Chrystus czy Mahomet?/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chrystus czy Mahomet? |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Christus oder Muhammed |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
CZY MAHOMET?
Ilekroć Marsylijczyk znajdzie sposobność do opowiadania o zaletach i pięknościach swego miasta, mówi zazwyczaj tak: „Gdyby Paryż miał Cannebiére, byłby małą Marsylią“. Porównanie to jest przesadne, lecz nie pozbawione pewnej słuszności. Cannebiére jest największą, a przynajmniej dawniej była najpiękniejszą ulicą Marsylii, przecina całe miasto i prowadzi do przystani. Mieszkaniec największego miasta południowej Francyi może być z tego miasta dumnym. Ma ono łagodny, wspaniały klimat, jasne noce, jak w Egipcie, a pomimo południowego położenia powietrze wiecznie jednakowej świeżości. Tu spływają się narody z całego świata: poważny, zapięty na wszyskie guziki Englishman, ognisty Włoch, sprawny Jankes, chytry Grek, przebiegły Ormianin, Turek o gęstej krwi, małomówny Arab, szczupły Hindus, Chińczyk z potężnym warkoczem i mieszkaniec środkowej Afryki, o barwie skóry mieniącej się od brudno brunatnej aż do najbardziej ciemnej.
W pstrej mieszaninie ras, barw, strojów i języków, przeważa typ wschodni, nadając Marsylii owego azyatycko-afrykańskiego charakteru, którego napróżnoby szukać w innych francuskich miastach portowych. Kto chce się dostać do Algieru lub do Tunisu, ma tutaj najlepszą sposobność do przygotowania oka do barw, a ucha do dźwięków przeciwległej części świata.
Co do mnie, to niedawno jeszcze nie przypuszczałem, żebym tak rychło znalazł się nad Morzem Śródziemnem. Przyjaciel mój, kapitan Frick Turnerstick, znany jako dzielny żeglarz i wszechstronny geniusz językowy, wyrwał mnie ze spokoju domowego ogniska następującem pismem, wysłanem z Harwich:
„Kochany Charley! Stoję tu na kotwicy, a od dziś quinze jours to weigh anchor pożegluję do Antwerpii, aby was zabrać stamtąd od grootvater Leidekker. Jadę przez Marsylię w Tunis i pogardziłbym wami poprostu, gdybyście zostali at home i nie wsiedli jako mój gość na pokład. Bądźcie zdrowi i przybywajcie! Oczekuję was z security.
Co miałem robić? Zostać w domu i pozwolić sobą „pogardzić poprostu“? Nie! Było to poniekąd sprawą mojego serca, żeby się zobaczyć z zacnym towarzyszem, podróż zaś do Tunisu, a może i dalej, obiecywała tyle zajmujących rzeczy. Przyjąłem tedy zaproszenie i spakowawszy rzeczy, przybyłem do Antwerpii jeszcze przed terminem. Dwa dni straciłem tam na odszukanie „Grootvadera Leidekkera“. Mieszkał on w Burgerhout i był właścicielem małego, ale znanego zdawna, zajazdu, w którym bywają zazwyczaj kapitanowie okrętów. Trzeciego dnia zjawił się Turnerstick. Radość jego z tego, że spełniło się jego życzenie, była zarówno wielka, jak szczera. Wypiliśmy z pośpiechem na powitanie, poczem on pociągnął mnie, by mi pokazać swój nowy statek „the curser“. Sam kazał go sobie wedle własnych wskazówek zbudować w słynnych dokach w Baltimore i rozpływał się od pochwał, nazywając statek najszybszym żaglowcem marynarki handlowej wszystkich narodów. Ładunek składał się z broni, tkanin angielskich i towarów żelaznych, które spodziewał się w Tunisie dobrze spieniężyć. W Antwerpii chciał nabrać koronek, nici, bort złotych i srebrnych jako artykułów, poszukiwanych przez Maurów i Berberyjczyków. W Marsylii miał jeszcze zabrać jedwabne materye, artykuły garbarskie, biżuterye, mydła i świece. Zamówione już naprzód towary wzięto wkrótce na pokład, poczem statek ruszył w dół Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/147 przez Wester-Scheldde na Morze Północne i ku Kanałowi.
Turnerstick chwalił swego „cursera“ zupełnie słusznie. Barka bowiem zbudowana była w stosunku 1:8 i posiadała linie, które musiały budzić podziw każdego znawcy. Budowa statku świadczyła o niepośledniej umiejętności architekty, zaopatrzenie zaś i urządzenie było przy całej swej celowości tak zgrabne, że kapitan mógł być dumnym z tego, że sam to stworzył. Przy nieustannie pomyślnym wietrze płynęliśmy nadzwyczaj szybko i przybiliśmy o całe dwa dni wcześniej, aniżeli zapowiedział Turnerstick, do portu de la Joliette w Marsylii.
Kiedy kapitan załatwiał swe powinności, ja chodziłem po mieście, by obejrzeć, co w niem było godnego widzenia, a więc nową wspaniałą katedrę, kościół gotycki św. Michała, Hotel-Dieu, a przedewszystkiem bogatą bibliotekę, znajdującą się we wspaniałym gmachu „Ecole des beaux arts“. Gdy Turnerstick znalazł trochę wolnego czasu, poszliśmy razem na to miejsce, które go najbardziej zajmowało, a mianowicie do ogrodu zoologicznego, położonego za najwspanialszym gmachem Marsylii, chateau d’eau lub Palais de Longchamp.
Przeszliśmy go wzdłuż i wszerz, a przypatrzywszy się wszystkim oddziałom, zmęczeni do cna, zaczęliśmy rozglądać się, gdzieby można wypocząć. Wnet znaleźliśmy ławkę pod platanem, który rósł na wązkim języku gęstego, podługowatego gaiku. Po drugiej jego stronie wznosił się nad gałęziami nizkich zarośli krzyż drewniany z wizerunkiem Zbawiciela. Napis na przytwierdzonej do krzyża tabliczce objaśniał, że na tem miejscu rozdarła dozorcę pantera, której udało się wymknąć z klatki. Z tem łączyła się prośba o modlitwę za nieszczęśliwego. Odkrywszy głowy, zmówiliśmy modlitwę i usiedliśmy na ławce po drugiej stronie krzaków.
Ponieważ nie była to niedziela, lecz dzień powszedni, przeto w ogrodzie mało stosunkowo znajdowało się ludzi i rzadko kiedy przechodził kto obok tego odosobnionego miejsca. Turnerstick opowiadał mi, co przeżył w ostatnich czasach, i raz tylko przerwał na chwilę, kiedy mnie podał cygaro, a sobie wziął drugie. Zapalając, usłyszeliśmy dzięki ciszy wyraźne kroki dwu osób, które zbliżyły się z tamtej strony krzaków, zatrzymując się przed krzyżem.
— Oby Allah zniszczył ten kraj! — odezwał się jeden z nich w arabskim języku. — Wszędzie te bożki, które są zgrozą dla prawdziwie wiernego, wobec których te psy chrześcijańskie znieważają godność głów swoich.
— Nie zapominaj, że ja także jestem chrześcijanin — zaważył drugi w tym samym języku, ale bardzo łamanym. Widać było, że zwykle posługiwał się t. zw. lingua franca.
Lecz pierwszy odpowiedział na to:
— O, ty masz na tyle rozumu, żeby uznać to bałwochwalstwo za zgubne. Ty jesteś kurni[1] i nie chcesz nic wiedzieć o baba[2], siedzącym w Romie na fałszywym tronie. Jedynie prawdziwą jest nauka proroka. On zakazał stawiać wizerunki, a dokąd tylko dotarł islam, tam popalono i wytępiono obrazy i figury. Czy potrafisz przeczytać, co pod krzyżem napisano?
— Tak. Pantera wyrwała się z klatki i rozszarpała na tem miejscu dozorcę tego ogrodu. Dlatego postawiono krzyż z prośbą o modlitwę za zabitego.
Mówiący te słowa objaśniał to ze śmiechem na ustach, pomimo że sam był chrześcijaninem. Muzułmanin rzekł na to pogardliwie:
— O Allah, jacyż to głupcy z tych chrześcijan! Zasługują, by na nich naplwać. Czy wasz Chrystus mógł ocalić tego człowieka? Nie! Tymczasem, gdy nieszczęśliwy został rozszarpany, krzyż tu stawiają. Modlitwa przychodzi za późno. Co ona teraz pomoże?
— Czyni się to dla zbawienia jego duszy.
— Nie bądź śmieszny! Dla duszy chrześcijanina niema zbawienia, ponieważ wszyscy zwolennicy tego bałwochwalstwa muszą powędrować do piekła. Gdybym ja był owym zabitym, byłbym wezwał imienia proroka i pantera byłaby uciekła ze strachu. Modlitwy zaś chrześcijanina nawet kot się nie boi. Jak bezsilny jest wasz Jezus razem z waszymi krzyżami, to się zaraz przekonasz. Zobaczymy, czy mnie ukarze, jeśli mu się nie spodoba to, co teraz zrobię.
Wyrzucił jeszcze kilka bluźnierstw, których wprost niepodobna przelać na papier, a równocześnie dał się słyszeć trzask i łomot, z czego wywnioskowałem, że chyba chce krzyż przewrócić. Natychmiast zerwałem się, by mu w tem przeszkodzić, lecz Turnerstick, który tych słów nie zrozumiał, zatrzymał mnie, żebym mu po cichu wytłómaczył ich znaczenie. Objaśniłem mu wszystko jak najprędzej i podniosłem się, ale już za późno. Część krzyża, wkopana w ziemię, była przegniła i złamała się wskutek silnego uderzenia, a gruby i z pięć łokci długi krucyfiks poleciał na naszą stronę i upadł kapitanowi na głowę. Turnerstick krzyknął z bolu i ze złości, zerwał się i poszedł prędko za mną poza róg gaiku na drugą stronę, gdzie stali owi dwaj ludzie.
W jednym z nich poznałem Ormianina po jastrzębim nosie i innych rysach twarzy. Ubrany był w baranią czapkę, krótką bluzę, szerokie spodnie i buty z cholewami, a za pasem miał nóż. Drugi był widocznie Beduinem. Wiek jego oceniłem na piędziesiąt lat. Długa, grubokoścista jego postać otulona była w biały burnus. Na głowie miał czerwony fez, owinięty chustą turbanową tej samej barwy. Chuda twarz świadczyła, że to twardo i ślepo wierzący mahometanin. Na nasz widok nie okazał bynajmniej strachu, lecz spojrzał na nas prawie szyderczo ciemnemi oczyma.
— A wam co! — zawołał rozgniewany kapitan amerykańską angielszczyzną.
— Jak śmieliście ten krzyż na mnie przewrócić?
— Czego ten człowiek chce? — spytał muzułmanin, zwracając się do towarzysza, który widocznie był jego tłómaczem. Zamiast niego odpowiedziałem ja:
— Dopuściłeś się właśnie takiego czynu, za który tutaj surowo karzą. Zhańbiłeś wizerunek Ukrzyżowanego. Jeśli oskarżymy cię przed władzą, dostaniesz się do więzienia.
Ormianin zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem, które miało być zabójczem, i zapytał:
— Kto jesteś, że pozwalasz sobie odzywać się do mnie w ten sposób?
— Jestem chrześcijanin, a jako taki mam obowiązek donieść sędziemu o takim czynie, jak twój obecny.
— Jesteś chrześcijanin? A jednak mówisz językiem wiernych, jak prawdziwy muzułmanin! Jesteś zatem podobny do węża, którego jadowity język ma dwa końce! Nie znasz mnie i nie dostąpisz nigdy tej łaski, żeby dźwięk mego imienia zabrzmiał w twoich uszach. Wiedz natomiast, że jestem mężem, przyzwyczajonym spluwać wzgardliwie, ilekroć szczeka nań parszywy pies chrześcijański.
Splunął ku mnie potrzykroć tak, że ślina padła na mnie za trzecim razem. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem i nie unoszę się zwykle gniewem, a ilekroć na obelgę odpowiadam równie szybko i silnie, to nie dzieje się z nagłego rozdrażnienia, lecz z poczucia własnej godności. Tu nietylko mnie obrażono, lecz zbezczeszczono rzecz najświętszą dla chrześcijanina, a sposób i rodzaj tego napadu nie pozwalał na obronę delikatną, w zgrabnie ułożonych słowach. Zaledwie ślina jego dotknęła mej odzieży, dostał pięścią w twarz i runął na ziemię. Zerwawszy się szybko, rzucił się ku mnie, lecz Turnerstick pochwycił go w tej chwili za kark i przygniatając do ziemi, zawołał do mnie:
— Charley, sprowadźcie policyę! Ja tymczasem tak ściągnę żagle temu drabowi, że przez godzinę ani o cal nie posunie się naprzód.
Tłómacz tak osłupiał, że się nie mógł poruszyć. Ja zawahałem się, czy posłuchać rady kapitana. Byłbym może pozwolił muzułmaninowi ujść z nauczką, którą dopiero co dostał, lecz w tej chwili jakby na zawołanie zjawił się intendent ogrodowy. Ujrzawszy niezwykłą grupę, podszedł szybciej i zapytał o przyczynę. Kiedy Turnerstick trzymał złoczyńcę marynarskiemi pięściami przy ziemi, ja opowiedziałem, co się stało. Tłómacz usiłował sprawę upiększyć, ale wobec przewróconego krzyża nie dopiął swego. Wreszcie musieliśmy z urzędnikiem udać się do dyrektora, który wysłuchał naszych zeznań i wypuścił nas z podziękowaniem. Tamtych dwu zatrzymał u siebie, ażeby ich, jak się wyraził, surowo ukarać.
Wstąpiwszy blizko wyjścia z ogrodu do restauracyi, usiedliśmy przy stole na wolnem powietrzu, aby wypić po szklance wina. Może w kwandrans potem ujrzeliśmy ku naszemu zdumieniu obydwu winnych na wolnej stopie i z wyrazem zadowolenia na twarzach. Oni nas także spostrzegli. Muzułmanin zbliżył się ku nam na odległość, jaką mu wskazał wzgląd na bezpieczeństwo własne, i syknął do mnie zajadle:
— Dwadzieścia franków kary chętnie Francyi daruję, ale tobie nic nie będzie darowane! Uderzyłeś muzułmanina i żadne krzyże chrześcijańskie nie obronią ciebie przed moją zemstą!
Ja zachowałem się tak, jak gdyby jego wcale nie było, on zaś odszedł w dumnej postawie i krokiem, pełnym godności, jak gdyby zwycięsko wyszedł z tego zatargu. Turnerstick, gdy mu powtórzyłem groźbę Beduina, oświadczył:
— Gdyby to był mnie powiedział, byłbym go na miejscu przejechał. Teraz sunie z dumą, jak pancerna fregata, i myśli, że go się Bóg wie jak boimy!
— No, obawy ja nie czuję, ale na baczności trzeba się mieć. Nie jesteśmy wprawdzie w arabskim duarze, lecz w Marsylii, ale po takim Beduinie można się spodziewać, że na to nie będzie zważał. Według jego wyobrażeń otrzymany policzek można zmyć jedynie krwią.
Wkrótce potem wstaliśmy od stołu, aby się udać do portu i na statek. Wtem ujrzeliśmy koło pewnego domu naszych wrogów. Przepuścili nas obok siebie i poszli potem za nami. Skręcaliśmy różnemi drogami, okrążaliśmy, lecz mim oto nie udało nam się odwrócić ich od naszych śladów. Turnerstick poradził wobec tego, żebyśmy przedsięwzięli wycieczkę łodzią do zamku If. Czytał on swego czasu „Hrabiego de Monte Christo“ Dumasa i pragnął zobaczyć podziemne więzienie bohatera tej powieści. Znajduje się ono w zamku If i każdemu pokazują je za małą opłatą. Mnie nie podobają się powieści Dumasa, ale ponieważ tam znajduje się także pokój, w którym siedział Mirabeau, uwięziony w roku 1774, przeto zgodziłem się towarzyszyć kapitanowi. Wzięliśmy więc małą łódź, aby popłynąć do zamku i uwolnić się od ścigających.
Turnerstick zajął się tak dalece swym niemożliwym hrabią de Monte Christo, że niepodobna było wydobyć go z rzekomego więzienia. Nadto człowiek, który pokazywał nam tę norę, tyle miał do opowiadania, że ściemniło się prawie, kiedy odbiliśmy od wyspy du chateau d’If. Kapitan usiadł przy sterze, a ja wiosłowałem z właścicielem łodzi.
Wyspa If leży o dwa kilometry od wybrzeża, odległość zaś od naszego statku w porcie la Joliette wynosiła dwa razy tyle. W mieście świeciły się już latarnie, wywołując wrażenie daleko ciągnącego się morza świetlnego. Morze rzeczywiste było spokojne, gdyż był to czas między przypływem a odpływem. Mim oto nie widać było statków w pobliżu. Dopiero po jakimś czasie mruknął kapitan:
— Czemu się ten gałgan nie ustępuje? Leży na naszej drodze i nie rusza się z miejsca.
Zwrócony twarzą do przodu, musiał kapitan przed nami zobaczyć jakąś łódź. Ja z właścicielem siedziałem zwrócony w przeciwnym kierunku. Turnerstick przełożył nieco ster, by ominąć przeszkodę, ale po kilku uderzeniach wioseł zawołał gniewnie ku tamtej łodzi:
— Co to? Czyś oślepł? Trzymaj się trochę bokiem, bo się zderzymy!
Oglądnąwszy się, zobaczyłem łódź bardzo małą, a w niej jednego człowieka, ciemno ubranego. Przejeżdżaliśmy tak blizko niego, że mogłem ręką dosięgnąć jego łodzi. W chwili, kiedy on przechylił się daleko na bok, wydało mi się, że poznałem twarz muzułmanina. To tylko się nie zgadzało, że tamten miał burnus na sobie! Nieznajomy zawrócił prędko i zaczął z całych sił wiosłować za nami. To było bardzo podejrzane. Na co się zatrzymał, jak gdyby czekając na naszej drodze, a dlaczego potem przechylił się ku nam tak bardzo? Czyżby chciał zobaczyć, gdzie ja siedziałem? Wreszcie dopędził nas. Wciągnął prawe wiosło do łodzi, sięgnął po coś w dół, a potem podniósł rękę wymierzoną wprost na mnie. Ja rzuciłem się błyskawicznie na dno łodzi, a w tejże chwili huknął strzał, po którym zaraz drugi nastąpił.
— Holla, co to jest? — zawołał Turnerstick. — Tu strzelają!
— To muzułmanin — odrzekłem. — Przytrzymajmy go. Dał dwa strzały i niema już naboju.
— Well! Postaramy się, żeby wogóle więcej nie mógł strzelać! Weźcie się z całej siły do wioseł!
Przez to, że rzuciłem się na dno i wypuściłem rzemień, wypadliśmy z kierunku jazdy i zrobiliśmy pół zwrotu. Sprawca zamachu zadał sobie nie mało trudu, ażeby umknąć. Nasz marynarz znieruchomiał i stracił mowę wskutek strzałów, lecz teraz zaczął wiosłować, jak gdyby szło o to, żeby uciec przed tajfunem. Ja także wytężyłem wszystkie siły i statek nasz pomknął za zbiegiem jak strzała. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ siedziałem obrócony plecyma, zauważyłem jednak, że Turnerstick nie sterował w prostym kierunku, lecz zakreślał łuk.
— Czy ten człowiek płynie w kółko — zapytałem — czy też z innego powodu okrążacie?
— Zaraz zobaczycie, usłyszycię i poczujecie ten powód — odpowiedział. — Tylko tak dalej! Nie oglądajcie się i nie pospadajcie z ławek!
— Z ławek? A więc będzie zderzenie? Chcecie go wrzucić do morza? Czy ma utonąć? Na to ja nie zgodzę się pod żadnym...
Nie dokończyłem, gdyż kapitan przerwał mi, ujął silniej ster w rękę i nadał łodzi nagły zwrot.
— Hallo! Ani pisnąć, tylko wiosłować! Mamy go już. Dalej, dalej!
— Allah kerihm, Allah kerihm! — zabrzmiał przed nami głos ściganego.
Chciał po raz trzeci zawołać: Allah, lecz w tej samej chwili nastąpił trzask, a nasza łódź podniosła się przodem w górę tak wysoko, że omal nie pospadaliśmy z ławek.
— Wciągnąć wiosła — rozkazał Turnerstick — i patrzeć, kiedy się jego głowa wynurzy!
Kapitan dopiął celu: najechaliśmy z boku na łódź muzułmanina i przewróciliśmy ją. Teraz pływała obok naszej dnem do góry. Napróżno jednak czekaliśmy, kiedy się wychyli z wody nasz nieprzyjaciel. Raz tylko wydało mi się, jakobym w dali zobaczył coś kulistego, podobnego do głowy ludzkiej, lecz to było pewnie złudzenie, gdyż tak daleko od miejsca wypadku mógł tylko znakomity pływak popłynąć pod wodą.
— Może jest pod łodzią? — rzekł Turnerstick.
— Przewróćmy ją! Dokonaliśmy tego bez trudu. Zaginionego jednak nie było, tylko jego wierzchnie ubranie, które zdjął był z siebie, zawisło na widełkach od wiosła. Okazało się, że to biały burnus. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że istotnie mieliśmy do czynienia z muzułmaninem. On nas śledził, widział, że pojechaliśmy na zamek If, i to naprowadziło go na myśl zaczajenia się na nas, kiedy będziemy wracali, i poczęstowania mnie kulą. Aby przytem nie mieć żadnych świadków, nie wziął z sobą tłómacza. Ponieważ musiał także być przygotowanym na to, że zamach się nie uda, przeto można było twierdzić na pewno, że był nietylko szalenie śmiałym człowiekiem, lecz i doskonale umiał pływać. Wobec tego może ów okrągły przedmiot, który na morzu widziałem, był jednak jego głową.
Zatrzymaliśmy się na miejscu jeszcze z pół godziny, pływając w różnych kierunkach, lecz nie znaleźliśmy z niego ani śladu. Wtedy, gdy się wynurzył z morza, widziałem, że miał obnażoną głowę. Gdzie więc mógł zostawić turban? Pewnie leżał razem z burnusem w łodzi i poszedł pod wodę. Niezadowolny z tego wyniku, nie zdołałem powstrzymać się od zarzutu pod adresem Turnersticka:
— Dlaczego chcieliście nań koniecznie najechać? Czy nie było innego sposobu dostania go w ręce?
— Owszem, był! Ale kto ma przy sobie pistolety, ten miał pewnie także nóż. Gdybyśmy byli sięgnęli po niego, mógł nas pchnąć nożem. Wrzucony jednak do wody, byłby się ucieszył, gdybyśmy go wyciągnęli naszemi rękami.
— Jego noża nie trzeba było się obawiać. Gdybyśmy go byli na brzeg zapędzili, byłaby się tam znalazła policya i sto innych rąk do schwytania go.
— Jaka szkoda, że nie pomyślałem nad tem. Pan ma słuszność. Może stałem się mordercą. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Skoro jednak zważymy, że on poprzysiągł wam zemstę i strzelał do was, to zdaje mi się, że nie powinienem robić sobie zbyt ciężkich wyrzutów. Ten łotr wpadł we własną jamę i utonął.
— Messieurs — odezwał się teraz właściciel łodzi — najlepiej pojechać na ląd i pokryć całą sprawę głębokiem milczeniem. Taką radę muszę panom dać ze względu na siebie.
Za tym wnioskiem poszliśmy, bo był słuszny. Kiedy wróciliśmy do portu de la Joliette i mijaliśmy szereg stojących tuż obok siebie okrętów, zauważyliśmy bryg ze zwieszonymi z boku schodami, po których wchodził właśnie na górę długi mężczyzna z gołą głową i przylegającymi szczelnie do ciała zmoczonymi spodniami i bluzą.
— Może to on? — zapytał Turnerstick. — Wczoraj przypatrywałem się temu brygowi. Ma on dwie nazwy, francuską „Le vent“ i jakąś drugą, której nie mogłem przeczytać z powodu obcego mi pisma. Jutro zbadamy to dokładniej.
Złociste morze! Żadne inne morze świata nie zasługuje w tym stopniu na to określenie, co Morze Śródziemne, jeśli wzburzone huraganem nie rzuca spienionych fal na poblizkie wybrzeże. Kiedy król dnia stoi wysoko na niebie, leżą roztocze morza jak najczystszy lazur przed dziobem i po obu stronach okrętu, a woda jest tak przeźroczysta, że widać pod nią przeświecające miedziane obicie przejeżdżającego obok okrętu. A gdy słońce zapadnie, wody przybierają coraz jaśniejsze, złocistsze barwy, a po zachodzie nikną jak daleko okiem upojonem sięgnąć po zmarszczonych falach potężne snopy promieni, zmieszanych z purpurowemi światłami. Powietrze jest tak czyste, łagodne i orzeźwiające, że płuca oddychają głębiej, a pierś wzbiera rzadko odczuwaną rozkoszą.
Tak działa na człowieka to niezwykłe morze. Ja nieraz już pozostawałem pod jego wrażeniem, a teraz znowu nasycałem się jego widokiem. Siedziałem pod namiotem na pokładzie, wyrzekłszy się na całe godziny nieuniknionego gdzieindziej cygara, by oddychać pysznem powietrzem morskiem.
Kapitan jednak nie był w tak przyjemnym nastroju. Nie troszczył się o to, czy taki szczur lądowy, jak ja zadowolony jest z siebie, lecz przechadzał się ze ściągniętemi brwiami, patrząc jużto na morze, jużto na niebo i mruczał pod nosem jakieś słowa. Sternik miał także zgryzioną minę, a służba, leżąc na pokładzie po kątach, ziewała lub przerzucała kawałkiem żutego tytoniu z jednej strony ust na drugą, patrzała na siebie znudzonym, lub nawet stroskanym wzrokiem.
— Co się z wami stało, kapitanie? — zapytałem Turnersticka. — Żujecie coś, co wam nie smakuje.
— Co się ze mną stało? — odrzekł, wchodząc do mnie do namiotu. — Nic się nie stało, niestety, ale może się łatwo coś stać.
— Cóż takiego? Może burza? Wszystko dobrze wygląda.
— Tak, słusznie, wygląda, ale też tylko wygląda. Wiecznie uśmiechnięte oblicze jest fałszywem, podstępnem obliczem. Tak samo jest z tem starem morzem. Ilekroć ten staruszek ustawicznie się śmieje, można przysiąc, że zacznie nagle wściekle gderać. Opuszczając Francyę, mieliśmy wiatr północno zachodni; dobrze, to piękny wiatr do wyjazdu z Marsylii na pełne morze. Ale północno zachodni i wciąż północno zachodni tu, gdzie się wiatry tak często zmieniają, to budzi pewne wątpliwości.
— Ależ to jest właśnie wiatr, bardzo dla nas dogodny.
— Bardzo słusznie! Płyniemy doskonale, moglibyśmy się nawet ze steamerem ścigać, ale ja wolałbym, żeby się ten wiatr zmienił trochę. To psuje humor mnie i moim chłopakom. Do tego jeszcze wlazła nam ta historya z muzułmaninem! Nie mogę się pozbyć myśli, że jestem jego mordercą.
— Ja także czynię sobie wyrzuty. Powiedziałem już, że należało na niego nie najeżdżać, lecz zapędzić go na ląd.
— Byłoby się stało lepiej, o wiele lepiej. Mamy wprawdzie na statku wyłowiony jego burnus, ale jego samego prawdopodobnie jedzą teraz ryby. Dałbym sobie uciąć palec, a nawet dwa za to, żeby się ta historya była nie wydarzyła, nawet we śnie ukazuje mi się ten człowiek i zakłóca spokój sumienia. Może na lądzie będzie inaczej. Na statku taka samotność!
— Kiedy, zdaniem waszem, będziemy w Tunisie?
— Jutro wieczorem, jeśli wiatr dalej taki zostanie! Miejmy nadzieję, że nas nie zwiedzie.
Opuścił namiot, przeszedł się znowu kilka razy i zatrzymał się, by po raz setny zbadać widnokrąg. Naraz podniósł głowę w górę, przysłonił sobie dłonią oczy, spojrzał ostro na zachód i rzekł do mnie:
— Otóż jest! Moje przeczucie się sprawdzi. Tam w tyle coś się gotuje dla nas nie na żarty.
Wyszedłszy na pokład, popatrzyłem w oznaczonym kierunku. Na niezamąconem zresztą niebie ukazała się jasna chmurka wielkości orzecha włoskiego. Jakkolwiek nie byłem wilkiem morskim, mimo to doświadczyłem już nieraz, że taki mały twór zdoła całe niebo w krótkim czasie okryć ciemnością.
— Tak, tak! — skinął głową Turnerstick. — Za godzinę się zacznie, jeśli nie rychlej. Przygotujmy się, a ja się spodziewam, że mój „courser“ z łatwością wytrzyma tę próbę.
Namiot schowano pod pokład i wszystko, co tylko było ruchome, przymocowano. Jakiś czas płynął jeszcze okręt pełnymi żaglami, kiedy jednak pierwotna chmurka rozciągnęła się jak czarna ściana nad zachodnim horyzontem, rozkazał kapitan żagle pościągać. Burza nie nadeszła jednak tak rychło, jak się tego obawiał. Upłynęła godzina, zanim owa ściana chmur zajęła trzecią część nieba. Teraz zwinięto wielkie żagle, zostawiając brygowi tylko tyle, ile było potrzeba, by go ster mógł utrzymać w posłuszeństwie.
Zbiżał się wieczór, pora dość groźna. Na takiem ściśniętem morzu burza jest w nocy o wiele niebezpieczniejsza, aniżeli w dzień. Mimo tego przeświadczenia nie opanowała mie troska o mój los, gdyż statek był wspaniały, a Turnerstick żeglarzem, któremu można było się powierzyć.
Niebo stawało się coraz ciemniejszem i wkrótce zaczęły w podskokach zbliżać się kurczątka matki Karey. Tak nazywa marynarz krótkie fale, które poprzedzają właściwy szał wzburzonego orkanem morza. Za kurczętami pośpieszyły fale wysokie, wiatr wzmógł się na sile, a z fal porobiły się bałwany... Nadeszła burza.
Wiatr miotał wszystkiem niemiłosiernie po pokładzie. Trzeba było dobrze się trzymać, ażeby nie dać się porwać. Barka mknęła przed nim pod małymi żaglami to w górę, to w głąb na dolinę fali. Zapanowała tak a ciemność, że widać było zaledwie na odległość kilku kroków.
— Charley, idźcie do kajuty! — radził mi kapitan podczas przerwy, w której burza nabierała oddechu.
— Zostanę na górze — odrzekłem.
— Spłucze was!
— Przywiążę się do masztu.
— Głupie gadanie! Ja rozkazuję, a wy musicie słuchać. Marsz zaraz na dół!
W ślad za tym rozkazem ujęli mnie dwaj majtkowie jeden z prawej, drugi z lewej strony. Jedna ręka każdego z nich miała taką średnicę jak moje obydwie. Zaprowadzili mnie na schody i zepchnąwszy na dół, zamknęli otwór nade mną. Opór byłby tutaj daremny, a nawet śmieszny. Siedziałem więc na dole sam, ponieważ wszyscy byli na pokładzie, i słuchałem, jak wściekłość żywiołów łamała się o cienkie ściany. Były to zgrzyty, syki, szumy, wycia i łoskoty, o jakich może mieć pojęcie tylko ten, kto był na morzu. Okręt trzeszczał we wszystkich spojeniach. Pioruny huczały i grzmiały nieustannie, a błyskawice bawiły się poprostu w łapankę dokoła statku.
Minuty wydawały mi się tygodniami, a kwandranse latami. Myślałem, że nie zniosę samotności w tem ciasnem miejscu, a jednak musiałem wytrzymać. Po upływie trzech, a może czterech godzin burza trochę się uspokoiła i Turnerstick zeszedł na dół. Był zmoczony do nitki i wyglądał, jak gdyby przychodził wprost z głębi morza. Tylko twarz promieniała mu zadowoleniem.
— Wszystko idzie znakomicie — roześmiał się do mnie. — Mój „courser“ przynosi zaszczyt swej nazwie i pędzi przez fale jak prawdziwy biegun wyścigowy.
— Więc już niema obawy?
— Zupełnie. Fale nas kilka razy zalały i na tem koniec. Była to tylko mała burza. Musiałem oczywiście być ostrożnym, gdyż trudno było uniknąć zboczenia z właściwej drogi. Znajdujemy się pomiędzy przylądkiem Teulada a Cap de Fer, a stąd moglibyśmy łatwo dostać się na głębie Gality. Wiatr się odwrócił i wieje z południowego zachodu, muszę więc skręcić, żeby nie stracić kierunku. Burza nie potrwa już długo, była to tylko dłuższa chmura piorunowa i przyniosła nie wiele wody. Wrócę tu za dwie godziny, aby napić się grogu, którego wy dla siebie i dla mnie łaskawie przyrządzicie.
Udał się znów na górę. Mała burza! Jak skromnie wyrażał się ten człowiek! Ale miał słuszność. Po upływie oznaczonego czasu skończyło się dzikie szamotanie żywiołów, grzmoty zamilkły, a wiatr wiał sztywnie bez przerw z jednego punktu. Turnerstick przyszedł, żeby się pokrzepić grogiem, a mnie pozwolił wyjść na górę.
Teraz wyglądało na dworze zupełnie inaczej, aniżeli poprzednich nocy. Niebo było jeszcze ciemne od chmur, a równie czarno wznosiły się bałwany po bokach okrętu, rzucając na pokład fosforyzujące piany. Burza była przeszła, ale morze jeszcze szalało. Połowie załogi wolno było zejść na dół, a reszta została, wszyscy zaś otrzymali w nagrodę za trudy podwójne porcye rumu. Obowiązkowy Turnerstick pozostał także na górze. Ponieważ ja nie mogłem się tu na nic przydać, przeto udałem się po jakimś czasie na dół, by się położyć.
Gdy mnie zbudzono, zdawało mi się, że spałem zaledwie godzinę, tymczasem dzień już był na dworze, a kiedy wszedłem na pokład, ujrzałem nad sobą świeże niebo poranne bez chmurki, a dokoła prawie całkiem spokojne morze.
— Skończyło się szczęśliwie i znowu znajdujemy się na dobrej drodze — rzekł Turnerstick. — Ale wątpię, czy wszystkie statki dały sobie tak radę, jak my. Dlatego zwracam się teraz na Galitę i Fratelli, aby zobaczyć, czy się tam kto nie usadowił porządnie na skałach.
Jak szczęśliwym był ten pomysł, okazało się już w dwie godziny potem. Wtedy bowiem doniósł majtek z bocianiego gniazda, że widać jakiś statek. Zwróciliśmy w tym kierunku lunety, a równocześnie kapitan dał rozkaz, żeby skręcić w tę stronę i wyrzucić ołowiankę. Przekonano się, że woda była tu tak płytka, że niebezpiecznie było zbliżać się bardziej do statku, który sterczał z wody jako ciemne trójkątne ciało. Masztów wcale nie było widać, a i ludzi z tej odległości nie mogliśmy zobaczyć nawet przez dalekowidz. Mimoto na polecenie Turnersticka spuszczono wielką łódź ratunkową, na której kilku wioślarzy pod dowództwem sternika popłynęło ku zagrożonemu statkowi. Ja także pojechałem z nimi.
Im bliżej byliśmy statku, tem wyraźniej występowały jego zarysy. Wreszcie rozpoznaliśmy przód okrętu, którego część środkowa i tylna znajdowała się całkiem pod wodą. Maszty i żagle opadły na pokład.
— Co to za statek mógł być? — zapytałem sternika.
— Trudno to już teraz oznaczyć — odpowiedział. — Widać tylko pół dzióba i boku. Ale wnet się o tem dowiemy, gdyż są tam, jak mi się zdaje, ludzie.
Istotnie przez lunetę naliczyłem trzech ludzi, którzy widząc nas nadpływających, wywijali ustawicznie rękami. Dziób statku wystawał z wody na tyle, że widać było umieszczony na nim napis. Jakżeż się zdumiałem, przeczytawszy nazwę „Le vent“ literami łacińskiemi i arabską „El hawa“. Był to więc ów tunetański bryg, który za wcześnie dla nas opuścił Marsylię. Niebawem zdumienie moje ustąpiło miejsca radości, kiedy w człowieku, stojącym na dzióbie, poznałem sprawcę zamachu na nas, muzułmanina, którego uważaliśmy za nieżyjącego. W tej chwili zostało mu wszystko przebaczone, gdyż odtąd napewno nie byliśmy już mordercami i mogliśmy spać spokojnie.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/165 Szczęściem fale nie były zbyt rozbujałe, dzięki czemu łódź podpłynęła z łatwością do statku. Woda zalała go aż po górną część dzióba, dlatego niepodobna było dostać się do wnętrza, aby stamtąd wydobyć cośkolwiek. Musieliśmy się ograniczyć na wybawieniu tych trzech ludzi.
Co się działo w duszy muzułmanina, tego nie mogłem przejrzeć. On udawał, że nie zna mnie, ba nawet zachowywał się tak, jak gdyby mnie tam wcale nie było. Siedząc w łodzi przedemną, z przemokłemi spodniami i bluzą, podobny był zupełnie do owej osoby, która w Marsylii wchodziła na statek po zwodzonych schodach. Zamienił cicho kilka słów z obydwoma towarzyszami, którzy zaczęli na mnie ukradkiem, a badawczo spozierać, Sternik przedłożył im po drodze kilka pytań, lecz otrzymał mrukliwą odpowiedź, której nawet ja nie zrozumiałem. Co do mnie, to postanowiłem na razie milczeć; by się przekonać, co ten człowiek dalej pocznie.
Łatwo sobie wyobrazić, jak uradował się Turnerstick, gdy ujrzał, kogo przywieźliśmy z rozbitego statku.
— Charley — zawołał z zachwytem — wszystko się składa znakomicie. Ponieważ widzę już w dzień tego hultaja, to nie będzie mi się w nocy ukazywał. Jeśli jego prorokowi zawdzięczamy rozbicie statku, to go sobie chwalę. Allah il Allah, wszędzie Allah!
Ocalonych trzeba było oczywiście o niejedno zapytać. Turnerstick wziął się do tego na swój sposób, lecz ciągle mu odpowiadano „non comprender“ albo „no capire“. Wobec tego zdał on na mnie badanie. Obaj majtkowie przedstawili się jako Tunetańczycy, lecz mówili po arabsku tak przewrotnie, że mnie wydało się, że są Grekami, a zarazem łotrami, którzy ze słusznego powodu lub namówieni tylko przez muzułmanina zatajali prawdę. Wymienili nazwisko właściciela statku z Tunisu i opowiedzieli, jak utknął na dnie. Z tego sprawozdania wynikało, że kapitan chyba był niezdolny, ja jednak miałem ochotę co innego przypuścić. Oto chodziło tu o umyślne rozbicie, celem zdobycia wielkiej sumy asekuracyjnej, tymczasem nagła burza zabrała się do dzieła poważnie i pozbawiła życia całą załogę z wyjątkiem trzech ocalonych przez nas ludzi.
— A kto jest ten człowiek, o którym nie wspomnieliście dotychczas? — zapytałem ich, wskazując na muzułmanina.
— Nie znamy go — brzmiała odpowiedź.
— Jakto? Przecież jechał z wami?
— Nie znamy go, bo był podróżnym i rozmawiał tylko z kapitanem.
— Ale słyszeliście, jak go kapitan nazywał?
— Mówił do niego zawsze tylko: sahib[3].
Na to zwróciłem się wprost do Araba i zapytałem, jak się nazywa. Całe jego ubranie stanowiła koszula, spodnie i bluza; resztę utracił podczas rozbicia się okrętu. Nogi miał bose, a ostrzyżoną głowę bez okrycia, bez którego muzułmanin nie pokazuje się nikomu. Mimoto usiadł na uboczu i przybrał postawę, jak gdyby był właścicielem naszego statku. Zanim raczył odpowiedzieć, musiałem powtórzyć zapytanie.
— Czy to u Franków w zwyczaju pytać gościa o jego imię? Jak tym chrześcijanom brak uprzejmości!
— Zapytałem bardzo uprzejmie, a do tego prawo mię zniewoliło. Wszystko, co się dzieje na statku, musi być zapisane w księgach okrętowych.
— Natychmiast?
— Tak.
— I moje imię?
— Oczywiście.
— To zapisz: Ibrahim.
— A dalej?
— Nic więcej.
— Stan i ojczyzna?
— Żyję z tego, co posiadam, a mieszkam w Tunisie.
— To wystarczy.
— Zostaw mnie więc w spokoju!
Powiedział to głosem surowym i w sposób odpychający, ja zaś mówiłem spokojnie dalej:
— Dobroć twoja pozwoli, że zasięgnę jeszcze jednej wiadomości. Czy byłeś w Marsylii?
— Tak.
— A w zwierzyńcu?
— Nie.
— Czy nie miałeś wypadku z łodzią, pomiędzy zamkiem If a portem de la Joliette?
— O tem nic nie wiem.
— Czy również nie przypominasz sobie, że mnie tam widziałeś?
— Nie widziałem ciebie jeszcze nigdy, nie znam ciebie i nie chcę zawierać znajomości z chrześcijaninem.
— Powinieneś był oświadczyć to wcześniej, bylibyśmy cię zostawili na rozbitym statku.
— Allah przebaczy mi to, że zetknąłem się z niewiernym. On jest wielki, a Mahomet jego prorok. Gdy przywieziecie mnie do Tunisu, odbędę pielgrzymkę do świętego Keruan, by się oczyścić.
Keruan albo Kairwan jest to miasto w Tunezyi, do którego nie wolno wejść niemahometaninowi. Tameczny meczet Okba jest najświętszym w całej Berberyi, a w nim pochowany jest El Wajb, serdeczny przyjaciel i towarzysz Mahometa.
Chciałem się już odwrócić od muzułmanina, kiedy mnie sam zagadnął:
— Odstąpisz mi kajutę i dasz mi mięsa, mąki, daktyli i wody, których nie tknął niewierny. Chcę mieszkać w odosobnieniu, aby ujść wzroku ludzi, gdyż spojrzenia chrześcijan zanieczyszczają ciało sprawiedliwego.
Czy miałem go wyśmiać, czy też dać mu jeszcze raz poczuć moją rękę? Ani jedno ani drugie. Zbyt rozgniewany byłem na to, żeby się śmiać, z drugiej strony zbyt ceniłem swoją rękę, żeby go nią bić. Odpowiedziałem więc bardzo uprzejmie:
— Jeśli nie chcesz być wrzuconym w morze, to zadowolnij się miejscem, na którem siedzisz! Sam je sobie wybrałeś. Jeść i pić dostaniesz razem z majtkami, którym życie zawdzięczasz. Ocalony nie może się uważać za coś lepszego od tego, który go ocalił.
Na to on ofuknął mnie ze złowrogim blaskiem w oczach:
— Kto mnie ocalił? Powiedz! Wisząc ponad wodami, wołałem „Sa’id’ni ja nebi, ja Muhammed“[4]. On was przysłał, byście dostąpili łaski przez podanie mi ręki z pomocą.
— Czemu ci nie przysłał muzułmanów?
— Ponieważ nie było ich w pobliżu.
— Wobec tego Jezus, przeciw któremu bluźniłeś, jest potężniejszy od niego, bo sprowadził nas w pobliże. Skończyłem z tobą i spodziewam się, że na zawsze!
— Jeszcze nie wszystko skończone. Ty jedziesz do Tunisu, a ja tam mieszkam. Spotkamy się jeszcze! Teraz jednak dasz mi coś dla okrycia nagości mojej głowy i moich stóp!
To była wyraźna bezczelność. Jednym tchem obrażał, groził i żądał jeszcze przysług odemnie. Odpowiedziałem przeto:
— Nie mogę tego uczynić, ponieważ ciebie plami, wszystko, co pochodzi z rąk chrześcijanina.
— Czy chcesz, żebym w Tunisie wysiadł z obnażoną czaszką?
— Nie. Z litości nad tobą uszanuję twoją wiarę, która zabrania ci pokazywać się z nagą głową. Masz tu okrycie; to twoja własność.
Turnerstick posłał był przedtem po biały burnus, który teraz dałem muzułmaninowi. On go wziął, ale nawet nie drgnął na twarzy i rzekł:
— To jest szata wiernego, dlatego mogę ją wziąć. Obuwia pożyczy mi jeden z majtków. Ale twoja dusza niechaj będzie jako dym ognia, który uchodzi, aby nie wrócić!
Z kapitanem postąpił sobie tak samo jak ze mną. Gdy kapitanowi przetłómaczyłem rozmowę, nie wiedział, czy kazać tego człowieka zrzucić z pokładu, czy też go wyśmiać. Na moje postanowienie co do niego zgodził się w zupełności. Bezczelny osobnik musiał się wyrzec kajuty, ale nie zażądał jadła, ani napoju. Rozdarł burnus i połową owinął sobie głowę, na nogi zaś włożył pożyczone wydeptane trzewiki, które można było raczej nazwać pantoflami. Tak siedział nieruchomo i wpatrywał się w dal, nie troszcząc się pozornie o to, co się działo dokoła niego.
Od chwili, w której ocaleni dostali się na statek, płynęliśmy znowu pełnymi żaglami. Zaraz popołudniu przejechaliśmy przylądek Sidi Ali, a tuż przed wieczorem minęliśmy Cap Kartago i zbliżyliśmy się do przystani Goletty, przedmieścia Tunisu. Niebawem zarzuciliśmy kotwicę w porcie handlowym, położonym na południe od wojennego. Muzułmanin poruszył się wtedy poraz pierwszy. Przystąpił do mnie i Turnersticka i rzekł, wskazując na obu majtków:
— Pójdziecie natychmiast z tymi ludźmi do naszego konsula i potwierdzicie, że bryg zatonął. Konsul da wam swój podpis.
Ja zaś położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem:
— A ty co zrobisz tymczasem?
— Wysiądę na ląd.
— Czy sądzisz, że ci na to pozwolimy?
— Pozwolicie? Wy nie możecie mi nic pozwalać, ani rozkazywać. Jesteście tutaj obcy, a ja jestem panem!
— Odwrotnie! Ty znajdujesz się na naszym statku i jesteś na nim obcym, a my panami. Mamy najzupełniejsze prawo zatrzymać cię jako mordercę, dopóki nasi konsulowie czegoś nie zarządzą. A może wciąż jeszcze jesteś takim tchórzem, że wypierasz się, jakobyś do mnie strzelał?
Nieopisanie dumny i wyniosły uśmiech przemknął mu po twarzy.
— Ja tchórzem? — wybuchnął — Wy robaki! Tak, strzelałem do ciebie i uczynię to znowu, skoro tylko poważysz się ze mną spotkać. Zatrzymaj mnie! Powiadam ci, że wystarczy mi podnieść głos, a znajdzie się natychmiast stu mężów, by mnie zabrać stąd z honorami. Ty nie wiesz jeszcze, kto ja jestem i biada ci, jeśli mnie poznasz!
— Ba! Znam cię dobrze. Domyśliłem się zaraz, że nie podałeś mi prawdziwego nazwiska i stanu. Bądź, kim chcesz. My nie boimy się ciebie. Gdybyśmy cię chcieli zatrzymać, to i stu ludzi nie zdołałoby nam w tem przeszkodzić. Mieliśmy już do czynienia z innymi ludźmi, niż ty i wymusiliśmy na nich szacunek dla siebie. Ale my jesteśmy chrześcijanami, a wiara nasza nakazuje nam postępować dobrze nawet z nieprzyjaciółmi. Dlatego przebaczymy ci zamach morderczy i pozwalamy ci odejść w pokoju. Możesz odejść!
— Tak, jesteście chrześcijanami — śmiał się szyderczo. — Chrześcijanami, którzy modlą się za drugich dopiero wtedy, kiedy ich rozszarpią pantery. Wasza nauka jest śmieszna, a wasza wiara próżna. Wasi kapłanie głoszą nieprawdę, a wy wierzycie w to, co wam oni mówią. Pogardzam wami i rozdepcę was, jeśli się ośmielicie pokazać mnie na oczy.
Czasy — się zmieniają, a wraz z nimi narody i ludzie. Prawdę tych słów uzna każdy, kto postawi stopę na ziemi Afryki północnej. Jeszcze niedawno drżały żeglarskie ludy Europy przed rozbójniczymi felukkami państw Barbaresków. Członków cywilizowanych narodów ograbiano bez miłosierdzia, zabijano, lub wleczono w dożywotnią niewolę. Przeciwko temu nie było innej rady oprócz wykupna za bardzo wysokie sumy i drogie pieniądze. Półksiężyc urągał tu krzyżowi, a bej lub dej małego rozbójniczego kraiku szydził z potężnych książąt i królów, którzy wydobywali armie z pod ziemi, ażeby się zwalczać nawzajem.
Jakże inaczej przedstawiają się tam stosunki dziś i to po upływie krótkiego stosunkowo czasu. Marokko cierpi na wewnętrzne wycieńczenie, a o Tripolis nawet niema co mówić. Algieryę „wykadzono“, a Francya położyła już swoją dłoń i na Tunisie. Cywilizacya francuska kroczy tam olbrzymimi krokami. Wszak położono nawet szyny żelazne, a przeraźliwy gwizd lokomotywy przerywa muezzinowi, gdy ten nawołuje z wysokiego minaretu wiernych do modlitwy.
Mimoto ma Tunis wygląd bardziej wschodni niż Algier, a nawet Kairo. Wpada to w oko dopiero wtedy, gdy się wejdzie do wnętrza miasta. W porcie przyjmują podróżnego najpierw celnicy, niezbyt surowi i niezdolni zapanować nad wzruszeniem na widok jednego lub kilku franków. Potem musi Europejczyk mieć się na baczności przed tragarzami, którzy często nikną razem z rzeczami, i kazać się czemprędzej zaprowadzić do hotelu „d’Orient“ lub „de France“, gdzie wprawdzie rzadko kiedy dostać można dobre jadło i czystą pościel, ale za to o każdej porze chętnie wyjaśnią, co znaczy na wschodzie słow o: bakszysz, napiwek.
O mieście samem mało da się powiedzieć. Jest podobne do innych wschodnich miast i nie posiada żadnych osobnych zalet. Muzułmanin oczywiście żywi o niem tak wygórowane mniemanie, że nazywa je miastem szczęśliwości. Europejczyk godzi się na to określenie, gdy ze wzgórka oliwnego, zwanego Belvedere, widzi przed sobą w świetle zachodzącego słońca smukłe minarety i płaskie dachy, na których bieli igrają barwy złociste. Ale gdy tylko wejdzie do środka miasta, zmieni to zapatrywanie na pewno. Ulice krzywe i ciasne, a wszędzie gruz, rumowiska i cuchnący brud. Szeregi domów schodzą się często tak blizko, że jednym krokiem można z dachu po jednej stronie ulicy przejść na dach po drugiej. Walących się budynków nikt nie naprawia.
Rozpadają się one powoli, a tymczasem ludzie stawiają nowe domy obok, ponieważ miejsca nie brak. Tak sąsiadują z sobą ruiny, dobrze utrzymane domy, naprędce rozpięte namioty, świadcząc o historyi rozwoju miasta od najdawniejszych czasów do najnowszych. Cesarz Karol V. kazał po zwycięstwie pod Keleah zbudować więzienie, do którego mieszkańcy musieli wyłamywać bloki z kartagińskiego wodociągu, a z marmurów Kartaginy wypalać wapno. Ten zamek leży już także w gruzach. Jedynym godnym wzmianki budynkiem jest pałac beja na placu Kasbah, którego jednak bardzo rzadko się używa.
Dawniej oddzielali się od siebie mieszkańcy ściśle wedle ras i wiary. Dziś już tak nie jest, mim oto zajmują dolną część miasta i przedmieścia przeważnie chrześcijanie i żydzi, górną zamieszkują t. zw. Kulugli, potomkowie Turków, a środkową Maurowie, przeważa nie potomkowie wypędzonych z Hiszpanii Morisków. Wspomnieć jeszcze wypada, że wieczorem, gdy zmrok nastanie, każdy jest obowiązany nosić z sobą latarnię.
Bej mieszka w swym zamku Bardo, położonym o godzinę drogi od miasta w kierunku zachodnim. By się tam dostać, trzeba minąć łuk wspaniałego akwaduktu, który niegdyś zaopatrywał w wodę Kartaginę. To Bardo jest grupą różnych budynków, w których nietylko bej rezyduje, lecz mieszka także wielu jego dostojników, urzędników i służby.
Do ruin Kartaginy prowadzi droga przez pole bitwy pod Zamą, gdzie Scipio Africanus pobił Hannibala. Największa część ruin pochodzi z czasów późniejszych, a za prawdziwe szczątki dawnej Kartaginy można uważać chyba tylko ów wodociąg, złożony z ośmnastu ogromnych cystern.
Z temi godnemi widzenia osobliwościami załatwia się obcy bardzo rychło. Ja zająłem się teraźniejszością; życie i prace obecnej ludności zaprzątały mnie bardziej, aniżeli zakazane tu szukanie i grzebanie starożytności. To też rozstałem się z Turnerstickiem, który tu miał bardzo wiele do czynienia, i zamieszkałem w śródmieściu u golarza, którego dom składał się z dwu wytwornych salonów, przedzielonych zasłoną, na całą szerokość i wysokość budynku. Pałac ten miał ośm kroków długości, a sześć szerokości, dach był ze słomy, a ściany z gliny i słomy. Celem uniknięcia wydatku na drzwi wypuszczono całą jedną ścianę. Zasłona zrobiona była bardzo sprytnie z kawałków papieru rozmaitego gatunku, wielkości i barwy. Podłogę tworzyła poczciwa matka ziemia. Siedziałem tu na kanapie, to jest na moim worku podróżnym, jedynym sprzęcie w tym domu i zaglądałem przez otwory w zasłonie do drugiego salonu, gdzie golarz oddawał się swoim zajęciom, jednak nie sam, lecz ze swoirm haremem. Była to siedmdziesięcioletnia może meduza, której głównem zajęciem było, jak się zdaje, pieczenie cebuli. Salon nie był ani na chwilę próżny. Mój gospodarz miał widocznie liczną klientelę, ale nie zauważyłem, żeby ktokolwiek płacił. Patrzeć na niego, gdy wykonywał swoje rzemiosło, było prawdziwą rozkoszą. Szczególnie wzruszyła mnie dokładność, z jaką gromadził pianę mydlaną, zeskrobaną z twarzy i czaszek, aby nią potem z prawdziwą lubością smarować inne twarze i czaszki.
Za mieszkanie miałem płacić cztery franki na miesiąc, czyli franka tygodniowo z góry. Gdy staremu dałem dwa franki i oświadczyłem, że zabawię tu tylko przez tydzień, uważał mnie za księcia z tysiąca i jednej nocy i okazał gotowość golenia mnie za darmo, czego się oczywiście wyrzekłem.
Sprowadziłem się tu tylko na to, żeby przez jakie dwie godziny dziennie przypatrywać się życiu w tunetańskiej golarni. Resztę czasu spędzałem na przechadzkach w okolicy lub po mieście, a w nocy spałem na statku.
Przez pierwszych pięć dni nie zetknąłem się z wrogim mi muzułmaninem. Jeśli chciał mnie ścigać, to szukał mię niewątpliwie w dzielnicy francuskiej, a nie tutaj. Szóstego dnia wypadło mi spotkać się z nim w sposób niespodziewany. Oto gdy poprzedniego wieczora przyszedłem na statek, oznajmił mi Turnerstick z radością:
— Charley, miałem dziś szczęście, wielkie szczęście! Zobaczę harem.
— Nic wielkiego! Ja go widuję codziennie.
— Gdzie?
— U mojego golibrody.
— Nie gadajcie głupstw! Nie zazdroszczę wam tej praciotki rozrabiacza mydła. Zresztą skoro już mówimy o mydle, to wiedzcie, że już sprzedałem swoje, a na resztę towarów także mam zbyt, czego zaś tu nie wezmą, to zawiozę do Sfaksu, gdzie targ jest dobry. Chcę się tam udać najpierw, by się rozpytać. Czy pojedziecie ze mną?
— Oczywiście! Możebyśmy skorzystali z linii Societa Rubattino?
— Owszem. Pojutrze wieczorem odpływa stąd parowiec. Przygotujcie się do tego czasu!
— Jestem gotów każdej chwili. Ale wspomnieliście coś o haremie?
— Nietylko o haremie, lecz o domie wogóle. Pragnąłem oddawna zobaczyć wnętrze tunetańskiego domu, ale handlowcy, z którym i mam do czynienia, urządzają się wszyscy po francusku. Jeden z tych panów ma buchaltera maurytańskiego, który mieszka u swego szwagra. Ten szwagier posiada piękny dom, urządzony na sposób wschodni, a buchalter chce mi go pokazać jutro przed południem.
— Jak się nazywa ten szwagier?
— Abd el Fadl.
— To znaczy tyle co: sługa dobroci. Imię piękne i obiecujące wiele dobrego.
— Czy zgadza się, żebyśmy go odwiedzili w jego domu?
— Niewątpliwie.
— A czem jest ten człowiek?
— Nie wiem. Wiadomo wam przecież, że tu nie można dopytywać się o stosunki krewnych bez uchybienia zwyczajom. Buchalter zabierze nas z okrętu.
— No, a harem?
— Zobaczę także, ale tylko pokoje, ponieważ tej pani nie wolno się pokazywać.
— Co wam z tego, że obejrzycie mieszkanie bez właścicielki?
— A co wam z tego, że widzicie klientów golibrody? Chcę wzbogacić moje wiadomości tak samo jak wy wasze. A więc pójdziecie ze mną?
— Tak, ale tylko ze względu na was.
— Jakto?
— To może być zasadzka, z której trzeba będzie was wydobyć.
— Co wam do głowy przyszło! Ten młody buchalter, to uczciwy człowiek. O zasadzce niema mowy, a zresztą kapitan Frick Turnerstick nie jest z tych, którzyby się dali złapać.
Na tem się skończyło. Ja widziałem dość wschodnich domów i tylko troska o bezpieczeństwo przyjaciela skłoniła mię do towarzyszenia mu.
Nazajutrz rano zjawił się buchalter na pokładzie. Był to młody Maur o budzącej zaufanie postaci. Okazał się bardzo uprzejmym i skromnym i oświadczył, że szwagier wprawdzie nic nie wie o zamierzonem oglądnięciu domu, ponieważ wyjechał, ale w razie obecności byłby na nie pewnie zezwolił. To zapewnienie wypowiedział z takiem przekonaniem, że się uspokoiłem. Poszliśmy, ale ja oczywiście z rewolwerem.
Udaliśmy się ulicą, wychodzącą na plac Kasbah. Tam stał dom, którego ścianę od strony ulicy tworzył mur. Jedynym otworem w tej ścianie były drzwi. Buchalter zapukał, na skutek czego wpuścił nas zaraz murzyn do wnętrza, które nie różniło się od innych domów oryentalnych, już nieraz widzianych przezemnie.
Budynki takie składają się zawsze z otoczonego izbami lub innemi ubikacyami dziedzińca, na środku którego znajduje się studnia. Różnice polegają na mniejszej lub większej kosztowności urządzenia, na mniej lub więcej widocznem zaniedbaniu budynków, ale typ jest zawsze ten sam.
Tak było i tutaj. Wszystkie drzwi czworobocznego budynku otwierały się do dziedzińca, a w studni była woda, co trafia się bardzo rzadko, ponieważ wodotryski z jakiegoś powodu najczęściej nie działają. Umeblowanie izb stanowiły dywany i poduszki do siedzenia; więcej mieszkaniec Wschodu nie wymaga. Ponieważ można było przejść dookoła z jednego pokoju do drugiego, przeto łatwo było również dostać się do mieszkania żony. Ale jej znowu wystarczało wyjść zawsze następnemi drzwiami, aby nam przez całą drogę znikać z oczu. Na górze znajdowało się tylko kilka izb dla służby.
Szliśmy tak więc z izby do izby i wstąpiliśmy wreszcie do haremu. Tutaj również nic znaczniejszego nie zauważyliśmy oprócz dywanu, tapczana i kilku poduszek. Izby były podobne do siebie, a różnica zaznaczała się tylko w barwach. Z ostatniej izby haremowej dostaliśmy się znowu do pokoju, od którego zaczęliśmy zwiedzanie. Turnerstick chciał być dokładnym i poprosił, żeby mu pozwolono udać się także na górę, na co przewodnik się zgodził. Mnie nie zależało na tem, żeby zobaczyć kilka izb zamieszkałych przez czarnych, dlatego zawahałem się na chwilę, czy mam kapitanowi towarzyszyć. Wtem usłyszałem za sobą, jak otworzyły się drzwi, a potem zabrzmiał głos dziecięcy:
— Nuzrani, nuzrani!
To znaczy, chrześcijanin, chrześcijanin. Odwróciwszy się, ujrzałem w drzwiach małego, bardzo ładnego, sześcioletniego może chłopca. Jego oczy błyszczały niemal, policzki mu pokraśniały, a dokoła ust igrał miły uśmiech filuterny. Jakaż różnica była między nim a niedołężnemi, leniwemi dziećmi, które się spotyka zwykle na Wschodzie.
— Karrib, to’a lahaun, pójdź bliżej, tutaj! — szepnął do mnie z wymownym wyrazem w twarzy, jak gdyby chciał pokazać mi lub powiedzieć coś niesłychanie ważnego. Zgiął przytem swój wskazujący palec i przyzywał mnie do siebie, kiwając rączkami.
— Chodź ty do mnie! — rzekłem, gdyż on znajdował się jeszcze w ostatnim z haremowych pokoi.
— Czy wolno mi? — zapytał, kiwając głową.
— Oczywiście.
Nato przybiegł on w podskokach, objął mnie oburącz za kolana i znów zawołał:
— Nuzrani, nuzrani!
Popieściwszy go, zapytałem znowu:
— Czy wiesz, że jestem chrześcijanin?
— Tak.
— A od kogo?
— Od kalady.
— Kto to?
— Matka. Ona was widziała.
— Czy to ona przysłała cię do mnie?
— Nie; ja sam przyszedłem, jej niema. Chodź,, usiądź przy mnie. Chcę ci coś opowiedzieć.
Pociągnął mnie na tapczan pod ścianę. Czemu nie miałem rozkosznemu bębnowi zrobić tej przyjemności. Nie byłem już w haremie i mogłem tak samo, jak na dziedzińcu, oczekiwać powrotu Turnersticka i jego towarzysza. Usiadłem więc, a malec usadowił mi się na kolanach i z chwalebną gorliwością zajął się moją brodą.
— Jak się nazywasz? — spytał mnie.
— Nuzrani — odpowiedziałem — a ty?
— Asmar.
Imię to oznacza bruneta i odpowiadało wyglądowi chłopca. Wschodnie rysy jego twarzy i lekko przyciemniona cera przypominały mi słowa pisma świętego, opisujące późniejszego króla Dawida jako chłopca „czarnego i pięknego“.
— Tak mnie musisz nazywać! — dodał. — No, powtórz moje imię!
Spełniłem jego życzenie i podniosłem twarz jego do siebie, a on przesunął wargami po moim wąsie podobnie, jak się to czyni przy ostrzeniu brzytwy. W każdym razie miał to być pocałunek. Niestety nie doznałem całej jego rozkoszy, gdyż nagle usłyszałem głośny okrzyk niewieści, a kiedy spojrzałem przed siebie, zobaczyłem w drzwiach najbliższego, lecz nie haremowego, pokoju młodą i piękną kobietę. Stała z oczyma, zwróconemi na nas, a w jej wzroku odbijał się na poły strach, a na poły radosne zdziwienie. Twarz jej była odkryta, a zasłona zwisała z głowy. Nieznajoma stała jak osoba, która nie wie, czy ma uciec, czy też się zbliżyć. Nie zrobiwszy jednak ani jednego, ani drugiego, zarzuciła na twarz zasłonę, wskutek czego nie można już było rozpoznać jej rysów. Potem podniosła w górę wskazujący palec i rzekła:
— Asmarze, pomódl się!
Chłopak wymknął mi się, stanął na ziemi i złożywszy ręce, jął się modlić:
— Ia abana’ Iledsi fi’ s-semevati jata haddeso’ smoka...
Co za niespodzianka! Toż to był Ojcze nasz! Czyżby to była chrześcijanka? Kobieta widocznie wyczytała z mojej twarzy to pytanie, gdyż, skoro tylko malec skończył się modlić, rzekła do mnie, jakby w odpowiedzi:
— Ja nie jestem nuzrana. Chciałabym bardzo nią zostać, lecz nie wolno mi.
— Kto ci zabrania?
— Mój władca.
— Czy to muzułmanin?
— Najsurowszy, jaki być może.
— Gdzie nauczyłaś się tej modlitwy, którą twój syn odmówił?
— Na dachu. Nasz dom styka się właśnie z dachem sąsiedniego, a tam mieszkała Franka, która była nuzraną. Rozmawiałam z nią codziennie, a ona opowiadała mi wszystko, co wiedziała z pisma świętego.
— A ty temu wierzyłaś?
— Czemu nie miałabym wierzyć?
— To dobrze. Jedyna i wieczna prawda zawarta jest w słowie Bożem, nie zaś w koranie i w pismach jego tłómaczy.
— Ja wiem, panie, wiem o tem. Wy chrześcijanie jesteście całkiem inni...
Zatrzymała się, jak gdyby chciała powiedzieć jakieś słowo, zakazane, poczem zaczęła mówić dalej:
— Po dłuższym czasie chciałam mego władcę zapoznać z temi świętemi opowieściami. Ale niestety z tą samą chwilą nie było mi wolno wychodzić na dach, a mąż mojej przyjaciółki musiał Tunis opuścić.
— Kto zmusił go do tego?
— Mój pan.
— Czy miał taką władzę?
— Tak. Czego chce mój władca, na to zgadza się rządca Tunisu.
Wobec tego jej mąż, Abd el Fadl, był chyba ministrem, lub innego rodzaju wysokim doradcą beja. Byłbym się chętnie jej o to zapytał, lecz krępowałem się nieco. Co za różnica! Ona nazywała swego męża panem i władcą, a męża chrześcijańskiej przyjaciółki jej małżonkiem. Oto wyborna charakterystyka położenia kobiety chrześcijańskiej i mahometańskiej. Skąd jednak wzięło się to, że ta kobieta ośmieliła się wbrew surowym regułom haremu rozmawiać ze mną? Ta kobieta odgadywała prawie moje myśli, gdyż znowu podjęła wątek rozmowy, jak tego sobie w duchu życzyłem:
— Przebacz, panie, że nie uciekłam! Ujrzawszy chłopca na twojem sercu, nie mogłam odejść. Zatrzymałam się także z innego powodu. Słuchałam chrześcijańskiej niewiasty i wierzyłam jej, lecz kobieta nie jest uczoną, ani nauczycielką. Mężczyzna wie lepiej, co jest fałszem, a co prawdą. Ty jesteś chrześcijanin i mężczyzna. Powiedz mi na wszystkie nieba, kto ma słuszność, Chrystus czy Mahomet!
— Chrystus, gdyż on jest Bogiem odwiecznym, a Mahomet był tylko grzesznym człowiekiem. Mahomet jadał haszysz i wyśnił swoje sury. Chrystus zaś umarł na krzyżu, by wziąć na siebie grzechy całego świata. Kto w niego wierzy, będzie zbawiony.
Na to złożyła ona ręce i zawołała po głębokiem westchnieniu głosem, w którym łzy było słychać:
— Wobec tego ja pozostanę wierną Chrystusowi, choćby mój władca miał mnie zabić. On kocha mnie bardzo, a nasz chłopiec jest jego życiem, lecz imienia Zbawiciela nie wolno mi przez wargi przepuścić.
— Czy twój pan taki okrutny?
— Przyzwyczajony do męczenia drugich, ponieważ jest dżelladem naszego beja. Dusza jego należy do mnie, a moja także musi należeć tylko do niego, nie zaś do Chrystusa, bo... precz, precz! Panie, bądź zdrów! Dziękuję ci!
Pochwyciła chłopca czemprędzej i zniknęła z nim w haremie, gdyż z zewnątrz dał się słyszeć odgłos kroków.
Teraz wyjaśniło mi się wszystko, Dżellad znaczy tyle, co kat, sądowy wykonawca rozkazów władcy. Urząd dżellada jest na Wschodzie urzędem honorowym, a piastujący go ma często większą władzę niż wezyr. Zrozumiałem również tę świeżość ducha, żywość i pieszczotliwość chłopca; był dzieckiem matki, sprzyjającej chrześcijaństwu, która darzyła go serdeczną opieką i prawdziwą miłością.
Teraz przyszli po mnie Turnerstick i buchalter, który zaprowadził nas jeszcze raz na dziedziniec, gdzie zgromadziła się służba, czekając na bakszysz. Rozdaliśmy między nich kilka monet i skierowaliśmy się już ku wyjściu, kiedy ktoś zapukał do bramy. Murzyn pobiegł otworzyć i jeszcze w rogu dziedzińca spotkaliśmy się z wchodzącym. Był to nasz wróg, muzułmanin, który do mnie strzelał w Marsylii.
Ujrzawszy nas, zatrzymał się na kilka sekund jak skamieniały z osłupienia, ale po chwili wybuchła jego wściekłość. Wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, pochwycił mnie lewą ręką za gardło, wymierzył w moją pierś i wypalił, oczywiście nie trafiając, gdyż w ostatniej chwili wytrąciłem mu broń i wyrwałem się z jego uścisku.
Turnerstick chciał mi przyjść z pomocą, lecz słudzy, którzy dopiero co otrzymali odeń napiwek, rzucili się na niego tak, że się ledwie zdołał obronić. Mój przeciwnik dobył noża, aby znowu wpaść na mnie, gdy wtem otwarły się drzwi z haremu na dziedziniec i wyszła z nich żona, która słyszała wystrzał. Widząc, że mąż dobył na mnie noża, krzyknęła w przerażeniu:
— Ja issai-jidi, ja Jezuji, ja Messihji, wakkif, wakkif, o Najświętsza Panno, o mój Jezu, o mój Messyaszu, wstrzymaj się, wstrzymaj!
Wyciągnęła błagalnie ręce, na co muzułmanin wypuścił nóż z ręki. Jego żona, zasłonięta wprawdzie, ukazała się nam obcym, ujęła się za nami, wymawiając przy tem imiona, które były jej surowo zakazane. Mąż wpatrzył się w nią na chwilę, jakby nieobecny duchem, a następnie rozkazał:
— Do środka, natychmiast!
— Nie, nie — odparła. — Puść najpierw tych ludzi! Niech tu nie przyjdzie do morderstwa!
On poruszył się, jak gdyby skoczyć chciał ku niej, lecz ja pochwyciłem go za oba ramiona, przycisnąłem mu je mocno do piersi i spytałem:
— Ty, ty więc jesteś katem beja?
— Tak, jam jest dżellad. Musicie zginąć — odrzekł, usiłując się wyrwać.
— Zabij nas, jeśli potrafisz! — powiedziałem, puszczając go i wydobywając rewolwer. — Twoje życie za nasze!
W rysach jego twarzy widać było ślady gwałtownej walki wewnętrznej; po chwili wskazał na wejście i zawołał:
— Precz, precz, psy i psie syny! Najpierw dowiem się, czego szukaliście tutaj, a potem was osądzę. Byłoby lepiej, gdybyście się byli nigdy nie urodzili!
Wierni postanowieniu udaliśmy się parowcem Societa Rubattino z Tunisu do Sfaksu, gdzie Turnerstick znalazł obfite żniwo. Sprzedał nie tylko resztę towarów, zostawionych pod opieką sternika, lecz jeszcze mógł przywieźć nowy ładunek. Był to człowiek zarówno sprytny w handlu, jak dzielny na morzu, a dzięki powodzeniom wpadł w różowy humor, odwiedzał ciągle znajomych, odbywał konferencye, a ze mną rozmawiał tylko wieczorami. Wobec tego ja postanowiłem w inny sposób skorzystać z wolnego czasu i zobaczyć poblizkie, bardzo zajmujące, wyspy Karkehna. Maltańczyk Mandi, najznaczniejszy handlowiec w całem mieście, u którego właśnie przebywaliśmy, oddał na moje usługi swoją barkę żaglową z kilku ludźmi do obsługi. Zabawiłem tam cztery dni i wróciłem dopiero piątego dnia wieczorem. Spędziwszy godzinę na naprawie nadwerężonego ubrania, poszedłem do Mandiego, aby mu podziękować. Tymczasem zapadł wieczór na dobre, a na niebie wychylił się księżyc. Służący, którego zapytałem o pana, oświadczył mi, że ten wyszedł właśnie do ogrodu. Wobec tego tam się udałem.
Należy wspomnieć, że Sfaks posiada bardzo piękne sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Mieszka tu wielu Europejczyków, szczególnie Francuzów, Włochów i Maltańczyków, co towarzyskiemu życiu miasta nadaje charakteru francuskiego.
Ogród naszego gospodarza leżał samotnie, otoczony domem z jednej, a wysokim murem z trzech pozostałych stron. Rozglądając się za Mandim, miałem jeszcze tylko przeszukać ostatni zakątek, aby zaś tam się dostać, musiałem przejść przez mały otwarty placyk, oświetlony jasno przez księżyc. Zaledwie światło jego padło na mnie, usłyszałem jasny głos dziecięcy:
— El nuzrani, el nuzrani!
Czyżby to był mały Asmar, syn kata? Nie pozostałem długo w wątpliwości, gdyż malec przybiegł prędko i wziął mię za rękę, bo to był istotnie on.
— Gdzie jest twój ojciec? — zapytałem.
— Tam! — odrzekł, wskazując na dom.
— A Kalada, matka?
— Chodź, zaprowadzę cię!
— Kto jest przy niej?
— Niema nikogo. Jest sama.
Nie wahałem się pójść do biednej, godnej pożałowania kobiety. Siedziała na kamieniu w głębokim cieniu jaśminu. Pozdrowiłem ją, lecz ona nie podziękowała mi; obawa, żeby jej nie zastano tu ze mną, odebrała jej mowę.
— Wybacz, że idę za głosem twojego dziecka! — prosiłem. — Czyż byłby to tylko przypadek, że spotykamy się tu tak niespodzianie i niespostrzeżenie? Zostanę przy tobie tylko chwilę, dopóki się nie dowiem tego, o co mi najbardziej chodzi. Jakie skutki miały dla ciebie nasze odwiedziny?
— Nie przyznałam się, że mówiłam z tobą — odrzekła z wahaniem. — Złość mego władcy ugodziła w brata, który was do domu sprowadził, lecz i mnie spotkał gniew za to, że w strachu wymówiłam imię Jezusa i Najświętszej Panny. Dlatego władca mój pojedzie teraz ze mną i z dzieckiem do Keruanu, gdzie mam tę winę zmazać modłami i surami oczyszczenia. Chłopca postanowili mi odebrać, ponieważ odmawia już Ojcze nasz. Zostanie on w Keruanie, aby się tam stać pobożnym marabutem[5].
— Dlaczego twój mąż nie udał się prosto z Tunisu do Keruanu? Czemu okrąża statkiem przez Sfaks?
— Ponieważ przywiózł tu zlecenie beja dla dowódcy wojsk tutejszych. Mój władca mieszka zawsze u Mandiego i dlatego dziś tu jesteśmy.
— Kiedy odjeżdżacie?
— Jutro rano na wielbłądach z trzema służącymi.
— Czy twój mąż wie, że ja przebywam teraz z przyjacielem w Sfaksie?
— Nie, tego nie przypuszcza.
— W takim razie wiem dość. Dziękuję ci! Miej ufność w Panu, który szczęściem twojem i twego dziecka kieruje tak sam o pewnie, jak prowadzi gwiazdy na niebie. Bądź zdrowa! Może zobaczymy się kiedy.
Służący, który polecił mi pójść do ogrodu, stał jeszcze w drzwiach. Powiedziałem mu, że pana nie znalazłem i poprosiłem o zawiadomienie go, że Abd el Fadl nie śmie nic wiedzieć o naszej obecności. Potem wróciłem do mieszkania, które dzieliłem z Turnerstickiem, i zastałem go już w pokoju. Na mój widok zerwał się i przyjął mnie słowami:
— Witam was, Charley! Dobrze, żeście wrócili. Przyszła mi do głowy świetna myśl. Ponieważ interesa moje prawie już skończone, przeto zamierzam zrobić wycieczkę o dwadzieścia godzin stąd konno.
— Dokąd? — Kolosalna ruina, olbrzymi amfiteatr, walki lwów, tygrysów i słoni jak w czasach rzymskich!
— Macie na myśli El Dżem?
— Co? Wy to znacie?
— Trochę.
— Nadto olbrzymia grota, zasypana teraz niestety, ale mimoto godna widzenia.
— Czy Mahara er rad, grota piorunowa?
— Znacie ją także?
— Byłem tam raz, kiedy z Krumiru jechałem na południe. Wiem nawet, dlaczego ta olbrzymia jaskinia nagle się zapadła. Tam był ukryty wodospad, którego łoskot Beduini uważali za grzmoty. Stąd nazwa jaskini.
— To pyszne, że ją tak znacie! Wobec tego nie potrzebujemy przewodnika. Sami we dwu, dobrze uzbrojeni, puścimy się na odległość dwudziestu godzin drogi pomiędzy szczepy Beduinów! Jedziecie?
Oczywiście, że zgodziłem się z ochotą. Przed chwilą opanowało mię jakieś przeczucie. Jak bardzo chciałem pomóc Kaladzie! Byłbym musiał zostawić ją opatrzności Bożej, gdyby nie propozycya kapitana. Chcąc oglądnąć słynne ruiny, trzeba było udać się tą samą drogą, co kat. Czyżby to był także przypadek?
Turnerstick tak się ucieszył moją zgodą, że poszedł natychmiast kupić żywności i dwa dobre konie. Wprawdzie nazajutrz już wczesnym rankiem byliśmy do drogi gotowi, ale nie wyjechaliśmy zaraz, ponieważ chcieliśmy, żeby nas kat wyprzedził. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że wyruszył przed świtem, wobec tego puściliśmy się w drogę o trzy godziny później.
Poczciwy kapitan wyobrażał sobie jazdę bardziej zajmującą, aniżeli była w istocie. Zaraz za Sfaksem zaczyna się okolica płaska, piasczysta i nieurodzajna. Rzadko kiedy natrafia się na wodę płynącą, która wkrótce znika gdzieś w piasku. W takich miejscach rośnie trawa, którą spasają trzody Beduinów. Między Bah feitun a Bah merai ciągną się wzgórza, należące do Beduinów, szczepu Metelit. Zatrzymawszy się u nich, dowiedzieliśmy się, że kat przejechał właśnie z całem towarzystwem. Niebawem zobaczyśliśmy go na własne oczy. Miał dwa wielbłądy dla siebie i żony z dzieckiem, a słudzy szli piechotą. Gdyśmy teraz zakreślali cwałem wielki łuk, by wyprzedzić naszego nieprzyjaciela, spotkaliśmy kilku biednych Beduinów Selass, którzy się przed nami w rozmowie poskarżyli, że muszą się wynosić, ponieważ duża pantera dziesiątkuje ich trzody.
Po jakimś czasie wydało mi się powietrze nadzwyczajnie ciężkiem, jak gdyby masą gdzieś z góry spadało. Zaniepokoiłem się niemało, gdyż to zjawisko było mi znane. Na południowym zachodzie jęło się niebo zabarwiać, na widnokręgu leżała warstwa powietrza, górą żółtawa, a dołem srebrzysta.
— To zaubaa el milh, burza solna! — zawołałem. — Dajcie koniom ostrogi, a za kwadrans będziemy w jaskini.
Turnerstick nie słyszał jeszcze nic o burzy solnej. Jest to wicher pustynny, przesuwający się po szotach, czyli solnych jeziorach. Jeźli z jakichkolwiek powodów sól się rozprószy, a samum porwie ją z sobą, powstaje bardzo niebezpieczna burza solna. Sól wciska się w oczy i w uszy, we wszystkie otwory i pory ciała, kłuje jak igły, człowiek odczuwa pieczenie i kąsanie, zdolne nawet lwa i panterę o szał przyprawić. Taka burza właśnie nadchodziła. Srebrzysta warstwa zawierała sól, a żółtawa nad nią lekki piasek pustynny.
Nie dotarliśmy byli jeszcze do jaskini, kiedy się burza zaczęła. Nie był to orkan wśród wycia i szamotania się żywiołów, lecz jednostajny, równy, wiatr, lecący z ciężkim szumem przez Sahel. W jednej chwili mieliśmy usta i nos pełne soli i zaczęliśmy kichać i kaszleć. Z końmi było to samo, dlatego próbowały nam uciec. Zaledwie o dziesięć kroków przed sobą mogliśmy rozeznać przedmioty, tak było ciemno, ja jednak znałem dobrze położenie jaskini i dzięki temu w pięć minut dostaliśmy się do niej.
Wązkie wejście zaprowadziło nas do pieczary, której podstawa wynosiła może pięćdziesiąt stóp kwadratowych. Pieczara była coraz węższa, im dalej szło się w głąb, tak, że kto jej nie znał, mógł sądzić, że się wnet skończy. Tam jednak była szczelina, przez którą nawet koń mógł się przecisnąć, a kto się przez nią przedostał, stawał pod wysokiem sklepieniem na kształt tumu. Tam więc wcisnęliśmy się, żeby się zabezpieczyć przed solą.
Zaledwieśmy się tam usadowili, ujrzeliśmy przez szczelinę, jak do jaskini biegły inne stworzenia, które szukały w niej ochrony; oto pokazało się najpierw kilka szakali, a potem coraz to więcej i więcej. Nawet dwie hyeny się przyłączyły. Strach je tu spędził i pogodził, że nie rzuciły się jedne na drugie. Przez szczelinę widzieliśmy sól, przelatującą przed wejściem grubemi smugami. Biada temu, kto musiał burzę przeczekać pod gołem niebem!
Wtem wydało mi się, że wśród szumu doleciał mnie krzyk dziecka. Głos ten zbliżał się ciągle. Przed wejściem zatrzymały się dwa wielbłądy i trzej ludzie. Najpierw zsiadł kat, a potem żona z płaczącem dzieckiem. Wszyscy schronili się do środka, nawet wielbłądy. Szakale i hyeny wypadły bojaźliwie na burzę.
Całe towarzystwo zajęło przednią jaskinię, gdyż o dalszym jej przedłużeniu nikt, jak się zdaje, nie wiedział. My nie daliśmy żadnego znaku o sobie, chcąc śledzić zachowanie się nowych przybyszów.
Dziecko ciągle jeszcze płakało, a matka uspokajała je, jak umiała. Wtem odezwał się mąż szyderczo:
— No, módl się teraz do swego Jezusa, żeby zakazał podnosić się soli! Czy zdoła co poradzić? Twoja wiara jest...
Słowo uwięzło mu w gardle, a mnie także serce mocniej zabiło, gdyż przed wejściem ukazało się zwierzę, szukające schronienia w jaskini, a mianowicie olbrzymia czarna pantera z wywieszonym od zmęczenia językiem. Była to może ta pantera, o której opowiadali Beduini Selass. Weszła do środka bez obawy, kaszląc i parskając. Zaledwie sól jej z ócz zeszła, rzuciła się na wielbłąda, rozbiła mu łapą krąg w szyi i przegryzła gardło. Potem nie troszcząc się o ludzi, zaczęła swój łup pożerać. Zgrzyt i trzeszczenie kości brzmiało ku nam okropnie.
— Strzelamy? — zapytał zcicha Turnerstick.
— Nie — odpowiedziałem. — Zły strzał kosztowałby za dużo krwi. Zaczekajmy!
Pięcioro ludzi na przedzie siedziało bez głosu i ruchu z przerażenia. Matka trzymała dziecię w objęciach. Kat spróbował wstać, lecz drapieżne zwierzę podniosło natychmiast głowę i ryknęło z gniewu, wobec czego nie ruszył się z miejsca. Ci ludzie byli w niewoli i nie mogli się bronić. Trzej służący wcale nie mieli strzelb, a rusznica kata leżała daleko na boku.
Położyłem się teraz na lewym boku, aby się przekonać, czy potrafię dobrze wymierzyć. Było to rzeczą trudną, ponieważ m rok tu panował, a musiałem bezwarunkowo posłać kulę w samo oko.
Wtem wpadła do środka hyena, rzuciła się niemal przez panterę i wyleciała napowrót. Rozgniewane tem zwierzę, ryknęło tak, że prawie ściany zadrżały. Tego było już za wiele dla nerwów Kalady. Rozłożyła mimowoli ręce, aby sobie oczy zasłonić, a dziecko stoczyło jej się z kolan w stronę pantery. W tej chwili zabrzmiało kilka okrzyków, a między nimi był i mój.
Scena, która teraz nastąpiła, nie da się opisać. Na szczęście chłopak zemdlał z przerażenia.
— Allah, o Allah, ratuj, ratuj! — jęknął ojciec, co nie przeszkadzało widocznie panterze.
Matka zakryła sobie oczy rękoma, a ojciec siedział blady jak trup w swej okropnej bezsilności.
— O Allah, Allah, dopomóż! O Mahomecie, ty jasny, ześlij ocalenie! O święci kalifowie, pocieszcie mnie! — jęczał ciągle.
Służący zachowywali się całkiem cicho. Im szło o własne życie.
Naraz spróbowała Kalada, czy zwierzę pozwoli odebrać sobie dziecko. Nie podnosząc się, wyciągnęła po nie rękę, lecz pantera mruknęła i pociągnęła przednią łapą dziecko bliżej do siebie. Uważała je już widocznie za swoją własność. To wzmogło w najwyższym stopniu przerażenie rodziców.
— O Mahomecie, proroku proroków, ratuj, zmiłuj się! — wołał kat.
— Jezusie, Zbawicielu świata, zmiłuj się! — modliła się matka. — Święta Matko Zbawiciela, módl się za moje dziecko!
— O Mahomecie, Mahomecie! — powtarzał oj ciec. — O Abu Bekrze, o Ali, wielcy kalifowie! O Mahomecie, ratuj, jeśli to w twej mocy!
— To nie jest w jego mocy! — zawołała żona.
— Czy Iza, twój Chrystus, potrafi nas ocalić? — spytał na pół szyderczo, a na poły z nadzieją.
— Z pewnością!
— Zobaczymy! Uwierzę w tego, który przyniesie ocalenie.
W tym wypadku nie można było o niczem innem pomyśleć, jak tylko o rozstrzygnięciu za pomocą mojej kuli. Zachodziło tylko pytanie, kiedy się potwór podniesie, gdyż tylko wtedy mogłem być pewien strzału. Zastrzeliłem już lwa i czarną panterę w nocy, byłem pewny mej strzelby i nie bałem się, że chybię.
— O Mahomecie, panie proroków, wysłuchaj mnie, — błagał kat drżącym głosem. Kochał dziecko istotnie, nawet wydało mi się, że słyszę, jak ze strachu dzwonił zębami. — Oddaj mi syna, albo cała twoja nauka nic nie warta!
Zaczekał chwilę, a gdy nic się nie stało, odezwał się do żony:
— Podpowiadaj mi słowa!
— Módl się tak! — odrzekła, podsuwając mu poszczególne słowa.
W tej samej chwili odzyskało dziecko przytomność i usłyszało, jak matka powiedziała: „Módl się tak“! Słyszało ono już nieraz to wezwanie i zaczęło odmawiać głośno swoje „Ja abana Iledsi“, Ojcze nasz. Tak więc trzy głosy równocześnie modliły się żarliwie.
Pantera zajęta była ciągle jeszcze jedzeniem, widocznie nie przeszkadzały jej głosy tych ludzi. Kiedy jednak usłyszała obok siebie jasny delikatny głos dziecka, podniosła się do postawy siedzącej i zaczęła wyć z zamkniętemi oczyma. Moja strzelba była gotowa, a zaledwie zwierz oczy otworzył, a ja ujrzałem ich żar żółtozielony, huknął mój wystrzał, odbijając się od sklepienia stokrotnie. Pantera poleciała na bok od dziecka, jak gdyby ją z przodu coś ciężko w łeb uderzyło. W tej chwili rzucili się ojciec i matka i porwali chłopca nienaruszonego zupełnie. Pantera tarzała się jeszcze przez chwilę, potem wyprężyła nogi i zdechła.
Jakaż radość zapanowała dokoła! Nikt nie myślał; o tem, że strzał padł, że mógł wypaść tylko ze strzelby, która też musiała mieć właściciela. Matka pierwsza zaczęła o tem mówić, a ojciec zbadał panterę i przekonał się, że kula weszła jej w prawe oko.
— Kto to strzelił? — zapytał.
— Ja wiem, ja wiem, ja przeczuwam! — zawołała. — To jest obcy effendi, gdyż on chciał mi dopomóc.
— Jaki effendi?
— Pokażę ci go. Kula mogła paść tylko z tyłu i tam on z pewnością jest. Poszukam go zaraz.
Tymczasem Frick Turnerstick postarał się już o to, żeby nas znaleziono z łatwością. Jakże zdumiał się i osłupiał kat na nasz widok! Poprostu słowa nie mógł z siebie wydobyć. Ująłem go za ramię i zapytałem:
— Czy i teraz jeszcze będziesz godził na moje życie?
— Nie, nie, nie, na Allaha! — wyjąkał. — Chciałem cię zabić, a ty ocaliłeś mi dziecko. Jak ci mam za to dziękować?
— Dziękuj nie mnie, lecz Bogu i zapytaj sam siebie, czy muzułmanin przebacza tak rychło jak chrześcijanin. Czy teraz żonie twojej będzie wolno się modlić tak, jak nakazuje jej serce?
— Tak, wolno jej, a ja pomodlę się z nią razem, ponieważ nasz prorok nie chciał usłyszeć mojego głosu..
I ten, z początku tak odpychający, człowiek wziął mnie w objęcia, żona jego podała mi rękę, a on nie patrzył już na to ponuro, mały Asmar zaś musiał mi podać usta do pocałunku.
Wrażenie, jakie wywarło na kacie ocalenie dziecka, było widocznie doniosłe, oświadczył bowiem, że zaniecha podróży do Keruanu i powróci do Sfaksu, czem nikt nie ucieszył się tak, jak Kalada.
Ruszyliśmy w drogę i dotarliśmy pod wieczór z powrotem do Sfaksu, gdzie Mandi zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy znowu kata z żoną i dzieckiem.
— Powróciłem — rzekł muzułmanin — ponieważ nie chcę już nic wiedzieć o tem świętem mieście. Poznałem dzisiaj, że Allah nie dał najmniejszej władzy prorokowi, ani kalifom. Kto się do nich modli, ten nie bywa wysłuchany, natomiast Iza Chrystus ma wszelką władzę w niebie i na ziemi, a kto z ufnością zwróci się do niego, ten będzie wysłuchany. Sam tego doznałem i odtąd będę wierzył tylko w niego.
Słowa te stały się prawdą. Z Szawła zrobił się Paweł skutkiem przebytego w jaskini strachu, który jeszcze przez długi czas drgał w jego sercu. Wrócił ze mną i z Turnerstickiem na naszym statku do Tunisu, a po drodze zauważyłem, że zachowywał się wobec żony z delikatnością i uprzejmością, obcą przedtem jego istocie.
Turnerstick wziął w Tunisie nowy ładunek. Podczas tego mieszkaliśmy u kata, a u jego żony wolno nam było bywać, jak u Europejki. Darowałem mu biblię, drukowaną w arabskim języku, z której czytałem mu rozmaite ustępy. On przysłuchiwał się moim objaśnieniom z takiem samem zajęciem, jak Kalada. Nie myślałem wzywać go otwarcie i bezpośrednio do zmiany wyznania, lecz czyniłem, co tylko mogłem, aby łasce grunt przygotować.
Kiedy potem w dzień odjazdu pożegnaliśmy się z Kaladą i z Asmarem, odprowadził nas kat na pokład, podał mi swoją notatkę i poprosił:
— Effendi, napisz mi tu swój adres! Może później będę miał ci o czemś donieść, co cię ucieszy.
Dotrzymał słowa i napisał do mnie. List jego leży przede mną, a ja odpisuję go dosłownie, oczywiście w tłómaczeniu.
„Tunis ifrikija, 12-go kaum ittani. Abd el Fadl, nawrócony, do swego przyjaciela Mauwatti el Parseffendi[6]
Pozdrowienie i życzenia! Pozdrowienie także od żony Kalady i syna Asmara, którzy cię miłują. Siedzę na skórze pantery i piszę do ciebie. Jeszcze raz życzenia! Władca usunął mnie ze służby, ponieważ zostałem chrześcijaninem. Pobożni ludzie pouczyli mnie i odpowiedziałem na pytania kapłana. Za trzy dni otrzymam ritas el mukaddes[7] i będę się nazywał Jussuf[8]. Żona moja nazywa się Marryam, a syn Karal[9], ponieważ to twoje imię, które jest w wielkiej czci w naszym domu. Moi dotychczasowi przyjaciele pogardzają mną, ale dusza moja raduje się, bo znalazła drogę prawdziwą. Źrebięta są także zdrowe, a po wsiach mnożą się trzody. Czy Twoje także? Jeszcze raz życzenia! Czy Twój władca łaskaw na ciebie? Spodziewam się, że użycza dość paszy Twoim wielbłądom. Oby ognisko w Twoim namiocie nigdy nie zgasło, a kocioł był zawsze pełen kuskussu[10]. Wnet zakwitną pomarańcze. Odwiedź mnie wkrótce. Kwaśne mleko orzeźwia ciało; oby Ci go nigdy nie brakło! Miłuję Cię i wspominam. Bądź błogosławiony“!