Charles Dickens (Chesterton, 1929)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Charles Dickens |
Wydawca | Wydawnictwo „Alfa” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Stołeczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Godlewska |
Tytuł orygin. | Charles Dickens |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W lipcu 1844 r. Dickens pojechał w podróż do Włoch, streścił ją później w książce pod tytułem „Obrazy z Włoch“. Obrazy są oczywiście bardzo żywe, lecz nie ma wielkiej potrzeby rozpatrywania ich ściśle ze stanowiska włoskości; a niema żadnej potrzeby zastanawiania się nad niemi jako nad stanem umysłu Dickensa w czasie jego podróży poza Anglją. Dickens nigdy poza Anglję nie wyjeżdżał. Niema śladu na tych wesołych stronicach, aby prawdziwie odczuwał wielkie obce sprawy, które czekają nas na południu Europy: łacińską cywilizację, kościół katolicki, sztukę środkowo europejską, wieczny koniec Rzymu. Jego wędrówki nie są wędrówkami po Włoszech, lecz wędrówkami po kraju Dickensa. Widzi on rzeczy humorystyczne i humorystycznie je opisuje. Lecz mógł był widzieć rzeczy równie doskonałe na ulicy w Pimlico, i mógł był równie dobrze je opisać. Mało jest rzeczy lepszych, nawet w jego najlepszych powieściach niż opis śmierci Napoleona, przedstawionej w teatrze marjonetek. Nie może być nic doskonalszego nad postać doktora, której druty były nieco popsute i dlatego „krążyła ponad łożem i wypowiadała swe lekarskie zdanie w powietrzu“. Duch wszystkich ludowych dramatów nie mógł być lepiej pochwycony jak w kolosalnem znieprawieniu drewnianej lalki „Sir Uudson Low“. Lecz niema w tem nic włoskiego. Dickens byłby równie świetnie wyśmiał, i wyśmiał w ten sam sposób, teatr Puncha i Judy‘ego dający przedstawienia na Long Acre, lub na Lincoln‘s Inn Fields.
Dickens pisał słuszne i szczere satyry na Plornisha i Podsnapa; lecz Dickens był równie angielski jak każdy Plornish lub każdy Podsnap. Był szczerze humanitarny i miał w swojem zrozumieniu szczere poczucie sprawiedliwości dla wszystkich narodów. Lecz właśnie ten rodzaj humanitaryzmu i ten rodzaj poczucia sprawiedliwości, był angielski. Dickens był Anglikiem w rodzaju tych, którzy zaprowadzili wolny handel, rzecz jaknajbardziej angielską, ponieważ była wyrachowana, a zarazem optymistyczna. Szanował katakumby i gondole, lecz i ten szacunek był angielski. Zdumiewał się nad bandytami i wulkanami, lecz i to zdumienie było angielskie. Samo pojęcie, że Włochy składają się z rzeczy tego rodzaju, było pojęciem angielskiem. Spraw podstawowych nie rozumiał nigdy: legendy rzymskiej, dawnego życia morza Śródziemnego, prastarej cywilizacji wina i oliwy, tajemnicy niezmiennego kościoła. Nie zrozumiał nigdy tych spraw, i co do mnie cieszę się, że ich nigdy nie zrozumiał. Mógłby je zrozumieć jedynie, gdyby przestał być natchnionym londyńskim andrusem, gdyby nie był przodującym angielskim radykałem z czasu wielkiej angielskiej epoki radykalizmu. Ten jego duch to jeden z najbardziej narodowych naszych przejawów. Zapożyczyliśmy wszystkie nasze cechy od innych narodów, a szczególniej te, z których jesteśmy najbardziej dumni. Imperjalizm nasz jest napływowy, socjalizm jest napływowy, militaryzm jest napływowy, oświata jest napływowa, ściśle biorąc nawet liberalizm jest napływowy. Lecz radykalizm jest nasz własny; równie angielski jak nasze płoty.
Dickens zagranicą był więc w stosunku do wszelkich poważnych kwestyj poprostu Anglikiem zagranicą; Anglik zagranicą jest w stosunku do poważnych kwestyj poprostu Anglikiem u siebie. To uogólnienie należy nieco zmodyfikować. Dickens odczuwał bezpośrednią przyjemność w zewnętrznem życiu Francji wesołem i pracowitem; czyste czepki, kolorowe mundury, niebo jak niebieska emalja, niskie zielone drzewka, małe białe domki, widoki malowane zasadniczemi farbami, niby dziecinne obrazki. To odczuwał, i to (genialnem natchnieniem) włożył w usta pani Lirriper, londyńskiej gospodyni na wakacjach; gdyż Dickens wiedział, że ludzie prości, a nie ludzie subtelni, odczuwają najlepiej rozmaitość i wszystkie barwy oglądał bystremi oczami biedaków. Tym sposobem odczuwając więcej ulicę, niż zawiłe zagadnienia kontynentu, wykazywał niewątpliwie połączenie zdrowego rozsądku z niezwykłą wrażliwością, o czem zresztą już mówiliśmy. Gdyż powinniśmy jeździć zagranicę właśnie dla ulic i sklepów, dla okryć i kapeluszy; są one dużo bardziej godne widzenia niż zamki, i katedry, i rzymskie obozy. Dziwy tego świata są wszędzie jednakie, przynajmniej w Europie: zamki, które rzucają cień na doliny, katedry, które dotykają niebios, drogi tak dawne, że zdają się być dziełem bogów, to są rzeczy, które znajdujemy we wszystkich krajach chrześcijańskich. Cuda ludzkie stoją przed naszemi drzwiami. Rolnik, który gracuje rzepę w hrabstwie Sussex, może doskonale wiedzieć, że rzymskie drogi są kośćmi Europy. Urzędnik, który zamieszkał w Lambeth, może być dokładnie poinformowany, że sztuka chrześcijańska rozwijała się wspaniale w trzynastym wieku; po drugiej stronie rzeki może oglądać żywe kamienie średniowiecza piętrzące się ku gwiazdom. Lecz właśnie tem co uderza podróżnika jako rzecz niezwykła, są rzeczy zwykłe: jedzenie, ubranie, powozy; rzeczy niezwykłe są kosmopolityczne, rzeczy zwykłe są narodowe i odrębne. Kolońska wieża opiera się na takich samych sklepieniach jak wieża w Canterbury, lecz rzecz, której poza Niemcami zobaczyć nie można, to ogródek niemieckiej piwiarni. Francuz nie potrzebuje oglądać opactwa Westminster jako okazu angielskiej architektury, gdyż nie jest to, w ścisłem znaczeniu, okaz architektury specjalnie angielskiej. Natomiast „hansom cab“[1] jest okazem specjalnie angielskiej architektury, wytworem osobliwej poezji naszych miast, symbolem pewnej niedbałej wygody czysto angielskiej, rzeczą, która powinna przyciągać pielgrzymki narodów. Anglik o bujnej wyobraźni będzie dnie całe spędzał w „cafe“, zaś Francuz o bujnej wyobraźni — dnie całe w „hansom-cabie“.
Dickens czerpał tego rodzaju rozkosze z życia romańskiego, lecz nie czerpał tam głębszych przyjemności. Najwybitniejszą wskazówką jego zasadniczej obojętności jest fakt, że znaczną część pobytu swego we Włoszech spędził na pisaniu „Dźwięku dzwonów“, i innych opowieści gwiazdkowych o gwiazdce w angielskich miasteczkach; opowieści, które są wypełnione mgłą, i śniegiem, i gradem, i szczęśliwością.
Dickens potrafił wynajdywać na każdej ulicy głębsze rozbieżności między człowiekiem a człowiekiem, niż różnice narodowościowe. Jego wadą było wyolbrzymianie odrębności. Potrafił wynaleźć typy prawie tak odmienne, jak odmiennemi są gatunki zwierząt, w swym własnym mózgu i w swem własnem mieście, tych dwóch ogniskach wspaniałego chaosu. Jedyni południowcy, których w swoich dziełach wprowadza na wybitniejsze miejsca, dwaj południowcy z „Małej Dorrit“, są to typy cudzoziemców jakby wyjęte z wyobraźni angielskiego ludu, chciałem nieomal powiedzieć, cudzoziemców z desek scenicznych. Podłość jest według angielskich wyobrażeń cechą południowców, dlatego jeden z cudzoziemców jest nędznikiem. Żywe usposobienie jest według angielskich wyobrażeń inną cechą południowców, dlatego drugi cudzoziemiec jest pełen życia. Lecz widzimy ze sposobu w jaki zostali naszkicowani, że Dickens nie potrzebował jeździć do Włoch aby szukać do nich wzoru. Podczas kiedy nieszczęśliwi zziajani miljonerzy, nieszczęśliwi umęczeni hrabiowie, i opuszczeni od Boga amerykańscy inteligenci, w pocie czoła przemierzają Włochy, poszukując literackiego natchnienia; Karol Dickens, (jak podejrzewam), stworzył cały swój włoski epizod, wzorując się na postaciach dwóch londyńskich kataryniarzy.
W słońcu południa marzył wciąż o ogniskach północy. Wśród ślicznych pałaców i białych kampanilli, przymykał oczy aby widzieć Marylebone i śnił cudny sen o kominach. Nie czuł się szczęśliwy, jak mówił, bez ulicy. Brud i dym Londynu były miłe jego oczom i spowijały jego gwiazdkowe opowieści w żywe opary. Zdala na jasnem niebie południa, majaczyły mu mgły Londynu niby obłok nad zachodzącem słońcem, i marzył aby do nich powrócić.
Gwiazdkowe pomysły Dickensa w związku z jego podróżami, jest to sprawa którą wyjaśnić może jedynie paralela z innem jego dziełem. Mniej więcej to samo, co tu powiedziałem o „Włoskich obrazach“, dałoby się zastosować do „Historji Anglji dla dzieci“, z tą różnicą, że kiedy „Włoskie obrazy“ w pewnem znaczeniu sławę Dickensa zwiększają „Historja Anglji“ pomniejsza ją prawie we wszystkich kierunkach. Lecz powód do zarzutów jest ten sam. Ten sam Dickens, który podróżował po dalekich krajach, po podróżował również po zamierzchłych czasach; dzielny, sentymentalny angielski radykał o wielkim sercu i ciasnym umyśle. Nie potrafił ustrzec się czyhającego nań grzechu czy też słabości współczesnego postępowca, — zwyczaju uważania zagadnień współczesnych za zagadnienia wieczne, a słów ostatnich za słowa ostateczne. Nie mógł wybić sobie z głowy instynktownego przekonania, że prawdziwem zadaniem stojącem przed Św. Dunstanem, było zagadnienie kogo powinien podtrzymać: lorda Jana Russella, czy też Sir Roberta Peela. Najodleglejsze szczyty widział zawsze w oświetleniu szalejących ogni swego własnego gwałtownego politycznego przełomu. Żył dla chwili i jej wymagań, to znaczy robił to samo co Św. Dunstan. Żył w wiecznej teraźniejszości jak wszyscy prostaczkowie. Zaiste, ta historja Anglji jest dziecinna, lecz dzieckiem jest tu pisarz, a nie czytelnik.
Dickens w swym prostackim utylitaryźmie londyńskiego ulicznika był nietylko ściśle angielskim, ale także bezwiednie nawiązywał dawne nici historyczne. Na niego spływała prawdziwa tradycja „wesołej Anglji“ a nie na wybladłych badaczy średniowiecza, którzy wyobrażali sobie, że tę tradycję wskrzeszają. Prerafaelici, gotycy, wielbiciele średniowiecza, swą subtelnością i smutkiem wykazywali ducha współczesności. Dickens swemi błazeństwami i śmiałością wykazywał ducha średniowiecza. Był dużo więcej średniowieczny kiedy napadał na wieki średnie, niż tamci kiedy bronili wieków średnich. Właśnie on wziął w spadku cechy Chaucera: zamiłowanie do tłustych żartów i do długich opowiadań, do ciemnego piwa, i do wszystkich białych traków Anglji. Jak Chaucer — lubił opowieść wypływającą z opowieści, pozwalał każdemu na opowiedzenie własnej anegdoty. Jak Chaucer, widział niezrównany komizm w różnorodnym ludzkim handlu. Sam Weller byłby znakomitym nabytkiem dla pielgrzymów z Canterbury, byłby mógł im opowiedzieć cudowną historję. Dziewica Rossettiego zanudziłaby wszystkich; przeorysza uważałaby ją za zbyt postępową, a niewiasta z Bath za zbyt sztywną. Opowiadają, że w epoce wiktorjańskiej, w czasie nieco chorobliwej manji wskrzeszania feodalizmu przez t. zw. „Młodą Anglję“, jakiś szlachcic najął pustelnika, każąc mu zamieszkać na swoich ziemiach. Opowiadają również, że pustelnik zastrajkował dla zdobycia większej ilości piwa. Czy ta anegdota jest oparta na prawdzie czy też zmyślona, w każdym razie przytaczają ją zawsze kiedy chodzi o uwidocznienie upadku ideałów średniowiecza w stosunku do czasów obecnych. A przecież, strajkując dla otrzymania piwa, święty starzec okazał się znacznie więcej „średniowieczny“ niż głupiec, który go najmował.
Trudno o lepszy przykład na poparcie powyższej teorji aniżeli obrona gwiazdki przez Dickensa. Walcząc o tradycje gwiazdkowe, walczył o starodawną europejską ucztę, pogańską i chrześcijańską zarazem; za trójcę jedzenia, picia, i modlitwy, która współczesnym wydaje się bluźnierczą; walczył za święty dzień, będący właściwie dniem święta. Dickens miał zupełnie dziecinne wyobrażenie o przeszłości. Wystawiał sobie wieki średnie jako konglomerat turniejów i tortur; uważał się także za szorstkiego obywatela wieku przemysłowego, nieomal za utylitarystę. Lecz mimo to bronił zanikającej średniowiecznej uczty przeciwko nadchodzącemu utylitaryzmowi. Widział jedynie zło w średniowieczu, lecz walczył o dobro, które w średniowieczu istniało. I tem szczerzej sympatyzował ze starodawną siłą i prostotą, że znał jedynie dobre ich strony, a nie zdawał sobie sprawy, że było w nich dużo rzeczy przestarzałych. Średniowiecze obchodziło go równie mało jak średniowiecznych ludzi. A zarówno jak oni uznawał wesołość, junacki śmiech, smutne opowieści o dobrych kochankach i przyjemne opowieści o smakoszach. Byłby się okropnie znudził, gdyby Ruskin i Walter Pater zechcieli mu tłumaczyć dziwne odcienie zachodów słońca u Lippiego i Boticellego. Obserwacja konających wieków średnich nie sprawiała mu przyjemności, lecz patrzył na wieki średnie żywe, na żywą część wrzaskliwego zabobonu i pozdrawiał ją niby nową religję. Bohaterowie Dickensa spożywali puddingi w ilościach, które przyprawiłyby o mdłości współczesnych badaczy średniowiecza. Gdyż ci badacze są gotowi oddawać cześć każdemu starodawnemu obyczajowi, byle nie potrzebowali go zachowywać. Gotowi są wychwalać na każdy sposób ucztę kościelną, byle w niej nie brać udziału.
Bezwiedny stosunek Dickensa do naszej europejskiej przeszłości, był takim samym jak jego bezwiedny stosunek do Anglji. Wystawiał sobie, że jest czemś w rodzaju kosmopolity; a w każdym razie że jest obrońcą wdzięków i zasług krajów kontynentalnych, przeciwko arogancji naszej wyspy. W rzeczywistości zaś był raczej obrońcą dawnej rodzimej Anglji przeciwko owej niby kosmopolitycznej Anglji, której dożyliśmy. I tu znów nieodparty przykład mego twierdzenia stanowi gwiazdka. Boże Narodzenie, jak powiedziałem, jest jednem z wielu starodawnych świąt europejskich, których treść stanowi połączenie pierwiastka religji z zabawą. Lecz wśród tych świąt jest ono szczególnie i wyraźnie świętem angielskiem, tak przez swój rodzaj zabawy, jak przez gatunek religijnego pierwiastka. Gdyż specjalny charakter obchodu Bożego Narodzenia, (w przeciwstawieniu np. do kontynentalnej Wielkanocy), uwydatnia się głównie w dwóch rzeczach: ziemską stronę obchodu cechuje raczej nuta wygody, niż nuta wesołości: zaś stronę duchową — nuta miłosierdzia raczej niż chrześcijańskiej ekstazy. Zaś idea wygody, zarówno jak miłosierdzie, są instynktami bardzo angielskimi. Co więcej, zarówno wygoda jak miłosierdzie są angielską zasługą; choć zamiłowanie nasze do wygody może się wyrodzić i wyradza się często w materjalizm, a miłosierdzie nasze może się wyrodzić i wyradza się w szablonowość i blagę.
Ów ideał wygody jest pojęciem specjalnie angielskiem, które wiąże się w szczególności z gwiazdką, a nadewszystko jest związane wybitnie z Dickensem. Lecz ludzie rozumieją mylnie to pojęcie. Jest rozumiane źle na europejskim kontynencie, a jeśli to możliwe, rozumiane jeszcze gorzej przez współczesnych Anglików. Na kontynencie restauratorzy karmią nas surową wołowiną, jak dzikich ludzi; mimo, że dawna angielska kuchnia wymaga tylu starań co i francuska. A w Anglji powstał patrjotyzm dorobkiewiczowski, który nadaje Anglikom wszystkie cechy prócz angielskich; wystawia nas jako mięszaninę chińskiego stoicyzmu, łacińskiego militaryzmu, pruskiej sztywności i amerykańskiego złego smaku. Tym sposobem Anglję, której wadą jest zbytnia poprawność, a cnotą serdeczna żywość, Anglję, z jej wielką tradycją wesołej szlachty z czasów Elżbiety, przedstawiają na cztery strony świata, (np. w poematach religijnych Kiplinga), pod olbrzymią postacią uroczystego gbura. A ponieważ trudno żyć wygodnie na przedmieściach, przedmieścia orzekły, że wygoda to rzecz ordynarna i materjalistyczna. Wygoda, a w szczególności wygoda podczas obchodu gwiazdki, to przeciwieństwo ordynarności i materjalizmu. Jest to rzecz poetyczniejsza, właściwie mówiąc, od ogrodu Epikura; znacznie artystyczniejsza niż pałac sztuki. Jest więcej artystyczną dlatego, że opiera się na kontraście, na kontraście między ogniskiem i winem wewnątrz domu a zimą i pluskiem deszczu na zewnątrz. Jest poetyczniejsza, gdyż zawiera pierwiastek obronny, nutę prawie bojową; przywodzi na myśl oblężenie przez śnieg i grad — wesołość w osaczonej reducie. Człowiek, który powiedział, że dla Anglika dom jego jest zamkiem obronnym, powiedział prawdę większą niż przypuszczał. Anglik uważa swój dom za zamek obronny i dobrze zaopatrzony, a jego wyłączność jest w gruncie rzeczy romantyczną. Tego rodzaju poczucie potęguje się oczywiście w burzliwe noce zimowe, kiedy zawarte wrzeciądze i podniesione mosty nietylko wykluczają obcych, lecz także więżą domowników. Dom Anglika jest miejscem uświęconem nietylko dlatego, że król nie ma do niego dostępu, ale i dlatego, że Anglik nie może go opuścić.
Owe poczucie wygody jest zatem pojęciem abstrakcyjnem — zasadą. Biedacy w Anglji zamykają wszystkie drzwi i okna; w mieszkaniach unosi się opar, niby w Black Hole[2]; cierpią dla idei. Zwykły zwierzęcy hedonizm nie marzyłby jak my, Anglicy, o zimowych ucztach i małych pokoikach; śniłby o spożywaniu owoców wśród rozległych, leniwych ogrodów. Zwykła zmysłowość dążyłaby do zaspokojenia wszystkich zmysłów. Dla naszych pięknych znów konieczne jest ponure i niebezpieczne tło; najwyższa przyjemność jaką sobie możemy wyobrazić, to przyjemność wyzywająca — szczęście w niebezpieczeństwie. Słowo „wygoda“ nie jest tu słowem odpowiedniem, przywodzi na pamięć wiele oszczerstw o prostej zmysłowości; prawdziwem określeniem byłoby słowo „zaciszność“ — „cosy“, słowo, które właściwie nie da się przetłumaczyć. Jedną z jego koniecznych cech, to drobne rozmiary, drobne rozmiary, które się rozmyślnie przekłada nad wielkość; drobne rozmiary dla miłości drobnych rozmiarów. Dowcipniś wymaga przyjemnej bawialni, a nie dałby dwóch pensów za przyjemny kontynent. Oczywiście, że w naszych trudnych czasach walka o przestrzeń stała się potrzebną. Zamiast łakomić się na piwo i gwiazdkowy pudding, łakomimy się poprostu na powietrze, co jest również zmysłowem pożądaniem. Wśród nienormalnych warunków jest to dążenie mądre, a niezmierzona przestrzeń jest rzeczą doskonałą dla ludzi nerwowych. Lecz nasi ojcowie byli dość zdrowi i wielcy, aby postępować po ludzku, nie dbając o hygjenę swych postępków. Byli dość wielcy, aby się mieścić w małych pokojach.
Wybitnym przykładem na poparcie wyrozumowanej i artystycznie dodatniej cechy szczelnie zamkniętego gwiazdkowego pokoju jest Dickens we Włoszech. Tworzył mgliste opowieści, oświetlone ogniem kominka, niby drobne czerwone klejnoty; było to dla niego koniecznością artystyczną wśród nieustannego lata. Łaknął romantyzmu wśród białych miast Toskanji i pisał o deszczu na Boże Narodzenie. Łaknął piękna wśród obrazów Uffizi i karmił swą pamięć mgłą londyńską. Jego odczucie mgły było w szczególniejszy sposób typowe i przejmujące. W pierwszej ze swych gwiazdkowych opowieści, w popularnych „Dzwonach gwiazdkowych“ nieomal podchwytuje duszę mgły, kiedy mówiąc o zgęszczonem powietrzu używa następującego obrazu: „Natura warzyła piwo na wielką skalę“. Owo poczucie gęstego powietrza jako czegoś do jedzenia czy picia, czegoś nietylko stałego, ale smacznego, wydaje się prawie szalonem, lecz nie jest przesadą jeśli się je stosuje do uczuć Dickensa. Mówimy o mgle „że dałaby się krajać nożem“; Dickensowi podobałoby się pojęcie mgły w postaci kolosalnego ciastka. Lecz jeszcze więcej podobało mu się jego własne określenie o browarze tytanów; największą przyjemność sprawiłby mu sen, który odkrywałby drogę do beczek niezmierzonej wielkości i pozwolił zakosztować piwa olbrzymów. Uprzedzenie przeciwko mgle jest bardzo rozpowszechnione a Dickens, być może, jest jej jedynym piewcą. Możnaby owo uprzedzenie wybaczyć rozważając sprawę z punktu widzenia hygjeny, lecz z punktu widzenia poezji mgła nie jest bez zasługi, ma rzeczywiste znaczenie. W naszych wielkich miastach znieśliśmy czystą i zdrową ciemność wsi. Wyjęliśmy noc z pod prawa i skazaliśmy ją na wędrówkę po dzikich łąkach; roznieciliśmy wieczne ognie strażnicze aby uniemożliwić jej powrót. Stworzyliśmy nowy wszechświat, a w następstwie także nasze własne słońce i gwiazdy. Zaś jako dalszy skutek — i zupełnie słusznie — stworzyliśmy własną ciemność. Tak, jak każda lampa jest dla człowieka ciepłym księżycem, tak każda mgła jest bogatym ludzkim zmierzchem. Gdyby nie to mistyczne zjawisko, nie widzielibyśmy ciemności; a kto nigdy nie oglądał ciemności, ten nigdy nie oglądał słońca. Mgła jest dla nas głównem uosobieniem owego zewnętrznego ucisku, który przemienia zwykły zbytek na poczucie wygody. Zmniejsza świat w duchu znanego i radosnego okrzyku: „świat jest mały“, a więc zapełniony przyjaciółmi. Pierwszy człowiek, który wyłania się z mgły ze światłem, to dla nas Prometeusz, zbawca, przynoszący ludziom ogień. Jest największym i najlepszym z ludzi, większym od bohaterów, lepszym od świętych. Każdy turkot wozu, każdy głos z oddali, oznacza bicie serc ludzkich, nieustraszonych w ciemności. Jest to najzupełniej ludzkie; człowiek pracuje w chmurze przez siebie wytworzonej. Jeśli ciemność jest uściskiem Boga, mgła jest ciemnym uściskiem człowieka.
W takim to świętym obłoku rozpoczyna się opowieść pod tytułem „Dzwony gwiazdkowe“, pierwsze i najbardziej charakterystyczne ze wszystkich gwiazdkowych opowiadań Dickensa. Zupełnie słusznie rozwodzimy się na tem miejscu nad żywem tchnieniem mglistej ciemności, gdyż u Dickensa nastrój jest ważniejszy niż sama treść. Gwiazdkowa atmosfera jest ważniejsza, niż Serooge i duchy; w pewnem znaczeniu tło jest ważniejsze od osób. To samo można powiedzieć o sposobie traktowania owego drugiego nastroju, który Dickens (poza nastrojem wesołości), potrafił tak świetnie wytwarzać; o atmosferze tajemniczości i zła, naprzykład atmosferze otaczającej panią Clennam siedzącą sztywno na krześle, albo starą pannę Havisham przybraną ironicznie w strój panny młodej. Tu znowu nastrój w zupełności zaćmiewa treść opowieści, która często w porównaniu z nim wydaje się bladą. Tajemniczość jest sensacyjną, — a tajemnica bezbarwną. Powierzchnia rzeczy wydaje się straszniejszą niż ich treść. Możnaby nieomal przypuszczać, że owe upiorne postacie: pani Chadbank i pani Clennam, panna Havisham i panna Flite, Nemo i Salusia Brass, ukrywają coś przed autorem, zarówno jak przed czytelnikiem. Kończymy książkę nie poznawszy ich prawdziwej tajemnicy. Zaspokoili optymistę Dickensa czemś mniej okropnem od prawdy. Ponury dom, gdzie Arthur Clennam spędził dzieciństwo przygnębia nas, jest to prawdziwy obraz zacisznej ulicy piekła, zamieszkałej przez dzieci tego osobliwego wyznania, zwanego przez teologów kalwinizmem, a przez chrześcijan czczeniem szatana. Lecz musiała tam być popełniona dziwaczniejsza zbrodnia, straszniejsze bluźnierstwo, czy też ofiara ludzka, niż skonfiskowanie jakichś głupich dokumentów, potrzebnych głupim Dorritom. Coś gorszego, niż zwykłe oszukaństwo kryje się poza maskaradą i warjactwem straszliwej panny Havisham. Niezdarzony Quilp zwierzył się szeptem złowrogiej Sally — w dzikiej wilgotnej altanie nad rzeką — z czegoś gorszego niż niezgrabny spisek przeciw niezgrabnemu Kitowi. Owe ponure obrazy możnaby wziąć nieomal za prawdziwe wizje, to znaczy za rzeczy, które Dickens widział, lecz których nie rozumiał.
To samo, co powiedzieliśmy o ponurem tle da się zastosować do tła pogodnego, w powieściach takich jak „Dzwony gwiazdkowe“. Cały nastrój opowiadania utrzymany jest w tonie szczęśliwej jednostajności, pomimo treści nierównej, a miejscami nawet słabej.
Opowiadanie posiada artystyczną jednolitość snu. Sen może się zacząć od końca świata, a skończyć na herbatce towarzyskiej, lecz albo koniec świata będzie trywjalny jak herbatka, albo herbatka będzie przerażająca jak dzień sądu. Wydarzenia zmieniają się błyskawicznie; opowiadanie prawie wcale się nie zmienia. „Dzwony gwiazdkowe“, to coś w rodzaju filantropijnego snu, przyjemnej zmory, której dekoracje przesuwają się ze zdumiewającą szybkością — różnorodne jak karty albumu wzorów. Lecz w tym śnie przebija jednolity stan duszy, stan junackiego błogosławieństwa i gorące pragnienie ujrzenia ludzkiego oblicza. Opowieść rozpoczyna się od opisu dnia zimowego i skąpca, a mimo to nie jest wcale ponurą. Autor zaczyna od czegoś w rodzaju radosnego wycia; bije w nasze drzwi jak podpity kolędnik; styl jego jest świąteczny i ludowy; porównywa śnieg i grad do filantropów, którzy „schodzą z wdziękiem“; porównywa mgłę do niezmierzonej ilości piwa. Scrooge nie jest naprawdę nieludzkim, ani na początku, ani tembardziej przy końcu. Jego niegościnne uczucia cechuje pewna serdeczność pokrewna wesołości, a więc ludzka. Jest to poprostu zatwardziały stary kawaler i, (jak podejrzewam), musiał przez całe życie rozdawać w tajemnicy indyki. Piękno i prawdziwe błogosławieństwo opowiadania nie leży w mechanicznej jego treści, w mniej lub więcej prawdopodobnej skrusze Scrooge‘a; lecz w wielkiem ognisku prawdziwego szczęścia, które promieniuje poprzez Scrooge‘a i przez całe jego otoczenie; leży w wielkiem ognisku serca Dickensa. Czy widzenia gwiazdkowe były w stanie nawrócić Scrooge‘a, czy też nie mogły tego dokonać, w każdym razie nas nawróciły. Czy widzenia były rzeczywiście wywołane przez duchy Przeszłości, Współczesności i Przyszłości, to ma niewielkie znaczenie. W każdym razie były wywołane przez ten prawdziwie wniosły chór anielski, który słusznie zwie się chórem Duchów Wyższych[3]. Piękno i prawdziwe błogosławieństwo opowiadania jest wywołane i podtrzymane przez zaletę, którą nasi współcześni artyści pomijają, a nawet przeczą jej istnieniu, lecz która w życiu przeżywanem normalnie jest równie zwykła i dostępna jak sen, a mianowicie przez zdolność do namiętnej, świadomej radości. Opowieść śpiewa od początku do końca jak człowiek szczęśliwy, powracający do domu i, jak szczęśliwy i dobry człowiek, jeśli nie umie śpiewać — wrzeszczy. Jest liryczna i pełna wykrzykników od samego początku. Są to dzwony prawdziwie gwiazdkowe.
Dickens, jak zaznaczyliśmy, pojechał do Włoch spowity w obłok dobrotliwości, i rozmyślający wciąż o tajemnicach Bożego Narodzenia. W Genewie, w 1844 r., pośród drzew oliwnych i pomarańczowych napisał swoją drugą wielką gwiazdkową opowieść pod tytułem „Dzwony“. Jest to opowiadanie, które tem tylko różni się od „Dzwonów gwiazdkowych“, że więcej w nim szarych deszczów i zimnej północy. Tak „Dzwony“ jak „Dzwony gwiazdkowe“ są wezwaniem do miłosierdzia i wesołości, lecz jest to wezwanie surowe i bojowe. Jeśli tamta opowieść jest kolendą wigilijną, ta jest wigilijną pieśnią wojenną. Tutaj Dickens rzucił się do ataku na obłudę może nawet z większą niż zwykle zapalczywą radością i pogardą. Mówił, że owa obłuda wprowadza krew jego w stan wrzenia; a przez obłudę ową rozumiał ni mniej ni więcej tylko stosunek trzech czwartych politycznego i ekonomicznego świata do biedaków. Był to mglisty i ordynarny benthamizm z odcieniem chwiejnego konserwatyzmu. Tłumaczył biedakom ich obowiązki w sposób zimno i ordynarnie filantropijny, nieznośny dla każdego wolnego człowieka. Używał także brutalnych kpin, hałaśliwej wesołości, którą Dickens z dziką radością uwydatnił w postaci radnego Cute‘a. Dickens napadł z wściekłością na wszystkie te wyobrażenia; na tanią radę taniego życia; na podłą radę podłego życia; a przedewszystkiem na podstawową niedorzeczność zdania, że bogaci mają dawać rady biedakom, a nie biedacy bogatym. Było i jest dotąd setki tych dobroczynnych ciemiężców. Niektórzy mówią, że biedacy nie powinni mieć dzieci, to znaczy, że powinni wyzbyć się swej wielkiej cnoty — zdrowych zasad płciowych. Niektórzy utrzymują, że powinni przestać, „podejmować“ jedni drugich, czyli że powinni porzucić to, co im z cnoty gościnności pozostało. Przeciwko tym wyobrażeniom Dickens rzucał pioruny w „Dzwonach“. Możemy tu mimochodem zwrócić uwagę na nowy przykład nieporozumienia, z powodu którego Dickens wyobrażał sobie, że podnosi teraźniejszość kosztem przeszłości, podczas gdy w rzeczywistości zadawał śmiertelne ciosy rzeczom ściśle teraźniejszem. W tej samej książce znajduje się niepotrzebna zresztą rozmowa, między Trotty Veckiem a dzwonami kościelnemi, w którym te ostatnie karcą Vecka, za to iż myślał (nie wiem dlaczego), że dzwony wyrażają żal za minionem średniowieczem. Nie ma powodu aby Trotty Veck, lub ktokolwiek inny, idealizował średnie wieki; lecz był on z pewnością ostatnim człowiekiem na świecie powołanym do idealizowania dziewiętnastego stulecia, zważywszy że wymuskana i skąpa filozofja, która zatruwała mu życie przez całą książkę, była wyłącznym tworem tego wieku. Lecz, jak już mówiłem, najbardziej zapalony badacz średniowiecza może wybaczyć Dickensowi jego antypatję do dobrych rzeczy, które średniowiecze ze sobą zabrało, ze względu na jego miłość do wszelkich dobrych rzeczy, które nam średniowiecze pozostawiło. Małe ma znaczenie jego nienawiść do dawnych feodalnych zamków, które były już wówczas stare. Wielkie zaś znaczenie ma jego nienawiść do „Nowego prawa o biednych“, które było wówczas nowe.
Morał tej sprawy jest w „Dzwonach“ zasadniczy. Dickens sympatyzował z biedakami, w greckiem i dosłownem znaczeniu; cierpiał z nimi duchowo, gdyż rzeczy które ich gniewały, gniewały go również. Nie litował się nad ludem, nie stawał w jego obronie, ani nawet poprostu nie kochał ludu, w tych sprawach on sam był ludem. Dickens jedyny w naszej literaturze, jest nietylko głosem niższych warstw społecznych, lecz jest także podświadomością tych warstw. Wypowiada utajony gniew pokornych. Wypowiada to, co ciemny lud myśli, co czuje w stosunku do warstw oświeconych. A bezpośrednia szczerość tego głosu przejawia się najwyraźniej w tem, że protestuje najsilniej przeciw metodom uznanem jako naukowe i postępowe. Szczerzy a egzaltowani wolnomyśliciele, wmawiają w siebie, że klasy robotnicze z oburzeniem odwracają się od kościołów. Klasy robotnicze bynajmniej się na kościoły nie oburzają; prawdziwe oburzenie warstw pracujących wzniecają szpitale. Lud niema zdecydowanej niewiary względem świątyń teologji. Lud ma gorącą, istotną niewiarę względem świątyń nauki ścisłej. Biedacy nienawidzą rzeczy współczesnych, racjonalistycznych, jak doktorów, inspektorów, opiekunów od praw dla biednych — fachowej dobroczynności. Nigdy nie okazywali niechęci przyjmując pomoc od dawnych zepsutych klasztorów. Często wolą raczej śmierć, niż pomoc współczesnych sprawnych domów zarobkowych. Dickens jest energicznym wyrazicielem tego słusznego czy niesłusznego oburzenia. Skoro Scrooge w „Dzwonach gwiazdkowych“ wspomina o zbyt wielkiej ilości ludzi na świecie, duch bardzo słusznie każe mu milczeć, dopóki się nie dowie jaki jest nadmiar ludności i gdzie się znajduje. Zdanie to jest surowe lecz słuszne. Kiedy grupa butnie dobroczynnych ekonomistów zapuszcza wzrok w otchłanie nędzy i poszukuje tam nadmiaru ludności, należy im się jedna odpowiedź, a mianowicie: „Jeśli istnieje nadmiar, to wy tym nadmiarem jesteście“; spotka ich wówczas należyta odprawa. Gdyby na naszych ulicach stanęły barykady i gdyby lud zapanował, przypuszczam że księża potrafiliby się uratować, obawiam się że i panowie również — lecz jestem przekonany, że rynsztoki spłynęłyby krwią filantropów.
Dickens podzielał wreszcie zdanie biedaków w głównej sprawie obchodu gwiazdki, czyli w sprawie specjalnej uczty. Niema rzeczy, któraby wzbudzała ostrzejszą krytykę w stosunku do biedaków, niż to, że wydają duże sumy na małe biesiady; a niema sprawy, w której mieliby większą słuszność, pomimo że przez to wpadają w materjalne trudności. Opowiadają, że jakiś bostoński handlarz paradoksami mówił: „Dajcie nam zbytek w życiu, a obejdziemy się bez rzeczy koniecznych“. Cała rasa ludzka zdawna utrzymuje to samo, począwszy od dzikusa, który nosi pióra zamiast ubrania, do ostatniego handlarza ulicznego, który woli raz się uraczyć niż zjeść trzy posiłki.
Trzecie opowiadanie gwiazdkowe: „Świerszcz w kominie“, nie wymaga długich komentarzy, pomimo że jest bardzo charakterystyczne. Posiada wszystkie zalety, które cechują uczucia Dickensa względem Gwiazdki. Posiada zaciszność, czyli wygodę zależną od otaczającej ją niewygody. Ma współczucie dla biednych, a w szczególności zrozumienie dla ich nadmiernej rozrzutności, dla tego co można nazwać czasowem bogactwem biedaków. Ma odczucie ogniska domowego, czyli odczucie, że kominek jest czerwonem sercem pokoju; że kominek to prawdziwy płomień Anglji, który wciąż płonie wśród nikczemnej cywilizacji pieców. Lecz wszystkie wartości „Świerszcza w kominie“ są może równie dobrze wyrażone w tytule jak w samej treści. Opowieść, pomimo niezrównanych rzeczy, których Dickens nigdy nie omieszka powiedzieć jest nieco zbyt przytulna aby być zupełnie przekonywającą. „Dzwony gwiazdkowe“, to nawrócenie anti-chrześcijanina. „Dzwony“, to rzeź anti-gwiazdkowych przeciwników, „Świerszczowi“ brak może tego tonu wyprawy krzyżowej. Gdyż wszystko ma swoje słabe strony, a skoro oddaliśmy pełną sprawiedliwość zaniedbanej strunie poetyczności w pojęciu wygody, musimy przypomnieć, że to pojęcie ma również swoją słabą stronę i to bardzo realną. U Dickensa ujawnia się ona w jego dążeniu do układania poduszek w stosy tak ogromne, że żaden z bohaterów nie może się poruszyć. Dickens jest tak zajęty wywołaniem stanu niewzruszonej szczęśliwości, że aż zapomina o pisaniu powieści. Jego książęta rozpoczynają od pierwszych stron książki szczęśliwe życie, które ma trwać wiecznie. Odczuwamy to silnie w „Zegarze pana Humphreya“ a wyczuwamy czasem w opowieściach gwiazdkowych. Dickens otacza swych bohaterów taką wygodą, że zaczynają śnić i bredzić; otacza swych czytelników taką wygodą, że zaczynają zasypiać.
Opowiadanie o woźnicy i jego żonie brzmi nam nieco sennie w uszach. Nie możemy skupić na niem uwagi, choć odczuwamy ciepło bijące jakby z ogniska palących się kłód. Jesteśmy z góry przeświadczeni, że wszystko niebawem na dobre się obróci, co przeszkadza nam wątpić kiedy woźnica powątpiewa, a lękać się, kiedy szorstki Tackleton burczy. Głos biesiadny przy końcu dochodzi do naszych uszu słabiej niż krzyki Cratchitsów lub dzwony Trotty Vecka. Wszystkie dobroduszne postacie, które szły śladem Scrooge‘a gdy zrzędząc wyłonił się z mgły, znów się we mgle rozwiewają.