Chrystus czy Mahomet?/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chrystus czy Mahomet? |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Christus oder Muhammed |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Ilekroć Marsylijczyk znajdzie sposobność do opowiadania o zaletach i pięknościach swego miasta, mówi zazwyczaj tak: „Gdyby Paryż miał Cannebiére, byłby małą Marsylią“. Porównanie to jest przesadne, lecz nie pozbawione pewnej słuszności. Cannebiére jest największą, a przynajmniej dawniej była najpiękniejszą ulicą Marsylii, przecina całe miasto i prowadzi do przystani. Mieszkaniec największego miasta południowej Francyi może być z tego miasta dumnym. Ma ono łagodny, wspaniały klimat, jasne noce, jak w Egipcie, a pomimo południowego położenia powietrze wiecznie jednakowej świeżości. Tu spływają się narody z całego świata: poważny, zapięty na wszyskie guziki Englishman, ognisty Włoch, sprawny Jankes, chytry Grek, przebiegły Ormianin, Turek o gęstej krwi, małomówny Arab, szczupły Hindus, Chińczyk z potężnym warkoczem i mieszkaniec środkowej Afryki, o barwie skóry mieniącej się od brudno brunatnej aż do najbardziej ciemnej.
W pstrej mieszaninie ras, barw, strojów i języków, przeważa typ wschodni, nadając Marsylii owego azyatycko-afrykańskiego charakteru, którego napróżnoby szukać w innych francuskich miastach portowych. Kto chce się dostać do Algieru lub do Tunisu, ma tutaj najlepszą sposobność do przygotowania oka do barw, a ucha do dźwięków przeciwległej części świata.
Co do mnie, to niedawno jeszcze nie przypuszczałem, żebym tak rychło znalazł się nad Morzem Śródziemnem. Przyjaciel mój, kapitan Frick Turnerstick, znany jako dzielny żeglarz i wszechstronny geniusz językowy, wyrwał mnie ze spokoju domowego ogniska następującem pismem, wysłanem z Harwich:
„Kochany Charley! Stoję tu na kotwicy, a od dziś quinze jours to weigh anchor pożegluję do Antwerpii, aby was zabrać stamtąd od grootvater Leidekker. Jadę przez Marsylię w Tunis i pogardziłbym wami poprostu, gdybyście zostali at home i nie wsiedli jako mój gość na pokład. Bądźcie zdrowi i przybywajcie! Oczekuję was z security.
Co miałem robić? Zostać w domu i pozwolić sobą „pogardzić poprostu“? Nie! Było to poniekąd sprawą mojego serca, żeby się zobaczyć z zacnym towarzyszem, podróż zaś do Tunisu, a może i dalej, obiecywała tyle zajmujących rzeczy. Przyjąłem tedy zaproszenie i spakowawszy rzeczy, przybyłem do Antwerpii jeszcze przed terminem. Dwa dni straciłem tam na odszukanie „Grootvadera Leidekkera“. Mieszkał on w Burgerhout i był właścicielem małego, ale znanego zdawna, zajazdu, w którym bywają zazwyczaj kapitanowie okrętów. Trzeciego dnia zjawił się Turnerstick. Radość jego z tego, że spełniło się jego życzenie, była zarówno wielka, jak szczera. Wypiliśmy z pośpiechem na powitanie, poczem on pociągnął mnie, by mi pokazać swój nowy statek „the curser“. Sam kazał go sobie wedle własnych wskazówek zbudować w słynnych dokach w Baltimore i rozpływał się od pochwał, nazywając statek najszybszym żaglowcem marynarki handlowej wszystkich narodów. Ładunek składał się z broni, tkanin angielskich i towarów żelaznych, które spodziewał się w Tunisie dobrze spieniężyć. W Antwerpii chciał nabrać koronek, nici, bort złotych i srebrnych jako artykułów, poszukiwanych przez Maurów i Berberyjczyków. W Marsylii miał jeszcze zabrać jedwabne materye, artykuły garbarskie, biżuterye, mydła i świece. Zamówione już naprzód towary wzięto wkrótce na pokład, poczem statek ruszył w dół Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/147 przez Wester-Scheldde na Morze Północne i ku Kanałowi.
Turnerstick chwalił swego „cursera“ zupełnie słusznie. Barka bowiem zbudowana była w stosunku 1:8 i posiadała linie, które musiały budzić podziw każdego znawcy. Budowa statku świadczyła o niepośledniej umiejętności architekty, zaopatrzenie zaś i urządzenie było przy całej swej celowości tak zgrabne, że kapitan mógł być dumnym z tego, że sam to stworzył. Przy nieustannie pomyślnym wietrze płynęliśmy nadzwyczaj szybko i przybiliśmy o całe dwa dni wcześniej, aniżeli zapowiedział Turnerstick, do portu de la Joliette w Marsylii.
Kiedy kapitan załatwiał swe powinności, ja chodziłem po mieście, by obejrzeć, co w niem było godnego widzenia, a więc nową wspaniałą katedrę, kościół gotycki św. Michała, Hotel-Dieu, a przedewszystkiem bogatą bibliotekę, znajdującą się we wspaniałym gmachu „Ecole des beaux arts“. Gdy Turnerstick znalazł trochę wolnego czasu, poszliśmy razem na to miejsce, które go najbardziej zajmowało, a mianowicie do ogrodu zoologicznego, położonego za najwspanialszym gmachem Marsylii, chateau d’eau lub Palais de Longchamp.
Przeszliśmy go wzdłuż i wszerz, a przypatrzywszy się wszystkim oddziałom, zmęczeni do cna, zaczęliśmy rozglądać się, gdzieby można wypocząć. Wnet znaleźliśmy ławkę pod platanem, który rósł na wązkim języku gęstego, podługowatego gaiku. Po drugiej jego stronie wznosił się nad gałęziami nizkich zarośli krzyż drewniany z wizerunkiem Zbawiciela. Napis na przytwierdzonej do krzyża tabliczce objaśniał, że na tem miejscu rozdarła dozorcę pantera, której udało się wymknąć z klatki. Z tem łączyła się prośba o modlitwę za nieszczęśliwego. Odkrywszy głowy, zmówiliśmy modlitwę i usiedliśmy na ławce po drugiej stronie krzaków.
Ponieważ nie była to niedziela, lecz dzień powszedni, przeto w ogrodzie mało stosunkowo znajdowało się ludzi i rzadko kiedy przechodził kto obok tego odosobnionego miejsca. Turnerstick opowiadał mi, co przeżył w ostatnich czasach, i raz tylko przerwał na chwilę, kiedy mnie podał cygaro, a sobie wziął drugie. Zapalając, usłyszeliśmy dzięki ciszy wyraźne kroki dwu osób, które zbliżyły się z tamtej strony krzaków, zatrzymując się przed krzyżem.
— Oby Allah zniszczył ten kraj! — odezwał się jeden z nich w arabskim języku. — Wszędzie te bożki, które są zgrozą dla prawdziwie wiernego, wobec których te psy chrześcijańskie znieważają godność głów swoich.
— Nie zapominaj, że ja także jestem chrześcijanin — zaważył drugi w tym samym języku, ale bardzo łamanym. Widać było, że zwykle posługiwał się t. zw. lingua franca.
Lecz pierwszy odpowiedział na to:
— O, ty masz na tyle rozumu, żeby uznać to bałwochwalstwo za zgubne. Ty jesteś kurni[1] i nie chcesz nic wiedzieć o baba[2], siedzącym w Romie na fałszywym tronie. Jedynie prawdziwą jest nauka proroka. On zakazał stawiać wizerunki, a dokąd tylko dotarł islam, tam popalono i wytępiono obrazy i figury. Czy potrafisz przeczytać, co pod krzyżem napisano?
— Tak. Pantera wyrwała się z klatki i rozszarpała na tem miejscu dozorcę tego ogrodu. Dlatego postawiono krzyż z prośbą o modlitwę za zabitego.
Mówiący te słowa objaśniał to ze śmiechem na ustach, pomimo że sam był chrześcijaninem. Muzułmanin rzekł na to pogardliwie:
— O Allah, jacyż to głupcy z tych chrześcijan! Zasługują, by na nich naplwać. Czy wasz Chrystus mógł ocalić tego człowieka? Nie! Tymczasem, gdy nieszczęśliwy został rozszarpany, krzyż tu stawiają. Modlitwa przychodzi za późno. Co ona teraz pomoże?
— Czyni się to dla zbawienia jego duszy.
— Nie bądź śmieszny! Dla duszy chrześcijanina niema zbawienia, ponieważ wszyscy zwolennicy tego bałwochwalstwa muszą powędrować do piekła. Gdybym ja był owym zabitym, byłbym wezwał imienia proroka i pantera byłaby uciekła ze strachu. Modlitwy zaś chrześcijanina nawet kot się nie boi. Jak bezsilny jest wasz Jezus razem z waszymi krzyżami, to się zaraz przekonasz. Zobaczymy, czy mnie ukarze, jeśli mu się nie spodoba to, co teraz zrobię.
Wyrzucił jeszcze kilka bluźnierstw, których wprost niepodobna przelać na papier, a równocześnie dał się słyszeć trzask i łomot, z czego wywnioskowałem, że chyba chce krzyż przewrócić. Natychmiast zerwałem się, by mu w tem przeszkodzić, lecz Turnerstick, który tych słów nie zrozumiał, zatrzymał mnie, żebym mu po cichu wytłómaczył ich znaczenie. Objaśniłem mu wszystko jak najprędzej i podniosłem się, ale już za późno. Część krzyża, wkopana w ziemię, była przegniła i złamała się wskutek silnego uderzenia, a gruby i z pięć łokci długi krucyfiks poleciał na naszą stronę i upadł kapitanowi na głowę. Turnerstick krzyknął z bolu i ze złości, zerwał się i poszedł prędko za mną poza róg gaiku na drugą stronę, gdzie stali owi dwaj ludzie.
W jednym z nich poznałem Ormianina po jastrzębim nosie i innych rysach twarzy. Ubrany był w baranią czapkę, krótką bluzę, szerokie spodnie i buty z cholewami, a za pasem miał nóż. Drugi był widocznie Beduinem. Wiek jego oceniłem na piędziesiąt lat. Długa, grubokoścista jego postać otulona była w biały burnus. Na głowie miał czerwony fez, owinięty chustą turbanową tej samej barwy. Chuda twarz świadczyła, że to twardo i ślepo wierzący mahometanin. Na nasz widok nie okazał bynajmniej strachu, lecz spojrzał na nas prawie szyderczo ciemnemi oczyma.
— A wam co! — zawołał rozgniewany kapitan amerykańską angielszczyzną.
— Jak śmieliście ten krzyż na mnie przewrócić?
— Czego ten człowiek chce? — spytał muzułmanin, zwracając się do towarzysza, który widocznie był jego tłómaczem. Zamiast niego odpowiedziałem ja:
— Dopuściłeś się właśnie takiego czynu, za który tutaj surowo karzą. Zhańbiłeś wizerunek Ukrzyżowanego. Jeśli oskarżymy cię przed władzą, dostaniesz się do więzienia.
Ormianin zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem, które miało być zabójczem, i zapytał:
— Kto jesteś, że pozwalasz sobie odzywać się do mnie w ten sposób?
— Jestem chrześcijanin, a jako taki mam obowiązek donieść sędziemu o takim czynie, jak twój obecny.
— Jesteś chrześcijanin? A jednak mówisz językiem wiernych, jak prawdziwy muzułmanin! Jesteś zatem podobny do węża, którego jadowity język ma dwa końce! Nie znasz mnie i nie dostąpisz nigdy tej łaski, żeby dźwięk mego imienia zabrzmiał w twoich uszach. Wiedz natomiast, że jestem mężem, przyzwyczajonym spluwać wzgardliwie, ilekroć szczeka nań parszywy pies chrześcijański.
Splunął ku mnie potrzykroć tak, że ślina padła na mnie za trzecim razem. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem i nie unoszę się zwykle gniewem, a ilekroć na obelgę odpowiadam równie szybko i silnie, to nie dzieje się z nagłego rozdrażnienia, lecz z poczucia własnej godności. Tu nietylko mnie obrażono, lecz zbezczeszczono rzecz najświętszą dla chrześcijanina, a sposób i rodzaj tego napadu nie pozwalał na obronę delikatną, w zgrabnie ułożonych słowach. Zaledwie ślina jego dotknęła mej odzieży, dostał pięścią w twarz i runął na ziemię. Zerwawszy się szybko, rzucił się ku mnie, lecz Turnerstick pochwycił go w tej chwili za kark i przygniatając do ziemi, zawołał do mnie:
— Charley, sprowadźcie policyę! Ja tymczasem tak ściągnę żagle temu drabowi, że przez godzinę ani o cal nie posunie się naprzód.
Tłómacz tak osłupiał, że się nie mógł poruszyć. Ja zawahałem się, czy posłuchać rady kapitana. Byłbym może pozwolił muzułmaninowi ujść z nauczką, którą dopiero co dostał, lecz w tej chwili jakby na zawołanie zjawił się intendent ogrodowy. Ujrzawszy niezwykłą grupę, podszedł szybciej i zapytał o przyczynę. Kiedy Turnerstick trzymał złoczyńcę marynarskiemi pięściami przy ziemi, ja opowiedziałem, co się stało. Tłómacz usiłował sprawę upiększyć, ale wobec przewróconego krzyża nie dopiął swego. Wreszcie musieliśmy z urzędnikiem udać się do dyrektora, który wysłuchał naszych zeznań i wypuścił nas z podziękowaniem. Tamtych dwu zatrzymał u siebie, ażeby ich, jak się wyraził, surowo ukarać.
Wstąpiwszy blizko wyjścia z ogrodu do restauracyi, usiedliśmy przy stole na wolnem powietrzu, aby wypić po szklance wina. Może w kwandrans potem ujrzeliśmy ku naszemu zdumieniu obydwu winnych na wolnej stopie i z wyrazem zadowolenia na twarzach. Oni nas także spostrzegli. Muzułmanin zbliżył się ku nam na odległość, jaką mu wskazał wzgląd na bezpieczeństwo własne, i syknął do mnie zajadle:
— Dwadzieścia franków kary chętnie Francyi daruję, ale tobie nic nie będzie darowane! Uderzyłeś muzułmanina i żadne krzyże chrześcijańskie nie obronią ciebie przed moją zemstą!
Ja zachowałem się tak, jak gdyby jego wcale nie było, on zaś odszedł w dumnej postawie i krokiem, pełnym godności, jak gdyby zwycięsko wyszedł z tego zatargu. Turnerstick, gdy mu powtórzyłem groźbę Beduina, oświadczył:
— Gdyby to był mnie powiedział, byłbym go na miejscu przejechał. Teraz sunie z dumą, jak pancerna fregata, i myśli, że go się Bóg wie jak boimy!
— No, obawy ja nie czuję, ale na baczności trzeba się mieć. Nie jesteśmy wprawdzie w arabskim duarze, lecz w Marsylii, ale po takim Beduinie można się spodziewać, że na to nie będzie zważał. Według jego wyobrażeń otrzymany policzek można zmyć jedynie krwią.
Wkrótce potem wstaliśmy od stołu, aby się udać do portu i na statek. Wtem ujrzeliśmy koło pewnego domu naszych wrogów. Przepuścili nas obok siebie i poszli potem za nami. Skręcaliśmy różnemi drogami, okrążaliśmy, lecz mim oto nie udało nam się odwrócić ich od naszych śladów. Turnerstick poradził wobec tego, żebyśmy przedsięwzięli wycieczkę łodzią do zamku If. Czytał on swego czasu „Hrabiego de Monte Christo“ Dumasa i pragnął zobaczyć podziemne więzienie bohatera tej powieści. Znajduje się ono w zamku If i każdemu pokazują je za małą opłatą. Mnie nie podobają się powieści Dumasa, ale ponieważ tam znajduje się także pokój, w którym siedział Mirabeau, uwięziony w roku 1774, przeto zgodziłem się towarzyszyć kapitanowi. Wzięliśmy więc małą łódź, aby popłynąć do zamku i uwolnić się od ścigających.
Turnerstick zajął się tak dalece swym niemożliwym hrabią de Monte Christo, że niepodobna było wydobyć go z rzekomego więzienia. Nadto człowiek, który pokazywał nam tę norę, tyle miał do opowiadania, że ściemniło się prawie, kiedy odbiliśmy od wyspy du chateau d’If. Kapitan usiadł przy sterze, a ja wiosłowałem z właścicielem łodzi.
Wyspa If leży o dwa kilometry od wybrzeża, odległość zaś od naszego statku w porcie la Joliette wynosiła dwa razy tyle. W mieście świeciły się już latarnie, wywołując wrażenie daleko ciągnącego się morza świetlnego. Morze rzeczywiste było spokojne, gdyż był to czas między przypływem a odpływem. Mim oto nie widać było statków w pobliżu. Dopiero po jakimś czasie mruknął kapitan:
— Czemu się ten gałgan nie ustępuje? Leży na naszej drodze i nie rusza się z miejsca.
Zwrócony twarzą do przodu, musiał kapitan przed nami zobaczyć jakąś łódź. Ja z właścicielem siedziałem zwrócony w przeciwnym kierunku. Turnerstick przełożył nieco ster, by ominąć przeszkodę, ale po kilku uderzeniach wioseł zawołał gniewnie ku tamtej łodzi:
— Co to? Czyś oślepł? Trzymaj się trochę bokiem, bo się zderzymy!
Oglądnąwszy się, zobaczyłem łódź bardzo małą, a w niej jednego człowieka, ciemno ubranego. Przejeżdżaliśmy tak blizko niego, że mogłem ręką dosięgnąć jego łodzi. W chwili, kiedy on przechylił się daleko na bok, wydało mi się, że poznałem twarz muzułmanina. To tylko się nie zgadzało, że tamten miał burnus na sobie! Nieznajomy zawrócił prędko i zaczął z całych sił wiosłować za nami. To było bardzo podejrzane. Na co się zatrzymał, jak gdyby czekając na naszej drodze, a dlaczego potem przechylił się ku nam tak bardzo? Czyżby chciał zobaczyć, gdzie ja siedziałem? Wreszcie dopędził nas. Wciągnął prawe wiosło do łodzi, sięgnął po coś w dół, a potem podniósł rękę wymierzoną wprost na mnie. Ja rzuciłem się błyskawicznie na dno łodzi, a w tejże chwili huknął strzał, po którym zaraz drugi nastąpił.
— Holla, co to jest? — zawołał Turnerstick. — Tu strzelają!
— To muzułmanin — odrzekłem. — Przytrzymajmy go. Dał dwa strzały i niema już naboju.
— Well! Postaramy się, żeby wogóle więcej nie mógł strzelać! Weźcie się z całej siły do wioseł!
Przez to, że rzuciłem się na dno i wypuściłem rzemień, wypadliśmy z kierunku jazdy i zrobiliśmy pół zwrotu. Sprawca zamachu zadał sobie nie mało trudu, ażeby umknąć. Nasz marynarz znieruchomiał i stracił mowę wskutek strzałów, lecz teraz zaczął wiosłować, jak gdyby szło o to, żeby uciec przed tajfunem. Ja także wytężyłem wszystkie siły i statek nasz pomknął za zbiegiem jak strzała. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ siedziałem obrócony plecyma, zauważyłem jednak, że Turnerstick nie sterował w prostym kierunku, lecz zakreślał łuk.
— Czy ten człowiek płynie w kółko — zapytałem — czy też z innego powodu okrążacie?
— Zaraz zobaczycie, usłyszycię i poczujecie ten powód — odpowiedział. — Tylko tak dalej! Nie oglądajcie się i nie pospadajcie z ławek!
— Z ławek? A więc będzie zderzenie? Chcecie go wrzucić do morza? Czy ma utonąć? Na to ja nie zgodzę się pod żadnym...
Nie dokończyłem, gdyż kapitan przerwał mi, ujął silniej ster w rękę i nadał łodzi nagły zwrot.
— Hallo! Ani pisnąć, tylko wiosłować! Mamy go już. Dalej, dalej!
— Allah kerihm, Allah kerihm! — zabrzmiał przed nami głos ściganego.
Chciał po raz trzeci zawołać: Allah, lecz w tej samej chwili nastąpił trzask, a nasza łódź podniosła się przodem w górę tak wysoko, że omal nie pospadaliśmy z ławek.
— Wciągnąć wiosła — rozkazał Turnerstick — i patrzeć, kiedy się jego głowa wynurzy!
Kapitan dopiął celu: najechaliśmy z boku na łódź muzułmanina i przewróciliśmy ją. Teraz pływała obok naszej dnem do góry. Napróżno jednak czekaliśmy, kiedy się wychyli z wody nasz nieprzyjaciel. Raz tylko wydało mi się, jakobym w dali zobaczył coś kulistego, podobnego do głowy ludzkiej, lecz to było pewnie złudzenie, gdyż tak daleko od miejsca wypadku mógł tylko znakomity pływak popłynąć pod wodą.
— Może jest pod łodzią? — rzekł Turnerstick.
— Przewróćmy ją! Dokonaliśmy tego bez trudu. Zaginionego jednak nie było, tylko jego wierzchnie ubranie, które zdjął był z siebie, zawisło na widełkach od wiosła. Okazało się, że to biały burnus. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że istotnie mieliśmy do czynienia z muzułmaninem. On nas śledził, widział, że pojechaliśmy na zamek If, i to naprowadziło go na myśl zaczajenia się na nas, kiedy będziemy wracali, i poczęstowania mnie kulą. Aby przytem nie mieć żadnych świadków, nie wziął z sobą tłómacza. Ponieważ musiał także być przygotowanym na to, że zamach się nie uda, przeto można było twierdzić na pewno, że był nietylko szalenie śmiałym człowiekiem, lecz i doskonale umiał pływać. Wobec tego może ów okrągły przedmiot, który na morzu widziałem, był jednak jego głową.
Zatrzymaliśmy się na miejscu jeszcze z pół godziny, pływając w różnych kierunkach, lecz nie znaleźliśmy z niego ani śladu. Wtedy, gdy się wynurzył z morza, widziałem, że miał obnażoną głowę. Gdzie więc mógł zostawić turban? Pewnie leżał razem z burnusem w łodzi i poszedł pod wodę. Niezadowolny z tego wyniku, nie zdołałem powstrzymać się od zarzutu pod adresem Turnersticka:
— Dlaczego chcieliście nań koniecznie najechać? Czy nie było innego sposobu dostania go w ręce?
— Owszem, był! Ale kto ma przy sobie pistolety, ten miał pewnie także nóż. Gdybyśmy byli sięgnęli po niego, mógł nas pchnąć nożem. Wrzucony jednak do wody, byłby się ucieszył, gdybyśmy go wyciągnęli naszemi rękami.
— Jego noża nie trzeba było się obawiać. Gdybyśmy go byli na brzeg zapędzili, byłaby się tam znalazła policya i sto innych rąk do schwytania go.
— Jaka szkoda, że nie pomyślałem nad tem. Pan ma słuszność. Może stałem się mordercą. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Skoro jednak zważymy, że on poprzysiągł wam zemstę i strzelał do was, to zdaje mi się, że nie powinienem robić sobie zbyt ciężkich wyrzutów. Ten łotr wpadł we własną jamę i utonął.
— Messieurs — odezwał się teraz właściciel łodzi — najlepiej pojechać na ląd i pokryć całą sprawę głębokiem milczeniem. Taką radę muszę panom dać ze względu na siebie.
Za tym wnioskiem poszliśmy, bo był słuszny. Kiedy wróciliśmy do portu de la Joliette i mijaliśmy szereg stojących tuż obok siebie okrętów, zauważyliśmy bryg ze zwieszonymi z boku schodami, po których wchodził właśnie na górę długi mężczyzna z gołą głową i przylegającymi szczelnie do ciała zmoczonymi spodniami i bluzą.
— Może to on? — zapytał Turnerstick. — Wczoraj przypatrywałem się temu brygowi. Ma on dwie nazwy, francuską „Le vent“ i jakąś drugą, której nie mogłem przeczytać z powodu obcego mi pisma. Jutro zbadamy to dokładniej.
Lecz nazajutrz bryg odpłynął. Na nasze zapytania powiedziano nam, że to był okręt z Tunisu. Obcy napis brzmiał po arabsku „El Hawa“, co oznacza to samo, co „Le vent“, a mianowicie: wiatr.