przez policję, prowadzi wciąż dwuznaczny handel bohaterami. A także i w innych środowiskach, pod jaśniejszem niebem i w śmielszy sposób opowiada się takie same bajki, a cały świat śmiertelnych jest wielką wytwórnią nieśmiertelnych.
Dickens był raczej mitologiem niż powieściopisarzem; był ostatnim a może największym mitologiem. Nie zawsze potrafił zrobić ze swych bohaterów ludzi, lecz udawało mu się zawsze zrobić z nich bogów. Są to istoty w rodzaju Puncha lub św. Mikołaja z brodą i darami; żyją wiecznie w niezmiennej radości bytowania. Celem Dickensa nie było wykazywanie wpływu czasu i zewnętrznych okoliczności na swych bohaterów, nie było również jego celem wykazywanie wpływu swych bohaterów na czas i zewnętrzne okoliczności. Trzeba nawet zaznaczyć, że jeśli Dickens kiedykolwiek próbował opisywać ewolucje charakteru swego bohatera, nigdy mu się to nie udawało, np. opis skruchy Dombeya, lub pozornego zepsucia Boffina. Jego celem było ukazanie swych bohaterów zawieszonych w radosnej próżni, w świecie niezależnym od okoliczności; choć zdanie to może wydać się dziwnem jeśli je zestawimy z boskiemi facecjami „Pickwicka“. Lecz wszystkie najszaleńsze pickwickowskie przygody były wymyślone w celu ujawnienia niezwykłości dusz, a nawet czasem wprost dla ułatwienia czytelnikowi bezpośredniego zetknięcia się z tą niezwykłością. Autor gotów był wystrzelić z armaty pana Pickwicka aby go na Boże Narodzenie sprowadzić do Wardle‘a, gotów był zdjąć dach, aby go wpuścić na przyjęcie do Boba Sawyera. Lecz gdy Pickwick dostał się już do Wardle‘a i zasiadł przy szklance ponczu w grupie godnych osobistości, niema siły, któraby go z krzesła poruszyła. Kiedy jest na przyjęciu u Sawyera, zapomina w jaki sposób się tam dostał, zapomina o pani Bardell i o swej przygodzie, gdyż cała ta przygoda była niejako magicznem zaklęciem dla wywołania bóstwa — i bóstwo, (pan Jan Hopkins), objawiło się w swej boskiej potędze. Z chwilą gdy wielcy bohaterowie stają przed sobą twarzą w twarz, drabiny po których weszli rozlatują się; budowa powieści się rozpada; treść jest zaniechana; inne postacie bywają opuszczone w najkrytyczniejszych chwilach; przepełnione arterje ruchu zostają zahamowane przez dwóch czy trzech gadułów, którzy rozsiadają się z całym spokojem istot nieśmiertelnych, jak gdyby znajdowali się już w raju. Wiedzą oni dobrze że opowieść stworzona jest dla nich, a nie oni dla opowieści.
Mam nadzieję że każdemu zdarzyło się choć raz w życiu, toczyć rozmowę z miłymi przyjaciółmi wieczorem w około stołu, kiedy wszystkie indywidualności rozkwitają jak wielkie tropikalne kwiaty; każdy odgrywa rolę w uroczej zaimprowizowanej sztuce; każdy jest więcej niż kiedykolwiek sobą na tym padole łez; każdy staje się cudowną karykaturą samego siebie. Człowiek, który taki wieczór przeżył zrozumie przesadę „Pickwicka“. Człowiek, który takich wieczorów nie zna nie potrafi się rozkoszować Pickwickiem, ani, jak przypuszczam, niebem. Gdyż jak już zaznaczyłem, Dickens w tych sprawach jest bliski religji ludowej czyli religji niezawodnej i najwyższej. Dickens rozumie radość bez końca i tworzy istoty równie wieczne jak Puck albo Pan, istoty, których pragnienia życia nie zaspokoją wieki. Dickens nie pojawił się w literaturze aby tworzyć istoty, które odzwierciadlaja życie i jego ograniczenia; pojawił się aby swe twory ożywić życiem bujniejszem niż rzeczywistość. Jest niedorzecznością jeśli nazywamy chrześcijan nieprzyjaciółmi życia, ponieważ żądają życia wiecznego; jeszcze większą niedorzecznością jest nazywanie dawnych pisarzy humorystycznych nudnymi, ponieważ chcą aby ich niezmienni bohaterowie żyli wiecznie. Religja ludowa, ze swą wieczną radością, i dawne humorystyczne opowieści, ze swemi wiecznemi żartami, zanikły równocześnie w naszych czasach. Jesteśmy za słabi aby pragnąć nieśmiertelnej mocy. Wierzymy że i dobrego może być za wiele — bluźniercze wierzenie, które jednym ciosem unicestwia wszystkie wyśnione nieba. Dawni potężni bluźniercy nie lękali się mąk wiecznych. My doszliśmy do tego, że boimy się wiecznej szczęśliwości. Nie chodzi mi tu o rozsądzanie sprawy między tymi, którzy kochają życie i długie powieści, a tymi, którzy lubią śmierć i krótkie nowele; chcę tylko stwierdzić że ci, którzy widzą jedynie sztywność i brak ruchu w niezmiennych bohaterach i powtarzających się tyradach Dickensa, nie potrafili uchwycić charakteru i właściwości jego dzieł. Tradycja jego jest inną, cel jego jest różny od tradycyj i celów współczesnych powieściopisarzy, którzy idą śladem alchemicznych doświadczeń i wyszukują szare odcienia u swych bohaterów. Dickens pojawił się aby stwarzać bogów, jak prostaczkowie wszelkich czasów, pojawił się aby przesadzać życie w kierunku życiowym. Duch, którego sławi, jest to poprostu duch ożywiający dwoje przyjaciół, którzy spędzają noc na rozmowie przy szklance wina. Lecz u niego są to przyjaciele na śmierć i życie, rozmawiają przez nie kończącą się nigdy noc, i nalewają wino z niewyczerpanego dzbana.
Należy więc przedewszystkiem stwierdzić że „Pickwick“, jeszcze bardziej niż każda inna powieść Dickensa, jest historją nadprzyrodzoną. Pan Pickwick był czarownikiem, zarówno jak stary pan Weller. Nie trzeba jednak przypuszczać, że mogli huśtać się na nitkach babiego lata, wystarczy stwierdzić, że nie zabiliby się gdyby z takiej huśtawki zlecieli. Mówiąc zaś zupełnie ściśle, pan Samuel Pickwick nie jest czarownikiem, lecz raczej księciem zaczarowanym, błędnym rycerzem, poszukiwaczem wrażeń, Ulissessem z komedji, pół człowiekiem, pół chochlikiem; jest dość ludzki aby błądzić i zdumiewać się, ale podtrzymuje go wesoły fatalizm, który jest właściwością istot nieśmiertelnych. W najczarniejszych godzinach boskie natchnienie szepce mu, że jest przeznaczony do wieczystego i szczęśliwego życia. Pickwick wyruszył w podróż na kraniec świata, lecz jest pewny, że zastanie tam gospodę.
To nas doprowadza do najlepszego i najśmielszego pierwiastka oryginalności w „Pickwicku“. Zdaje mi się że nie zauważono go dotychczas, może być że nawet sam Dickens go nie zauważył, a w każdym razie nie uplanował go zawczasu. Ów pierwiastek począł się prawdopodobnie w podświadomej części duszy Dickensa i ogarnął powolnym ogniem całą powieść. Oczywiście przemienił całą powieść, zmienił ją do niepoznania, i wywołał jedną z licznych bitew wydanych przez Dickensa; gdyż jego wojownicza zarozumiałość nie pozwalała mu uznać słuszności najłagodniejszej krytyki. Z niewyczerpaną pomysłowością wynajdywał usprawiedliwienia, które zwykle powstawały pod wpływem późniejszych refleksyj. Zamiast wesoło uznać nieprawdopodobieństwo postaci Pecksniffa, przeciwstawiał się krytykom z mądrą a niesprawiedliwą ironją, i twierdził iż się wcale nie dziwi że Pecksniffowie wypierają się prawdziwości wizerunku Pecksniffa. Skoro zarzucano mu że pycha starego Pawła Dombeya łamie się tak raptownie jak złamana laska, starał się udowodnić, że w duszy Dombeya toczyła się długotrwała psychologiczna walka, której ograniczony czytelnik nie mógł dostrzec. Dowodzenie to oczywiście niema sensu. W podobny sposób odpowiadał tym, którzy mu wykazywali jasny i niezbyt obrażający fakt, że nasze uczucia dla Pickwicka są bardzo różne w drugiej części książki, od naszych uczuć dla niego w pierwszej jej połowie; że w pierwszej części mamy do czynienia ze śmiesznym starym błaznem, a nawet ze śmiesznym oszustem, a przy końcu żegnamy wytwornego starego angielskiego kupca, uosobienie zdrowego rozsądku. Dickens usprawiedliwiał się i odpowiadał z tąż samą pomysłowością jaką wykazywał w podobnych wypadkach, że napewno często się zdarza, gdy kogoś poznajemy — widzieć go początkowo w szacie groteskowych właściwości, a dopiero dalsza znajomość uwydatnia jego poważniejsze zalety. Jest to oczywiście prawdą, ale przypuszczam że każdy uczciwy wielbiciel Pickwicka przyzna, że to żadna odpowiedź, bo wadą „Pickwicka“, (jeśli to wadą nazwać można), jest przemiana całej atmosfery, a nie bohatera książki. Główną rzecz stanowi nie to że Pickwick stał się innym człowiekiem, ale że „Papiery Pickwicka“ stały się książką innego rodzaju. I choć obie części mogą mieć zalety artystyczne, ich zestawienie musi, z punktu widzenia czystej sztuki, wypaść wadliwie. Można znaleźć wytłomaczenie dla artystycznego punktu widzenia autora piszącego powieść, w której tchórz jak Bob Acres, staje się odważnym jak Hector. Lecz niepodobna wytłumaczyć artystycznego punktu widzenia autora, który pisze powieść zaczynającą się jak „Rywale“, a kończącą podobnie do „Iljady“. Innemi słowy nie przeszkadza nam jeśli bohater zmienia się w ciągu książki, lecz nie jesteśmy przygotowani do tego aby się autor w ciągu książki zmienił, a tu zachodzi właśnie ten wypadek. Dickens zrobił wielkie odkrycie w ciągu pisania; odkrył swoje przeznaczenie, a raczej co ważniejsze, odkrył swój obowiązek. Odkrycie to zrobiło z autora „Szkiców Boza“ autora „Dawida Copperfielda“. I to odkrycie stanowi właśnie wybitną i oryginalną cechę „Papierów Pickwicka“.
„Pickwick“, jak zaznaczyłem, jest powieścią romantyczną, a Samuel Pickwick jest błędnym rycerzem. To są rzeczy, które rzucają się w oczy. Lecz Dickens zrobił dziwne i wzruszające odkrycie: obrał sobie tłustego starca z drobnego mieszczaństwa, w tem przekonaniu, że wybiera najlepszy cel dla pośmiewiska, a przekonał się, że tłusty starzec z drobnego mieszczaństwa, jest najlepszym materjałem na błędnego rycerza. Największa odrębność „Pickwicka“ jest to, że treść jego stanowią przygody starego człowieka. Jest to bajka, w której zwycięzca nie jest najmłodszy z trzech braci, lecz najstarszy z ich wujów. Rezultat jest szlachetny, prawdziwy i nowy. Nic nie wymaga tyle prostoty co przygody, a nikt nie ma tyle prostoty co uczciwy stary kupiec. Jest bardziej romantyczny od całej gromady młodych trubadurów, gdyż młody zarozumialec spodziewa się przygód, tak jak oczekuje dochodów. Dlatego przygody i dochody znikają, skoro się do nich zbliży. Człowiek zaś starszy, przyzwyczajony do prostych konieczności, przeżywa pierwsze swoje wakacje jak drugą młodość. Dobry człowiek, powiada Thackeray z głęboką i wnikliwą prawdą, staje się prostszym w miarę jak się starzeje. Samuel Pickwick w młodości był prawdopodobnie nieznośnym fanfaronem; znał wtedy, lub też przypuszczał, że zna, wszystkie oszukańcze sztuczki oszustów w rodzaju Jingle‘a. Znał wtedy, lub też był pewny że zna, wszystkie miłosne zamierzenia chytrych niewiast w rodzaju pani Bardell. Lecz lata i doświadczenia życiowe oduczyły go tej próżnej i zbędnej wiedzy. Miał szczęście zatracić mądrość młodości, wraz z jej szaleństwami. Dickens odtworzył w uderzający i niezmiernie prawdziwy sposób, dziwaczną naiwność ludzi u schyłku życia. Okrągła, księżycowa twarz Samuela Pickwicka i okrągłe jego okulary, obracają się w powieści niby symbol kulistej prostoty. Przyglądają się światu z poważnem zdumieniem dziecka, z tem poważnem zdumieniem, które jest jedynem prawdziwem szczęściem dostępnem dla człowieka. Okrągła twarz Pickwicka jest jak okrągłe zacne lustro, które odzwierciadla wszystkie urojenia ziemskiego żywota; gdyż, ściśle biorąc, zdumienie jest jedyną formą rozmyślania. To wszystko powoli dojrzewało u Dickensa. Doznajemy szczególnego wrażenia kiedy sobie przypomnimy pierwotny plan „Pickwicka“, plan Klubu Nemrodów i autora, który miał być całkowicie zajęty płataniem figlów swoim bohaterom. Dickens wybrał sobie (a może ktoś inny wybrał za niego), tego tłustego starego prostaka, jako osobnika nadającego się wyśmienicie do wpadania w doły, do wylatywania z bryczek i do wpadania do stawów. Lecz Dickens sam i tylko Dickens, odkrywał w miarę pisania jak świetnie ów stary tłuścioch przychodził z pomocą damom, przeciwstawiał się tyranom, tańczył, skakał, używał życia, stał się czemś w rodzaju „deus ex machina“ a nawet stał się błędnym rycerzem. Dickens zrobił to odkrycie; wszedł do klubu Pickwicka aby drwić, a pozostał tam aby się modlić.
Moljer i jego markizy serdecznie się cieszą, kiedy pan Jourdain, tłusty stary mieszczanin, odkrywa z radością, że całe życie mówił prozą. Zastanawiałem się często nad tem, czy też Moljer odczuwał, jak pan Jourdain wzniósł się przez ten fakt ponad nich wszystkich, i dotknął nieledwie gwiazd. Posiadł on świeżość, która mu pozwoliła cieszyć się ze świeżego zdarzenia, świeżość, która pozwoliła mu radować się nawet ze zdarzenia dawnego. Odczuł, że rzecz tak zwykła jak proza, jest talentem, zarówno jak poezja — jest cudem mowy. Odczuł subtelny smak wody i delektował się nią jak winem. Jego naiwna próżność i żarłoczność, jego niewinna miłość życia, jego nieświadome umiłowanie wiedzy, są to rzeczy o wiele romantyczniejsze aniżeli zblazowanie drwiących i wymuskanych fircyków. Skoro świadomie mówił prozą, myślał nieświadomie poezją. Byłoby dla nas lepiej gdybyśmy mieli równie głębokie przeświadczenie o tem, że kolacja jest kolacją, lub że życie jest życiem, jak je miał ten prawdziwy romantyk, że proza jest istotnie prozą. Pan Jourdain stał się tutaj typem, jak pan Pickwick stał się gdzieniegdziej wzorem tej zapomnianej prawdy — romantyczności stanu średniego. Drwiny ze stanu średniego weszły w zwyczaj naszej małostkowej epoki. Artyści pochodzący z ludu głoszą że mieszczaństwo jest nudne, jak gdyby dla prawdziwego artysty cośkolwiek mogło być nudnem. Dekadenci mówią z pogardą o zwyczajach i ustalonych zadaniach mieszczaństwa, i nigdy im nie przyjdzie na myśl, że zwyczaje i ustalone zadania są właśnie sposobem utrzymania zatraconej przez nich zieloności trawy i czerwoności róż, Stevenson, w swych niezrównanych „Latarnikach“, opisuje ekstatyczną radość ucznia z powodu prostego faktu ukrycia ślepej latarki pod ciemnym płaszczem. Jeśli pragniemy doznawać ekstatycznej radości ucznia, musimy mieć na to duszę chłopięcą, ale musimy mieć także szkołę. Ścisłe możliwości i określone godziny stanowią podstawę tej radości. Człowiek w rodzaju pana Pickwicka spędza całe swoje życie w szkole, a skoro z niej wyjdzie, zdumiewa młodzież. Jego serce, według zdania przenikliwego psychologa, pana Wellera, urodziło się później niźli jego ciało. Należy pamiętać że i pan Pickwick kiedy brał udział w eskapadzie Winkle‘a i panny Allen, radował się niepomiernie z pewnej ślepej latarki, która nie była dość ślepą i sprawiała wszystkim kłopot. Jego dusza była razem z chłopcami Stevensona na szarych nadmorskich piaskach Haddingtonu i rozmawiała z nimi w ciemnościach. On także należał do ligi „Latarników“. Stevenson mówi, że w sklepach miasta można było nabyć „groszowe Pickwicki“ (świetne cygara). Miejmy nadzieję że chłopcy te cygara palili i że okrągły duch Pickwicka unosił się nad kłębami dymu.
Pickwick przechodzi przez życie z boską łatwowiernością, która jest kluczem do wszelkich przygód. Żółtodziób zwycięża ostatecznie wszystko; bierze z życia najwięcej. Ponieważ Pickwick daje się oszukać Jingle‘owi, dostaje się do gospody pod Białym Jeleniem i poznaje tam jedynego na świecie Wellera, który czyści buty na podwórzu. Ponieważ daje się oszukać Dodsonsowi i Foggowi, wchodzi do więzienia w roli obrońcy i ratuje mężczyznę i kobietę, którzy go najbardziej skrzywdzili. Kto jest dość mądry, aby uchodzić za głupca, temu nie zbraknie nigdy wrażeń i świetnych czynów. Będzie szczęśliwy wśród sideł na siebie nastawionych, da się pochwycić w matnię i zaśnie spokojnie. Wszystkie drzwi otwierają się przed tym, którego łagodność jest zuchwalszą od prostej odwagi. To wszystko można określić jednem szczęśliwem zdaniem: on się da zawsze „nabrać“. Dawać się nabierać jest to widzieć wewnętrzną stronę rzeczy. Z pochodniami i trąbami, jako miłego gościa, przyjmuje życie żółtodzioba, a sceptyka odrzuca od siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Maria Godlewska.