<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Keith Chesterton
Tytuł Charles Dickens
Wydawca Wydawnictwo „Alfa”
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Stołeczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Godlewska
Tytuł orygin. Charles Dickens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
Dickens i Ameryka

Istotą charakteru Dickensa było połączenie zdrowego rozsądku z niezwykłą wrażliwością. Coprawda te pojęcia nie stoją w tak wielkiej sprzeczności jak to sobie zazwyczaj wyobrażamy. Angielskie autorytety literackie, jak Jane Austen i Chamberlain, przeciwstawili niejako słowo „rozsądek“ słowu „wrażliwość“; tymczasem nietylko, że słowa te nie są sobie przeciwne, ale właściwie mają to samo znaczenie. Obydwa oznaczają dostępność i zdolność wchłaniania zewnętrznych wrażeń. Poczucie koloru jest tem samem co wrażliwość na kolor. Osoba, która odczuwa że befsztyki są apetyczne, tem samem okazuje swoją wrażliwość. Osoba, która odczuwa romantyczność wschodu księżyca, wykazuje rozsądek. Nie trudno wszakże zauważyć przyczynę i potrzebę rozpowszechnionego oddzielania pojęcia wrażliwości od pojęcia rozsądku, w szczególności od zdrowego rozsądku. Zdrowy rozsądek, jest to wrażliwość należycie podzielona na wszystkie normalne kierunki. Wrażliwość nabrała znaczenia wrażliwości skierowanej w pewnym specjalnym kierunku. Jest to niefortunne pomięszanie pojęć, gdyż nie wrażliwość jest złą, lecz jej specjalizowanie, to znaczy brak wrażliwości na inne wrażenia. Młoda dama, która noc całą przepędza na wpatrywaniu się w gwiazdy, nie powinna być potępianą za wrażliwość na światło gwiazd, lecz za brak wrażliwości na ludzi. Poeta, który od dziesiątej do piątej wypowiada własne wiersze z twarzą zalaną łzami, powinien być stanowczo zgromiony za brak wrażliwości — za brak wrażliwości na potężny rytm harmonji społecznej, zwany potocznie obyczajnością. Grzeczność jest długim poematem — składa się z rytmicznych form. Równowagę wszelkich wrażliwości zwiemy rozsądkiem i właśnie w tem znaczeniu staje się on niezmiernie ważną właściwością charakteru Dickensa.
Dickens, powtarzam, miał zdrowy rozsądek i niezwykłą wrażliwość, to znaczy że liczba zainteresowań jego była mniej więcej równa liczbie zainteresowań zwykłego człowieka, lecz odczuwanie ich było o wiele gwałtowniejsze. Jest to różnica niełatwa do zapamiętania, ponieważ w obecnych czasach słyszymy przeważnie o dwóch typach ludzi: o człowieku tępym, który umiarkowanie lubi rzeczy zwyczajne, i o człowieku niezwykłym, który lubi namiętnie nadzwyczajne rzeczy. Dickens lubił rzeczy zupełnie zwyczajne, tylko że odnosił się do nich w sposób gwałtowny. Wpadał czasami w podniecenie podobne do epileptycznego ataku; lecz nie należy tego podniecenia uważać za jednoznaczne z furją człowieka o jednej idei, albo o jednej płaszczyźnie ideowej. Był on przesadny jak ekscentryk, lecz nie miał jego wad — nie był ciasny. Nawet kiedy bredził jak szaleniec, nie bredził jak szaleniec opanowany monomanją. Nie miał szczególnie czułego lub też szczególnie nieczułego miejsca. Był to poprostu człowiek normalny, pozbawiony normalnego opanowania. Nie okazywał wybitnego wstrętu lub specjalnych antypatyj, w rodzaju wstrętu Ruskina do pary i żelaza, lub stałej irytacji Bernarda Shaw w stosunku do miłości romantycznej. Drażniły go zwykłe, dokuczliwe rzeczy, tylko że drażniły anormalnie. Nie pragnął dziwacznych rozkoszy, niebieskiego wina lub czarnych kobiet, wraz z Baudelairem, albo okrutnych widoków na wschód od Suezu, wraz z Kiplingiem. Pragnął tego, czego pragnie zdrowy człowiek, tylko że pragnął z chorobliwem napięciem. Aby go zrozumieć, musimy wciąż mieć w pamięci medyczną różnicę między chorobą a delikatnem zdrowiem. Może zrozumiemy lepiej tę różnicę, a także Dickensa, jeśli zastosujemy ją w myślach raczej do kobiety, niż do mężczyzny. Dickens miał dużo cech kobiecości, przejawiały się one najwyraźniej w jego nienormalnej normalności. Kobieta, w porównaniu do mężczyzny, bywa często bardziej wrażliwą a zarazem bardziej zrównoważoną.
O owem zróżniczkowaniu należy pamiętać przy wszystkich kłótniach Dickensa, a zwłaszcza przy sprawie do której obecnie przystępujemy, a którą nazwać możemy jego wielką kłótnią z Ameryką. Sprawa ta jest typowym przykładem stosunku Dickensa do zewnętrznych okoliczności, a szczególniej do wszystkiego co trąci polityką. Dlatego poproszę o pozwolenie zbliżenia się do owej kłótni inną, nieco okólną drogą.
Zdrowy rozsądek jest to czarodziejska nić słaba i cienka; znika jak babie lato. Dickens, (w wielkich rzeczach) nigdy tej nici nie zatracił. Weźmy jako przykład jego zapatrywania lub kierunek polityczny, przez przeciąg całego życia. Zapatrywania oczywiście mogły być słuszne lub fałszywe, reformy, które popierał, mogły być udatne lub chybione, ocena tego nie jest celem tej książki. Lecz jeśli porównamy Dickensa z innymi ludźmi, którzy chcieli tego samego, (albo z ludźmi przeciwnego obozu, którzy chcieli rzeczy przeciwnych), odczujemy wybitny brak obłudy, wybitne poczucie ludzkości takiej jaka jest rzeczywiście, oraz wiecznej jej słabości. Dickens był zażartym demokratą, lecz znakomicie wydrwiwał pospolity typ zarozumiałego radykała o czerwonej twarzy, który mówił: „Proszę mi tego dowieść“, za każdem zdaniem wygłoszonem przez kogoś innego. Wałczył o prawo wyborcze, lecz nie rozgrzeszał wyborców. Wierzył w rządy parlamentarne, lecz nie twierdził, jak twierdzą współcześni dziennikarze, że parlament jest rzeczą znacznie większą i więcej imponującą, niż nią jest w rzeczywistości. Walczył o prawa uciemiężonych nonkomformistów (dyssydentów), lecz wstrętem go napawała namaszczona zdawkowa powaga, którą wszystko okraszali, i przedstawiał im jako potworne zwierciadło tłustą, plugawą twarz Chadbanka. Widział, że pan Podsnap zbyt nisko cenił miejscowości znajdujące się po za Anglją. Lecz zdawał sobie również sprawę, że pani Jellaby miała o nich zbyt dobre wyobrażenie. W ostatniej swej książce uosobił w panu Honeythunder wstrętny, ale zdrowy, obraz haseł liberalnych wypowiadanych przez antiliberalnego człowieka. Lecz może najlepszym dowodem równowagi i zdrowego rozsądku Dickensa jest to, że mimo swego dogmatyzmu nie związał się nigdy z przygodnym dogmatem, nie wpadł nigdy w „cul de sac“ społecznego lub ekonomicznego fanatyzmu; kroczył szeroką drogą rewolucji. Nie uznał nigdy, że z domów zarobkowych należy zrobić ekonomiczne piekło, zarówno jak by tego nie uznał Rousseau. Nie mówił nigdy, że państwo nie ma prawa kształcić dzieci lub się niemi opiekować, zarówno jak nie mówił tego Danton. Był zapalonym radykałem, lecz nie był radykałem z Manchesteru. Używał próby utylitaryzmu, lecz nie był nigdy utylitarystą. Podczas gdy ekonomiści pisali słodkie słówka, on pisał „Ciężkie czasy“, rzecz, którą Macaulay nazwał: „posępnym socjalizmem“, ponieważ nie była to powieść oportunistyczna.
Lecz Dickens nie był nigdy socjalistą, tak jak nie był indywidualistą, a już napewno nie był posępny. Nie był nawet żadnym politykiem. Był to poprostu człowiek o jasnych, świeżych zapatrywaniach na rzeczy, które nie podniecały jego osobistych uczuć, i zdawał sobie sprawę że każda teorja, która opiera całkowicie życie państwowe na jednej sile lub jednym czynniku jest prawdopodobnie bez sensu. Skoro tylko filozofja liberalna traktowała o czemś ciężkiem, twardem lub bezdusznem, instyktownie to odrzucał. Był może zbyt romantyczny, lecz chciał mieć do czynienia li tylko z rzeczywistością. Zbytnio może cenił wolność, za to nie cenił wcale „laissez faire‘yzmu“.
Z pomiędzy wielu ciekawych przyczynków, które wynikły z kontaktu Dickensa z Ameryką, najwyższym i najwybitniejszym jest właśnie ów ostateczny przykład jego dziwacznej i niespodziewanej zimnej krwi i otwartości, jego nagłej i sensacyjnej trzeźwości. Oburzenie Amerykanów było naturalne i nieuniknione, zupełnie niezależnie od kwestji dokładności obrazów amerykańskich Dickensa. Trzeba tu brać pod uwagę czas, w którym sprawa ta miała miejsce.
Przy końcu zeszłej epoki cała nasza chrześcijańska cywilizacja została zbudzona dźwiękiem trąb i wezwana do wzięcia udziału (często z zaspanemi jeszcze oczami) w zdumiewającym Armageddonie. Niemcy i Austrja stanęły po stronie dawnego porządku, Francja i Ameryka po stronie nowego ładu. Anglja, podobnie jak w czasie reformacji, zajęła wyczekującą i niewyraźną pozycję środka, warjacko trudną do określenia. Stworzyła demokrację, lecz zachowała arystokrację; zreformowała izbę gmin, lecz pozostawiła stan urzędniczy w postaci, (istniejącej dotychczas), ligi panów przeciwko światu. Niezależnie od wszystkich tych wątpliwości i kompromisów istniał w Anglji wielki, wciąż rosnący tłum dogmatycznej demokracji: napewno tysiące, a może miljony ludzi, spodziewały się ustroju republikańskiego za lat pięćdziesiąt. Cały ten tłum miał określony, instynktowny odruch. Tym odruchem były spojrzenia przesyłane poza Atlantyk, tam gdzie rozsiadła się część składowa nas samych w postaci republiki — przednia straż Anglików kroczących ku wolności. Prawie wszyscy wielcy liberałowie dziewiętnastego stulecia ogromnie Amerykę idealizowali, podczas kiedy dla Amerykanów, pozostających pod świeżem wrażeniem swych bohaterskich zwycięstw, pokonana matka — ojczyzna z hrabiowskiemi koronami i urzędnikami hrabstw, była tylko rozwiązanem lennem.
To są rzeczy, które łatwo ogarnąć. Lecz około połowy dziewiętnastego stulecia odezwał się w Anglji głos gwałtownego satyryka. W kwestjach politycznych zdawał się być zdławionym głosem pokrzywdzonej rzeczypospolitej. Niecierpliwiły go fałszywe pozory wolności w Anglji, niecierpliwiły go zdania, że wzięliśmy z rewolucji wszystko co było w niej cennego. Wylewał wodospady pogardy na tak zwane kompromisy pracy w Anglji, na gabinety oligarchji, na dwie sztucznie stworzone partje, na urzędy państwowe, na opieki kościelne, na dobrowolne jałmużny. Tym satyrykiem był Dickens, a należy pamiętać że był on nietylko gwałtownym satyrykiem, ale także gwałtownie poczytnym autorem, szkodził prawdziwie rzeczom, którym chciał szkodzić, co się rzadko zdarza. Podszedł do poważnego dostojnika opieki kościelnej, który wzbudzał prawdziwe zaufanie w sferach rządzących, i prawdziwie Boży strach w biedakach i zawiązał mu w koło szyi nazwę, która go zdusiła; nigdy już nie będzie niczem innem jak Bumblem. Stanął naprzeciw wytwornego starego angielskiego gentlemana, który zadarmo spełnia patrjotyczną służbę miejscowego urzędnika, i przygwoździł go imieniem Nupkinsa, niby sowę w biały dzień. Na taką satyrę niema odpowiedzi. Nie da się zaprzeczyć, że człowiek w rodzaju Nupkinsa może być urzędnikiem, dopóki istnieje zdumiewający zwyczaj, że bogaty mieszkaniec danej okolicy może tam zostać sędzią. Jedyny sposób usunięcia tej wizji, to zamknąć oczy i przywołać na pamięć najlepszego bogacza jakiego potrafimy sobie wyobrazić, tak też oczywiście czynimy. Lecz Dickens w tych sprawach był realistą; kazał nam poprostu patrzeć na Nupkinsa, na dziwoląg, któryśmy stworzyli. Dickens zdawał się nie widzieć Anglji w postaci kraju, który powoli, od precedensu do precedensu, jest ogarniany przez wolność, widział ją jako zbiór złych obyczajów siedemnastego wieku zaniechanych przez wszystkie inne narody — czyli, że patrzył na Anglję nieomal oczami amerykańskiego demokraty.
To też kiedy głos jego nabrawszy siły, dosięgnął Ameryki i Amerykanów, Amerykanie powiedzieli: „Oto jest człowiek, który pogrąży starą ojczyznę i utopi ją w morzu jej królów i zakrystjanów. Niech tu przyjedzie, pokażemy mu rasę wolnych ludzi, którą chce zaszczepić na starym kontynencie. Niech tu przyjedzie, niech opowie Anglikom o boskiej demokracji, ku której ich wiedzie. Tam ma monarchję i oligarchję, które może wydrwiwać. Tu znajdzie rzeczpospolitą, którą będzie mógł wychwalać“. Wydawało się doprawdy bardzo słusznem, że po zdemaskowaniu niedemokratycznej Anglji jako pustyni, ogłosi demokratyczną Amerykę jako ziemię obiecaną. Każdy przeciętny człowiek mógł był prorokować, że posunąwszy swą złość na stary porządek aż do czczej gadaniny, wychwalanie nowego porządku doprowadzi do obłudnego gadulstwa. Wśród ryków republikańskiego idealizmu, komplementów, nadziei i przedwczesnej wdzięczności, wielki demokrata wkroczył do wielkiej demokracji. Rozejrzał się w koło, zobaczył Amerykę bezsprzecznie postępową, bezsprzecznie samorządową, a następnie z więcej niż amerykańskim chłodem i z więcej niż amerykańską bezczelnością, zasiadł do napisania „Marcina Chuzzlewita“. Jego psotny i przewrotny zdrowy rozsądek zbuntował się. Rozsądek jest rzeczą dziką, płochliwą, wyjętą z pod praw, podniósł więc przeciw nim rokosz i porwał je na kawałki.
Sprawy potoczyły się w następującym porządku, a należy sobie ten porządek uprzytomnić, zanim przystąpimy do rozpatrzenia ich słuszności. Skoro powiedziałem, że Dickens zasiadł do pisania „Marcina Chuzzlewita“ użyłem oczywiście metafory. Notatki do amerykańskiej części „Marcina Chuzzlewita“ porobił, będąc jeszcze w Ameryce, lecz decyzja co do umieszczenia podobnych wrażeń w książce powstała przypuszczalnie później, na ostatku zaś przyszła mu myśl umieszczenia ich w „Marcinie Chuzzlewicie“. Dickens miał (z artystycznego punktu widzenia), zgubny zwyczaj wprowadzania zmian w środku powieści, jak naprzykład w „Naszym wspólnym przyjacielu“. Jest faktem stwierdzonym, że wysłał młodego Marcina do Ameryki, bo nie wiedział co z nim zrobić, a także, (jeśli mam rzec prawdę), bo pokupność wydawnictwa się zmniejszyła. Lecz pierwszym czynem, który był przez Amerykanów uważany za równie wrogi, było wydanie „Notatek amerykańskich“, których historję musimy wpierw opowiedzieć.
Projekt zwiedzenia Ameryki powstał u Dickensa jako pomysł bardzo nieokreślony jeszcze przed ukazaniem się „Sklepu starożytności“. Lecz wzrastał i rozwijał się przez czas całego następnego okresu w sposób dotkliwy i stały, w jaki zwykle wzrastały i rozwijały się w nim myśli. Dickens do pewnego stopnia nie poddawał się projektowi, a miał wiele przyczyn po temu. W tym czasie był już nietylko mężem, ale i ojcem i to ojcem kilkorga dzieci, których same istnienie było przeszkodą dla projektu podróży. Żona, jak mówił, płakała przy każdej wzmiance o jego planach. Lecz Dickens nie mógł nigdy zdobyć się na porzucenie projektu. Miał on ten gatunek niespokojnego, nerwowego optymizmu, który jest zawsze skłonny powiedzieć „tak“ a popada w rozpaczliwe zwątpienie jeśli powie kiedykolwiek „nie“. Pomysł zobaczenia Ameryki mógł być niezbyt pociągający, lecz myśl nie zobaczenia Ameryki była nieznośną. „Opuszczenie takiej sposobności byłoby bardzo smutnem“, powiada, „Jeśli Bóg pozwoli, myślę że trzeba to będzie jakoś doprowadzić do skutku“. I jakoś się to dało do skutku doprowadzić. Początkowo chciał zabrać ze sobą dzieci i żonę. Okoliczności, które nie dały się usunąć, stanęły temu na przeszkodzie, lecz nie udaremniły projektu Dickensa. Rozchorował się ciężko, lecz i to jego projektu nie unicestwiło, popłynął do Ameryki w 1842 roku.
Wysiadł na brzeg — i Ameryka podobała mu się. John Forster mówi słusznie, że należy się Dickensowi, zarówno jak wielkiemu państwu, które go powitało, aby pamiętano o jego pierwszych, dodatnich wrażeniach, które: „rozpatrywać trzeba niezależnie od późniejszych zmian“. Zmiany późniejsze były, jak powiedziałem powyżej, poprostu nagłem kopnięciem obłudy, a raczej ciągłego powtarzania. Dickens najzupełniej się skłaniał do uwierzenia, że wszyscy Amerykanie są wolnymi ludźmi. Byłby temu uwierzył, gdyby mu tego wszyscy nie powtarzali. Był zupełnie przygotowany do zachwycanie się Ameryką. Byłby się nią zachwycił, gdyby sama sobą nie była tak bardzo zachwycona. „Zmiany“ jego zapatrywań nie nastąpiły skutkiem przemian zaszłych w Ameryce od czasu jak ją zobaczył po raz pierwszy. Jego podziw nie zmienił się z tego powodu. Uległ zmianie dlatego, że Ameryka pozostała niezmienioną. Yankesi doprowadzili go wreszcie do pasji, nie wskutek tego że mówili rozmaite rzeczy, lecz dlatego że powtarzali wciąż to samo. Byli republikanami, byli nowym i silnym krajem, i wydawałoby się zupełnie naturalnem gdyby to powiedzieli słynnemu cudzoziemcowi, który po raz pierwszy na ich ziemię zawitał. Lecz Dickensa doprowadzało do szaleństwa, że powtarzali to sobie od rana do wieczora, w każdym wagonie, w każdym szynku. Nie to go drażniło, że Amerykanie przestali chwalić Dickensa, a raczej to, że wychwalali go bezustannie. Nietylko pochwały dla jego osoby brzmiały cudownie skoro je posłyszał po raz pierwszy, ale tak że samochwalstwo Amerykanów brzmiało cudownie, kiedy je posłyszał po raz pierwszy. Że demokracja była rzeczą wielką, i że Karol Dickens był osobistością niezwykłą, o tych dwóch pewnikach nie zwątpił do śmierci. Lecz, jak powiedziałem, bezduszne powtarzanie zbudziło jego poczucie komizmu, zbudziło lwa śmiechu niby dziką bestję, węszącą żer. Posłyszał prawdę o jeden raz za wiele, posłyszał ją dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy i opatrzył się nagle, że była fałszywa.
Co prawda specjalna okoliczność zaostrzyła jeszcze i uwydatniła jego rozczarowanie. Odczuwał bardzo gorąco — jak zresztą odczuwał wszystko, zarówno to co go dotyczyło, jak i to co go nie dotyczyło — niesprawiedliwość amerykańskich kradzieży literackich, popełnianych na literaturze angielskiej a spowodowanych amerykańskim prawem przedruku. Nie przyjechał do Ameryki z myślą dyskutowania o tych sprawach. Skoro nieco później ktoś twierdził że tak było, odrzucił gwałtownie insynuację, jako dającą się określić: „jednem z najkrótszych słów w angielskim języku“. Lecz wkroczenie jego do Ameryki było nieomal tryumfalnem, mównica była gotowa, czuł się dość silnym aby móc wypowiedzieć każdą rzecz. Był jaknajgoręcej przyjęty przez wielu amerykańskich literatów, w szczególności przez Washingtona Irvinga. I w wypływającej stąd zapalczywej pewności siebie, przystąpił do niebezpiecznej kwestji amerykańskiego prawa przedruku. Wygłosił wiele mów, w których napadał na amerykańskie prawo i teorję w tej sprawie, przedstawiając ich niesprawiedliwość zarówno względem angielskich pisarzy, jak i względem amerykańskich czytelników. Wrażenie, które wywołał zdumiało go. „Myślę, że nie istnieje na ziemi kraj“, powiada, „gdzieby było mniej wolności opinji w zakresie spraw, co do których może być duża różnica zdań. Piszę te słowa niechętnie, z rozczarowaniem i smutkiem, lecz wierzę w to co piszę całą duszą... Sam fakt że ja, człowiek w Ameryce obcy ośmieliłem się zwrócić uwagę Amerykanom, że istnieje rzecz, którą rozstrzygają niesprawiedliwie, zarówno dla swych współziomków jak i dla nas, zdumiała najśmielszych. Washington Irving, Prescott, Hoffman, Bryant, Halleck, Dana, Washington Allston — każdy kto w kraju tym pisze, jest w tej sprawie zainteresowany, lecz żaden nie śmie podnieść głosu, nie śmie oskarżyć wstrętnego prawa... Zdumiewa fakt, że znalazł się na ziemi człowiek dość śmiały, by wykazać Amerykanom, że mogą wogóle źle postąpić. Chciałbym, abyście byli widzieli twarze, które ja widziałem po obu stronach stołu w Hatford, skoro zacząłem mówić o Scottcie. Chciałbym, abyście byli słyszeli, w jaki sposób to wypowiedziałem. Krew się we mnie burzyła skoro pomyślałem o potwornej niesprawiedliwości i poczułem się wysoki na dwanaście stóp, kiedy im to w twarz rzuciłem“.
Obraz ten to nieomal portret Dickensa. Ma się w oczach wyprostowaną, drobną postać o twarzy i włosach w ogniu.
Oto między innemi powody, dla których Dickens gniewał się na Amerykę. Lecz były również powody, dla których Ameryka złościła się na Dickensa. Nie przypuszczam, jak Dickens, aby oburzenie przeciwko jego mowom w sprawie prawa przedruku, było spowodowane jedynie nacjonalistyczną bezczelnością i zarozumiałością. Ameryka jest tajemnicą dla każdego prawego Anglika, lecz zdaje mi się, że Dickens potrafił położyć rękę na jej czułym nerwie. W każdym razie jest jedna rzecz, uderzająca dla każdego Anglika, który ma szczęście posiadać amerykańskich przyjaciół, a mianowicie: jeśli niema materjalizmu równie surowego lub też równie materjalistycznego jak amerykański, niema również idealizmu, równie surowego lub też równie idealnego. Ameryka robi na każdym Angliku wrażenie, że jest miękką w nieodpowiedniej chwili a także i twardą w nieodpowiedniej okoliczności; będzie grubiańską właśnie tam, gdzie każdy cywilizowany człowiek okaże się delikatnym, a delikatną, tam, gdzie każdy dojrzały człowiek jest grubianinem. Naród ten ma piękne ideały, lecz stosuje je opacznie. Rzecz, o której myślę została odczuta jedynie przez Stevensona i opisana w jego „Rozbitku“; została zobrazowana w niezgrabnej delikatności Jima Pinkertona. Ameryka ma świeżą subtelność — ordynarną, bujną ogładę. Lecz jest inny jeszcze sposób wyrażenia mojej myśli; według wszelkiego prawdopodobieństwa Amerykanie uważali wprost za nieprzyzwoitość, aby Dickens, boski autor, mówił o swych stratach pieniężnych. Niema nic bardziej amerykańskiego, niż oczekiwanie, że genjusz wzniesie się ponad sprawy handlowe. Ubolewali z pewnością nad samolubstwem Dickensa w tej sprawie, a prawdopodobnie — i nad jego brakiem delikatności. Piękny młody marzyciel, o rozrzuconych ciemnych włosach, nie powinien nawet wiedzieć, że prawo przedruku istnieje. Gdyż twierdzenie, że Amerykanie ubóstwiają dolara jest zupełnie niesprawiedliwem. Oni ubóstwiają prawdziwie intelekt — inny przemijający zabobon naszych czasów.
Jeśli istniała wówczas w Ameryce owa pinkertońska właściwość, owa świeża, surowa wrażliwość, Dickens był właśnie człowiekiem, który ją najbardziej drażnić potrafił. Był on zupełnem jej przeciwieństwem. Obyczaje, które szanował, były staromodne i podstawowe, a obok tego posiadał ową leniwą łatwość obejścia i swobodę, która może wyrosnąć jedynie na podłożu bardzo dawnej kultury, podobnie jak pańska niedbałość, lub rozwaga prostaków. Nie miał bynajmniej zamiaru dociągać się do owego naprężonego i drżącego idealizmu, którego żądano od amerykańskich patrjotów i mówców. Pozatem grał tu rolę jeszcze jeden czynnik, dotyczący specjalnie prawa przedruku i jego własnych pieniężnych pretensyj. Dickens nie pragnął bynajmniej, by go uważano za zbyt „wielkodusznego“ żeby mógł żądać wynagrodzenia za swoje prace; wcale się nie wstydził wynagrodzenia domagać. Miał głęboko zakorzenione poczucie, bardzo silne u dawnych radykałów — bardzo silne szczególniej u dawnych angielskich radykałów — poczucie praw osobistych człowieka (nie wyłączając własnych praw), jako czegoś nietylko pożytecznego, lecz poniekąd i świętego. Nie uważał, iż żądanie staje się mniej słuszne, lub mniej poważne, ponieważ odnosi się do własnej osoby. Nie dzielił żądań na egoistyczne i altruistyczne, lecz na słuszne i niesłuszne. Znamiennem jest, że skoro upominał się o swoje pieniądze, nie czynił tego nigdy z nieśmiałym cynizmem, z rodzajem wstydliwej brutalności, z jaką współczesny światowiec mamrocze coś o tem, że interes jest interesem. Upominał się o pieniądze głosem śmiałym i dźwięcznym, jak o swój honor. Gdy amerykańscy krytycy drwili i jęczeli nad jego interesownemi motywami jako nad rzeczą niską, on potrząsał swemi interesownemi motywami jak sztandarem. „Nie dbają o to“ — wykrzykuje zdumiony, „że ze wszystkich ludzi, ja najwięcej na niem tracę“ (na prawie przedruku). „Nie dbają o to wcale, że mam powód, by mówić i być słuchanym“. Rzecz, którą oni uważali za przeszkodę, Dickens przedstawia jako paszport. Amerykanie uważają, że on najmniej ze wszystkich powinien w tej sprawie głos zabierać, bo jest w niej zainteresowany. Dickens uważa, że on przedewszystkiem powinien głos zabierać, bo jest pokrzywdzony.
Lecz owo rozczarowanie względem Ameryki, spowodowane tyraństwem jej opinji publicznej, było nietylko wyrazem faktu, że Dickens był typowym Anglikiem, czyli człowiekiem o silnem poczuciu wolności indywidualnej. Wpłynęło ono również później na szerszy i mniej określony wstręt, o którym już mówiłem — wstręt do wiecznego pozowania narodu przed lustrem. Tyraństwo opinji było irytujące, nietyle z powodu cierpień, które zadawało mniejszości, ile z powodu straszliwych blasków, któremi oświetlało wielką a idjotyczną szczęśliwość większości. Sama liczebność owej zarozumiałej rasy wściekała Dickensa; jej wielkość, jej solidarność, jej spokój. Więcej go irytowało jej zadowolenie, niż jej niezadowolenie. Sama myśl o owych niezliczonych miljonach istot, z których każda powtarzała, że Washington był największym z ludzi na ziemi i że królowa zamieszkuje Tower w Londynie, podniecała jego awanturniczą wyobraźnię niby zmora. Lecz do końca pozostał wierny zarysom swego pierwotnego, republikańskiego ideału i ubolewał nad Ameryką nie jako zanadto liberalną, lecz jako zbyt mało liberalną. Między innemi użył następujących znamiennych słów: „Obawiam się przyjazdu radykała tutaj, chyba że będzie to radykał z zasady, z rozsądku, z rozmysłu i z poczucia słuszności. Inaczej lękam się, że powróci do kraju konserwatystą... Nic więcej nie powiem o tej sprawie w ciągu dwóch miesięcy, dodam tylko, że lękam się, iż najcięższy cios zadany wolności, będzie zadany przez to państwo, przez to, że dany przezeń przykład zawiedzie“.
Oczekujemy jeszcze spełnienia tej przepowiedni; jak dotąd, nikt nie może powiedzieć, że była ona fałszywą.
Dickens pojechał na zachód do wielkich kanałów; pojechał na południe i dotarł do strefy niewolnictwa; zwiedził Amerykę powierzchownie, lecz zwiedził ją w całości. Większość jego wrażeń była z pewnością przyjemna, pomimo że wściekał się z góry na właścicieli niewolników, mimo że przysięgał, iż nie przyjmie żadnego publicznego hołdu w kraju niewolników (przyrzeczenie to złamał pod naciskiem południowej gościnności). Jednakże jego rzeczywiste zderzenia z niewolnictwem i jego obrońcami były nielicznie i krótkie. W czasie tych zderzeń zachował się ze zwykłą sobie żywością i ogniem, lecz byłoby wielką pomyłką wyobrażać sobie, że jego umysłową reakcję przeciw Ameryce spowodował głównie, a nawet w znacznej mierze, wstręt dla sprawy murzyńskiej. Więcej niż na obłudę, o której mówiliśmy, więcej niż na monotonny dźwięk słów, skarżył się na złe wychowanie; i w szerokich zarysach jego anti-amerykanizm zdawał się być ugruntowany raczej na spluwaniu niż na niewolnictwie. Jeśli wszakże nasuwała się sposobność dyskutowania o pierwotnej moralności prawa pozwalającej posiadać człowieka na własność, Dickens wykazywał dostateczne oburzenie. Pewien człowiek pełen anti-abolicjonistycznego zapału przytrzymał go i zaczął przekonywać znanym w obronie niewolnictwa argumentem, a mianowicie, że krzywdzenie lub fizyczne osłabianie niewolników nie leżałoby w interesie materjalnym ich właścicieli. Dickens opisuje ten wywiad w sposób następujący: „Odrzekłem mu spokojnie, że nie leży również w interesie człowieka upijać się, lub kraść, lub zgrywać w karty, lub też oddawać się innym nałogom, a jednakże wszystko to człowiek robi. Zaś okrucieństwo i nadużywanie praw, za które się ma zapewnioną bezkarność, są to dwie złe namiętności ludzkiej natury, z których zaspokojeniem wzgląd na własny interes, czy też ruinę, nie ma nic wspólnego“... Niewątpliwie Dickens w swej odpowiedzi mówił rzeczy zdrowe, logiczne i niezbite, pozwalam sobie jednak wątpić, czy wypowiedział je spokojnie.
Powrócił do kraju na wiosnę roku 1842. W tymże samym roku, tylko nieco później, pojawiły się „Notatki amerykańskie“ i krzyk, który podniósł się przeciw niemu, po poruszeniu kwestji prawa przedruku, zamienił się w ogłuszający wrzask. Jednakże czytając „Notatki“ znajdujemy w nich mało rzeczy obraźliwych i, prawdę powiedziawszy, mniej są one zajmujące niż inne dzieła Dickensa. Nie są to prawdziwe obrazy Ameryki, nie są to nawet prawdziwe wizje Dickensa o Ameryce, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, wyłączył z nich rozmyślnie wszelkie wzmianki o prawie przedruku, która to kwestja dała mu sposobność ocenienia, do jakiego stopnia posuwać się może tyraństwo demokracji. Po drugie, krytykuje on tu głównie Amerykę za wady, które nie są specjalnie amerykańskie. Naprzykład oburza się na złą organizację więzień, porównując je z więzieniami angielskiemi w Goldbath Field, pozostającemi pod nadzorem porucznika Tracey i kapitana Chestertona, dwóch reformatorów więziennictwa, dla których Dickens miał wysokie poważanie. Przecież był to prosty przypadek, że amerykańskie więzienia stały niżej od angielskich. Nie było i nie ma w duchowości amerykańskiej nic, coby stanęło na przeszkodzie wprowadzeniu reform Traceya i Chestertona, nic coby przeszkodziło w zaprowadzeniu tego, czego pieniądz, energja i organizacja może dokonać. Ameryka mogłaby mieć (a o ile wiem, ma), system więziennictwa lepszy, więcej ludzki i skuteczny, niż wszystkie inne narody. A pomimo to złośliwy duch Ameryki mógłby dalej działać — mogłoby istnieć dalej to, co czyniło Pograma i Chollopa tak drażniącymi i bezsensownymi. Dickens miał teraz zadać złośliwemu duchowi Ameryki drugi, zupełnie odmienny cios.
W styczniu 1843 r. pojawił się pierwszy odcinek powieści pod tytułem: „Marcin Chuzzlewit“. Początek książki i koniec jej, które nic wspólnego z Ameryką i kwestją amerykańską nie mają, wymagają mimo to paru słów wzmianki. Lecz poza dwoma gigantycznemi groteskowemi rysunkami: Pecksniffem i panią Gamp — znajdującemi się na początku i na końcu powieści, „Marcin Chuzzlewit“ zasługuje głównie na podziw z powodu wycieczki amerykańskiej. Jest to dobra satyra zamknięta w ramy przeciętnej powieści. Pani Gamp to zaprawdę wspaniałe studjum, malowane bogatemi, soczystemi, zawiesistemi farbami, które uwypuklają zwykle angielskie humorystyczne postacie. Dzięki nim nawet mowa Falstaffa jest tłustą i drży od radosnego znikczemnienia. Pecksniff również jest prawie doskonały, o wiele za dobry aby być prawdziwym. Jeszcze jedno można o nim powiedzieć; tutaj, tak samo jak we wszystkich innych powieściach Dickensa, najlepsze postacie są najdoskonalszemi wtedy, gdy mają najmniej do roboty. Postacie Dickensa są doskonałe, póki nie biorą udziału w powieści. Bumble jest boski, dopóki mu się nie powierza rzeczywistej i ponurej tajemnicy — jak gdyby ktokolwiek, prócz warjata, mógł Bumble‘owi powierzyć tajemnicę. Micawber jest wspaniały, dopóki nic nie robi; lecz staje się zupełnie niemożliwy kiedy szpieguje Uriah Heepa, gdyż jasnem jest, że ani Micawber, ani nikt inny nie użyłby Micawbera do roli prywatnego detektywa. To samo odnosi się i do Pecksniffa; jest to najlepsza postać w powieści, lecz jego czyny są najgorszą rzeczą w Pecksniffie. Jego knowania przeciwko staremu Marcinowi można tylko tak określić: są równie głupie jak i knowania starego Marcina przeciwko niemu, Jego końcowy upadek jest jednem z rzadkich załamań się Dickensa. Nie należało brać Pecksniffa tak poważnie; Pecksniff jest poprostu postacią tak śmieszną, że aż go można lubić. Poco zadawać sobie tyle trudu aby zdemaskować człowieka, któremu dało się przezroczystą maskę? Po co zgromadzać wszystkich bohaterów na świadków prawdziwego oblicza człowieka, w którego nikt nie wierzy? Po co mozolić się i radować z ośmieszenia człowieka, który był na to stworzony aby się z niego śmiano?
Lecz nas obchodzi część „Marcina Chuzzlewita“ dotycząca Ameryki i o niej musimy pamiętać. Ta część nadaje sobie pozory wielkiej satyry, lecz nawet jeśli jest tylko wielką potwarzą jest bezsprzecznie wielką. Poważna książka Dickensa o Ameryce była tylko paszkwilem, może paszkwilem zwietrzałym. W każdym razie wiemy, że Ameryka przeżyje poważne książki tego rodzaju. Lecz jego fantastyczna książka może przeżyć Amerykę. Może przeżyć Amerykę, jak „Rycerze“ przeżyli Ateny. „Marcin Chuzzlewit“ ma zaletę wielkiej satyry; krytyk zapomina czy wizerunek jest podobny do oryginału, ponieważ wizerunek jest o tyle ważniejszy od oryginału. Kogoż obchodzi czy Arystofanes wiernie odtworzył Kleona, który umarł, skoro tak świetnie opisał demagoga, który jest nieśmiertelny. Tak samo być może, w przyszłych wiekach nie będzie nikogo obchodzić, czy dawna cywilizacja zachodu, czy zaginione miasta jak Nowy Jork i St. Louis były dokładnie odtworzone w wiekopomnym Elijahu Pogramie. Gdyż te amerykańskie epizody zawierają niedorzeczność więcej niż upajającą: opis młodego człowieka, który wypowiedział o Lwie Angielskim następujące słowa: „Drwię sobie z tego lwa, sam jeden stawię mu czoło“ jest więcej niż dowcipny; albo ten drugi młodzieniec, który powiedział Marcinowi, że skoro twierdzi iż królowa Wiktorja nie mieszka w „Tower“ w Londynie „popełnia błąd dość wśród Anglików rozpowszechniony“. Dickens położył tu palec na nerwie zła, które istniało nie tylko u jego wrogów, lecz i u niego samego. Wielki demokrata przychwycił jedno z niebezpieczeństw demokracji. Wielki optymista stanął przed straszną zmorą optymizmu. Przedewszystkiem szczery Anglik napadł na grzech, który jest nie tylko amerykański, lecz także i angielski. Wieczne uprzejme powtarzanie połowicznie patrjotycznych prawd; wieczne smarowanie samych siebie temże samem stęchłem masłem; a ponad wszystko — zuchwałe zaczepki względem drobnych nieprzyjaciół, lub też gwałtowne wyzywanie bardzo odległych wrogów; tchórzostwo tak zwyczajne i nieświadome, że ubiera się w pióra odwagi — to wszystko jest pokusą dla Anglików zarówno jak dla Amerykanów. „Marcin Chuzzlewit“ jest być może, karykaturą Ameryki. Ameryka jest może karykaturą Anglji. Ale w najpoważniejszym uniwersytecie, w najcichszym dworku wiejskim Anglji, znajduje się zaród tej samej zasadniczej warjacji, która zapełnia książkę Dickensa, niby dom warjatów, wrzaskliwymi Chollopsami i bredzącymi Jeffersonami Bricksami. Owem zasadniczem warjactwem jest wyobrażenie, że dobry patrjota, to człowiek, który jest zadowolony ze swojej ojczyzny. Tego rodzaju patrjotyzm był nieznany w małych pogańskich republikach, gdzie począł się nasz europejski patrjotyzm. Był nieznany w wiekach średnich. Gdy w osiemnastem stuleciu powstała współczesna polityka, „patrjota“ był to człowiek niezadowolony, w przeciwieństwie do „dworaka“, który podtrzymywał istniejący porządek rzeczy. We wszystkich innych krajach współczesnych, a szczególniej w krajach jak Francja i Irlandja, gdzie walczono z prawdziwemi trudnościami, słowo „patrjota“ znaczy coś w rodzaju politycznego pesymisty. Temu zapatrywaniu i tym krajom grożą swoiste niebezpieczeństwa i swoista przesada. Lecz przesada i niebezpieczeństwo grożące Anglji jest to przesada i niebezpieczeństwo wypływające z „Water Toast Gazette“. Rzecz, którą nieostrożnie nazwano anglosaską cywilizacją, jest obecnie przesiąknięta marną pychą. Używa tłumów ludzkich nie dla wywołania dyskusji, lecz dla uzyskania rozkoszy jednomyślności. Używa mas ludzkich jako pewnego rodzaju tłumika. Używa narządów opinji publicznej nie dla przestrzegania publiczności, lecz dla uspokojenia jej. Osiąga całkowite powodzenie nietylko jeśli chodzi o ignorowanie reszty świata, ale nawet o rzeczywiste o niej zapomnienie. A skoro jakaś cywilizacja prawdziwie zapomina o reszcie świata — wyklucza resztę świata jako rzecz ciemną i barbarzyńską — jest tylko jeden przymiotnik dla określenia ostatecznego przeznaczenia tej cywilizacji, a tym przymiotnikiem jest słowo „chińska“.
Ameryka Marcina Chuzzlewita jest domem warjatów, lecz domem warjatów do którego dążymy wszyscy. Gdyż skończoność, a nawet wygoda są nieomal synonimami obłąkania. Warjat to człowiek, który żyjąc w małym światku, myśli że jest to świat wielki; żyje, obejmując jedną dziesiątą prawdy, a myśli że obejmuje całą prawdę. Warjat nie wyobraża sobie innego wszechświata poza jakąś bajką, lub spiskiem, lub wizją. Przeto im jaśniej widzimy świat podzielony na Anglosasów i nie Anglosasów, na nasze wspaniałe jaźnie i na resztę ludzkości, tem pewniejsi być możemy że pomału i spokojnie zdążamy do warjacji. Im bardziej prostem i zadawalniającem wydaje się nam nasze państwo, tem bardziej powinniśmy wiedzieć, że żyjemy w świecie nierealnym. Gdyż świat rzeczywisty nie jest zadawalniający. Im oczywistszemi wydają się nam fakty wyższości Anglosasów, tem pewniej powinniśmy wiedzieć, że żyjemy we śnie. Gdyż świat rzeczywisty nie jest jasny ani prosty. Świat realny jest pełen rzeczy, które zdumiewają i pokrzepiają, a także i brutalnych niespodzianek. Idea wygody jest błogosławieństwem i przekleństwem Anglików jak również Amerykanów typu Pograma. U nich jest to głośna wygoda, dzika wygoda, wrzaskliwa i skacząca wygoda, jednakowoż — w gruncie rzeczy jest to wygoda. Gdyż zaledwie cal różnicy dzieli pokój wysłany poduszkami, od wymateracowanej celi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Keith Chesterton i tłumacza: Maria Godlewska.