<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Gum
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Die Gum
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GUM.
1. Dżezzar-bej, dusiciel ludzi.

O Afryko!
Witaj mi, kraino tajemnic! Mam na szlachetnym rumaku przejechać twoje nagie i puste stepy, na szybkim dromedarze twoją spiekłą Hammadę, mam błądzić pod twojemi palmami, patrzeć na twoje fatamorgany i zieleniejące oazy, myśleć o twej przeszłości, ubolewać nad teraźniejszością i marzyć o twej przyszłości.
Witaj mi, kraino słonecznego żaru, tropikalnego tętna i fizycznej gigantyczności! Na lodowatej północy odczuwałem twe ciepło, przysłuchiwałem się przedziwnym dźwiękom twych baśni i słyszałem szmer dalekich psalmów, wznoszonych ku niebu przez twą przepotężną przyrodę. Tu morze gazeli załewało równinę, hipopotam pasł się głęboko pod wodą, las łamał się pod stopami słonia i nosorożca, w bagnie przewalał się krokodyl, a pod kolczastemi mimozami chrapał śpiący lew. Nogi moje były skrępowane, lecz dusza moja rwała się do ciebie. Tu huczała rusznica Boera, tu świstały włócznie Hotentotów i Kafrów, czarne postaci wiły się w atletycznych zapasach, dźwięczały łańcuchy, wyli niewolnicy, a ciężko objuczona karawana ciągnęła ku wschodowi, zaś okręt ku zachodowi. W samotnym duarze[1] brzmiał ku niebu chór haririch[2], z wysokiego minaretu wołał muezzin na modlitwę, u wrót pustyni trzeszczał sucho piasek, a przy dalekiem bir[3] zginały wielbłądy kolana, synowie pustyni zwracali oczy ku wschodowi, a dżellab śpiewał nabożnie: „Lubekka Allah himeh“ — tu jestem, o mój Boże!
Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzią twej czystej atmostery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, lecz ani jedno oblicze nie uśmiecha się do mnie, ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonego wybrzeża pochylają się ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promienieją przychylnym blaskiem, wołając swe: „habakek“ — bądź pozdrowiony, cudzoziemcze!
Polowałem w Australii na emu[4] i kangura, w Bengalii na tygrysa, a w preryach Stanów Zjednoczonych na szarego niedźwiedzia i bizona. Tam na far west spotkałem człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure i krwawe ostępy obszarów indyańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach. Sir Emery był Anglikiem krystalicznej czystości, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomownym, odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapaśnikiem, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przytem człowiekiem gotowym do ofiar, skoro serce jego raz doznało wzruszeń przyjaznych.
Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właściwości, które charakteryzowały go odrazu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się byli swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie nawzajem, że znowu się zobaczymy. Schadzka miała przyjść do skutku w Algierze.
To, że wybraliśmy Algier, Afrykę, nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwell był tak samo, jak ja, obieżyświatem. Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz z Afryki zwiedził tylko Kapstadt na południu, a na północy „Gharb“, jak Arabowie nazywają wybrzeże od Marokka do Tripoli’s. Oczywiście pragnął poznać także wnętrze tej części ziemi, t. j. Saharę i Sudan, a potem chciał przez Dar-for i Kordofan powrócić Nilem do cywilizacyi. W Algierze mieszkał jego krewny, u którego dawniej był przez dłuższy czas, aby się nauczyć po arabsku. Był to jego wuj ze strony matki, Francuz, szef domu handlowego, utrzymującego zyskowne stosunki z Sudanem. Nazywał się mr. Latréaumont i u niego właśnie mieliśmy się spotkać.
Co się mnie tyczy, to jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnem upodobaniem arabskim językiem, a potem starałem się niezbyt wielkie wyniki pracy w tym zakresie uzupełnić podczas pobytu w Egipcie. Przebywając razem na preryi, mieliśmy doskonałą sposobność do dalszego ćwiczenia się w tym języku, dlatego odpłynąłem parowcem „Vulkan“, należącym do messagerie impériale, z Marsylii z tem spokojnem przekonaniem, że nie będzie mi trudno porozumieć się z dziećmi Sahary w ich ojczystym języku.
Afryka była dla nas, jak zresztą i dla wszystkich, krajem wielkich, nierozwiązanych zagadek, które mogły wzbudzić naszą ciekawość, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw. Szczególnie ogarnął nas niezwykły zapał na myśl, że jak zabijaliśmy jaguara, szarego niedźwiedzia i bawołu, tak będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i lwie. Emery Bothwell słuchał jakby z zazdrością opowiadań o odważnym myśliwym, Girardzie, który wsławił się polowaniami na lwy, i postanowił także zdobyć kilka grzywiastych skór.
Od czasu naszego rozstania upłynął był już cały rok, ale Emery Bothwell wiedział, kiedy mniej więcej przyjadę, a ponieważ mógł łatwo przypuścić, że przybędę na parowcu francuskim, przeto doznałem pewnego rozczarowania, gdy, wysiadając z okrętu, nie dojrzałem go w pstrym tłumie ludzi, czekających na brzegu lub śpieszących w łodziach na przyjęcie znajomych. Miasto Algier, położone na zachodniej stronie zatoki, ciągnącej się w kształcie półksiężyca, zwrócone ku statkowi całym frontem, przedstawiało się oczom widza jakby zaczarowane. Biała jak kreda, pnąca się po zielonem zboczu gór, masa domów bez dachów i okien patrzała sztywnie na przystań i wyglądała niemal jak skała wapienna, olbrzymia grupa gipsowa lub lodowiec w oświetleniu słonecznem. Wysoko na szczycie góry widniały baszty cesarskiej warowni, a u jej stóp rozciągały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania.
Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, murzyni i murzynki w pstrych kostyumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie i Żydzi w strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w europejskich strojach, oraz wojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni.
Kazałem rzeczy swoje odnieść do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab-el-Qued, a posiliwszy się tam wedle potrzeby, udałem się na ulicę Bab-Azoun, przy której znajdowało się mieszkanie mr. Latréaumonta.
Oddałem moją kartę wizytową, a w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef.
Bienvenu, bienvenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chodź pan ze mną, muszę bowiem przedstawić pana mej pani i córce. Oddawna już czekaliśmy z bólem na pana!
To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano z bólem na mnie, nieznajomego? Z jakiego powodu?
Latréaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek, wydostał się na szczyt szerokich, marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdyś pałacem bogatego muzułmanina, a połączenie arabskiej architektury z francuskiem urządzeniem wywierało osobliwe wrażenie. Przez wspaniały salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego. To wyszczególnienie miało zapewne związek z bólem, z jakim na mnie czekano.
Madame, w sukni po europejsku skrojonej z czarnego jedwabiu, siedziała na taburecie, przerzucając jakiś romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnem i malowniczem oryentalnem ubraniu. Szerokie, jedwabne jej spodnie sięgały od pasa aż do kostek, a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatne wstawki koronkowe, przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi, a na tem miała turecką bluzkę, ozdobioną kosztownemi arabeskami i szeregami drogocennych guzików. Ciemne włosy, z wplecionymi w nie sznurami pereł, obwiązane były niebieskim i różowym fularem.
Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu towarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu tem, że obcego wpuścił do tego pokoju, nie oznajmiwszy go poprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko, ustąpiło zdziwienie miejsca nieukrywanej radości.
Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę.
— Co za szczęście, monseigneur, że pan nareszcie przybywa! Tęsknota nasza za panem nie miała granic, ale teraz odzyskamy z pewnością spokój, ponieważ pan pośpieszy za naszym dzielnym Bothwellem i pomoże mu odszukać Renalda!
— Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylko powiedzieć, kto jest ten Renald i jaki związek zachodzi między nim a Emerym, którego spodziewałem się tutaj zastać!
— Pan rzeczywiście nic jeszcze nie wie o tem? Mon dieu, całe miasto mówi już o tem oddawna!
— Ależ, Blanko — wtrącił Latréaumont — zważ na to, że monseigneur przybywa właśnie z przystani!
Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę pana usiąść! Clairon, powitaj naszego gościa!
Η Młoda osoba skłoniła się z uprzejmością, pełną niemal szacunku, a matka zaprowadziła mnie do krzesła. Przyjęcie było tajemnicze, z niecierpliwością więc czekałem na to, co dalej nastąpi.
— Zastaje nas pan w położeniu — zaczął Latréaumont — które nakazuje nam odstąpić od zwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo, bardzo wiele, a to wobec jego zamkniętego usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania wobec pana.
— Tak, do zupełnego i niewzruszonego zaufania, monseigneur — potwierdziła madame, używając z uprzejmości, znanej na Południu, wyrazu: monseigneur, zamiast monsieur. — Pan odważył się już dotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym neveu, że spełnienie naszej prośby nie odstraszy pana z pewnością.
Smiać mi się niemal chciało na myśl o tem, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mną rozporządzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której się odemnie domagali, musiała być połączona z jakiemś niebezpieczeństwem dla mnie.
Mesdames i monseigneur, z całą ochotą i gotowością oddaję się na wasze usługi we wszystkiem, czego sobie życzycie! — odpowiedziałem.
Eh bien! Po tem, co słyszeliśmy o panu, nie mogliśmy się niczego innego spodziewać, chociaż muszę powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, że prośba nasza nie pochodzi wyłącznie od nas; podyktował nam ją sam Bothwell.
— Jeśli to jest w mojej mocy, to spełnię ją — zapewniłem panią domu.
— Dziękuję panu, monseigneur — oświadczył na to Latréaumont. — Ponieśliśmy wielką stratę, spotkało nas straszne nieszczęście...
— Straszne, okropne nieszczęście, monseigneur — wtrąciła madame, a łzy trysnęły jej z oczu.
Córka jej, Clairon, wydobyła także pachnącą chustkę, aby ukryć cisnące się gwałtem szlochanie.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/17 — Proszę, mów pani!
— Ja nie mogę opowiadać! Smutek odbiera mi słowa!
Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się niemal.
— Proszę, monseigneur, chciałbym coś o tem usłyszeć — zwróciłem się do Latréaumonta.
— Czy zna pan Imoszarów? — zapytał, dodając jednak natychmiast żywym południowym zwyczajem — ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ dopieroco pan przybył tutaj. Zapewniam pana, że Imoszarowie, czyli Tuaregowie, są straszni ludzie, a droga karawanowa z Ain Salah do Ahir, Dżenneh i Sakkatu, którą wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich terytoryum. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z Timbuktu, Pullo, Haussa, Bornu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się zdala od gościńców i dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghad mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnemi ofiarami i stratami. Najcięższa jednak spotkała nas z ostatnią kaffilą[5].
— Napadli na nią Tuaregowie?
— Zgadł pan, monseigneur. Gum[6] uderzyła na nich i wszystko wybiła. jeden człowiek tylko zdołał umknąć w ten sposób, że zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o ciosie, jaki dotknął moją rodzinę.
— Pański dom odzyska to wkrótce, monseigneur!
— Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój syn, mój jedyny syn, jechał z kaffilą i nie powrócił.
Teraz nie zdołały już panie wstrzymać się od głośnego płaczu, a Latréaumont oddał się także boleści. Ja przez kilka chwil milczałem, a wreszcie spytałem:
— Czy nie otrzymaliście żadnej pewnej wiadomości o jego losie? Rozbójnicy pustyni zwykle nie znają pardonu.
— On jeszcze żyje!
— Ach! Możecie to za cud uważać, jeśli nie zaszła pomyłka!
— Żyje napewno, gdyż otrzymaliśmy od niego wiadomość.
— Przez kogo?
— Przez pewnego Tuarega, wysłanego przez aguida[7]. Żądał okupu.
— I państwo zapłaciliście?
— Musiałem.
— Co się złożyło na ten okup?
— Towary, które polecono mi wysłać do oazy Melrir.
— A syn?
— Mimo to nie powrócił. Przeniewierczy rozbójnicy wystąpili z nowem żądaniem.
— Które pan również zaspokoił?
— Tak.
— I z tym samym skutkiem?
— Tego jeszcze nie mogę powiedzieć. Kiedy przybył drugi posłaniec, zjawił się Bothwell. Było to mniej więcej przed dziesięciu miesiącami i...
— Więc Emery jest już od tak dawna w Afryce? — przerwałem mu. — Dopiero w tym miesiącu miał udać się do Algieru!
— Wypoczął tylko przez kilka tygodni w Anglii, a nie mogąc oprzeć się dawnej żyłce podróżniczej, przybył tutaj w sam czas!
— Domyślam się już, co się dalej stało, monseigneur. Gubernialne władze nie pomogły panu nic, pom imo środków, jakimi rozporządzają. Musiał pan ograniczyć się na sobie samym, aż tu nasz Englishman zgodził się wziąć sprawę w swoje ręce.
— Tak jest.
— Co on zarządził?
— Kazał odesłać żądane towary, lecz sam udał się potajemnie za nimi.
— To śmiałe przedsięwzięcie! Z ilu towarzyszami wyjechał?
— Tylko z przewodnikiem i z jednym jedynym służącym arabskim.
— W którym kierunku poszli?
— Tym razem miały towary odejść na oazę Lotr.
— Jakich zażądano towarów?
— Gotowych burnusów i chust na głowę, długich flint, noży, szeroko wyciętych butów, jakie zazwyczaj noszą Arabowie i mnóstwa, bezwartościowych co prawda dla nas, przedmiotów obozowych.
— Widzę, że gum chce całe swoje zapotrzebowanie pokryć tą zdobyczą, a potem mimo to nie wydać panu syna. Oszustwa, dokonanego na niewiernym, nie uważa Arab za grzech. Jeśli chce się udaremnić jego plany, trzeba go chwycić przy pomocy niektórych drażliwych punktów. Ale, monseigneur, czy Emery kazał poznaczyć wszystkie towary?
— Skąd pan wie o tem? — spytał zdziwiony.
— Nie słyszałem tego od nikogo. On działa w tym wypadku jak amerykański westman, a z tej strony znamy się dobrze. Kto żył latami wśród plemion indyańskich dzikiego Zachodu i każdej chwili był na śmierć narażony, ten nauczył się rozmaitych chytrości, które mogą mu się przydać i na Saharze. Jaki to był znak?
— Inicyały mego imienia i nazwiska: André Latréaumont, a zaterm A.i L.Te litery wypalono na kolbach i głowniach strzelb i noży, a z dodaniem arabeski wyszyto na kołnierzach burnusów, oraz w rogach chust i koców.
— Emery pozna po tem rozbójników. Jest jaka wiadomość od niego?
— Bardzo nawet pewna. Przysłał mi ją przed dwoma tygodniami i od tego czasu czekam z utęsknieniem pańskiego przybycia, monseigneur.
— Mam za nim podążyć, nieprawdaż?
— Istotnie. Oto pismo, które przyszło od niego z Zinder!
Papier leżał na stole, co było dowodem, jak często przez te dwa tygodnie spoczywały na nim oczy tych trzech osób. Bothwell napisał tylko kilka słów. Nie donosił wprawdzie, jakoby wynik jego starań był pocieszający, prosił jednak, by nie tracili nadziei, oraz wysłali m nie za nim, gdy tylko przybędę. W liście nie były podane ani czas, ani miejsce.
— Kto przyniósł ten list? — zapytałem.
— Arab z plemienia Kubabisz, który ma rozkaz czekać na pana tutaj i posłużyć panu za przewodnika.
— Gdzie on jest?
— Tu, w domu. Czy monseigneur każe go zawołać?
— Proszę!
Musiałem sobie powiedzieć po cichu, że jestem dzieckiem szczęścia, gdyż zaledwie postawiłem nogę na ziemi afrykańskiej, a już wciągnięto mnie w sprawę, która mogła obfitować w najbardziej zajmujące wypadki. Latréaumont zadzwonił na Araba, a panie, ciekawe rozmowy, która miała nastąpić, zapomniały o swym bolu.
Podczas mego pobytu w Egipcie przedsięwziąłem był wycieczkę do Siut, Dakhel, Kardżeh i Soleb aż do oazy Solimeh i wtedy zetknąłem się z kilku Arabami Kubabisz, których poznałem jako dzielnych wojowników i doskonałych przewodników. To też czekałem na roz owę z Kubbaszim[8] nie bez zaciekawienia.
Wreszcie wszedł on. Arabowie rzadko bywają wyżsi nad wzrost średni, a są przeważnie smukli i chudzi. Tego człowieka jednak można było nazwać olbrzymem. Był tak wysoki i tak szeroko rozrośnięty, że omal nie wyrwał mi się okrzyk zdumienia. Jego długa i gęsta broda, w połączeniu z uzbrojeniem od stóp do głów, robiła zeń postać bardzo marsową. Był to towarzysz taki, że lepszego życzyć sobie nie mogłem, gdyż sam jego widok musiał nieprzyjacielowi napędzić strachu.
Skłonił się z rękom a skrzyżowanemi na piersiach i powitał nas głębokim, do grzmotu podobnym basem:
— Sallam aalejkum, pokój z wami!
— Marhaba, bądź pozdrowiony! — odpowiedziałem.
— Jesteś synem walecznych Kubabisz?
Ku mnie błysnęło dumne spojrzenie jego ciemnych oczu.
— Kubabisz są najsławniejsze mi dziećmi wielkiego Abu Cett, sidi[9]. Ich szczep obejmuje więcej, niż dwadzieścia plemion, a najwaleczniejsze z nich to En Nurab, do którego ja należę.
— En Nurab? Znam to plemię! Szejkiem jego jest mądry Fadharalla-Uelad-Salem, obok którego klaczy jeździłem.
— Bismiliah, to dobrze, sidi, gdyż teraz wolno mi słuchać twojego głosu, chociaż jesteś niewiernym z biednego Frankistanu!
— Jak ci na imię?
— Imię moje trudne dla języka Ingleza. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-JussufIbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
Śmiać mi się chciało. Przedemną stał jeden z tych Arabów, którzy do swego pojedynczego imienia przyczepiają całe drzewo genealogiczne, częścią, by uczcić swoich przodków, przeważnie jednak na to, żeby na słuchającym wywrzeć wrażenie. To też odpowiedziałem:
— Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al WardiJussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli! Język Ingleza potrafi wymówić twoje imię, sięgające, gdy się je napisze, od Bengazi aż do Kaszenah, mimo to ja będę cię zwał tylko: Hassanem, gdyż Mahomet powiada: „Nie mów dziesięciu słów tam, gdzie jedno wystarczy“.
— Ucho moje będzie zamknięte, jeśli będziesz mnie wołał: „Hassanie“, sidi. Ci, którzy mnie znają, nazywają mnie: Hassan el Kebihr, Hassanem Wielkim, gdyż musisz wiedzieć, że jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi!
— Allah akbar, Bóg jest wielki; zna go każde stworzenie, ale o Dżezzar-beju, dusicielu ludzi, nie słyszałem jeszcze ani słowa! Kto cię tak nazwał?
— Każdy, kto mnie znał, sidi!
— A ilu ludzi już zadusiłeś?
On spuścił oczy z zakłopotaniem ku ziemi.
— Step się trzęsie, a Sahel drży, gdy się Dżezzarbej pojawi, sidi, lecz serce jego jest pełne łaski, cierpliwości i miłosierdzia, gdyż: „niechaj dłoń twoja będzie silną, jak łapa pantery, lecz miękka, jako źdźbło trawy na polu“, uczy pobożny Abu Hanifa, któremu posłuszny jest każdy wierny.
— W takim razie imię twoje jest makasz[10], ja więc użyję go dopiero wówczas, gdy się przekonam, że na nie zasługujesz! Zacząłem nabierać pewności, że poczciwy Hassan el Kebihr pomimo swej olbrzymiej postaci i arsenału broni, jaką się obwiesił, był całkiem niewinną ludzką istotą. Pustynia ma tak samo swoich blagierów, jak piwiarnia lub salon.
— Zasłużyłem na nie, w przeciwnym razie bowiem nie miałbym go, sidi — odparł dumnie. — Patrz na tę strzelbę, te pistolety, na ten muzra[11], na ten kussa[12] i na tę abu-tum[13], przed którą nawet odważny Uelad-Sliman umyka! A ty nie chcesz uznać mojego imienia? Nawet sidi Emir nie odmawiał mi go!
Sidi Emir? Czyżby zmienił angielskie Emery na wschodnie Emir?
— Kto to jest sidi Emir?
— Rabbena chaliek, niech Bóg zachowa ciebie i twój rozum, sidi! Czy obce jest ci imię tego, który mię przysyła do ciebie?
Rzeczywiście, Hassan zrobił z naszego Emery’ego emira! Miłe życzenie, z którem wygłosił swoje zdziwienie, rozbawiło mnie niemało, przybrałem jednak ton poważny, aby go utrzymać w szrankach.
— Opowiedz mi o sidim Emerym!
— Byłem w Bilmie, skąd wyruszała kaffila do Zinder, a ja ją prowadziłem. Musisz wiedzieć, sidi, że Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, to słynny khabir[14], obeznany z wszystkiemi drogami Sahary, którego wzroku nie ujdą najmniejsze darub i ethar![15]
Jeśli tak było w istocie, to jego towarzystwo mogło mi rzeczywiście przynieść wielką korzyść. Postanowiłem wypróbować go natychmiast, by wiedzieć, co o nim sądzić.
— Czy mówisz prawdę, Hassanie? — zapytałem.
On zaś przybrał, jak mógł, najdumniejszą postawę i odrzekł:
— Czy wiesz, co to jest hafiz, sidi?
— Taki, co umie na pamięć koran.
— Jesteś mądry, chociaż pochodzisz z Frankistanu. A zatem dobrze, sidi! Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest hafizem, który może ci wygłosić wszystkich sto czternaście sur i wszystkich sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć ajatów[16] koranu; ty zaś jesteś giaurem. Czy możesz wątpić o prawdziwości słów wierzącego muzułmanina?
— Trzymaj język na wodzy, Hassanie, gdyż nie przywykłem do tego, żeby mię ktokolwiek obrażał, choćby to był dziesięć razy hafiz i sto razy muzułmanin! Wytęż swą pamięć, a przypomnisz sobie, że chrześcijanie nie są niewiernymi, gdyż tak samo, jak wy, otrzymali swoją świętą księgę. Tak mówią wszyscy mądrzy nauczyciele od pierwszego emira el Mumiain aż do pobożnego Abu Hanify, którego słucha każdy wierny, jak przedtem powiedziałeś. Uczyłeś się koranu, lecz czy znasz także ilm teffir el kuran?[17] Tam napisano, że tylko Parsi[18] i bałwochwalca jest giaurem!
— Jesteś mądry, jak softa[19], sidi, lecz byłbyś jeszcze mędrszym, gdybyś wierzył moim słowom.
— Uwierzę, jeśli mi powiesz, które oazy tworzą klucz do Rifu[20].
— Ain es Salah, Ghadames, Ghat, Murzuk, Audżelah i Siut.
— A do Sudanu?
— Aghades i Ahir, Bilma, Dongola, Khartum i Berber.
— Którędy się jedzie z Kordofan do Kairu?
— Z Lobeid do Khartum przez Kurssi, Sanzir, Koamat i Tor el Khada. Podróż trwa dziesięć dni. Albo jedzie się z Lobeid do Debbeh przez Barah, Kaymar, Dżebel, Haraza, Way i Ombelillah. Ta droga jest o ośm dni dłuższa, lecz lepsza od poprzedniej.
— Ile czasu potrzeba na odbycie drogi z Soaken do Berberu?
— Droga prowadzi obok słynnej krynicy Ruay, przez terytoryum Amawrów, Hadendoów i Omramów, którzy są nubijskimi pasterzami. Możesz ją przebyć w dwunastu dniach, sidi.
Arab dawał odpowiedzi szybko, dokładnie i z widocznem zadowoleniem z powodu świetnego wyniku tego krótkiego egzaminu.
— Wierzę ci, Hassanie — rzekłem poprostu.
— Teraz opowiadaj dalej! Prowadziłeś więc kaffilę do Zinder!
— Z Bilmy do Zinder. Tam spotkałem sidi Emira. On dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, i posłał tutaj, gdzie miałem zastać dzielnego sidi z Germanistanu, którego kazał mi zaprowadzić do siebie.
— Gdzie z nim się spotkam?
— Koło Bab el Ghud[21], gdzie dochodzi się z wędrownych kup piasku do skał Seriru[22]. Czy słyszałeś, sidi, o złych dżinnach[23] pustyni?
— Znam je. Czy boisz się ich, Hassanie?
— Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, nie boi się ani szejtanów[24], ani złych dżinnów, bo wie, że one uciekają, jeśli się odmówi surat en nas i surat el falak. Ale ty jesteś chrześcijanin i nie umiesz odmawiać sur, ciebie więc połkną, kiedy wejdziesz na Serir.
— Dlaczegóż w takim razie pozwoliłeś sidi Emirowi iść do Bab al Ghud? Pewnie go połkną, zanim się doń dostaniemy!
Ta niespodziana odpowiedź wprawiła go w pewien kłopot, ale sobie poradził:
— Pomodlę się za niego!
— Za niewiernego? Dobrze, Hassanie, widzę, że jesteś pobożnym synem proroka. Zmów za niego surat en nas, a za mnie surat el falak, a wtedy nie będziemy potrzebowali się obawiać dżinnów pustyni. Wyruszę jutro, gdy się słońce podniesie.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi! On tylko potrafi wszystko i jemu tylko wolno wszystko, człowiek zaś musi mu być posłusznym i nie może rozpoczynać podróży z zorzą poranną. Na to jest pora o trzeciej popołudniu. To jest święty assr, dwie godziny przed wieczorem.
— Zapominasz, Hassanie, że ten czas obowiązuje karawany, a poszczególni podróżni mogą jechać, kiedy im się podoba.
— Sidi, jesteś naprawdę wielkim i uczonym fakihem[25]. Ja opłakuję godzinę, która dała ci Franka za ojca, a chrześciankę za matkę. Widzę, że jesteś hafizem, który umie na pamięć nietylko koran, lecz także ilm teffir el kuran, będę ci więc wierny, posłuszny i zaprowadzę cię, gdzie tylko zechcesz!
— Czy masz jakie zwierzęta?
— Nie, sidi. Wyjechałem z dwoma dżemelami[26] z Zinder; jeden padł mi na tehamie[27], a drugi był po przybyciu tutaj tak zdrożony, że musiałem go sprzedać.
— Więc pojedziemy pocztą stepową stąd do Batny, a stamtąd pocztą pustynną przez Dżebel-bou-Rezal do ośmnastu oaz Sibanu, gdzie w Biskara możemy sobie kupić dobre hedżiny[28]. Bądź zatem gotów do wyruszenia o wschodzie słońca, a jeśli w drodze do Bab el Ghud przekonasz mnie o swej waleczności, nie omieszkam nazywać cię Dżezzar-bej i el Kebihr!
— Czy sądzisz może, sidi, że jestem tuszan?[29] Nie boję się ani lwa, ani smum[30]; chwytam assaleh[31] i strusia, poluję na gazelę i gnu[32], a zabijam panterę i niedźwiadka. Gdy głos mój zabrzmi, drży wszystko, a ty nie odmówisz mi należnego imienia. Sallam aalejkum, pokój z wami!
Opuścił pokój z głębokim ukłonem.
Pani Latréaumont przystąpiła do mnie znowu i ujęła mnie za rękę.
— A więc naprawdę spełni pan naszą prośbę, monseigneur, chociaż jest tak wielka i wymaga tyle odwagi? I zaraz jutro chce pan odjechać, nie zażywszy naszej gościnności?
Madame, położenie nasze wymaga szybkiego działania. Jeśli mi państwo pozwolicie, to po powrocie skorzystam z waszej gościnności. Czy będzie mi wolno zostawić u państwa te z wartościowych moich rzeczy, których nie mogę zabrać z sobą?
Sur, assurément, monseigneur! Poślę natychmiast na statek i wszystko, co...
Pardon madame, zajechałem już do hotelu de Paris.
— Rzeczywiście? Wie pan, monseigneur, że to nas wysoce obraża!
Musiałem wysłuchać trochę uprzejmych wyrzutów, poczem całą sprawę oddano jednemu ze służących. Miałem właśnie pójść do przeznaczonego dla mnie pokoju, kiedy oznajmiono Araba, który chciał rozmówić się z panem domu. Człowieka tego przyjęto w mojej obecności.
Na długiej, chudej, lecz żylastej jego postaci wisiał bardzo sterany burnus. Wystrzępione sznury z wielbłądzich włosów opadały mu z kaptura, a w każdym calu widać było syna pustyni, nie lękającego się żadnego niebezpieczeństwa i umiejącego ze spokojem ducha. znosić wszelkie niewczasy.
— Sal aalejk! — pozdrowił z dumnem skróceniem tych słów, przyczem nie było widać najlżejszego pochylenia głowy. Kolba jego długiej strzelby uderzyła z dźwiękiem o marmurową posadzkę, a ciemne jego oko przebiegło od jednego z nas do drugiego z wyrazem wyższości człowieka wolnego i prawowiernego.
— Pomów pan z nim, monseigneur — szepnął mi Latréaumont.
— To Tuareg, który był u mnie z powodu Renalda.
Nic nie mogło mi być bardziej na rękę nad to, że ten posłaniec przybył dziś jeszcze.
— Sal aal! — odwzajemniłem się jeszcze krócej, wiedząc, że Beduin tym sposobem wyrażania się okazuje stopień szacunku osobie, do której przemawia.
— Czego chcesz?
— Ty nie jesteś tym, z którym mam mówić!
— Nie masz mówić z nikim innym, tylko ze mną!
— Nie przychodzę do ciebie.
— To możesz odejść!
Ja odwróciłem się, a reszta towarzystwa skierowała się także ku drzwiom.
— Sidi! — zawołał.
Ja szedłem dalej.
— Sidi! — rzekł natarczywiej.
Na to odwróciłem tylko głowę.
— Czego chcesz?
— Pomówię z tobą!
— Staraj się więc być uprzejmym, bo każę d wyjść na ulicę. Jak się nazywasz?
— Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim, Jaakub Ibn Baszar.
— Imię twoje dłuższe, niż powitanie. Wasz prorok, wielki Mohammed Ibn Abdallah el Haszemy, powiada; „Bądźcie uprzejmi nawet z niewiernymi i nieprzyjaciółmi, ażeby nauczyli się czcić waszą wiarę i Kaabę!“ Zapamiętaj to sobie! Jesteś Tuareg?
— Tuareg i Imoszar.
— Z którego szczepu?
— Hedżan-bej, dusiciel karawan, nie pozwala swoim wojownikom wymieniać szczepu wobec Franków.
Ogarnął mnie prawie lekki przestrach na te słowa. A więc Renald był w niewoli osławionego Hedżan-beja! To była najgorsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać. Słyszałem daleko stąd o tym zarówno okrutnym, jak śmiałym rozbójniku pustyni, który był postrachem karawan. Nikt nie wiedział, do jakiego szczepu właściwie należał, a cała pustynia była dlań terenem łowów. Od algierskiego stepu aż nadół do Sudanu i od oaz egipskich aż po Wadan i Walada w zachodniej Saharze, znane było jego imię. Wynurzając się to tu, to ówdzie, znikał potem równie szybko, jak przychodził, lecz wszędzie i zawsze, gdzie się tylko pojawił, zabierał ofiary z mienia i życia ludzkiego. Niewątpliwie miał ukryte miejsca pobytu, rozsiane po całej Saharze, i ajentów, którzy donosili mu o każdej znaczniejszej karawanie, oraz pomagali w zbyciu zrabowanych towarów. Ale osobę jego i czyny osłaniała tak tajemnicza ciemność, że dotychczas niepodobna jej było rozjaśnić. Uznałem za stosowne udać wobec jego posłańca, że nic o nim nie słyszałem.
— Hedżan-bej? Kto to?
— Nie znasz dusiciela karawan? Czy ucho twoje jest głuche, że nic o nim nie słyszałeś? On jest panem pustyni, strasznym w gniewie, okropnym w złości, przerażającym w nienawiści i niezwyciężonym w walce. Młody niewierny jest u niego w niewoli.
Roześmiałem się.
— Niezwyciężonym w walce? Walczy więc chyba z małym szakalem i tchórzliwą hyeną? Żaden z Franków nie obawia się jego gniewu, ani jego gum. Czemu nie wypuścił dotąd pojmanego? Czy nie otrzymał już dwa razy okupu?
— Pustynia wielka, a Hedżan-bej ma wielu ludzi, potrzebujących odzieży, broni i namiotów.
— Dusiciel karawan jest kłamca i oszust. Jego serce nie zna prawdy, a język jego fałszywy ma dwa końce, jak język węża, któremu się głowę rozdeptywa. Z jakiem żądaniem przychodzisz?
— Daj nam burnusów, obuwia, broni, prochu, ostrz do włóczni i płócien na namioty!
— Już dwa razy to otrzymaliście. Nie dostaniecie ani kawałka płótna, ani ziarnka prochu!
— To jeniec umrze!
— Hedżan-bej nie wyda go nawet wtedy, jeśli dostanie, czego żąda.
— On daruje mu wolność. Dusiciel karawan będzie łaskawy, skoro okup otrzyma.
— Ile żąda?
— Tyle, ile już dostał.
— To dużo. Czy ty masz zabrać towary?
— Nie. Poślesz mu je, jak poprzednio.
— Dokąd?
— Do Bab el Ghud.
Była to ta sama miejscowość, do której kazał mi przybyć Emery! Był to przypadek, czy też może on wiedział, że rozbójnik będzie się tam znajdował?
— Czy spotkamy tam jeńca i odzyskamy go za okup?
— Tak.
— Czy mówisz prawdę?
— Niekłam ię!
— Dwa razy już tak powiedziałeś, a jednak skłamałeś. Przysięgnij!
— Przysięgam.
— Na duszę ojca twego!
— Na duszę... mojego... ojca! — wybuchnął z wahaniem.
— I na brodę proroka?
Teraz był całkiem zakłopotany.
— Przysiągłem i dość już tego!
— Przysiągłeś na duszę ojca, która nie warta więcej, niż twoja. Za obie razem nie dam ani jednej sisz lub bla halef[33], a przysięga na nie nie warta ziarnka piasku, którego pełno na pustyni od wschodu aż do zachodu. Czy przysięgniesz na brodę proroka?
— Nie.
— W takim razie słowo twoje jest kłamstwem i obłudą, a ty nie zobaczysz już nigdy gwiazd pustyni.
Oko jego błysnęło gniewem.
— Wiedz o tem, niewierny, że dusza jeńca pójdzie do dżehenny[34], jeśli ja na czas nie przybędę do Hedżanbeja. Na to mogę ci przysiąc na brodę proroka, który umie chronić swych wiernych!
— W takim razie dusza twoja pójdzie naprzód, a kości dusiciela karawan i jego bandy zbieleją w żarze słonecznym. Przysięgam ci na Jezusa, syna Maryi, którego wy nazywacie Iza Ben Marryam; On jest mocniejszy od waszego Mahometa, gdyż sami mówicie o Nim, że usiądzie kiedyś na meczecie Omajadów w Damaszku, aby sądzić wszelkie stworzenia ziemi, powietrza i wody!
Arab podrzucił głowę w górę i wsunął palce prawej ręki pod brodę, co u Beduinów oznacza zupełną pogardę.
— Przyniesiecie wszystko, czego żądamy! Byłem u was dwa razy i nie poważyliście się podnieść ręki na posła Hedżan-beja, a dziś także tego nie uczynicie. Stu takich, jak ty, nie zdołałoby go zwyciężyć, a tysiąc takich, jak ty, nie pokonałoby jego gum, ponieważ jesteś giaurem!
Przystąpiłem doń natychmiast z podniesioną pięścią.
— Czy twoja głowa pusta, a duch twój wysechł, że ośmieliłeś się powiedzieć mnie to słowo, ty, który nie jesteś niczem więcej, jak tylko kelb[35], którego się pawala na ziemię?
Upuścił odrazu strzelbę na ziemię i wzniósł obie ręce. U obu przegubów zwisały mu ostre kussa, długie na ośm cali. Zwyczajny Beduin nosi tylko jeden taki nóż, rozbójnik zaś z pustyni dwa i używa ich w ten sposób, że obejmuje rękami przeciwnika i wbija mu oba noże w plecy. Mój Tuareg przygotował się do tego kroku.
— Czy odwołasz to słowo? — zapytałem.
— Powiadam jeszcze raz, giaurze!
— To upadnij przed giaurem!
Zanim się zdołał poruszyć, uderzyłem go pięścią w czoło tak, że zgiął się, a potem padł nieprzytomny na ziemię. Był to ten sam cios myśliwski, dzięki któremu nazywano mnie na preryi Old Shatterhand.
O mon dieu! — krzyknęła madame.
— Pan zabił tego człowieka. On nie żyje, nie żyje!
Mademoiselle leżała na pół zemdlona na otomanie, a Latréaumont nie mógł przemówić i miał minę taką, jak gdyby piorun trzasnął mu pod nogami.
— Bez obawy, madame — pocieszyłem ją — ten ananas żyje, chociaż na pewien czas opuściła go przytomność. Znam dobrze moją pięść; gdybym był chciał go zabić, byłbym się zamierzył cokolwiek dalej.
Te słowa wróciły oddech przestraszonemu Francuzowi.
— Ależ to z pana gigant, goliat prawdziwy! Ja musiałbym zadać przynajmniej kilkaset takich uderzeń, aby takiego olbrzyma położyć.
Francuz, który sięgał mnie zaledwie do ramienia, a miał ręce dziecka, mówił słusznie. Mógłby całymi miesiącami grzmocić po czaszce Tuarega i nie sprawiłby mu przykrości.
— Proszę, monseigneur — odrzekłem — postaraj się pan o to, żeby tego Beduina związano i oddano policyi. Jej władza nie sięga wprawdzie aż na pustynię, tu jednak będzie chętnie na pańskie usługi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Czy to naprawdę, monseigneur?
— Oczywiście!
Mon ciel, tego nie możemy zrobić, bo straszliwy Hedżan-bej zabije naszego biednego Renalda! Co więcej, zdaje mi się, że to okropne uderzenie jest już nadzwyczajną śmiałością!
— Ja wytłómaczę powody mego kroku, proszę jednak usilnie postąpić tak, jak radzę. Oświadczył pan przedtem, że posiadam u pana zupełne zaufanie?
— Rozumie się, rozumie się, monseigneur. Chcę właśnie zawołać służbę.
Pobiegł do dzwonka, a na niezwykle donośny głos jego wpadła służba, jaka tylko była do rozporządzenia.
— Zwiążcie tego człowieka i wrzućcie go do piwnicy, dopóki nie nadejdzie policya po niego! — rozkazał pan domu z miną, jak gdyby to on go powalił okropnem uderzeniem.
Z iście południową żywością rzucono się na nieprzytomnego i w mgnieniu oka związano tak ciasno, że po odzyskaniu przytomności pewnie się nie mógł poruszyć. Następnie pochwyciło jeńca ośm rąk, aby go wywlec. Jeden ze służących zatrzymał się w drzwiach i nie brał udziału w wysiłkach reszty. Była to podsadkowata, pleczysta figura, o twarzy, nienadającej się do oryentalnego stroju. Zauważywszy, z jakim trudem tamci ciągnęli Tuarega do drzwi, przystąpił bliżej i odsunął ich na bok.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to ciąganie i szarpanina! Wynoście się, nicponie, ja sam to zrobię!
Za jednem szarpnięciem i silnym rozmachem zarzucił Tuarega na ramię.
Usłyszawszy swój język ojczysty, oniemiałem z radości i pozwoliłem służącemu wybiec z pokoju, nie zatrzymawszy go wcale.
— Stać! — zawołałem, kiedy był już za drzwiami. — Czy jesteś Niemcem?
W jednej chwili zwrócił się do mnie, pomimo ciężaru na plecach, a szeroka twarz jego rozjaśniła się od ucha do ucha.
— Tak, panie, a czy pan także?
— Właśnie. A skąd pochodzisz?
— Z Bawaryi.
— Z Bawaryi? A czemu twój dyalekt jest inny?
— Tak, panie... ale weźcie go sobie! Wleczcie go, gdzie wam się podoba — przerwał sobie, upuszczając Tuarega na ziemię.
Araba wyniesiono, a ziomek mój zwrócił się do mnie, podał mi serdecznie rękę i mówił dalej:
— Tak, teraz mam znów wolne ręce. Witam pana w Afryce! Tak, jestem z Bawaryi. Tam jest piwo, piwo, powiadam, lecące do gardła, jak mysz do dziury. Byłeś pan tam? No, to pięknie, to wspaniale! Wymowę popsuli mi tu inni rodacy.
— Są tu więc jeszcze inni z naszych stron?
— Dość, aż nadto, panie. Są tam we wsi Dely Ibrahim koło El Biar, gdzie znajduje się klasztor Trapistów. A skąd pan?
— Ja jestem Sas.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, nasz sąsiad! Czy wolno zapytać, jak długo pan tu zabawi?
— Jutro rano odjeżdżam.
— Już? A dokąd?
— Na Saharę.
— Do nory piasku i morderców? Byłem tam już kawałek, a mianowicie w Farfar i dawno chciałem znowu pojechać. Maszallah, panie, czy weźmiecie mnie z sobą?
— Poszedłbyś rzeczywiście?
— Zaraz i z przyjemnością!
— Czy jeździsz konno?
— Jeździć konno? Jak dyabeł, panie! Przybyłem tu z legią obcych i służyłem przy chasseurs d ’Afrique.
— Umiesz po arabsku?
— Tyle, ile potrzeba.
— Czem byłeś przedtem?
— Stolarzem. Nauczyłem się też czegoś, panie, szczególnie umiem dobrze bić. Potem dostałem się do legii, niech ją kaczka kopnie! Następnie pracowałem w Dely Ibrahim, dopóki tu nie wstąpiłem do służby. Spytaj pan, pana; niewątpliwie jest ze mnie zadowolony!
— Pójdziesz ze mną! Wyjednam ci u niego pozwolenie.
— Maszallah, to całkiem tak, jakby podarek na gwiazdkę. Czy pójdzie także ten wielki Hassan z długiem imieniem?
— Tak, on nas poprowadzi.
— Hejha! On mi się już podoba! Od kiedy jest tutaj, nie robimy obydwaj nic, tylko cieszymy się i figlujemy. Pójdę, z panem, pójdę, może mi pan wierzyć!

Mlaskając językiem i kłapiąc wszystkimi palcami, wybiegł za drzwi.

2. Assad-bej, dusiciel trzód.

Step!
Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i — jak trafnie mówi poeta — od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, brózdy, wyjeżdżone kołami i ślady stóp zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo.
Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacyi a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś napół zapadły karawanseraj[36] użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast spoczywa step zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo blizkości rozżarzonej Sahary, miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie.
Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piasczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie się zaś pokaże stojąca woda, to chyba tylko szot, z wodą, wypełniającą jego łożysko, jak martwa masa, z której zniknął wszelki błękitny ton, ustępując miejsca sztywnej i brudnej szarzyźnie. Te szoty wysychają w letniej spiekocie, nie zostawiając po sobie nic, oprócz koryta, pokrytego grubą warstwą soli kamiennej, której kolące refleksy zabijają nerw oczny.
Niegdyś znajdowały się tu także lasy, lecz dzisiaj niema już tych zbawczych regulatorów wodnych opadów. Łożyska rzek i strumieni, zwane wadi, ciągną się z gór, jako ostre wcięcia i skaliste parowy, a ich groźnej plątaniny nie zakrywa nawet śnieg w zimie. Kiedy jednak stopi się nagle w cieple pory gorącej, wówczas rzuca się rozszalała masa wody niespodzianie z donośnym hukiem w głąb i niszczy wszystko, co nie zdoła zawczasu ratować się ucieczką. Wtedy chwyta Beduin swoich dziewięćdziesiąt dziewięć kulek różańca, by po dziękować Allahowi, że nie kazał mu się zetknąć ze spadającą wodą i ostrzega zagrożonych okrzykiem: „Uciekajcie, ludzie, wadi nadchodzi!“
Te chwilowe powodzie i stojące wody szotów wywabiają z ziemi na brzegach jezior i rzek kolczaste krzaki mimozy, które wielbłądy, dzięki swym twardym wargom, obgryzają dla zaspokojenia głodu. Pod ich osłoną jednak śpią także lew i pantera, spoczywając po swoich nocnych wyprawach.
Jak postanowiono, wyruszyłem rano z Kubbaszim Hassanem i ze stolarzem, Józefem Korndorferem, z Algieru i udałem się pocztą stepową do Batny. Tu jednak stanęła nam w drodze niespodziewana przeszkoda.
Miałem jeszcze świeżo w pamięci prawdziwie karkołomną jazdę z włoskim vetturinem z Alp do Lombardyi, wciąż jeszcze brzmiało mi w uszach jego przerażające: „allegro, allegrissimo!“ które zawsze pokrzykiwał, ilekroć poprosiłem go, żeby jechał powolniej i ostrożniej. Stara kareta, szarpana przez pędzące cwałem konie z jednej strony skalistej drogi na drugą, leciała nad krawędzią okropnych przepaści tak, jak gdybym wybrał się był w tę podróż tylko na to, żeby roztrzaskać się w głębi jakiego górskiego parowu. Kiedy wreszcie cało zjechałem na równinę, zdawało mi się, że uniknąłem niebezpieczeństwa, przeciwko któremu nie było oporu, ani broni.
Czem jednak była ta jazda „allegrissimo“ wobec, podróży pocztą stepową! Dyliżans stanowił wóz z wnętrzem, coupé i blankietem, a zaprzężony był w ośm koni, z których dwa szły na przedzie, a potem po trzy obok siebie. Gościńca nie było ani śladu; jechało się wyciągniętym biegiem przez jamy, przez karkołomne łożyska rzek, pod górę stromymi parowami i na dół po spadzistych zboczach. Co chwila musieliśmy wysiadać i z rozrzewniającą cierpliwością łączyć nasze siły z siłami nieszczęśliwych koni, ilekroć trzeba było wydobyć wóz z jakiejś dziury lub przenieść prawie przez wzgórek, niedostępny nawet dla piechura. Już po pierwszych godzinach byłem, jak zbity. Korndorfer raz poraz wołał: „Maszallah!“ a Hassan el Kebihr oddawał się tej zajmującej rozrywce, która towarzyszy zazwyczaj morskiej chorobie. Poczciwy Arab, ze słynnego szczepu Kubabisz i z ferkah[37] En Nurab, jeszcze nigdy nie jechał wozem; mimowoli przypomniało mi się jego buńczuczne zapewnienie: „Step się trzęsie, a Sahel drży, kiedy się ukaże Dżezzar-bej!“ Teraz trząsł się on i drżał na całem ciele na tym stepie, a widać było, że mu to wszystko strasznie dokuczało.
Złości swej z powodu tego niegodnego stanu ulżył dopiero w Batnie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i dzięki jemu, że moja skóra wytrzymała! Czy Hassan-Ben-Abulfeda-lbn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest pijawką, żeby musiał oddawać, co spożył? Przysięgam na brodę proroka, że Hassan el Kebihr nie wsiędzie już nigdy do domu na kołach, gdzie tak mu się robi, jak gdyby dostał się między haszasz[38]. Ojczyzną Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, jest siodło. Doprowadzisz go, sidi, do Bab el Ghud tylko pod tym warunkiem, że pozwolisz mu jechać wierzchem!
— Hassan ma słuszność — potwierdził stolarz. — Maszallah! A to było dopiero trzęsienie i trzeszczenie w tej starej budzie, którą przezywają dyliżansem. Jadę ośmiu końmi i sam jeszcze mam być pociągowem bydlęciem? Tego nikt nie zniesie! Byłem afrykańskim szaserem i wolę jeździć na najgorszej bestyi, aniżeli raz jeszcze zaglądnąć do tej budy!
Musiałem przyznać słuszność obu rozgoryczonym pasażerom, zwłaszcza że sam postanowiłem wyrzec się dyliżansu w dalszej podróży. Nie mogąc się zatrzymać w Batnie, wynająłem Beduina z końmi dla mnie i dla moich towarzyszy aż do Biskary, gdzie miałem kupić wielbłądy na dalszą drogę. Ów Beduin poradził mi jednak, żebym tego nie czynił, lecz udał się przez góry Aures do arabskiego duaru, gdzie znajdę tańsze, a zarazem lepsze wielbłądy, aniżeli w Biskarze.
Posłuchałem jego rady, uprzedziłem go jednak, że chcę dostać się w góry przez Fuhm es Sahar[39], by jak najdłużej nie porzucać zwykłej drogi. Przypuszczałem wprawdzie, że w duarze dostanę żwawsze i mniej znużone wielbłądy, aniżeli w mieście, gdzie je tylko od biedy podkarmiano, miałem jednak jeszcze jeden powód, dla którego poszedłem za zdaniem przewodnika. W dzikich dolinach gór Aures lew nie jest wcale rzadkością, a chociaż wobec mojego pośpiechu nie spodziewałem się osobiście spotkać z królem zwierząt, to mogłem przynajmniej natrafić na jego ślady, albo usłyszeć ryk jego. Zresztą upłynęła już prawie cała wieczność, od kiedy nie strzelałem, tęskniłem więc rzeczywiście za hukiem mej strzelby i sposobnością wzięcia na cel jakiego stworzenia, godnego kuli. W górach w każdym razie łatwiej było o taką sposobność, dlatego wydobyłem rusznicę i sztuciec Henry’ego.
Wyprzedziliśmy dyliżans i nie daliśmy mu się doścignąć. Konie nasze należały do małych zwierząt rasy berberyjskiej, ale wytrwałość ich stała w odwrotnym stosunku do ich wielkości. Siedzieliśmy już ze dwanaście godzin na siodłach, a mimo to kłusowały bez zarzutu w kierunku, w którym mieliśmy jechać jeszcze przez cztery godziny. Nawet mały deresz, z którego grzbietu zwisały niemal do ziemi nogi „Wielkiego Hassana“, nie wiele odczuwał widocznie swój ciężar, bo nie zostawał ani kroku w tyle.
Przed nami tonął step w żółtawem świetle. Jak daleko okiem sięgnąć, było płaskowzgórze zupełnie nagie i puste, mimo to przedstawiał dzisiaj krajobraz widok pełen życia. Fuhm es Sahar, usta pustyni, wyrzuciły na step wielką liczbę beduińskich pasterzy, którzy pędzili swoje trzody ku szotom i wadiom, aby tam wypasły skąpą roślinność. Objeżdżając swoje owce i wielbłądy na szybkich koniach, powiewając burnusami i połyskując włóczniami, posuwali się razem z żonami i dziećmi, siedzącemi na pstro przystrojonych dromaderach, równiną w różnych kierunkach i wywoływali w nieprzywykłych oczach wrażenie fantasmagoryi, trzymającej w niewoli na pół śpiącego, a na pół czuwającego ducha.
Łańcuchy wzgórz, otaczających szeroką równinę, jęły się od teraz zbliżać do siebie, aż w końcu zesunęły się, tworząc zwężającą się coraz bardziej skalistą płaszczyznę. Wzrok, który dotychczas mógł patrzeć w dal nieskończoną na pozór, zatrzymywał się na łysych i nagich zboczach, wznoszących się z dna doliny prawie prostopadle. Jechaliśmy między niemi a przepaściami, w których głębi dostrzegało oko szaro-żółtą wodę górskiego strumienia. W czasie tej podróży musieliśmy się cztery razy przezeń przeprawiać. Był to Wed-el-Kantara, w którego nurtach znalazł śmierć śmiały myśliwiec, Jules Gérard, sławny z polowań na lwy. W miejscu, na którem wszedł w rzekę, postawił mu oddział francuskich żołnierzy, którzy tamtędy przechodzili, skromny pomnik z ułożonych na sobie kamieni. Tam kazałem się zatrzymać.
— Czy słyszałeś o pogromicielu lwów, Gérardzie? — spytałem stolarza.
— To się rozumie, panie! — odpowiedział. — Był to Francuz i wpadł ostatecznie w wodę, w której nędznie utonął.
— Czy znasz emira el Areth, „władcę lwów“, Hassanie? — spytałem Kubbaszego.
— Był to niewierny, lecz prawie taki waleczny, jak Hassan el Kebihr — odrzekł dumnie. — On wyszukiwał w nocy sam jeden „pana z grubą głową“[40], lecz wangijl el uah[41] rozszarpał go przecież, ponieważ nie był muzułmaninem, lecz człowiekiem z Darharb[42].
— Mylisz się, Hassanie. Emira el Areth nie rozdarł lew, który prędzej zdławiłby stu muzułmanów, aniżeli jednego chrześcijanina. Ów emir zginął tutaj w nurtach Wed-el-Kantara, a jego bracia postawili mu pomnik. Weźcie do rąk strzelby, niechaj głos ich oznajmi jego duchowi, że wędrowiec zna władcę „pana z grubą głową!“
— Czy moja rusznica ma zabrzmieć w uszach ducha, nieznającego — er-rait, sidi? — zapytał Hassan.
— Chrześcijanin żyje także w er-rait[43], skoro umrze, Hassanie, gdyż Bóg jest wszędzie, na wszystkich gwiazdach i wszystkich niebiosach. Czyż prorok nie mówi o Aissa[44] i Marryam, córce Imrama[45], którzy mieszkają w niebie i oglądają Boga twarzą w twarz?
— Sidi, czemu nie jesteś saydem![46] Ty znasz fuhm el kuran[47] i hand el ard[48] i battn el dżine[49]. Głos twój jest jak głos khatiba[50], mówiący jedynie prawdę. Uczynię, czego odemnie żądasz.
Z czterech luf — gdyż przewodnik spełnił także moją wolę — huknęła trzykrotna salwa na cześć myśliwca, zabrzmiało odbite od skał pozdrowienie, którem Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/43 jeden „rifleman* witał drugiego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara.
Tu zbliżyły się ściany skalne aż do brzegów rzeki, zapełniającej całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać spienionemi falami, poczem dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny.
Stromo wznosiły się niemal ku niebu czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym i tworzyły na południu z olbrzymim murem skalnym wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór.
To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej ręce należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sultan. Między niemi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc.
Seraidżi[51] przyrządził nam prawdziwą turecką kawuah[52], a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w „ustach pustyni“.
Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzarbejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah“ z powodu samochwalstwa Kubbaszego.
Wtem zeszła rozmowa na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto seraidżi miał małą trzodę jagniąt, z których — pomimo że zamknięte były w pobliżu seraju[53] — zabierała sobie pantera co nocy po jednej Sztuce bez żadnego wynagrodzenia.
— Seraidżi! — zawołałem.
— Sidi! — odrzekł on, przystępując bliżej.
— Czy wiesz napewno, że to była pantera?
— Tak, sidi, widziałem ślady. Jest to wielka i zła samica, którą oby Allah potępił! Jestem biedny kawedżii[54] i mam tylko dwadzieścia i trzy owiec. Czy ta morderczyni nie może pójść do bogatszych? Samiec nie zagrabiałby trzody biedaka!
Rozgniewany muzułmanin nie miał widocznie uprzejmego wyobrażenia o poczuciu sprawiedliwości u żeńskiej części świata zwierzęcego.
— Czemu jej nie zabijesz? — spytałem.
— Zabić żonę czarnej pantery, sidi? Czyż nie wiesz, że pod jej skórą mieszka szejtan, rozdzierający każdego, kto chciałby ją uszkodzić?
— A ty wiesz o tem, że u ciebie pod skórą mieszka szubak[55], który połknął twe serce i wypił krew twoją? Jesteś wiernym, a obawiasz się samicy? Niechaj Allah osłania dom twój, bo do seraju wejdzie sułtana pantery, żeby wyspać się na twoim dywanie i napić się kawy z twej czaszki!
— Ona pożre moją trzodę, lecz nie zbliży się do mego domu, sidi! Czyż nie wiesz, że jest bezpieczny przed dzikiem zwierzęciem ten, kto trzy razy na dzień odmawia surat el ikhlass?
— Surat el ikhlass jest dobra, gdyż prorok was jej nauczył. Dopóki odmawiasz ją trzy razy dziennie, czarny kot cię nie pożre; ja jednak posiadam surat, mocniejszą od wszystkich ajatów waszej świętej księgi; ona niszczy każdego wroga, gdy ją odmawiam.
— Powiedz mi ją, żebym się nauczył odmawiać ją, sidi!
— Nie powiem ci jej, lecz pokażę!
Wziąłem do ręki rusznicę i wymierzyłem do niego.
— Oto moja sura przeciwko wszystkim wrogom.
Gospodarz odskoczył przerażony.
— Be issm billahi radjal, na miłość Boga, ludzie, uciekajcie! Ten sidi postradał rozum. Uważa swoją rusznicę za surat el ikhlass i chce nas wymordować!
Odłożyłem znów strzelbę na bok.
— Siedźcie spokojnie, ludzie! Mój rozum nie opuścił mnie jeszcze, ponieważ nie uważam żony pantery za szejtana, lecz za kota, którego zabiję moją surą.
Podnosząc się zaś, dodałem:
— Seraidżi, pokaż mi zagrodę, w której znajdują się twoje owce!
— Czy oszalałeś, sidi, że każesz mi pójść z sobą do zagrody? Noc jest ciemna, a żona pantery nie przychodzi nad ranem, jak inne zwierzęta, kradnące mięso, lecz zawsze około północy. Niech pożre moje owce, byle mnie nie rozdarła!
— To opisz mi miejsce, gdzie mam szukać zagrody!
— Znajdziesz ją o sto kroków od seraju, ku północy, gdzie leżą kamienie.
Przewiesiłem rusznicę i wziąłem w rękę sztuciec Henry’ego. Nóż tkwił już za pasem. Sztuciec nie dawał wprawdzie tak pewnego i dalekonośnego strzału, jak rusznica, ale był mi potrzebny na wypadek, gdybym z rusznicy nie zabił odrazu zwierzęcia.
Zaledwie podniosłem nogę, zerwał się Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; on może zabić lwa i zgubić panterę, ty zaś jesteś człowiekiem, którego mięso smakuje kotom. Zostań tu, bo cię pożrą, a my nie znajdziemy jutro z ciebie nic, oprócz podeszew twego obuwia!
— Znajdziesz rano nietylko obuwie, lecz i człowieka, który je nosi. Weź swoją broń i chodź ze mną!
Wielki człowiek aż podskoczył ze strachu, rozłożył wszystkie palce i wyprostowawszy ręce, zwrócił je ku mnie:
— Hamdulillah, dziękuję Bogu za życie, którego mi użyczył, ale nie oddam go nigdy zwierzęciu!
— Czy Hassan el Kebihr boi się kota?
— Jam jest Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, a nie Hassan, pożeracz panter. Zażądaj, żebym walczył ze stu nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnemi schadzkami z kobietą, a tembardziej z sułtaną dzikiego zwierza!
— To zostań!
Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer.
— Czy ja mogę pójść z panem?
— Po co?
— Po co? Maszallah, do tysiąca dyabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się samo przez się rozumie!
— Dziękuję ci, Józefie, ale bez ciebie się obejdę.
— Jakto, jeśli wolno zapytać?
— Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym, razie spłoszyłbyś mi zwierzę.
Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, poczem wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę.
We wskazanej stronie i oznaczonem oddaleniu od seraju leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona w trzech bokach z pali, połączonych zapomocą sznurów z leff[56]. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czem nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była od gwiazd tak jasna, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na Cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było żadnem bohaterstwem.
Usadowiłem się w szczelinie dość wygodnie. Z rusznicą w ręku i sztućcem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jaki szmer na milczącym stepie. Wreszcie północ minęła. Jeśli zwierzę dzisiaj przyjść miało, to musiało się ukazać niebawem.
Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę tego, ale nie zauważyłem nic. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, w samym środku zagrody stanęła pantera, wyprostowana, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielki i potężny okaz, który rozmiarami przechodził niemal jaguara.
Podniósłszy łeb, wydał drapieżca okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo-brzmiące: a...uuh... a...oorrrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła oja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ucichnął ryk, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i padła tuż u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła się jej w oko.
Ale wystrzał miał jeszcze dalszy skutek. Zdaleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się już słyszeć wyraźnie przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zawołany hukiem mej strzelby na pomoc.
Dla ostrożności wziąłem już był do rąk sztuciec, aby na ten cel zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czemprędzej pochwyciłem ją znowu i złożyłem się. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie ciało zwierzęce i zatrzymało się za zagrodą naprzeciw mnie. Pomimo niepewnego światła gwiazd musiała mnie pantera zobaczyć, gdyż z gniewnem parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących się oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast pochwyciłem sztuciec, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie zaraz poskutkował. W konwulsyjnem drganiu rzucało się zwierzę, poczem legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp.
Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś zdaleka szczekał szakal, ia...u, ia...u. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może się spodziewać deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych.
Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości jeszcze na czuwaniu. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, żeby ktoś sam jeden puszczał się w ciemną noc na panterę, której wszystko obawia się prawie bardziej, aniżeli lwa. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały, musieli poznać, że nie dałem się przynajmniej bez walki połknąć „straszliwej kobiecie“.
Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, to on, jako żywo! — zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością.
— Marhaba, sidi, bądź pozdrowion, panie — rzekł Wielki Hassan. — Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która je także usłyszała, nie przyjdzie już tej nocy do obory.
— Dziękuję ci, sidi — przyłączył się seraidżi do ogólnego uznania — że broniłeś mej trzody. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby!
Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt.
— Żona pantery przyszła ze swoim małżonkiem, kawedżi — odpowiedziałem — i zabiła ci jedną owcę. Musisz pójść po nią, bo w pobliżu jest szakal, który ją pożre.
— Niech ją pożre! Allah niechaj uchroni nogę moją od tego, żebym miał wychodzić do państwa śmierci, gdzie zostałbym rozdarty!
— Nie zostaniesz rozdarty, ponieważ sułtana pantery nie żyje, a pan jej leży obok niej ze strzaskanem czołem.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskawy! Czy mówisz prawdę, sidi?
— Słowo moje jest prawdziwe! Czy widzisz to obuwie, Hassanie? Jest nieuszkodzone i ani włos nie spadł mi z głowy, ale moja sura zabrzmiała i oba zwierzęta powalone są pięścią śmierci. Pomóżcie mi, ludzie, przynieść je tutaj!
Słowa moje wywołały wśród wszystkich nadzwyczajne poruszenie. Wierzyć mi nie chcieli, długo musiałem ich przekonywać, zanim ostatecznie zgodzili się pójść ze mną.
Gdyśmy z zapalonemi pochodniami z łyka daktylowego zbliżali się do zagrody, stłoczyły się owce, przestraszone ogniami. Zaledwie Arabowie ujrzeli zabite pantery, rzucili się na nie, zaczęli je okładać pięściami, kopać obcasami, miotać przezwiska, w jakie tylko mowa arabska jest bogata. Hassan el Kebihr był najgłośniejszy. Wkońcu zwrócił się także do mnie:
— Sidi, ty jesteś największym myśliwym, jakiego moje oczy widziały. Jesteś jeszcze większym, aniżeli emir el Areth[57], który był panem lwów. Gdy będę śpiewał o siret el modżaheddin[58] i gdy będę opowiadał o siret el behluwan[59], nie zapomnę i o twojem imieniu, lecz będę je wysławiał przed uszyma wiernych!
Arab chętnie mówi błyskotliwie i lubi swoje uczucia wyrażać w superlatywach. Korndorfer nie mógł także ukryć swego zdumienia.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w same oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu czekał na nie z panem!
W tryumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie ja pozdejmowałem z nich skóry, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz przed wyruszeniem powstała sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić.
— Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu moszii[60] — mówił Arab — a chcesz wiernego oszukać? Czy widziałeś kiedy niewiernego, któryby jeździł na skórze pantery?
— Czy ty ją zabiłeś, Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? — śmiał się były chasseur d’Afrique.
— Zabił go sidi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czem ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kahirze, które wy nazywacie Kairo? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś i w jakiej byłeś szkole?
— Widziałem naszego sidi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całej waszej moszii El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie — bronił się Bawar, uśmiechając się ciągle.
— Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie, jako rzeka, tocząca się przez Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/53 góry, twoje zaś krótkie, jak brudna kropla, spadająca z liścia!
— Nie brudź mego nazwiska, bo ono nie twoje! Ja nazywam się Jussuf, tak samo, jak ty.
— Czy wiesz, że tylko wierny może mieć na imię Jussuf, a ty jesteś Frank i nazywają cię Jussef. Zapamiętaj to sobie! Masz więc tylko to jedno imię!
— Oho! Czy nie wiesz, że nazywam się także Korndorfer?
— A gdzie imię twojego ojca?
— On nazywał się także Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Również Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Tak samo.
— A gdzie mieszkał?
— W Kaltenbrunn.
— W Kah-el-brunn? Nazywasz się więc: jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er-darb-Abu-Koh-er-darb el Kah-el-brunn. Czy nie wydaje ci się śmiesznem twoje własne imię? I ty mi skóry odmawiasz? Daj mi ją zaraz!
— Słuchaj, Hassanie! Jussef-Koh-er-darb — Ben, Ibn i Abu-Koh-er-darb z Kah-el-brunn zatrzyma skórę. Oto nadchodzi sidi. Zwróć się do niego!
Kubbaszi zastosował się do tej rady. Wielki Hassan chciał tym czaprakiem chełpić się przed tymi, których w drodze byłby spotkał. To dało mi sposobność do ukarania go za wczorajsze tchórzostwo.
— Jussuf — rozstrzygnąłem ten spór, mówiąc umyślnie Jussuf, zamiast Jussef — chciał ze mną strzelać do pantery, ty zaś bałeś się kota. Jemu tedy należy się skóra, a nie tobie!
Mrucząc z niezadowolenia, poddał się temu wyrokowi i mrucząc, opuścił z nami seraj.
Niebawem znaleźliśmy się wśród parowów i rozpadlin gór Aures i wzdłuż nich posuwaliśmy się aż do wieczora, aby potem przez ich grzbiet przedostać się na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem dzisiejszej naszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkiemi rzeczami i zapasami, potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah.
Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby — nie zatrzymując się w Biskarze — dostać się na drogę karawanową do Ain-es-Salah.
Dzień był gorący, a około południa paliło słońce takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiedniem miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół:
— Patrz, sidi, oto sobha![61]
Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam iskrząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków.
— To nie jest sobha, Hassanie, lecz szot, albo birket[62], położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa.
Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przygotowaną i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników wody, w których, zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją mirjady brzydkich robaków, nazywanych przez Beduina thud.
— To jest Birket el fehlatn[63]. Zejdźmy ku niemu!
— Ten rozkaz, sidi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie, jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało zapomocą ghusl[64].
Zwróciwszy się ku jezioru, dostaliśmy się tam w kwadrans. Nie był to szot, lecz — jak zauważyłem słusznie — birket el fehlatn. Hassan wyprzedził nas, nie mogąc się doczekać kąpieli. Przybywszy na brzeg, odwrócił się, jakby z rozczarowaniem.
— Sidi, to nie jest woda do kąpieli, lecz bahr el thud[65], a popatrz, tam leży duar o przeszło dwudziestu namiotach, które użyczą nam cienia!
Istotnie między górną częścią jeziora a wzgórkiem zobaczyłem szereg namiotów, pomiędzy którymi leżały konie i wielbłądy. Inny oddział wielbłądów, w liczbie pięciu, obgryzał mięsiste liście krzaków, które wpływ wody wywabiał z nędznego gruntu. Poznałem na pierwszy rzut oka, że nie były to zwykłe juczne wielbłądy, jakie można dostać po czterysta piastrów za sztukę, lecz bez wyjątku wierzchowe, prawdziwe hedżiny, za które płaci się po kilka tysięcy piastrów. Były to może nawet biszarin hedżiny, najszlachetniejsza rasa wielbłądów, które bez żadnych wymagań dla siebie potrafią przez cały tydzień robić po czternaście do piętnastu mil dziennie. U Tuaregów spotyka się nawet wielbłądy, które mogą jeszcze więcej dokonać. Poznałem tę rasę po zgrabnych kształtach, po rozumnem oku, szerokiem czole, zwisającej dolnej wardze, krótkich, stojących uszach, krótkim, gładkim włosie i jego barwie, która u tych wielbłądów bywa biała, jasnoszara, a czasem płowa lub plamista, jak u żyrafy.
Te drogocenne zwierzęta nie należały pewnie do tej biednej wsi, lecz były własnością obcych Beduinów, bawiących w duarze w gościnie.
Zbliżyliśmy się do duaru.
Dla właściciela pierwszego namiotu, obok którego przejeżdżaliśmy, byłoby obrazą nie do przebaczenia, gdybyśmy dopiero w którymś z dalszych szukali byli przyjęcia. Mieszkaniec stepu jest z urodzenia złodziejem i rabusiem, ale gościnność jest dlań tak wysoką świętością, jaką była dla jego przodków, od których ród swój wywodzi.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed nim, odsunęło się podarte płótno, zasłaniające wejście, a na powitanie nasze wyszła dziewczyna, bez zasłony na twarzy, gdyż kobiety Arabów z pustyni są mniej nieprzystępne od kobiet Maurów, czyli Arabów miejskich. Włosy miała splecione w dafira[66], poprzetykane czerwonemi i niebieskiemi wstążkami. Dokoła bioder biegł rahad, wązki pas, z którego zwisało mnóstwo rzemieni poniżej kolan, tworząc w ten sposób spódnicę, ozdobioną koralami, kawałkami bursztynu i muszlami. Na szyi nosiła sznur szklanych pereł i rozmaitych monet. W małych uszach tkwiły ogromne złote pierścienie; na nogach powyżej kostek błyszczały srebrne obrączki, a przeguby zgrabnych rąk, z palcami zabarwionemi henną, owijały grube pierścienie z kości słoniowej, odbijające bardzo ładnie od ciepłych tonów brunatnej skóry, nie ustępującej przed najpiękniejszym florentyńskim bronzem.
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! — powitała nas i dla stwierdzenia tych słów podała memu wielbłądowi garść daktyli waedy.
Za nią ukazał się stary mężczyzna i zaczął nam się przypatrywać ciekawym, zdziwionym wzrokiem. Twarz jego, pełna zmarszczek, była opalona mocno od słońca, a postać wychudła i pochylona. Mógł mieć dziewięćdziesiąt lat.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem go, podnosząc rękę do piersi. — Czy moglibyśmy w twym namiocie złożyć głowę na krótki spoczynek?
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! W naszym ubogim namiocie gości już trzech ludzi, lecz dla ciebie znajdzie się miejsce. Zsiądź i pozwól, że dla ciebie jagnię zabiję!
— Serce twoje pełne dobroci, a twój namiot stoi dla wędrowca otworem; jesteś dobrym synem proroka i ulubieńcem Allaha, który użyczył ci wielu lat życia, lecz niechaj goście twoi posiadają twoją dobroć w całości. Pozwól mi udać się do innego namiotu!
— Czy chcesz mnie zelżyć, sidi? Co ci zrobiłem, że gardzisz moim namiotem? Zsiądź ze zwierzęcia, które jest już gościem córki mojego syna i połóż się u mnie na spoczynek!
Wziął wielbłąda za uzdę i wołając gardłowo: „khekhe“, kazał mu przyklęknąć na ziemi.
Zsiadłem, poczem wprowadzono mnie do namiotu, gdzie wkrótce przyszli za mną Józef i Hassan. Wzdłuż ściany ciągnął się dokoła serir, czyli nizkie rusztowanie z lekkiego drzewa, pokryte rogożami i baraniemi skórami. To stanowiło kanapę, a zarazem łoże dla całej rodziny i w danym razie gości. W tyle namiotu leżały siodła i tarcze, a na słupach wisiała broń, rury i wiadra skórzane, oraz narzędzia gospodarcze wszelkiego rodzaju, ściany zaś były ozdobione plecionymi puharami, żyrafiemi skórami, bukietami ze strusich piór, a przedewszystkiem rozmaitymi dzwonkami. Arabowie zawieszają je bardzo chętnie w namiotach, czem powodują podczas burzliwych nocy muzykę, bardzo niemiłą dla znużonych wędrowców. Wiatr bowiem porusza namiotem, dzwonki zaczynają dzwonić, co w połączeniu z grzmotami, stękaniem wielbłądów, beczeniem owiec, szczekaniem psów i rykiem dzikich zwierząt, tworzy przykrą harmonię.
Usiadłem na rogóżkach. Stary zauważył skóry panterze, ale prawa gospodarza nie pozwalały mu zapytać o moje imię i pochodzenie, wolno mu jednak było dowiedzieć się, jak zostałem posiadaczem tych cennych skór. Z chytrością, właściwą ludziom niecywilizowanym, potrafił rozmowę sprowadzić na ten temat.
— Odpocznij, sidi, dopóki mięso i kuskussu nie będą gotowe!
Kuskussu są ulubioną potrawą Arabów z grubo mielonej pszennej mąki.
— Dziękuję ci, ojcze — odrzekłem, — jadam mięso i kuskussu tylko wieczorem, po skończeniu drogi całodziennej. Daj mnie i moim służącym trochę bzissa[67].
Dziewczyna przyniosła bzissa.
— Woda z birket niedobra, sidi. Może wypijesz czarkę wielbłądziego mleka, albo lagmi?[68] — spytała.
— Eddini lagmi, daj mi lagmi, ambr el banat, ozdobo dziewcząt!
Przyniosła skórzany kubek tego orzeźwiającego napoju. Starzec zaczekał, aż wypiłem, a potem spytał:
— Czy zostaniesz parę dni w chacie twego przyjaciela?
— Opuszczę ją, skoro tylko wypocznę.
— Chcesz więc jechać nocą, kiedy brzmią głosy dzikich zwierząt, a pantera rozdziera ludzi i wielbłądy? Pozostań u nas, sidi, gdyż śmierć twoja spadnie na moją duszę!
Musiałem poczciwcowi ułatwić przesłuchanie.
— Pantera mnie nie rozedrze. Czy nie widziałeś szat jej na moich zwierzętach?
— Widziałem szaty pantery i sułtany pantery.
— Widzisz tedy! Zabiłem je przy świetle gwiazd koło Fuhm-es-Sahar.
— Straszliwą panterę z Fuhm-es-Sahar, straszniejszą, aniżeli wszystkie stepowe pantery? Sidi, ty jesteś bohaterem, jesteś wielkim wojownikiem! Ilu ludzi było przy tobie?
— Nikt. Sam jeden rozmawiałem z obiema panterami.
— Sam jeden? Allah akbar, Bóg jest wielki, a ty jesteś towarzyszem emira el Areth, który utonął w Wedel-Kantara!
— Jestem Frankiem, jak on, i mam strzelbę, która mówi te same słowa.
— Jesteś Frankiem i myśliwcem, jako emir el Areth? W takim razie muszę ci powiedzieć coś, co duszę twoją ucieszy!
Spoważniał nagle i przystąpił tuż do mnie z tajemniczą miną. Zwinąwszy dłonie, przyłożył mi je do ucha, a z drugiej strony swoje usta i mówił głosem tak cichym, że go ledwie rozumiałem:
— Czy znasz assada, wzburzyciela?
Skinąłem głową i czekałem z ciekawością.
— Czy znasz assad-beja, dusiciela owiec? — zapytał w ten sam sposób.
Skinąłem głową powtórnie, a on mówił dalej:
— On szedł już oddawna za naszą trzodą i porwał nam najlepsze zwierzęta. Właśnie ubiegłej nocy zabrał znów wołu dla siebie i swojej żony; aaib aaleihu, hańba mu!
Pojąłem tę cichość szeptu, gdyż Arab czuje nadzwyczajny respekt dla lwa. Dopóki zwierzę żyje, nadaje mu najwznioślejsze i najczcigodniejsze nazwy, ażeby go nie obrazić i nie wyzwać jego zemsty, gdy go jednak zabiją, obrzuca go najbardziej upokarzającemi przezwiskami i lży go, jak tylko może. Obawia się siły i wytrzymałości lwa i pozwala mu się długo ograbiać, zanim odważy się na atak, który u Arabów wobec ich sposobu postępowania kosztuje zwykle kilka żyć ludzkich.
Waleczny zresztą i nieustraszony syn pustyni nie ośmieli się nigdy, jak strzelec europejski, zaatakować lwa w pojedynkę. Zazwyczaj schodzą się wszyscy, zdolni do noszenia broni, mieszkańcy duaru lub dachery[69], wyszukują legowisko zwierzęcia, wywabiają je krzykiem, rykiem, świstem, strzelaniną i kłapaniem, a potem pakują mu w ciało ze swoich długich, niepewnie niosących flint tyle kul, ile tylko mogą. Lew, ranny nawet śmiertelnie, m a zawsze jeszcze tyle życia w sobie i siły, że rzuca się na jednego lub kilku ludzi, aby jeszcze przed śmiercią zemścić się krwawo.
Obawa Arabów przed nim jest nawet tak wielka, że podczas przygotowań do ataku mówią pocichu, bo przypuszczają, że może to usłyszeć i uprzedzić ich. Dlatego i ten starzec mówił pocichu, bo assad-bej, wzburzyciel i dusiciel trzód, mógł usłyszeć jego słowa.
Teraz dopiero uderzyło mnie to, że nie zauważyłem w duarze ani jednego mężczyzny, zdolnego do noszenia broni. Tylko kilka ciekawych głów kobiecych widać było między zasłonami namiotów.
— Czy wszyscy wasi mężowie wyszli, aby go zabić?
— Wszyscy mężowie i młodzieńcy, razem z gośćmi, śmiałymi synami Uelad Sliman.
Na tę wieść opuściło mnie całkiem znużenie.
— W takim razie ja także pójdę zobaczyć sidi-el-salssali, pana trzęsienia ziemi!
Wiedziałem, że tak nazywają lwa z powodu siły jego głosu.
— Be issm lillahi, na miłość Boga, mów ciszej! — prosił trwożnie starzec. — Gdy on to usłyszy, będziesz zgubiony! On przyjdzie i poszarpie cię na sztuki.
— Czy oszalałeś, sidi — lamentował Hassan el Kebihr — że chcesz sobie dać podrzeć ciało i potrzaskać kości przez „pana z grubą głową“, który ma więcej siły, aniżeli dziesięciu szejtanów i stu dyabłów razem? Zabiłeś panterę i żonę pantery, lecz assad-bej szydzi z twej kuli i śmieje się z noża; skóra jego twardsza od tarczy Nurab-a-Tor-el-Khadra.
— Przez twoje usta mówi obawa, a mowa twoja kapie od strachu, Hassanie. Allah stworzył kobietę i dał jej twoją postać.
— Gdyby mi to powiedział ktoś inny, zadusiłbym go na miejscu. Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-lshak al Duli nie zna obawy, ani strachu, ponieważ jest Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, ale nie jest już ani młody, ani tłusty. Lew go już nie pożre!
— To też nie będzie mógł cię pożreć, gdyż zostaniesz tu z Jussufem przy zwierzętach — pocieszyłem go.
On był z tego rozkazu widocznie zadowolony, mniej zaś Korndorfer.
— To być nie może, panie — zaczął się sprzeciwiać memu postanowieniu. — Ja idę także. Nie wolno mi było pójść na pantery, chcę więc przynajmniej dziś spróbować strzelby. Jeżeli jej lew nie zje, to niech skosztuje, jak ja mu będę smakował. Jestem sługą pańskim, moje miejsce tam, gdzie mój pan.
— To chodź — rzekłem, ucieszony tym dowodem odwagi.
Hassan usiłował mnie jeszcze zatrzymać i rozwodził się nad niebezpieczeństwem w najdosadniejszych wyrazach, ale to nic nie pomogło.
— Hamduiillah, dzięki Bogu — zawołał natomiast gospodarz. — Allah jest miłosierny i łaskawy; on przysłał cię tu do nas i pobłogosławi broń twoją, że ocalisz naszych mężów od pazurów zwierzęcia, które jest panem trzęsienia ziemi!
Człowiek na Wschodzie uważa każdego Franka, noszącego strzelbę, za nadzwyczajnego strzelca. Starzec zaś spodziewał się w duchu, że lew rozszarpie mnie i Józefa, zamiast któregoś z jego ludzi.
— Gdzie lew przebywa?
— Wyjdź przed namiot, to ci pokażę, sidi!
Zabrałem broń i wyszedłem za nim.
Od jeziora ciągnęło się ku szczytowi wzgórza rozszerzające się coraz bardziej wgłębienie; było to wyschłe wadi. Szepcąc wciąż jeszcze, wskazał starzec zapełnione skałami łożysko.
— Całkiem na górze, w tem battn el hadżar, w tym brzuchu głazów, ma assad-bej legowisko. Ludzie udali się na górę, by go stamtąd wypędzić. Sidi, idź prędko, żebyś nie przyszedł za późno, bo wtedy nie mógłbyś wysłać go do dżehenny.
— Chodź, Józefie! Byłem swojej rusznicy pewny. Nie zawiodła mnie ona nigdy, a każda wystrzelona z niej kula spełniła swoją powinność. Spodziewałem się, że i dziś nie odmówi mi swej służby.
Aby się jak najrychlej dostać na górną część parowu, poszedłem od namiotów prosto w górę, mijając zakręty, które parów tworzył. Przybywszy na górne wadi, usłyszałem okropny zgiełk, wydobywający się z głębi parowu. Szybko pobiegłem nad leżącą przedemną krawędź, skąd mogłem objąć okiem całą sytuacyę.
Po stromem zboczu naprzeciwko mnie ciągnęły się krzaki jałowca i kolczastych mimoz, które otoczyli Arabowie. Lew musiał się w tych krzakach ukrywać, gdyż ludzie staczali tam kamienie, aby go wypłoszyć. Tańczyli przytem, wywijali flintami, dodając sobie otuchy wrzaskliwymi okrzykami. Ten nierozumny sposób polowania na zwierzę, które najłatwiej zabić bez zgiełku w nocy oko w oko, wywarł na mnie szczególne wrażenie.
Wtem dostrzegłem w zaroślach jakiś ruch, który wzmógł się po chwili, aż w końcu wyszedł z nich lew, nie nagle, w skoku lub pędem, jak inne koty, lecz powoli, pewnym, majestatycznym krokiem. Duża, ciemna grzywa okrywała mu łeb i przednią część ciała, a ogon z grubą kiścią wlókł się daleko za nim. Był to istotnie wspaniały widok. Szlachetne, potężne zwierzę stało pewne siebie i spokojne wśród wymierzonych doń czemprędzej strzelb. W jego dużych oczach, któremi obracał na wszystkie strony, odbijała się jakby pogarda. Słyszałem wiele o tym królu zwierząt, a jeszcze więcej czytałem, ale widziałem tylko kilka sztuk w menażeryach i ogrodach zoologicznych. Żaden z nich jednak nie dałby się porównać z tym potężnym sidi-el-salssali, którego widok przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Ta pełna charakteru głowa, o Wysokiem i szerokiem czole, chwiejąca się jakby pod wpływem zdziwienia z powodu zuchwalstwa Arabów, ten nieugięty kark, ten krótki szeroki grzbiet, potężne boki i łapy, po których było poznać, że jedno ich uderzenie wystarczy, aby wołu powalić, to groźne otwieranie chrapów, to wszystko skojarzyła tu natura, aby przedstawić dziką fizyczną siłę. Lew podniósł głowę i dobył owych straszliwych tonów, z powodu których syn pustyni nazywa go „panem trzęsienia ziemi“, a przed którymi, jak mówi poeta, umyka w przerażeniu człowiek i wszelkie zwierzę.
Zdawało mi się istotnie, że ziemia drży pod mojemi nogami wskutek tego zaczynającego się cicho, a potem wzmagającego się ryku, zwanego trafnie przez Arabów „rad“, czyli grzmot.
Wtem błysnęło ze wszystkich luf i kilka kul dosięgło lwa, nie raniąc go jednak ciężko. Lew przysiadł i jednym olbrzymim skokiem rzucił się pomiędzy napastników. Dwaj z nich padli pod jego łapami. Nie mogłem się już dłużej ociągać. Zsuwając się raczej, aniżeli schodząc, rzuciłem się z Korndorferem na dół po stromem zboczu wadi. Arabowie, którzy w tej chwili podnieśli wrzask ogłuszający, nie zauważyli nas. Jeden z nich jeszcze nie strzelił. Odważniejszy od innych, którzy po salwie zwrócili się do ucieczki, zatrzymał się był, zmierzył i wypalił. Trafił, ale nie na śmierć. Zwierzę drgnęło, skoczyło w górę i powaliło strzelca. Postawiwszy mu obie przednie łapy na piersiach, ryknął lew jeszcze straszniej, niż przedtem. W następnej chwili byłby tego człowieka rozszarpał.
W szybkich skokach podbiegłem bliżej i ukląkłem o kilka kroków przed królem pustyni. Lew spostrzegł mnie i odstąpił od swej ofiary, co zdarza się bardzo rzadko. Wymierzyłem uważnie w jego głowę. Uczucie, które mię teraz opanowało, nie było ani strachem, ani obawą. Niema wprost słów na opisanie tego uczucia, które napięło we mnie wszystkie nerwy. Straszliwie przewracające się oczy iskrzyły się do mnie zniszczeniem, ogon zginał się zdradziecko, potężne łapy kurczyły się do skoku, pochylające się cielsko zadrgało niebezpiecznie. Wypaliłem i odskoczyłem natychmiast w bok, wyciągając nóż z pochwy.
Lew podrzucił się w górę w chwili strzału i runął w skoku na ziemię, zaczął się po niej tarzać i legł po chwili bez ruchu. Kula wbiła mu się w oko i pozbawiła życia.
— Hamdulillah, Allah akbar, dzięki Bogu, Bóg jest wielki! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Haza nessieb, to Bóg zrządził; kelb, pies, syn psa, wnuk psiego syna nie żyje; padł nędznie, runął i zdechł, jak niewierny bez chwały i czci. El thibb, szakal i el tabea, hyena, pożre jego ciało, a el bidż, sęp brodacz, niechaj porozcina jego tchórzliwe serce, a el rassahl, gazela, niechaj zelży jego ojców i jego samego, który bez walki i obrony odszedł ze świata żyjących. Teraz ten, który kazał zwać siebie el jawuhs, okrutnym, musi wyjść ze swego ciała. Sprowadź haririch, muzykantów, niechaj na nogarze wybębnią jego hańbę, a na rababie wygwizdają wstyd jego!
Takie okrzyki brzmiały ze wszystkich stron. Kopano martwe ciało, bito je pięściami, potrącano kolbami i pluto na nie wzgardliwie. Moje nerwy uspokoiły się znacznie, czułem, że uszedłem nieuniknionego niebezpieczeństwa śmierci i oddychając głęboko, podziwiałem rozgorączkowanych synów przepełnionej żarem krainy, którzy, pastwiąc się nad zabitem zwierzęciem, w swym zapale zupełnie mnie pominęli.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Józef. Co za zgiełk, co za wrzaski! Ciekaw jestem, czy przynajmniej podziękują!
— Arna di bacht, wielkie szczęście, że jeszcze na czas przybyłeś — dało się słyszeć tuż koło mnie.
To zbliżył się ten, który na ostatku leżał pod lwem. Postać jego była długa, chuda i żylasta, a twarz opalona niemal na czarno. Jego duże, bystre, ciemne oczy gorzały szczególnem światłem. Gniewne spojrzenie tych oczu mogło nawet śmiałego człowieka wyprowadzić z równowagi.
— Oddaj cześć nie mnie, lecz Bogu, który cię ocalił! — odparłem, może mniej uprzejmie, niż zamierzałem. Tego człowieka jednak nigdy nie byłbym obdarzył swojem zaufaniem.
— Tak, cześć Allahowi, a tobie dzięki! — potwierdził, zmierzywszy mnie wzrokiem bystro i badawczo. — Czy jesteś obcy pośród dzieci pustyni?
— Przybywam z Frankistanu, by zabić assad-beja, dusiciela trzód.
— Zabiłeś go; Allah użyczył ci zbawienia i łaski.
Potem zwrócił się do ciągle jeszcze krzyczących i radujących się Arabów:
— Dajcie już wreszcie pokój panu z grubą głową! Usłyszał już dość o swej hańbie, dusza jego wejdzie teraz w skórę pchły. Dalej ludzie, podziękujmy Allahowi za ocalenie! Uklęknijcie wraz ze mną i odmówmy świętą fathę!
El fatha, otwarcie, jest pierwszym rozdziałem koranu, który w religijnych obrzędach muzułmanów gra główną rolę. Wszyscy uklękli, zwróciwszy twarze ku wschodowi, i zaczęli się modlić monotonnie.
— Chwała i dzięki panu świata, wszechmiłosiernemu, który zapanuje w dzień sądu. Tobie jedynie chcemy służyć i ciebie błagać, iżbyś wiódł nas drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!
Po modlitwie zajęli się moją osobą. Pytaniom i pochwałom nie było końca. Wreszcie jeden z nich wziął mię za rękę i odciągnął na bok.
— Ty chciałeś odpocząć tylko pod dachem Araba, tymczasem my prosimy cię, żebyś został u nas wiele dni! Jestem bej-ei-urdi, naczelnik obozu, zamieszkasz w moim namiocie, dopóki ci się będzie u nas podobało.
— Dziękuję ci, przyjacielu wędrowca, lecz moja droga jest długa, a kres jej daleki jeszcze. Zabiorę skórę lwa i ruszę dalej.
— Jak się zowie kres twej drogi? — zapytał ten, który poprzednio ze mną mówił.
— Timbuktu — odpowiedziałem, nie chcąc podawać Bab-el-Ghud.
— W takim razie ze mną mógłbyś pojechać, gdyż ja należę do wojowników Uelad Sliman, mieszkających na południu. Muszę tu jednak zaczekać na jednego z naszych ludzi, który pojechał z pewną wiadomością do miasta Franków.
Te słowa zajęły moją uwagę. Był to jeden z gości, o których mówił mi starzec.
— Ja nie mogę czekać, ale ty masz lepsze wielbłądy i dopędzisz mnie.
— Ilu ludzi towarzyszy ci w drodze?
— Dwu.
— 1 ty się nie boisz z tak małą liczbą wyruszać na bahr billa ma, na „morze bez wody“?[70]
— Ja nigdy się nie boję.
— Nie boisz się także Hedżan-beja, dusiciela karawan? Możesz się łatwo spotkać z jego gum!
— On mnie puści spokojnie, gdyż w przeciwnym razie stałoby się z nim to, co z assad-bejem, dusicielem trzód!
Na te słowa wystąpił w jego kłujących oczach osobliwy blask.
— Zabiłeś wprawdzie assad-beja, cudzoziemcze, ale Hedżan-bej zmiażdżyłby cię odrazu. On jest straszniejszy, niż głośny jak grom Areth.
— Czy ty go znasz?
— Zna go każdy Tuareg i Tebu; czemuż ja miałbym go nie znać. Czyż nie mówią o nim wszędzie?
— W takim razie także Imoszar Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim Jaakub Ibn Baszar jest ci znany? — spytałem, patrząc skrycie na jego oblicze.
On pobladł, mimo swej ciemnej cery.
— Kto jest ten mąż?
— To nie mąż, lecz baba, której język nie potrafi milczeć. Spotkałem go, a on mi powiedział, że jako posłaniec Hedżan-beja udaje się do pewnego Franka z żądaniem okupu.
Brwi Araba ściągnęły się ponuro.
— Allah inhal el kelb, niechaj Bóg zgubi tego psa! A ty poszedłeś do Franka, żeby go ostrzec?
— Dlaczego ja? Imoszar już sam z nim pomówi!
— Sidi, postąpiłeś roztropnie i mądrze, gdyż mowa to srebro, ale milczenie to złoto! Wiedziałem już dość. Ten Arab był napewno jednym z ludzi Hedżan-beja i czekał tutaj na posłańca, którego tymczasem trzymano w Algierze, bej el urdi zaś był pewnie tajnym sprzymierzeńcem dusiciela karawan. Nie mogłem tedy skorzystać z gościnności tych ludzi, gdyż należało przypuścić, że będę może musiał przeciwko nim wrogo wystąpić. Postanowiłem więc wyruszyć stąd natychmiast.
Przy pomocy Józefa ściągnąłem z lwa skórę i wróciłem wśród radosnych okrzyków wszystkich mężczyzn do duaru. Szczęśliwe polowanie nie zabrało ani jednego życia ludzkiego, gdyż nawet ci, których lew powalił był na ziemię, doznali tylko skaleczeń, chociaż tak ciężkich, że musiano ich zanieść do wsi.
Wielki Hassan wybiegł na moje spotkanie z objawami radości.
— Ty żyjesz, sidi, jesteś tutaj z powrotem i zabiłeś pana z grubą głową? Hamdulillah, dzięki i chwała Bogu, który ci był ochroną! Drżałem o ciebie, jako źdźbło trawy, kiedy smum przeciąga przez oazę.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to porównanie: źdźbło trawy i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi! — odpowiedział Józef za mnie. — Czy nie wstydzisz się, Hassanie el Kebihr, czyli wielki zającu? Wyłaź prędzej na wielbłąda, bo ruszamy w dalszą drogę!
Kiedy już chciałem się pożegnać, zaprowadził mnie Uelad Sliman do swoich wielbłądów.
— Sidi, ty nie masz takiego wielbłąda, jakiego ci potrzeba. Twoja ręka ocaliła mnie od śmierci. Przypatrz się temu zwierzęciu! To hedżin, biszarin hedżin, jakiego nie znajdziesz w całej Saheli. Maktub ala salam-tek, zapisany jest na twoje imię. Daruję go tobie!
Wyobrażałem sobie, że to dar zbyt kosztowny, jak na stosunki tego człowieka i chciałem się sprzeciwić jeszcze z tego powodu, że musiałem w przyszłości narazić się na jego nieprzyjaźń, on jednak skinął na mnie, jak władca udzielny, ażebym milczał i wydobył potem koral osobliwego kształtu.
— Nauczyłeś się trzymać usta zamknięte. Weź tę anaję[71], a gdybyś spotkał gum Hedżan-beja, pokaż ją. Ona ciebie osłoni, ponieważ ty ocaliłeś wiernego od pazurów sidi-el-salssali. Wsiądź i jedź bez obawy!
Przyjąłem wielbłąda, nie chcąc Araba rozgniewać lub wzbudzić w nim podejrzenia. W rogu derki siodłowej zobaczyłem arabeskę z literami: A. i L., były to inicyały nazwiska Andre Latréaumonta.
Podziękowałem starcowi i dziewczynie za przyjęcie w namiocie, poczem bej-el-urdi odprowadził mnie z kilku ludźmi przez część drogi. Rozstając się ze mną, rzekł:

— Sidi, ty jesteś walecznym wojownikiem, lecz Hedżan-bej potężniejszy od ciebie. Widziałem jednak, że dostałeś anaję. Będzie ci teraz bezpiecznie wszędzie, jak daleko sięga pustynia. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!

3. Hedżan-bej, dusiciel karawan

Pustynia!
Od północno-zachodniego wybrzeża Afryki ciągnie się z małemi przerwami aż do Azyi, do potężnego łańcucha gór Chinggan, szereg pustych, nieuprawnych okolic, które przewyższają siebie nawzajem pod względem okropności. Wielkie pustynie stałego lądu afrykańskiego przeskakują przez cieśninę Suezką, jako puste płaszczyzny Arabii skalistej, z nią łączą się wyschłe przestrzenie Persyi i Afganistanu, poczem wznoszą się w Bucharze i Mongolii, tworząc pełną okropności pustynię Gobi.
Na obszarze zwyż 120.000 mil kwadratowych rozciąga się Sahara od przylądka Blanco aż do górskich ścian doliny Nilu i od Rifu aż po pełne gorących wyziewów lasy Sudanu. Jej podział jest bardzo różnorodny. Przytykająca do Nilu pustynia libijska przechodzi na zachodzie w tę część Sahary, o której mówi poeta, że w rozżarzonym jej piasku nie znajdziesz trawki zielonej. To Hammada, od której biegnie Sahel dalej aż do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego. Arab rozróżnia pustynię zamieszkałą (Fiafi), niezamieszkałą (Khela), pokrytą krzakami (Haitia), lesistą (Ghoba), kamienistą (Serir), zasypaną głazami (Warr), górzystą (Dżebel albo Neszed), płaską (Sahel albo Thama) i z wędrownemi ławicami piasku (Ghud).
Zapatrywanie, jakoby Sahara tworzyła nizinę, położoną niżej od powierzchni morza, jest zupełnie błędne. Przeciwnie, pustynia ta jest wyżyną, dochodzącą do wysokości od jednego do dwu tysięcy stóp i nie jest bynajmniej tak mało urozmaicona pod względem zmian w ukształtowaniu terenu, jak się do niedawna zawsze sądziło.
Odnosi się to szczególnie do wschodniej części, do właściwej Sahary, która wędrowcowi okazuje więcej życzliwości, niż część zachodnia Saheli, tworząca prawdziwy grunt okropności pustynnych, piasku lotnego, układanego przez wiatr w posuwające się naprzód fale i wędrującego powoli przez pustynię, skąd też jej nazwa Sahel, czyli morze wędrowne. Ta ruchliwość piasczystego gruntu przeszkadza oczywiście wzrostowi roślin, do czego przyczynia się także nadzwyczajny brak źródeł i studzien, bez których powstanie oazy jest niemożliwe. Wśród tego suchego piasku znajdują lichą podstawę bytu zaledwie niewiele warte słone rośliny, trochę ostów i kolczastych, karłowatych mimoz. Lew nie odwiedza tej rozżarzonej pustyni, chociaż nazywa się jej królem, żmije tylko, niedźwiadki i ogromne pchły żyją wygodnie na tym gorącym gruncie. Nawet mucha, lecąca przez pewną przestrzeń w pustynię za karawaną, ginie w drodze niebawem. Mimo to wszystko zapuszcza się jednak człowiek w ten żar słoneczny i stawia czoło niebezpieczeństwom, grożącym mu ze wszystkich stron. Opisy tych niebezpieczeństw są oczywiście często przesadne, ale sprowadzone nawet do właściwej miary, potrafią obrzydzić tęsknotę za jazdą przez pustynię, której ofiary częściej spotyka się na Saheli, aniżeli w obfitszej w wodę właściwej Saharze. Na Saheli leżą wysuszone trupy ludzi i zwierząt obok siebie w budzących zgrozę postawach. Jeden trzyma jeszcze wór na wodę w bezmięsnych rękach, drugi, jak szalony, kopał pod sobą ziemię, aby się jakoś ochłodzić, trzeci siedzi, jak mumia, na wybielałym szkielecie wielbłąda z turbanem na nagiej czaszce, a czwarty klęczy na piasku z twarzą, zwróconą na wschód ku Mekce i rękoma, skrzyżowanemi na piersiach. Jego ostatnia myśl unosiła się, jak przystało na prawego muzułmanina, do Allaha i jego proroka.
A jednak spełnia pustynia ważne zadanie w gospodarstwie natury. Tworzy piec, z którego wydobywają się rozżarzone prądy powietrzne i ciągną na północ, gdzie, opadając na ziemię, ogrzewają i ożywiają tamtejsze krainy. Mądrość Stwórcy nie znosi nadmiaru i postarała się zaraz na początku o wyrównanie wszelkich przeciwieństw i ostateczności.
Osławione Bab-el-Ghud leży mniej więcej pod dwudziestym pierwszym stopniem szerokości na granicy pomiędzy Saharą a Sahel, gdzie stykają się także obszary Tuaregów lub Imoszarów z terytoryum Tebu albo Teda.
Te stosunki graniczne zawierają w sobie tak co do krajobrazu, jak co do ludzi, jakąś jakby gotowość do walki. Wędrowne góry piaskowe posuwają się pod wpływem wiatrów zachodnich coraz to dalej na wschód i napotykają w Bab-el-Ghud na skały Seriru. Wspinając się po nich w górę, wypełniają z nieubłaganą dokładnością doliny, parowy i inne przerwy, tworząc głębokie pokłady piasku, które wskutek braku wilgoci nie łączą się w zwartą masę. Biada podróżnemu, który się znajdzie na takiem zdradzieckiem jeziorze. Przed chwilą jeszcze czuł jego dromader pod stopami silny, skalisty grunt, nagle zapada się po brzuch w drobny, lekki piasek, robi wysiłki, aby zawrócić i dostaje się przez to jeszcze głębiej w rozpalone nurty drobnego pyłu. Jeździec boi się zsiąść ze zwierzęcia, bo utonąłby, walczy więc ze szponami piasku, które owijają się dokoła niego coraz to mocniej i mocniej. dromader wkopuje się z każdą chwilą głębiej, wkońcu znika całkiem, Babel-Ghud, morze ławic, sięga do jeźdźca, coraz to wyżej i wyżej, chwyta go za nogi, biodra, potem plecy, wreszcie uniemożliwia mu wszelki ruch. Arab zwraca głowę ku wschodowi, do świętej Kaaby, a blade, wyschłe wargi jego szepcą; „Allan kehrim, tak Bóg chce, Bóg jest łaskaw!“ Wkońcu piasek zamyka mu usta, ławica ściska jego piersi, powieki opadają na oczy, anioł śmierci przelatuje z szelestem, a wysoko w powietrzu unosi się sęp brodaty. Przypatrywał on się ostatniej walce wędrowca, lecz w powolnej linii spiralnej odlatuje w dal. Wie, że ławica pochłonie swą ofiarę zupełnie i nie dopuści go do udziału w zdobyczy.
Taką jest Bab-el-Ghud. Kto zapuszcza się między jej skały i fale piasczyste, tego zmuszają chyba jakieś niezwykłe powody.
A jednak znajdują się dzikie osobniki, które nie lękają się tych niebezpieczeństw, czerpiąc odwagę w strasznem ed dem b’ed dem — en nefs b’en nefs, oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Obok prawa gościnności jest krwawa zemsta pierwszem prawem pustyni, a chociaż trafia się między pokrewnemi plemionami, że za mord płaci się diyeh, cenę krwi, to nie zdarza się to nigdy, jeśli zbrodnię popełni członek obcego lub wrogiego narodu. W takim wypadku domaga się wina krwawego odwetu, który przenosi się tu i tam, dopóki wkońcu nie obejmie całych szczepów i nie doprowadzi do otwartej lub ukrytej rzezi, jakich widownią jest Bab-el-Ghud między Tuaregami a Tebu. Tu prawo krwi jest mocniejsze od przyrody, wysilającej się na wszelkie okropności celem rozdzielenia nieprzyjaciół. Te okropności właśnie nadają wrogim występom takiej grozy, że walki dzikich hord indyańskich nie dorównywają im pod tym względem.
Od ostatniej naszej przygody upłynęło kilka tygodni. W tym czasie okazał się Hassan rzeczywiście doskonałym przewodnikiem, a ta okoliczność pogodziła mnie poniekąd z brakiem odwagi u niego. Nietylko znał on dobrze drogi, lecz umiał także tak wszystko zarządzić, że dotychczas niczego nam nie brakło i nie ponieśliśmy żadnej szkody. Jego przywiązanie do mojej osoby zwiększyło się bardzo, byłbym mu nawet zupełnie zaufał, gdyby nie nadzwyczajne jakieś, trwożne podniecenie, na które cierpiał od pewnego czasu co rano. Siadał wtenczas na swej rogóżce, z której niepodobna było go ściągnąć, płakał, szlochał, śmiał się i cieszył, nazywał siebie bohaterem, to znów mazgajem, prawym muzułmaninem i nieposłusznym, który musi pójść do dżehenny. Wyglądało to tak, jak gdyby dostał pewnego rodzaju obłąkania, którego przyczynę postanowiłem wyśledzić. Na razie jednak trzeba było oddać się przewodnictwu umysłowo chorego człowieka przy zachowaniu wszelkich ostrożności, co mnie bolało bardzo wobec tego, że z innej strony zasługiwał na pełne zaufanie.
Było nas ciągle jeszcze tylko trzech. Mieliśmy dostateczną ilość jucznych wielbłądów, aby dzielić na nie ciężary, więc jechaliśmy z dwa razy większą szybkością, aniżeli zwykła karawana i byliśmy już pewni, że po trzech dniach drogi dostaniemy się do Bab-el-Ghud. Ponieważ mój hedżin biegł najlepiej ze wszystkich wielbłądów, przeto wyruszałem rano zwykle później, aniżeli Józef i Hassan, a dopędziwszy ich, wyprzedzałem o kawałek drogi, aby — zanim się zbliżą — wypalić, spokojnie czibuk lub wzbogacić jakim okazem mój; zbiór naturaliów.
Tak i teraz niósł mnie mój wielbłąd samego między ławicami, od czasu do czasu zatrzymywałem go, by się przysłuchać osobliwemu dźwiękowi piasku, który, choć prawie niedosłyszalny, dawał się jednak uchwycić wprawnemu uchu. Poszczególne ziarnka dotykały się, popychały w górę po zachodniej stronie ławic, potem spadały na dół, wywołując ów szczególny, śpiewny prawie szmer, podobny do tajemnego szeptu miliona lilipucich gardziołków. Te niezliczone mirjady ziarnek toczyły się ciągle, chociaż najlżejszego powiewu nie zauważyłem. Raz wprawione w ruch zachowywały go nawet w tak małych drgnieniach powietrza, że ich skóra ludzka nie czuła.
Wtem pomiędzy dwoma wzniesieniami gruntu dostrzegłem wzgórek piaskowy, który nie mógł powstać w sposób naturalny. Kazałem hedżinowi uklęknąć i zsiadłem, aby grunt zbadać. Mój domysł okazał się słusznym. Tu leżał trup Araba razem ze zwłokami wielbłąda, a wędrowny piasek już je zagrzebał. Zwierzę było prawdziwym biszarin i, jak teraz dopiero zauważyłem, dostało kulą w czoło. Czyżby tu zaszedł wypadek krwawej zemsty? Odsunąłem piasek jeszcze więcej, aby się przypatrzyć jeźdźcowi. Znalazłem go w pełnem ubraniu i uzbrojeniu. Na kapturze burnusa miał wyszyte: A. L., a obie te litery wypalone były także na kolbie strzelby i na rękojeści noża. O cal nad nasadą nosa znalazłem okrągłą dziurę, spowodowaną przez kulę, która nieszczęśliwcowi wbiła się w głowę przodem, a wyszła tyłem.
— Emery Bothwell! — zawołałem, chociaż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mię mógł był usłyszeć.
Znałem ten niezrównany strzał, widziałem podobną dziurę w czole niejednego Indyanina, który zbliżył się zanadto do niechybnej rusznicy mego przyjaciela, Anglika. Nie wątpiłem ani na chwilę, że to on był tu strzelcem. Znajdował się już widocznie w Bab-el-Ghud, a od czasu, gdy ten strzał padł, musiały upłynąć ze trzy tygodnie, jeśli się uwzględniło wysokość nasypanego piasku. Pomyślałem sobie zaraz, że z pewnością nietylko ten człowiek, ugodzony kulą „prawdziwego Englishmana“, z łożył swe białe kości na pustyni. Ów nieszczęsny znak sprowadzał śmierć każdego, kto na swoich szatach lub broni go nosił.
I pod tym względem przypuszczenie moje się sprawdziło, gdyż nieopodal znalazłem drugie i trzecie zwłoki z kulą w czole o cal nad nasadą nosa. Hedżanbej zyskał więc strasznego, nieubłaganego wroga, który z pewnością postanowił nie spocząć, dopókiby nie znalazł lub nie pomścił Renalda Latréaumonta.
Trochę dalej zauważyłem świeży darb, ślad, przecinający skośnie naszą drogę. Pozostawiło go jedno zwierzę, umieszczając odciski tak małe, że niewątpliwie należało do hedżinów biszarin, a przynajmniej mehara, jakie hodują Tuaregowie w doskonałej rasie. Taki mehari przewyższa pod względem szybkości, wytrwałości i skromnych wymagań życiowych wielbłądy z Biszara, a szczególnie za klacze płaci się ceny wprost nadzwyczajne.
Była to także klacz, gdyż tylne nogi miały ślad szerszy, niż przednie. Odciski nie były zbyt głębokie, lecz i nie płytkie, wielbłąd więc niósł ciężar średni, czyli tylko jeźdźca. Był to zatem albo człowiek ścigany, albo rozbójnik, albo jeden z kuryerów, przebiegających na swych szybkich wielbłądach pustynię w różnych kierunkach. To ostatnie wydało mi się nieprawdopodobnem, gdyż ślad prowadził wprost na Serir, gdzie kuryer niema po co jechać. Ale czego chciałby rozbójnik tam, gdzie nie było zdobyczy? Musiał to być tylko zbieg, szukający ukrycia, może mściciel krwi, który, znalazłszy samotny bir, studnię, stąd urządzał swoje okropne wyprawy.
Ślady były zupełnie czyste. Ani jedno ziarno piasku w nich nie leżało i żaden z odcisków nie miał ogona, czego w biegu nie można uniknąć. Jechał zatem powoli i był tu przed pięciu minutami. Taki samotny jeździec w samym środku pustyni był niezwykłem zjawiskiem, nic też dziwnego, że zajął zupełnie moją uwagę. Zrobiłem na moim tropie znak, żeby moi towarzysze jechali bez obawy w tym samym kierunku, a sam zwróciłem się w bok znalezionym śladem.
— Hhejn, hhejn!
Na ten okrzyk położył mój wielbłąd głowę na karku i pomknął, jak burza między ławicami. Gdyby teren był równy, byłbym tego, którego ścigałem, w dziesięć minut zobaczył, ponieważ jednak wzniesienia piasczyste zasłaniały mi widok, przeto ujrzałem go dopiero, gdy znalazłem się całkiem blizko niego.
— Rrree, stój! — zawołałem nań.
Usłyszawszy mój okrzyk, zatrzymał w tej chwili swego, istotnie bardzo pięknego mehara, zawrócił go, a spostrzegłszy mnie, pochwycił natychmiast długą flintę.
— Sallam aalejkum, pokój pomiędzy mną i tobą! — pozdrowiłem go, nie sięgając po broń. — Powieś swoją strzelbę na siodle, gdyż pozwalam, żebyś nazywał mnie przyjacielem swoim.
Spojrzał na mnie dużemi, zdziwionemi oczyma.
— Ty mnie pozwalasz? Skąd wiesz, czy ja pozwolę ci na to pozwolenie?
— Ja nie potrzebuję tego, gdyż sam już sobie pozwoliłem.
— Jak tobie na imię i jak się nazywa szczep, do którego należysz?
Mój wygląd zewnętrzny i uzbrojenie uprawniały go do wniosku, że jestem Arab. On, jak to na pierwszy rzut oka poznałem, był Tebu. Ciemna, prawie czarna cera, krótkie kędzierzawe włosy, pełne wargi i wystające kości policzkowe odróżniały go znacznie od Beduina i Tuarega. Czyżby krwawa zemsta zapędziła go w Bab-el-Ghud? Nie mogłem przypuścić, żeby tu między wędrownemi ławicami było jakie źródło, a jednak on nie wiózł z sobą wielkiego worka na wodę, lecz małe cemcemieh, naczynie na wodę ze skóry gazeli. Oprócz długiej flinty miał całe uzbrojenie wojenne. Postać jego osłaniał szeroki, biały burnus, a pod nim przylegająca do ciała bluza ze skóry wołowej, służąca jako pancerz przeciwko broni siecznej i rzutowej i noszona tylko przez Tuaregów.
— Przybywam z dalekiego kraju Germanistanu, gdzie nie znają szczepów, ani ferkah. Ty jesteś Tebu?
Pominął to pytanie milczeniem i zawołał zdziwiony:
— Z Germanistanu? Czy znasz sidi Emira?
— Znam — odrzekłem zaskoczony tem niespodzianie.
— Czy go widziałeś?
— Widziałem. Czy ty jesteś szejkiem z Germanistanu, na którego on czeka?
— Ja.
— Habakak, bądź więc pozdrowiony, sidi! On mię wysłał, żebym na ciebie tu zaczekał.
— Gdzie jest sidi Emir?
— W dalekiem Bab-el-Ghud. Tam znajdziesz znak, gdzie bawią jego stopy.
— Podziękuj Allahowi za to, że wpadłem na twój darb i udałem się nim, bo mogłem przejść i nie byłbyś mnie zobaczył.
— Byłbym cię znalazł, sidi. Chciałem tylko w Serirze napoić moją mehari i nabrać wody dla siebie. Potem byłbym wrócił na drogę, którą miałeś przybyć. Twoim darbem byłbym podążył za tobą, dopókibym się nie przekonał, kto jesteś.
— Znasz więc źródło w tej pustyni?
— Znam wiele źródeł, które tylko moje oko widziało, sidi.
— A jesteś Tebu?
— Odgadłeś. Jestem Tebu z plemienia Beni Amaleh.
— Jak ci na imię?
— Nie mam imienia, sidi. Imię moje zagrzebane pod dachem mego namiotu, dopóki nie spełnię przysięgi, złożonej na brodę proroka i na sąd wieczny. Nazywaj mię Abu billa Beni[72].
To życzenie powiedziało mi właściwie już wszystko, mimo to pytałem dalej:
— Pozabijano ci synów?
— Trzech synów, sidi, trzech synów, którzy byli moją radością, moją dumą i moją nadzieją. Byli wysocy i smukli, jak palmy, mądrzy, jak Abu Bekr, mężni, jak Ali, silni, jak Khalid, a posłuszni, jak Sadik szczery. Pędzili trzodę moją do biru, zwłoki ich znalazłem, lecz zwierząt nie zdołałem odszukać.
— Kto ich zabił?
— Hedżan-bej, dusiciel karawan. Zabrał moje mehary, by nosiły rozbójników, a moje bydło i owce na pożywienie dla morderców. Opuściłem mój duar, moje plemię, żonę i córki i poszedłem za nim od jednej uah[73] do drugiej. Moja włócznia pożarła trzech, strzała czterech, a nóż sześciu z jego ludzi, jego samego jednak chroni szejtan, wskutek czego oko moje nie mogło go zobaczyć, ani ręka dosięgnąć. Ale on mimo to pójdzie do dżehenny, gdyż, jeśli moja ręka za krótka, to ty go ugodzisz, ty i sidi Emir, którego nazywają Behluwan-bej, dusiciel zbójów.
— Gdzie spotkałeś sidi Emira?
— Przy źródle Khoohl, gdzie kula jego zabiła trzech Hedżanów, noszących śmiertelny znak.
— Kto był z nim?
— Sługa i przewodnik. Czy nie znalazłeś po drodze trupów z przestrzelonem czołem: jeźdźców i zwierząt?
— Znalazłem.
— To sidi Emir, Behluwan-bej, pozbawił ich życia. Kula jego jest, jak gniew Allaha; nie chybia nigdy celu. Hedżan-bej i jego gum znają tę rusznicę. Przeklinają sidi Emira, ale spokojny pasterz wspomina go ze słowem błogosławieństwa na ustach. On jeździ po ethar[74] rozbójników, a oni chcą go schwytać i zabić, lecz Bóg jego jest potężny, jak Allah, robi go niewidzialnym i strzeże przed wszelkiem niebezpieczeństwem. W każdej uah rozbrzmiewa jego chwała, nad każdem bir dźwięczy jego sława; pustynia dumna jest z jego imienia, a powietrze roznosi blask jego czynów. On jest sędzią grzesznika i ochroną sprawiedliwych; on przybywa i odchodzi, a nikt nie wie, skąd i dokąd. Ja jednak zawiodę cię do niego, ażeby imię twoje tak urosło, jak jego.
Był to prawdziwy hymn na cześć dzielnego Emery Bothwella! Ten Tebu był w każdym razie odważniejszy od Hassana, mogłem więc bez obawy powierzyć się jego przewodnictwu.
— Jak daleko jeszcze do Bab-el-Ghud? — spytałem.
— Dzień, a potem jeszcze jeden dzień. Gdy potem na wschód padnie cień twój, trzy razy dłuższy od twojej stopy, uklęknie twój biszarin pod Bab-el-Hadżar[75], iżbyś wypoczął w cieniu.
Mieszkaniec pustyni nie zna kompasu, ani zegarka. Gwiazdy wskazują mu drogę, a po długości cienia oznacza on czas. W tem ma taką wprawę, że bardzo rzadko się myli.
— To chodź na spotkanie moich ludzi!
— Woda mi się kończy, sidi!
— Znajdziesz u mnie tyle, ile ci trzeba!
Udał się za mną, a niebawem ujrzeliśmy Józefa i Hassana, którzy zrozumieli mój znak i zachowali kierunek drogi. Zdziwili się niemało, widząc, że towarzysza znalazłem w pustyni.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Korndorfer. — Cieszę się, że dostajemy towarzysza! Kto jest ten czarny?
— Abu billa Beni, który nas zaprowadzi do Babel-Ghud.
Na to ściągnęły się ponuro brwi Hassana.
— Kim jest ten Tebu, że chce znać drogę lepiej, niż Hassan Wielki, którego wszystkie dzieci pustyni nazywają Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi? Jaka matka go urodziła i ilu poprzedziło go ojców? Niechaj on sobie pójdzie, gdzie mu się podoba, sidi; ja zaprowadzę cię do Bab-el-Ghud i bez niego. Popatrz na jego włosy, policzki i usta; czy to prawdziwy potomek Izmaila, prawdziwego syna praojca Abrahama?
Tebu patrzył mu w oczy ze spokojnym uśmiechem.
— Nazywasz się Hassan el Kebihr i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi? Ucho mego dżemela nie słyszało jeszcze nigdy tych imion. Jak się nazywa twój szczep i ferkah?
— Jestem Kubaszi z ferkah en Nurab. My zabiliśmy panterę i żonę pantery, oraz assad-beja, a kogo ty zabiłeś? Jesteś ojcem bez synów i Tebu bez odwagi. Ja poprowadzę sidi, a ty możesz się trzymać ogona mego wielbłąda! Tebu nie stracił równowagi i po tej obeldze.
— Jak ci na imię? — spytał.
— Ono większe, niż liczba twoich krewnych i dłuższe od twej pamięci. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
— No, dobrze Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn — Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli, zsiądź ze swego dżemela, bo mam ci coś powiedzieć!
Zsiadł, wydobył nóż i usiadł w piasku.
Arabski pojedynek! Spodziewałem się tego i dlatego pozwoliłem na tę małą sprzeczkę. Wiedziałem, że Wielkiego Hassana czeka upokorzenie. Ten, zobaczywszy, co mu grozi, odpowiedział:
— Kto ci pozwolił zsiąść z wielbłąda? Czy nie wiesz, że tu tylko sidi ma prawo rozkazywać? Jemu zaś pilno do Bab-el-Ghud.
— Pozwalam wam zsiąść, Hassanie — odrzekłem ja. — Jesteś dzielnym Kubaszi en Nurab i masz ostry nóż; broń więc swego honoru!
— Ależ nam szkoda czasu, sidi; cienie robią się coraz to dłuższe!
— Dlatego zsiądź i śpiesz się!
Teraz nie mógł już nic innego uczynić. Zsiadł, zajął miejsce naprzeciwko Tebu i wyjął nóż.
Nie mówiąc ani słowa, odsunął Tebu szarawary z łydki, przyłożył do niej koniec noża i wbił ostrze w ciało aż po nasadę. Następnie popatrzył spokojnie i z oczekiwaniem w oczy Hassanowi.
Kubaszi, chcąc ratować cześć swoją, musiał się pchnąć tak samo. W ten sposób kaleczą sobie dwaj walczący nieraz wiele mięśni, nie drgnąwszy nawet powieką przy tych bolesnych zranieniach. Kto dłużej wytrzyma, ten zostaje zwycięzcą. Synowie dziczy uważają za hańbę poddać się bólowi.
Hassan obnażył powoli łydkę i przyłożył do niej koniec noża. Skóra zagięła się, gdy lekko spróbował wbić nóż. Lecz Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, zmiarkował, że to boli. Zrobił więc okropną minę i chciał już broń odjąć od ciała, kiedy nastąpiło intermezzo, na które był najmniej przygotowany. Józef Korndorfer zsiadł był także, aby się pojedynkowi wygodnie przypatrzyć, stanął tuż za Kubaszim, a gdy ten chciał wyrzec się pojedynku, pochylił się i pod wpływem złego humoru uderzył tak silnie pięścią w rękojeść noża, unoszącego się jeszcze nad łydką, że ostra stal wbiła się po jednej stronie łydki, a drugą wyszła.
Hassan zerwał się ze strasznym okrzykiem.
— Be issm lillahi ia kir, na miłość Boga, drabie, czy zwaryowałeś? Co tobie do mojej nogi? Czy to twoja łydka, czy moja? Ty wszo, ty pchło, ty jeżu, ty ojcze jeża, ty stryju i wuju ojca jeża! Czy pożyczyłem ci nogi, żebyś na mojej łydce pokazywał, jaki jesteś waleczny, ty giaurze, ty synu i wnuku giaurski, ty... ty... ty Jussefie-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-erdarb el-Kah-el-brunn!
Ten wybuch wściekłości był okropny, a ja mimo to musiałem się roześmiać na widok olbrzyma, który z nożem w łydce wykonywał najdziwaczniejsze skoki na jednej nodze i pomimo złości nie odważył się porwać na Korndorfera.
— Maszallah, wstydźże się do głębi duszy, ty Dżezzar-beju, ty dusicielu ludzi! — odrzekł Józef, który chciał Araba tylko lekko zadrasnąć, tymczasem z powodu tego, że był bardzo silny, wbił mu nóż za daleko. — Chodź tu, trzeba nóż wyjąć!
Pochwycił Kubaszego i z towarzyszeniem nowego ryku wyciągnął mu nóż z rany. Gdy Hassan zobaczył krew, padł jak długi i szeroki na ziemię, a powrócił do przytomności dopiero po owinięciu rany. Widok krwi własnej wywarł na nim takie wrażenie, że głośny gniew ustąpił miejsca milczącej złości, do czego zresztą może także przyczynił się niemało wstyd.
Józef otrzymał oczywiście naganę, którą przyjął bez wielkiej skruchy, poczem ruszyliśmy w dalszą drogę po tej szczególnej przerwie.
Zatrzymawszy się wieczorem między ławicami, rozbiliśmy namioty, a po ułożeniu rogóż, nakarmiliśmy zwierzęta. Po skromnej wieczerzy, która składała się z garści mąki, kilku daktyli monakhir i z kubka wody, udaliśmy się na spoczynek.
Rozumie się samo przez się, że postanowiłem, by każdy z nas kolejno czuwał nad bezpieczeństwem naszego życia. Hassan wyprosił sobie, jak zwykle, ostatnią straż. Nadzieja rychłego spotkania się z Emerym zbudziła mnie już wcześnie ze snu. Wstawszy, wyszedłem z namiotu, aby z worka wziąć garść wody i umyć się.
Naraz uderzył mnie szczególny widok. Przy zdjętych ze zwierząt jukach siedział plecyma do mnie długi Kubaszi z ferkah en Nurab, trzymając przy ustach baryłkę ze spirytusem. Ta baryłka, owinięta troskliwie plecionką łykową, służyła mi do przechowywania okazów, przeznaczonych do zbiorów przyrodniczych. Oprócz owadów znajdowały się tam wszelkiego rodzaju płazy, żmije, niedźwiadki, traszki stepowe, żaby z birketów, a teraz siedział Hassan, prawdziwy muzułmanin, na ziemi, rozkoszując się sosem, w którym te stworzenia pływały, jak gdyby się raczył olimpijskim nektarem. Poznałem też odrazu, że nie była to pierwsza jego libacya ofiarna, ponieważ musiał dobrze podnosić baryłkę, aby jeszcze kilka kropel wysączyć przez dziurkę od czopa. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiego rodzaju było to obłąkanie, na które zdawał się cierpieć w ostatnich czasach. Poczciwy Hassan poprostu upijał się nadmiernie.
Podszedłszy skrycie do niego, uderzyłem go ręką po ramieniu. On upuścił ze strachu baryłkę i zerwał się na równe nogi.
— Co tu robisz?
— Piję, sidi! — rzekł zupełnie oszołomiony tą niespodzianką.
— A co pijesz?
— Ma-el-cat.
Muzułmanie, używający pokryjomu wina i napojów wyskokowych, chrzczą je rozmaitemi nazwami, aby uspokoić swoje sumienie. Wedle ich logiki wino przestaje być winem, jeśli się inaczej nazywa.
— Ma-el-cat, woda opatrzności? Kto ci podał tę nazwę napoju, znajdującego się w tem naczyniu?
— Ja go znam, sidi. Gdy ludzie byli niegdyś smutni, spuściła Opatrzność nukthę, kroplę rozweselenia na ziemię. Kropla ta nawodniła kraj i naraz wyrosły rozmaite rośliny, których sok ma w sobie część nukthy. Dlatego napój, rozweselający człowieka, nazywa się ma-el-cat, wodą opatrzności.
— To ja ci powiadam, że to nie ma-el-cat, lecz spirytus, zawierający w sobie jeszcze gorszego ducha, aniżeli wino, którego ci pić nie wolno.
— Nie pijam wina, ani spirytusu, wypiłem nukthael-cat!
— Lecz i to jest zabronione!
— Mylisz się, sidi. Muzułmaninowi wolno ją pić!
— Czyż nie słyszałeś, co mówi prorok: „Kullu muskirin, haram, wszystko, co upaja, jest zakazane“.
— Sidi, ty jesteś mędrszy odemnie; ty znasz nawet ilm el tauahhid, naukę o jednym Bogu, i prawa pobożnego Szafeya, lecz ja mogę pić ma-el-cat, ponieważ mnie to nie upaja.
— Upajało cię już przez kilka dni, a i teraz duch wódki trzyma twoją duszę w niewoli.
— Dusza moja jest swobodna i żwawa, jak gdyby napiła się z cemcemieh!
— To powiedz mi surat el kafirun!
Jest to setna dziewiąta sura koranu, a muzułmanie używają jej często w osobliwym celu. Oto muzułmanin musi odmówić ten rozdział, kiedy go podejrzywają, że jest pijany. Poszczególne wiersze różnią się od siebie tylko tem, że te same wyrazy występują w nich w różnych miejscach, wskutek czego pijany rzadko zdoła ich nie pomieszać. Oto słowa wspomnianej sury: „Mów: O niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, i nie będę też czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja moją“. Dobrze wygłosić tę surę w języku arabskim jest nawet o wiele trudniej.
— Ty nie masz prawa, sidi, żądać odemnie surat el kafirun, ponieważ nie jesteś muzułmaninem, lecz chrześcijaninem.
— Odmówiłbyś ją, ale nie potrafisz. Czy sądzisz, że muzułmaninowi nie wolno posłuchać chrześcijanina? Czemuż tedy zostałeś moim sługą? Nie uważasz za zbrodnię pić ma-el-cat, ale tego nie zaprzeczysz, że mi ją ukradłeś. Koran karze złodzieja, a ciebie także kara spotka!
— Czy ty możesz karać prawowiernego, sidi? Udaj się do kadiego![76]
— Ja nie potrzebuję twojego kadiego!
Hassan był tylko naszym przewodnikiem, a ponieważ nadzór nad pakunkami należał do Korndorfera, przeto Kubaszi nie wiedział, co baryłka zawierała jeszcze oprócz spirytusu. Wziąwszy nóż, rozciąłem po chwili górne obręcze, a po odbiciu denka podsunąłem dusicielowi pod nos brzydko wyglądające, a jeszcze gorzej woniejące robactwo.
— Oto twoja ma-el-cat, Hassanie! On zaś rozstawił nogi, podniósł w górę ręce z rozszerzonymi palcami i zrobił minę, w której odbiły się wszystkie znajdujące się w naczyniu poczwary.
— Bismillah, sidi, co ja wypiłem! Allah inhal el ruszar, niech Allah zniszczy tę beczkę, gdyż w gardle robi mi się tak, jak gdybym połknął całą dżehennę z dziesięciu milionami duchów i dyabłów!
— To jest pierwsza część twojej kary, a drugą niech będzie rana, którą wczoraj zadał ci Jussuf. Wobec tego rachunek nasz wyrównany!
— Sidi, rana nie jest tak zła, jak ma-el-cat. Patrz, ona mnie już za chwilę zabije!
Nie chciałem dłużej paść się smutnym widokiem Dżezzar-beja i rozkazałem Józefowi, który zbudziwszy się, tymczasem był wstał, żeby przełożył okazy do beczułki, którą na szczęście miałem ze sobą w zapasie. Ta była już z pewnością bezpieczna przed atakami Hassana, któremu nie rychło przyszedł apetyt na kroplę rozweselenia.
Ruszywszy w dalszą drogę, jechaliśmy aż do południa. Ku naszemu zdumieniu natknęliśmy się w tym czasie na ślady licznej karawany.
— Allah akbar, Bóg jest wielki — rzekł Hassan, który dotąd zachowywał milczenie — on nie doznaje nigdy pragnienia, jemu wiadome są wszystkie drogi w pustyni, ale czego chce ta kaffila w Ghud, gdzie znajduje się źródło, zdolne zaledwie napoić dwa wielbłądy?
— Policzcie ślady! — rozkazałem.
Znaleźliśmy odciski nóg ludzkich, końskich i wielbłądzich. Dżemele były przeważnie ciężko objuczone, mieliśmy więc przed sobą karawanę handlową. Dokładny przegląd wykazał sześćdziesiąt wielbłądów jucznych, jedenaście wierzchowych, dwu piechurów, oraz trzech jeźdźców na koniach. To upewniło nas, że karawana zbłądziła, gdyż w tych stronach na kilka dni drogi nie było wody nawet dla jednego konia.
— Ta kaffila idzie z Air i zmierza do Safileh lub nawet do Tibesti — stwierdził Tebu.
— W takim razie powierzyła się niedoświadczonemu przewodnikowi, skoro tak daleko zabłądziła.
— Khabir nie może być niedoświadczony, sidi — odrzekł ze szczególnym uśmiechem na wyrzuconych wargach.
— Hedżan-bej nie przyjmuje do swojej gum człowieka, nie znającego pustyni.
Co on chciał przez to powiedzieć? Ach, teraz domyśliłem się potwornej rzeczy!
— Czy sądzisz, że khabir w błąd wprowadza kaffilę?
— Tak, sidi. Khabir może się pomylić o kilka stóp cienia, ale nigdy nie zamieni Safileh z Bab-el-Ghud. Jeśli czegoś nie wie, to ma swego szecha el dżemali[77], którego może zapytać. Czy widzisz ten darb, sidi? Dżemele nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Czy to nie próżny wór z wody, stwardniały jako drzewo? Kaffila niema już wody. Khabir prowadzi ją do Hedżanbeja i ona zginie, jeśli nie przyjdziemy jej z pomocą.
— Wobec tego naprzód, ludzie, żebyśmy ją doścignęli!
Chciałem już pospieszyć, lecz Tebu pochwycił mego wielbłąda za uzdę.
— Rabbena chaliek, niech cię Bóg zachowa, sidi, bo idziesz na niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie widziałeś nawet oczyma ducha. Co powiesz khabirowi, gdy się spyta, co robisz w morzu piasczystem?
— Że przybywam z Sehliet, aby udać się do Dongoli i że zbłądziłem. Albo nic mu nie powiem, gdy mi się spodoba. Niebezpieczeństwo, w jakie zawiedzie mnie ten khabir, nie dorównywa wielkością gwoździowi w podeszwie mojego buta. Gdy nań nastąpię, musi być posłusznym. Hhejn!
Wielbłądy Hassana i Józefa nie były tak rącze, jak mój i Tebu, to też im kazałem postępować wolniej za nami, a my pojechaliśmy szybko naprzód.
Kaffila, idąca przed nami, musiała rzeczywiście cierpieć niedostatek, gdyż tu i ówdzie znajdowaliśmy przedmioty, porzucane ze znużenia i z rozpaczy. Odciski wskazywały, że zwierzęta traciły z każdym krokiem siłę i szły coraz powolniej. Szczególnie zdawało się, że konie lada chwila padną, gdyż potykały się bardzo często.
Nareszcie ujrzeliśmy pomiędzy ławicami piasku kilka białych kapturów, a wkrótce potem zbliżyliśmy się do ostatnich jeźdźców karawany, których zwierzęta, najbardziej znużone, z wielkim trudem wlokły się za tamtemi. Gdy zobaczyli nas, żwawych, zdumieli się z radości, odpowiadając z ożywieniem na nasze pozdrowienie.
— Kto jest khabirem tej kaffili? — spytałem.
— Daj nam pić, sidi! — brzmiała odpowiedź.
Miałem z sobą jeden z moich wielkich worów i podałem im wody. W tej chwili zgromadzili się dokoła mnie wszyscy członkowie karawany, domagając się także wody. Zdała pozostali tylko dwaj: Tuareg, jadący na znakomitym biszarinie i Beduin, pieszo prowadzący pochód; domyśliłem się, że to szech-el-dżemali. Obaj przypatrzyli mi się wzrokiem, na poły zdumionym, a na poły ponurym.
Dałem każdemu tylko tyle się napić, żeby wystarczyło dla wszystkich i powtórzyłem potem pytanie:
— Który z was jest khabirem?
Wtedy człowiek na biszarinie podjechał bliżej.
— Ja. Czego chcesz odemnie?
— Pozdrowienia. Czy nie słyszałeś, że usta moje powitały całą kaffilę, czy nie widziałeś, że ręka moja napoiła każdego, kto żądał wody? Odkądże to zamknięte są usta wiernego, gdy wędrowiec życzy mu zbawienia i pokoju?
Tebu spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Był wprawdzie waleczny, ale tym tonem nie przemówiłby przecież do Tuarega. Oczy khabira zrobiły się jeszcze większe, niż oczy Tebu.
— Sal-aalejk — pozdrowił mię tak samo krótko, jak posłaniec dusiciela karawan w Algierze. — Ile żyć ty masz, że język twój takie słowa wymawia? — dodał dumnie.
— Sal-aal. Tylko jedno, tak samo, jak ty, lecz moje wydaje mi się droższem, niż twoje tobie.
— Czemu? — wybuchnął.
Musiałem trochę zawrócić.
— Ponieważ zabłądziłeś w tej pustyni i zginiesz, jeśli nie znajdziesz dobrej drogi.
— Ja nie błądzę nigdy — odparł, nie mogąc ukryć poważnego zakłopotania, gdyż obawiał się, żebym teraz nie powiedział, że karawana obrała fałszywy kierunek. — Allah dał suche powietrze, wskutek czego woda nam się skończyła, lecz jutro zaprowadzi nas do studni.
— Dokąd dążyła kaffila?
— Ty musisz to wiedzieć?
— Czy masz powód do zatajenia?
— Idzie do Safileh.
Skinąłem głową, jakby na znak, że mię odpowiedź zadowoliła.
— Ja także idę do Safileh. Czy przyjmiesz mię do swego towarzystwa?
Odetchnął uspokojony. Lecz ja widziałem, że nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego nie wykryłem jego zdrady.
— Jak ci na imię i do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem, którego imienia nie wymówi twój język.
— Jesteś Frankiem, chrześcijaninem? — zapytał, a zwróciwszy się do swoich ludzi, dodał: — Przyjęliście wodę od giaura!
Ci odstąpili odemnie, ja zaś przycisnąłem się do niego wielbłądem tak blizko, że pochwycił za nóż.
— Nie zapomnij tego słowa, khabirze — rzekłem — gdyż musisz za nie odpokutować!
Od chwili kiedy się otwarcie przyznałem, że jestem niewiernym, czuł się pewniejszym siebie. Mogłem nań rzucić podejrzenie, lecz fanatyczni muzułmanie, z jakich składała się karawana, nie byliby mi uwierzyli. Teraz i on wyjawił mi powód, dla którego zachowywali się tak podejrzliwie wobec mnie, kiedy się ukazałem.
— Od kogo masz tego biszarina? Muzułmanin nie sprzeda niewiernemu takiego zwierzęcia.
— Otrzymałem go w darze od wiernego, którego z paszczy lwa ocaliłem.
— Kłamiesz! Giaur boi się pana trzęsienia ziemi, a ten, do którego należy ten biszarin hedżin, nie dostanie się w łapy lwa.
Na to ja pochwyciłem w tej chwili harap.
— Słuchaj, ben kelb, psi synu! jeśli jeszcze raz powiesz, że kłamię, dam ci tym harapem w twarz, a ty wiesz, że wedle słów koranu: Mikail, Dżebrail, Issrafil i Asrail, czterej archaniołowie, nie wpuszczą do raju wiernego, obitego przez chrześcijanina.
Była to najgorsza obelga, jaka mogła go spotkać. Znużeni jeźdźcy, których dopiero przed chwilą napoiłem, zbliżyli się do mnie groźnie, a khabir sięgnął za pas po pistolet.
— Zsiadaj z dżemela, giaurze, gdyż zanim zdołasz polecić duszę Bogu, porwie cię szejtan w powietrze!
Naciągnął kurek. Dzielny Tebu stanął tuż obok mnie i pochwycił włócznię, aby mnie bronić. Teraz mogłem spróbować mocy anaji, którą otrzymałem nad Birket el fehlate. Khabir poznał mego biszarina, musiał więc także znać tego, który mi go podarował. Nadto zauważyłem u niego, jakoteż u szecha-el-dżemali zdradzieckie litery: A. L., które wyjaśniły mi resztę.
Wyciągnąłem koral i pokazałem mu.
— Schowaj broń, bo szejtan dostanie twoją duszę, nie moją! Posłuchasz, czy nie?
Arab przeraził się niezmiernie.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, a ty pozostajesz pod osłoną większą, aniżeli potęga szatana. Widzę, że mówisz prawdę. Ty ocaliłeś nieznanego z lwiej paszczy i dostałeś za to jego hedżina. Chodź z nami, dokąd ci się spodoba!
Tego sobie właśnie życzyłem. To pozwolenie robiło mnie członkiem karawany, a zarazem dawało mi prawo mówić i działać dla jej dobra przeciw khabirowi.
— To jedź dalej! Moi słudzy nas dościgną.
— Ilu służących masz z sobą, sidi? — zapytał znów podejrzliwie.
— Dwu oprócz tego. Oni byli przytem, jak zabiłem pana trzęsienia ziemi. Skoro nadjadą, zobaczysz jego skórę i skóry dwu panter, które moja kula dosięgła.
— Co robisz na pustyni?
— Chcę zabić assad-beja i pomówić jeszcze z innymi bejami.
Zadowolony tą odpowiedzią, dał znak, by ruszono w dalszą drogę. Ja wraz z Tebu trzymałem się na końcu powoli posuwającego się pochodu.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, sidi. On chroni wiernych. Ty jednak jesteś chrześcijaninem i narażasz, swe życie, chociaż Allah nie użycza ci pomocy.
— Allah nie jest potężniejszy od mego Boga, który mieszka w niebie. On ma wszelką władzę, a my jesteśmy jego dzieci.
— Ale żaden ben Arab byłby nie powiedział do khabira takich słów, jak były twoje. Anioł śmierci unosił się nad twoją głową. Ty jesteś mocny i śmiały, jak sidi Emir, Behluwan-bej.
— Jeden odważny palec więcej wart, niż dwie ręce, pełne broni. Ty jesteś także dzielny i wierny. Powiem o tem sidi Emirowi. Czy w Bab-el-Ghud znajdziemy wodę?
— Są tam dwa ukryte źródła, z których może się napić dziesięć wielbłądów.
— W takim razie kaffila będzie mogła się trzymać, dopóki pomoc nie nadejdzie, jeśli Hedżan-bej jej nie zniszczy.
— Co zrobisz, by ją ocalić?
— Muszę wpierw zapytać o to moją duszę. Czy sidi Emir jest w Bab-el-Ghud?
— On tam czeka, ponieważ wie, że masz nadejść. Nie wiedząc jednak, kiedy to nastąpi, mógł się na krótki czas oddalić.
— Czy kaffila dojdzie do wrót ławic?
— Nie. Khabir poprowadzi ją w bok między ła wice i tam na nią napadną.
Ja także z ważnych powodów domyślałem się tego samego i zacząłem się zastanawiać nad tem, jakby można najpewniej ocalić karawanę, oraz dostać rozbójnika w swe ręce.
Mogłem poprostu zastrzelić khabira i szecha-eldżemali. To jednak było wobec Arabów rzeczą niebezpieczną, dopóki nie miałem silnych dowodów, że przewodnik jest sprzymierzeńcem Hedżan-beja. W ten sposób więc na razie byłbym nie doszedł do zamierzonego wyniku. Należało pochwycić beja celem uwolnienia Renalda Latréaumonta i starać się zetknąć z Emerym jeszcze przed zrobieniem jakiegoś stanowczego kroku.
Tymczasem doścignęli nas Józef i Hassan. Kazałem im zachować dla nas jeden wór z wodą, a resztę zapasu rozdzielić między członków karawany. Wielki Hassan zawarł z nimi wkrótce blizką znajomość, wychwalał siebie i swoje imię i nie zaniedbał, jak zauważyłem, żadnej sposobności, żeby zdobyć także dla mnie należyty szacunek. Korndorfer natomiast pozostał przy mnie i Tebu.
Wtem przewodnik zatrzymał wielbłąda, puszczając karawanę obok siebie, dopóki ja nie nadjechałem.
— Czy znasz, sidi, imię tego, który darował ci tego dżemela? — zapytał, zostając ze mną samym w tyle za innymi.
— Chrześcijanin dopomaga bliźniemu, nie pytając o jego imię.
— Nie wiesz więc także, kim on jest?
— Wiem.
— To powiedz!
— Jest tem, czem ty.
— A ty także, sidi. Masz jego anaję, a za to, że on cię chroni, musisz czynić, co on rozkaże. Czy znasz ścieżkę, którą was wiodę?
Ten człowiek wygłosił tutaj zdanie, z mojem bynajmniej niezgodne. Ja miałem być jego współwinnym w nagrodę za anaję Hedżan-beja? Do tego nie czułem wcale ochoty. Ty masz jego anaję — powiedział on. Czyżby to „jego“ znaczyło, że ten, który mi ją dał, sam był tym bejem? W takim razie byłbym niebacznie pozwolił, żeby mi się wymknęła znakomita zdobycz. Teraz dopiero przyszła mi na myśl ta możliwość, gdyż podrzędnemu rozbójnikowi nie przysługiwałoby prawo rozdzielania anaji, brakby mu też było środków na to, żeby mógł darować tak cennego biszarin hedżin. Musiałem khabira wybadać.
— Znam ją. Ona nie prowadzi do Safileh, lecz do Bab-el-Ghud.
— Nie dojdziemy do Bab-el-Ghud, lecz rozłożymy się obozem w morzu piasku, skoro tylko słońce zapadnie. Potem zjawi się bej.
— Bej? Czyż on nie czeka w dalekim duarze, gdzie leżał pod panem z grubą głową?
— Czyż on ci nie powiedział, że jest dwu Hedżanbejów, sidi, i że są braćmi?
Oto tajemnica, dzięki której rozbójnik mógł z taką szybkością wychylać się w różnych stronach! Miałem już jednego brata w mojej mocy, ale ten mi się wymknął. Drugiego musiałem za to tem pewniej dostać w swe ręce.
— Nie mieliśmy czasu na wiele słów — odrzekłem. — Czy bej wie, gdzie spotka kaffilę?
— Czeka na nią już od kilku dni. Skoro tylko wszyscy zasną, przyjdzie, aby dowiedzieć się odemnie, ilu ludzi liczy kaffila. Gum jest silna, sidi, i nie spodziewa się oporu. Może jednak nadejść nieprzyjaciel, silniejszy od wszelkiego niebezpieczeństwa. Czy przeciwko tem u użyczysz nam swojej ręki?
— Ręka moja należy zawsze do moich przyjaciół — odparłem dwuznacznie.
— Któż jest ten straszny nieprzyjaciel?
— To Behluwan-bej. Słyszałeś o nim, sidi?
— Kto to jest?
— Tego nikt nie wie. Jedź przez Serir, przez Bab-el-Ghud, krainę ławic, przez Sahel, a wszędzie zobaczysz kości naszych, których dosięgła jego kula. On znajduje się wszędzie, a jednak nikt go nie widzi. Jego dżemel ma ośm nóg i cztery skrzydła, jest rączy, jak błyskawica i nie zostawia śladów za sobą. Behluwan-bej nie potrzebuje jadła, ani napoju, a mimo to jest olbrzymem, gdyż ciało jego ma wysokość trzech ludzi. To szejtan, to upiorny anioł Eblis, który nie chciał się poddać Adamowi, a teraz przebywa na ziemi, by mordować dusze wiernych.
Bawiło mnie to, że takiemi własnościami wyposażyły zacnego „Englishmana“ zabobon i nieczyste sumienie Arabów, jednak nie starałem się ani słowem zwalczać tych zapatrywań. Nazwa Behluwan-bej, „najwyższy z bohaterów“, dowodziła dostatecznie, jakie poważanie zdobył sobie Emery u mieszkańców pustyni.
— Czy sądzisz, że on się zjawi? spytałem.
— Nie wiem. On zbliża się, skoro tylko dostanie kulę, ulaną w dżehennie. Zna on każde zwierzę i każdego człowieka z gum, wszystkie nasze studnie i obozowiska. Tylko na el kasr[78] nie był, ponieważ pobożny marabut zabezpieczył go przeciw wszystkim złym duchom.
Była to dla mnie bardzo cenna wiadomość. Anaja działała silniej, aniżeli się kiedykolwiek mogłem spodziewać. Ufając jej, dał się nierozważny khabir unieść do wynurzeń, zbyt niebezpiecznych dla jego władcy.
Starożytni Rzymianie dotarli w głąb Sahary dalej, aniżeli się zwykle przypuszcza, a kiedy wojownicze hordy kalifów pędziły przez cieśninę Suezką, rozlała się po pustyni prawdziwa wędrówka ludów. W starożytności więc i wiekach średnich wzniesiono tu i ówdzie w cichej uah i w samotnem warr niejeden budynek, który potem opuszczony, został zasypany przez piasek, albo rozpadł się w gruzy, które jednak mogą jeszcze służyć za kryjówkę zgrajom rozbójników. Widziałem już kilka takich kasr albo ksur, a w ich pobliżu znajdowały się zawsze studnie.
Jeśli gum posiadała taką kryjówkę, to nie należało jej chyba szukać w Bab-el-Ghud, lecz w Serirze. Można też było przypuścić napewno, że pojmany Renald Latréaumont tylko tam będzie więziony.
— Będę u beja w kasr — rzekłem. — Ile czasu potrzebuje hedżin, by się tam dostać?
— Jeśli staniesz, sidi, na Bab-el-Hadżar, w Bramie kamieni, i pojedziesz w kierunku twojego cienia, kiedy o wschodzie słońca będzie dwa razy dłuższy od lufy twojej strzelby, to przybędziesz nazajutrz wieczorem pod Dżebel[79] Serir, dźwigającą mury naszego kasr.
Chciałem go pytać dalej, lecz obecność jego stała się potrzebną przy karawanie, gdzie Hassan narobił wielkiego nieszczęścia. Wbrew mojemu rozkazowi, aby ludziom nie wyjaśniał, czy we właściwym kierunku jadą, wygadał się i posprzeczał się z szechem-el-dżemali, wskutek czego musiano zawołać khabira.
— Czy nie powiedziałeś — bronił się dowódca poganiaczy wielbłądów — że należysz do Kubabisz? Ich duary są w Kordofanie. Jak możesz drogę do Safileh znać lepiej od Tuarega, który nią jeździł sto razy? Kubabisz znaczy: pasterze owiec. Oni właśnie pasą owce, rozmawiają z owcami, jadają owce i odziewają się nawet skórami i wełną owiec. Nic więc dziwnego, że sami stali się owcami, nie mającemi rozumnej duszy, lecz beczą głupstwa, jak owce. Wstydź się i zamknij gębę, Kubaszi!
Hassan otwierał już usta do siarczystej repliki, gdy zaszło coś, co zmusiło go do milczenia i zajęło powszechną, a szczególnie moją, uwagę.
Oto za nami nadjechało w szybkim biegu czterech jeźdźców, którzy zatrzymali się na chwilę na widok stojącej karawany, potem zaś zbliżyli się do niej całkiem. Wszyscy siedzieli na biszarinach, a w jednym z nich poznałem Uelad Slimana, który mi darował wielbłąda, w drugim zaś posłańca, którego uwięziliśmy w Algierze. Widocznie wydostawszy się w jakiś sposób na wolność, powrócił do duaru w górach Aures, a jeden z braci-opryszków puścił się zaraz ze swoimi w drogę, by donieść o tem, że poselstwo się nie powiodło. Może znali już cel mojej podróży, ale jeśli tak nawet nie było, to w każdym razie znajdowałem się teraz w niebezpieczeństwie. Skinąłem na Józefa i Tebu, żeby stanęli u mego boku.
— Sailam aalejkum! — pozdrowił głośno Uelad Sliman, nie zauważywszy mnie i Józefa, ponieważ staliśmy za innymi.
— Kto jest khabirem w tej kaffili?
— Ja — odpowiedział Tuareg z podstępnym błyskiem oczu.
— Dokąd dążycie?
— Do Safileh.
— Bismillah, to dobrze. Ja także zmierzam do Safileh i pojadę z wami.
Tak więc bez pytania i prośby załatwił się ten człowiek krótko i obchodził się już z karawaną jakby ze swoją własnością. Wtem spostrzegł Wielkiego Hassana, który przewyższał wszystkich o głowę i podjechał ku niemu natychmiast.
— Ty byłeś z Frankiem, który lwa zabił?
— Tak!
— Gdzie jest twój pan?
— Tam! — odrzekł Kubaszi, wskazując na mnie.
Bej utkwił wzrok we mnie, poczem zwrócił się do posłańca:
— Czy to był ten?
— Tak, on mnie powalił!
Na to on skierował wielbłąda ku mnie, a za nim jego trzej towarzysze. Także przewodnik i szech-el-dżemali zbliżyli się do nas. Miałem przeciwko sobie, nie licząc karawany, sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Korndorfer pochwycił strzelbę, Tebu trzymał w garści swój giętki dziryt bambusowy, ja zaś wyciągnąłem pod szerokim burnusem lewą ręką rewolwer z za pasa, a w prawej zatrzymałem harap, ażeby wyglądało, jakobym nie był przygotowany do natychmiastowej obrony przed napastnikami.
— Ty znasz mnie? — spytał, szukając moich oczu swem kolącem spojrzeniem.
— Znam — odrzekłem spokojnie i zimno.
— Ty masz moją anaję?
— Tak!
— Oddaj ją!
— Masz!
Rzuciłem mu ten kawałek koralu, a on pochwycił go i schował.
— Ty ocaliłeś mnie od lwa, a ja darowałem ci najlepszego hedżina. Rachunek nasz wyrównany.
— Dobrze! Życie twoje nie warte więcej od życia wielbłąda. Słusznie tedy powiedziałeś: rachunek nasz wyrównany.
Oko jego błysnęło.
— Czy znasz tego człowieka?
— Znam!
— Uderzyłeś go tak, że ducha utracił. To był posłaniec, a wyście go pojmali. Giaur, który uderzy wiernego, traci prawą rękę, powiada kuran. Poniesiesz więc za to karę!
— A kto przelewa krew ludzką, tego krew powinna być przelana, powiada biblia, święta księga chrześcijan. Spotka cię zatem kara, Hedżan-beju!
Te słowa z ro biły takie wrażenie, jakgdyby piorun uderzył w członków karawany. Trudy i niedostatki osłabiły ich i zniechęciły, a głód i pragnienie przekręcały im wnętrzności. Byliby pewnie rozbójnikom nie stawili oporu, skoro samo to imię zwaliło ich niemal z koni i wielbłądów.
Uelad Slimana także zaskoczyło to niespodzianie. O tem, że khabir się wygadał, nie mógł jeszcze nic wiedzieć, lecz zobaczył wrażenie swego imienia, widział przy sobie pięciu odważnych ludzi, a na każdy wypadek spodziewał się, że brat jego i cała gum jest w pobliżu, miał więc odwagę nie wypierać się swego imienia, lecz przyznał się do niego.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, a ja jestem Hedżan-bej. Kaffila zajdzie jutro cało do Safileh, jeśli mi wyda Franka i jego sługi. Złaź z dżemela, giaurze, i ucałuj moje obuwie!
Wszyscy Arabowie odstąpili od nas: tak dalece lękano się tego człowieka.
— Ty jednak zabijesz kaffilę — odpowiedziałem ja spokojnie.
— Ten khabir jest zdrajcą; on zaprowadzi ją do Bab-el-Ghud, gdzie gum dzisiaj w nocy na nią napadnie.
— Kłamiesz! — huknął.
— Człowiecze, strzeż się, byś jeszcze raz nie nazwał mnie, chrześcijanina, kłamcą, bo...
— Agreb, niedźwiadku, język twój jest trucizną — przerwał mi dwa razy tak głośno.
— Ty kłamiesz! Mój wielbłąd stał tuż obok jego. Zaledwie on wymówił ostatnie słowo, świsnął w powietrzu mój harap i trzasnął go po twarzy tak, że krew trysnęła mu z nosa, ust i policzka. Zbiegły posłaniec, który stał obok niego, zmierzył do mnie w tej chwili ze strzelby, lecz ja uprzedziłem go i, podnosząc rewolwer do jego czoła, wypaliłem.
— Czy znasz ten strzał o migdał wyżej nad nasadą nosa, ty dusicielu karawan? Ty jesteś bratem Hedżanbeja, a ja jestem bratem Behluwan-beja. Idź do dżehenny i donieś szejtanowi, że gum pójdzie za tobą!
Drugi mój strzał ugodził go w to samo miejsce na czole, trzeciego powaliła kula Korndorfera, a czwartemu Tebu przebił pierś włócznią.
To wszystko było dziełem kilku sekund, wskutek czego khabir i szech-el-dżemali nie zdołali nawet zrobić użytku z broni. Następnie wymierzyłem z rewolweru także do nich.
— Oddajcie broń, bo przysięgam na brodę proroka, że was pożre kula Behluwan-beja!
Na dany znak przystąpił do nich Korndorfer i rozbroił ich.
— Zwiąż ich, by nie uciekli!
On uczynił to bez przeszkody z ich strony. Behluwan-bej wywarł na nich tak samo piorunujące wrażenie, jak Hedżan-bej na członków karawany. Teraz mogłem rozpocząć przesłuchanie.
— Zsiądźcie ze zwierząt, ludzie, i posłuchajcie, jak Frank odbywa sąd nad rozbójnikami i zdrajcami pustyni!
Poszli za moim rozkazem i stanęli kręgiem dokoła mnie i obwinionych. Aż dotychczas krył się Hassan za innymi, teraz jednak odzyskał odwagę. Wyciągnął długi pałasz, zabytek prawdopodobnie jeszcze z arsenału Metuzalema, stanął z możliwie najbardziej odstraszającą miną cerbera przed jeńcami i przemówił grzmiącym basem:
— Posłuchajcie słów moich i głosu mego, wy rozbójnicy, mordercy, łotrzy, draby, hołoto, potomkowie hołoty i ojcowie hołoty! Jestem Kubaszi ze słynnego ferkah en Nurab, a imię moje brzmi: Hassan-BenAbulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. Dzieci walecznych zowią mię Dżezzarbejem, dusicielem ludzi, a ja zadławię was i zmiażdżę, jeśli zrobicie coś, co mi się nie spodoba. Allah oddał was w moje ręce, ja zaś powierzam was do osądzenia temu sidi z Germanistanu, który zabił pana trzęsienia ziemi, panterę i żonę pantery. Otwórzcie usta i mówcie prawdę, bo was złość moja zmiażdży, a gniew mój zniszczy, albowiem jestem Hassan el Kebihr!
— Nie popełniliśmy nic złego — twierdził khabir — i nie pozwolimy, żeby niewierny nas sądził. Jeśli macie jaką skargę, to postawcie nas przed kadim i jego adulem[80]; jemu odpowiemy, ale wam nie!
— Już ty mnie odpowiesz — rozstrzygnąłem ja — mój bicz otworzy ci usta!
— Tobie nie wolno bić wiernego!
— Kto mi zabroni? Czy mój bicz nie dosięgnął dusiciela karawan?
— Ci ludzie tego nie ścierpią. To muzułmanie.
— Skoro są muzułmanie, to znają prawo, które powiada: „krew za krew“. Chciałeś ich zaprowadzić w objęcia śmierci, życie więc twoje do nich teraz należy.
— Prowadziłem ich dobrą drogą. Czyż Hedżanbej nie powiedział, że jutro będziemy w Safileh?
— Czyż ty sam nie wyjawiłeś mi, że dzisiaj, skoro wszystko zaśnie, nadejdzie gum?
— Ja nic nie powiedziałem. Ty jesteś niewiernym i chcesz nas zgubić.
— Nie kłam, khabirze! Śmierć wyciąga rękę po ciebie, a prorok mówi: „Jeśli nigdy nie mówisz prawdy, to powiedz ją przy śmierci, aby cię Allah zobaczył bez plamy!“ Jesteśmy pod Bab-el-Ghud, a Safileh leży stąd ku północy. Słyszałeś, że jestem bratem Behluwan-beja, mocniejszego, aniżeli gum. On i ja mamy przy sobie ducha, który nas pouczy o wszystkiem, co nam będzie potrzebne. Oto przypatrz się jemu! W tym małym domku jest jego mieszkanie, a ja go spytam, gdzie leży Safileh?
Wydobyłem kompas. Arab jest nadzwyczaj zabobonny. Przewidywałem więc, że ten nieznany mały przyrząd wywrze większe wrażenie, aniżeli wszelkie napomnienia i groźby.
— Czy widzisz, jak wskazuje na północ? Zobaczcie wszyscy! Choćbym jego mieszkaniem obracał na wszystkie strony, on zawsze wskazuje tę samą drogę.
Wszyscy przypatrzyli się kompasowi ze zdumieniem i pełną szacunku obawą, a nawet długi Hassan, który dotychczas nań nie zważał, nie mógł ukryć swego zdziwienia.
— Sidi, ty jesteś wielkim czarodziejem! Nikt tobie oprzeć się nie zdoła! — zawołał.
— Czy u wiernego widziałeś już kiedy tego ducha, khabirze? Chrześcijanie są mędrsi i potężniejsi od muzułmanów, a jeśli nie będziesz posłuszny, to wyciągnę ci ducha z ciała i zamknę go jeszcze ciaśniej, aniżeli tego tu, który niegdyś był także zdradzieckim khabirem, a teraz siedzi w niewoli po wszystkie wieki, by wędrowcowi pokazywał drogę.
— Pytaj, sidi, ja wyznam prawdę — przyrzekł ze strachu przed tą groźbą, z której wyśmiałby się najnaiwniejszy Europejczyk.
— Czy prawdą jest, że razem z szechem-el-dżemali należysz do ludzi Hedżan-beja?
— Tak.
— Czy gum miała dziś napaść na tę kaffilę?
— Tak.
— Czy przytem wszyscy ludzie mieli zginąć?
— Tak — rzekł z wahaniem.
— Ilu ludzi liczy gum?
— Nie wiem, sidi, czy wszyscy dżemalan są razem. Gum ma wszędzie innych ludzi.
Był to nowy przyczynek do rozwiązania zagadki wielkiej ruchliwości karawany zbójeckiej. Hedżan-bej jeździł z miejsca na miejsce i zastawał wszędzie ludzi, gotowych do rozboju, a że było dwu braci, mogło się zdawać, że straszliwy rozbójnik jest ze swymi ludźmi wszędzie obecny.
— Czy znasz młodego Franka, którego bej trzyma w niewoli?
— Tak. On jest w el kasr.
— ile wejść prowadzi do tego zamku?
— Jedno przez bramę, sidi, i jedne schody podziemne, wiodące do szotu!
— Gdzie czeka gum na kaffilę?
— jeśli teraz pojedziesz ku wschodowi, to dostaniesz się tam, kiedy cień twój będzie dwa i pół razy większy od ciebie.
— Bej miał przyjść, aby z tobą pomówić przed napadem. Gdzie go masz spotkać?
— On zobaczy nadchodzącą kaffilę i będzie wiedział, gdzie się rozłoży obozem. Gdy wszystko zaśnie, da się słyszeć wołanie hyeny. To będzie jego znak.
— Czy to pierwsza karawana, którą prowadzisz na zgubę?
Milczał.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, khabirze, ale nie zginiesz, jeśli mi będziesz posłuszny i zaprowadzisz mnie do zamku.
— Rhemallah, niech Bóg broni! — zawołał Tebu. — Czy widziałeś, sidi, moich synów, moje łzy? Czy czułeś ból mego serca i słyszałeś przysięgi duszy mojej? Ślubowałem na ośm niebios Allaha i siedm piekieł szatana, na usta Ozaira[81] i na głowę seydna Yaya[82], że zginie każdy, kto jest mordercą. Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, krew za krew, życie za życie! Czy oddasz mi tych ludzi, sidi?
— Ich życie nie należy do mnie, nie mogę więc go darowywać.
— W takim razie ja mam do nich prawo!
Zanim zdołałem temu przeszkodzić, wbił włócznię, w pierś khabira, a w następnej chwili przeciął gardło szechowi-el-dżemali.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który sądzi sprawiedliwie na niebie i na ziemi — tryumfował. — Zemsta moja pożerać będzie morderców, dopóki gum nie zamieszka w dżehennie!
Nie mogłem się z nim sprzeczać, chociaż obaj zabici byliby mi się bardzo przydali. Na karę, która ich tak rychło dosięgła, zasłużyli wprawdzie, jeśli się uwzględniło ofiary, które wydali pod nóż Hedżan-beja.
— Czy nie wiesz, Abu billa Beni, że prorok mówi: „niechaj twój czyn będzie szybki, lecz myśl twoja przedtem powolna“. Ci zdrajcy byli nam potrzebni, by pochwycić gum. Teraz milczą ich usta, a noga ich nie zawiedzie nas do rozbójników.
Tymczasem wszystko, co zabici mieli na sobie, znalazło się w rękach Arabów. Uelad Sliman wiózł jeszcze z sobą dość znaczny zapas wody i żywności. Kazałem wszystko rozdzielić, a biszarin hedżiny poległych zabrałem sobie jako zdobycz.
Kaffilahowie naradzali się przez czas jakiś pocichu, poczem jeden z nich przystąpił do mnie.
— Bądź nam khabirem, sidi! Ty masz ducha, który zaprowadzi nas do Safileh.
— Czy chcecie być posłuszni temu duchowi?
— Tak. Powiedz nam jego rozkazy!
— Nie dojdziecie do Safileh, jeśli gum zostawicie za sobą; ona was doścignie i zniszczy. Jeśli jednak jesteście waleczni Uelad Arab, to pozabijamy rozbójników, a pielgrzym będzie mógł potem spokojnie iść przez pustynię.
— Jesteśmy waleczni i nie znamy obawy, lecz gum ma więcej ludzi od nas i zwycięży nas łatwo.
Musiałem im dodać odwagi.
— Mój duch mi mówi, że nas nie pokona. Jestem bratem Behluwan-beja, który czeka na mnie w Bab-el-Ghud. On powali rozbójników, jak zeschłą pszenicę. Popatrzcie: te dwa rewolwery, o których nie słyszeliście jeszcze nigdy, pożerają dwunastu mężów, ta rusznica wysyła dwu do szejtana, a ten sztuciec Henryego, którego imię nie dotarło jeszcze nigdy do waszych uszu, pozbawia życia dwakroć po dziesięciu i pięciu dżemalanów. Jeśli mam być waszym khabirem, to mówcie prędko, bo w przeciwnym razie sam z ludźmi moimi pójdę szukać gum, a was zostawię na pustyni.
— Będziemy ci posłuszni, sidi!
— Tak, będziemy ci posłuszni, sidi — potwierdził Wielki Hassan z zapałem. — Ty jesteś najmędrszym z mądrych i bohaterem nad bohaterami. Patrzcie, ludzie, ja jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi. Ta szabla rozetnie brzuch dziesięciu rozbójnikom, ta czembea[83] przekłuje gardło dwudziestu mordercom, a ta flinta, ta włócznia i te pistolety zniszczą wszystko. Wam zaś pozostanie tylko obowiązek wychwalania naszych czynów bohaterskich i opiewania naszego męstwa, a gdy wrócicie do swoich synów i córek, rozebrzmią namioty wasze chwałą Hassana el Kebihr i wielkiego sidi z Germanistanu, który zabija areth, pana trzęsienia ziemi, i połknął czarną panterę razem z żoną pantery!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, ten m a pysk! — rzekł z gniewem Józef.

— Gdy zaś przyjdzie do czego, to Wielki Hassan zrobi się taki mały, że go widać nie będzie! Słońce przebyło już trzecią ćwierć swego łuku i wzywało do wyruszenia. Trupy pozostawiono w dotychczasowem położeniu. Grabarze pustyni: piasek i sępy brodate uwalniały nas od obowiązku pochowania zwłok. Wiedziałem, że nie można się zdać na Arabów, lecz niebezpieczeństwo nie wydawało mi się większem od innych, które przebyłem szczęśliwie. Hedżan-bej nie był dla mnie straszniejszy od zwykłego Araba, a gdzie nie wystarczyłaby odwaga, mogłem się uciec do podstępu. Anaję schowałem znowu, bo mogła mi się jeszcze przydać.

4. Behluwan-bej, dusiciel zbójów.

Fatamorgana!
Przez zionące żarem pustkowie wlecze się powoli dżellaba[84]. Jest już w drodze od szeregu miesięcy, a łączące się z nią ciągle dopływy wzmogły ją pod względem liczebnym. Bogaci Arabowie Uelad z Belad es Sudan jadą obok zdanych na dobroczynność wiernych, idących pieszo, biedaków, których całe mienie stanowi jeden talar, przeznaczony na zapłacenie przejazdu przez Morze Czerwone. Młodzieńcy, którzy wyszli zaledwie z lat chłopięcych, wędrują obok zwiędłych starców, którzy przed śmiercią pragną zobaczyć świętą Kaabę. Żółci Beduini, bronzowi Tuaregowie, ciemni Tebu i kędzierżawi Tekrur, jak nazywają czarnych pielgrzymów, zdążających do Mekki, mruczą w melancholijnych tonach nabożne pieśni lub zachęcają się głośnymi okrzykami: „La illaha il Allah u Mohammed rassul Allah, niema Boga oprócz Boga, a Mohammed jest prorokiem Boga!“.
Niebo gorzeje, jak roztopiony bronz, a ziemia pali, jak płynne żelazo. Smum wysuszył wory na wodę, a do następnej uah jeszcze daleko. Samotny bir nic im nie pomoże, gdyż odrobina lichej wody wystarczy zaledwie na zwilżenie języków ludzi i pysków wielbłądzich. Zwarta z początku karawana rozdzieliła się już dawno na poszczególne frik[85], posuwające się z mozołem za sobą. Chleba, mąki i beli[86] jest podostatkiem, ale za łyk wody lub czarkę merissy[87] oddaliby spragnieni kilka miesięcy życia. Ten i ów chwyta po kilka razy próżne cemcemieh, przykłada je do ust pożądliwie i odkłada ze słowami, pełnemi żalu: „bom bosz, całkiem próżne!“
Modlitwy cichną, okrzyki stają się rzadsze, a przyschły do podniebienia język leży w ustach, ciężki jak ołów; potrafi jeszcze z biedą odmówić tylko surę jezin, trzydziesty szósty rozdział koranu, zwany przez muzułmanów „Kwelb el Kuran“, serce koranu i wygłaszany w niebezpieczeństwie śmierci.
Wtem daje się słyszeć głośny okrzyk radości.
Nad gęsto przysłoniętym widnokręgiem wynurzają się upragnione oddawna zarysy oazy. Na wysmukłych kolumnach rozchylają się wspaniałe korony palm daktylowych, powiewające w świeżym wietrze, który się zrywa od zachodu. Między zielonymi gajami połyskuje coś, jakby zmarszczki fal ożywczego jeziora, a powietrze wilgotnieje, zda się, od wodnych oparów. Korony palm odbijają się w błyskotliwej powierzchni wody, wielbłądy brodzą w nurtach, pochylając swe długie szyje, aby zaczerpnąć orzeźwiającej wilgoci.
— Ham dulillah, dzięki Bogu! To jest oaza! Pan nas ocalił. Chwała Jemu i dzięki!
Uradowani, chcą zwierzęta wprawić w ruch szybszy, lecz one zwieść się nie dają, gdyż ostry ich węch byłby im już dawno to powiedział, jeśliby w pobliżu znajdowała się woda prawdziwa.
— Hauehn aalejhu ia Allah, dopomóż im Boże! — prosi doświadczony przewodnik karawany. — Z pragnienia i z gorąca postradali rozum i uważają za rzeczywistość niebezpieczne odbicie, fatamorganę.
Słowa jego wywołują podwójne przygnębienie u zawiedzionych. Coraz to nieśmielej i powolniej posuwa się słabnący korowód, może ku okropnemu losowi zatracenia w stężałej pustyni, jak woda z wadi, pochłonięta przez żar słoneczny. Wówczas dżellaba wchodzi do Mekki, ale zbudowanej wysoko, ponad gwiazdami, a nie na Belad Moslemin[88].
Takie odbicie zdarza się rzadziej, aniżeli się zazwyczaj: przypuszcza. Ja oglądałem je dopiero dwa razy i za pierwszym razem dałem się wprowadzić w błąd. Dzisiaj miałem doświadczyć, że w pewnych okolicznościach może się ono nawet przydać człowiekowi.
Wedle wskazówki khabira zachowałem wschodni kierunek. Cienie nasze wydłużały się coraz to bardziej, aż wkońcu przerosły naszą długość podwójną. Wtem ukazało się nad przeciwległą do nas stroną widnokręgu osobliwe zjawisko.
Promienie słoneczne drżały nad ziemią, jak wysokie na kilka stóp morze mikroskopijnych rozżarzonych iskier. Mimo, że wieczór był niedaleki, panowała spiekota prawie nie do zniesienia, a znużona kaffila wyglądała, jak gdyby miała utonąć w coraz to głębszym piasku. Zbliżaliśmy się do terytoryum walk pomiędzy Ghud i Serir, ławic piaskowych i skał, jadąc na buchających parą zwierzętach bądź to przez nagie kamienne płaszczyzny, bądź przez poddające się pokłady piasku. Wtem zaczęły powoli przed nami wyrastać z powietrza potężne góry. Zarysy olbrzymów górskich rozpływały się w drżącej atmosferze, a u ich stóp ujrzeliśmy blask wielkiego jeziora, do którego kilka rzek uchodziło. Brzegi jego były nagie i puste, bez śladu roślinności.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów — rzekł Józef — a to dziwna historya! Góry stanęły na głowie i patrzą szczytami w dół. Jeśli tak dalej pójdzie, to Wielki Hassan będzie chodził do góry nogami.
Wtem podniosła się w odwróconej postawie jedna olbrzymia figura, a potem druga. Mimo, że się kontury rozpływały, rozpoznaliśmy wielbłąda, leżącego na ziemi i stojącego obok niego Araba. Przedmioty tego obrazu musiały się znajdować za ciągnącemi się przed nami ławicami. Arab nie mógł być niczem innem, jak tylko posterunkiem, wysuniętym przez Hedżan-beja dla obserwowania zbliżającej się kaffili. Fatamorgana zdradziła przed nami gum, gdy tymczasem naszego obrazu odbicie nie mogło dać strażnikowi, ponieważ my znajdowaliśmy się przed słońcem.
Był to szczególny, podobny do widma obraz odwróconego, unoszącego się w powietrzu, olbrzymiego wartownika karawany zbójeckiej.
— Rrree, stać! — rozkazałem. — Gum jest przed nami. Zsiadajcie, ludzie, i rozbijcie obóz!
Podczas tego zajęcia zapadało słońce coraz niżej, a zjawisko wznosiło się w tym samym stosunku, powiększając swe kształty nad widnokręgiem. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy się znajdowali przed olbrzymią ciemnią optyczną, której soczewka zyskiwała z każdą chwilą na grubości i zdolności powiększania.
Wtem za powietrznym obrazem Araba ukazała się nowa postać, wyrosła obok niego z ziemi. Podniosła ręce i zwróciła jakiś długi cienki przedmiot ku głowie stojącego na straży, potem zachwiało się na chwilę powietrze w szczególny sposób i Arab runął na ziemię.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i litościwi — zawołał Hassan. — Chwała prorokowi, że ten obraz nie przedstawia mego ciała, gdyż tam zastrzelił jeden człowiek drugiego!
Miał słuszność. Gdyby też oddalenie nie było zbyt wielkie, bylibyśmy strzał usłyszeli.
Kto mógł być zabójcą? Jego powiększona postać pochyliła się nad poległym, a potem skierowała ów długi przedmiot, który mógł być tylko strzelbą, ku głowie wielbłąda, odbicie znów się zachwiało, zwierzę zerwało się w swoich potężnych kształtach i padło.
Ogarnęło mnie błyskawiczne przeczucie.
— Patrzcie, ludzie, widzicie go? — zawołałem. — To Behluwan-bej, dusiciel zbójców, wysłał strażnika z gum w krainę śmierci. Zostańcie tutaj! Dalej Abu billa Beni, dalej Józefie, chodźmy do niego!
W chwilę później siedzieliśmy na wielbłądach i pędziliśmy w stronę obrazu.
Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem bardziej opadały jego linie. Figura tego, którego uważałem za Behluwan-beja, zniknęła wkrótce po drugim wystrzale. Z powodu grzązkiego piasku i konieczności objeżdżania ławic zbliżaliśmy się, pomimo pośpiechu, bardzo powoli. Wreszcie odbicie zniknęło, co świadczyło o tem, że znaleźliśmy się w kole widzenia tego miejsca, na którem czyn popełniono.
Szukaliśmy długo, zanim natrafiliśmy na to miejsce, gdzie rzeczywiście okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Na piasku leżał Tuareg z czołem przestrzelonem o cal nad nasadą nosa, a wielbłąd był tak samo śmiertelnie ranny. Na kołnierzu burnusa i w rogu derki widniały litery A. L., przekaz niejako na niechybną kulę ze strzelby mego Englishmana, który zdobył sobie tem zaszczytne miano Behluwan-beja. Czy powinienem był za nim pojechać? Kilka kroków, zrobionych jego śladem, przekonało mnie, że z wielką przebiegłością wyszukiwał sobie takie miejsca na ziemi, gdzie na skale ślady nie zostawały, albo gdzie wysoki piasek zaraz się na nie zesypywał. Nie łatwo więc byłbym go dopędził, a wobec tego, że wkrótce noc miała zapaść, byłbym zgubił drogę do kaffili. Ponadto należało się spodziewać, że Anglik zostanie w pobliżu gum, ja zaś, zetknąwszy się z nią, spotkam się także i z nim. Zważywszy to wszystko, nie pojechałem za nim.
Teraz jednak co innego wpadło mi na myśl.
Oto zabity strażnik miał przy sobie tylko kilka łyków wody, co wskazywało pewnie albo na rychły jego powrót, albo na zmianę straży. W każdym razie musiano jego śmierć zauważyć, niewątpliwie inne jeszcze znajdowały się w pobliżu posterunki, które Hedżanbej osobiście może odwiedzał. Czyż więc mogłem odejść stąd bez dalszych środków ostrożności? A co należało zarządzić? Czy zasypać zwierzę i człowieka piaskiem, czy też zostać? W tym ostatnim wypadku mogłem mieć szczęśliwy połów, lecz zarazem pomimo odwagi narazić się na niebezpieczeństwo, którego niepodobnaby było uniknąć.
Piasek był lotny, w kilka więc minut pokrywała ławica Tuarega i wielbłąda. Następnie, zacierając ile możności ślady za sobą, udaliśmy się do kaffili. Przyjęto nas pytaniami, czy widzieliśmy Behluwan-beja.
— Wielbłądzica dusiciela zbójców jest rącza, jak ptak w powietrzu — odpowiedziałem. — Już zniknął. Ale ja znam myśli mojego brata. On nie ustąpi od gum, dopóki jej nie wymorduje. Wkrótce ujrzycie jego oblicze i usłyszycie głos jego.
Słońce zapadło, a ziemia dyszała zdwojonym żarem. Przywiązawszy wielbłądy do kołków, zjedliśmy nader skromną wieczerzę. Sen, który mógł nam sił dodać, umykał z powiek. Gwiazdy ukazały się na niebie i nadeszła wreszcie północ. Emery popsuł swym strzałem moje rachuby. Gdyby Tuareg był spostrzegł kaffilę i doniósł o tem, byłby Hedżan-bej już dawno się do nas zbliżył. Tak jednak nie słychać było wycia hyeny. Czy mogłem się ośmielić poszukać rozbójnika, a kaffilę zostawić samą?
Wydałem swoim zaufanym towarzyszom, Józefowi i Tebu, odpowiednie rozkazy, a sam wyszedłem w cichą noc na pustynię.
Od gwiazd było tak jasno, że przy przeźroczystem powietrzu pustynnem mogłem dokładnie rozeznać się w otoczeniu i pomimo podobieństwa ławic dostać się na miejsce, gdzie Emery zabił Tuarega. Teraz musiałem podwoić ostrożność. Położyłem się indyańskim sposobem na ziemi i zacząłem się czołgać bez szmeru.
W tem samem miejscu, gdzie czuwał zabity, stali dwaj ludzie nieruchomo, nadsłuchując. Przysunąłem się tuż do nich i podniosłem się w górę. Oni zlękli się i odskoczyli, chwytając za broń.
— Rrree, stój! Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, mierząc do mnie ze strzelby.
— Gdzie Hedżan-bej? — odpowiedziałem im na to również pytaniem.
— Czy znasz go? Należysz do jego ludzi?
Wydobyłem anaję.
— Przypatrz się jego znakowi! Gdzie on?
Obaj pochwycili anaję, by się jej przyjrzeć.
— Masz murdżam[89] i jesteś nasz — rozstrzygnął ten, który pierwszy przemówił. — Czy znasz kaffilę, na którą czekamy?
— Znam, bo z nią przyszedłem.
— Gdzie khabir? Dlaczego nie przybywa? Czemu nie zatrzymał się na miejscu, wskazanem przez Hedżanbeja?
— Twój oddech długi, a pytań wiele. Zaprowadź mnie do beja, to usłyszy moją odpowiedź!
— Noga twoja nie śmie przystąpić do gum, dopóki on nie pozwoli. Zawołam go i powiem mu twoje imię.
— Allah i mnie także dał usta; bej usłyszy moje imię z moich ust.
— Usta twoje są jako bir billa ma, studnia bez wody, a język twój nie lubi kropel mowy. Ale ona popłynie, ponieważ idę do beja.
Odszedł, ja zaś zostałem z drugim, który nie próbował ani słowem nawiązać rozmowy. Dokoła panowała cisza tak zupełna, że słychać było dźwięk piasku, wędrującego z lekkiem tchnieniem nocnego wiatru. Wtem doszedł uszu moich odgłos, który mnie zniewolił do nadsłuchiwania.
Gdzieś padł strzał, daleko wprawdzie, lecz z odgłosem tak wyraźnym, że nie mogłem się mylić. Zabrzmiał ze strony przeciwległej do kaffili. Warta zerwała się także i zajęła uważną postawę.
— Czy słyszałeś głos śmierci w pustyni? — zapytałem.
— Noc milczy dla oka, ale mówi do ucha. Słyszałem głos ten.
— Czy znasz go?
— Jesteś przyjacielem beja, a nie znasz go? Powiedz swej duszy, żeby odmówiła surat jezin, to kwelb el kuran, serce świętej księgi, i ocala wiernego od śmierci.
— A kto chce mu śmierć zadać?
— Czyż nie znasz Behluwan-beja, dusiciela naszej gum. To przemówiła jego strzelba.
— Jak mam ją znać, skoro przybywam z daleka?
— To proś Allaha, żeby cię chronił przed nim, bo dusza twoja stanie się łupem śmierci, a ciało twoje pokarmem zwierząt. El thibb, wilk pustynny, i el bidż, sęp brodaty, wypiją krew twą i wyjedzą ci oczy, el tabea, hyena, skosztuje twojego mięsa, a abu ssuf, lis, połknie twe serce. Behluwan-bej jest ojcem stracenia, a śladem jego śmierć chodzi.
— Ja się jego nie boję. Jeśli śmierć chodzi jego śladem, to i jego także doścignie.
— Behluwan-bej nie umrze; ciało jego nie jest z mięsa i nie zabije go kula, ni włócznia. Stoi przy tobie, a ty go nie widzisz, jedzie u twego boku, a ty go nie słyszysz. Przychodzi, kiedy o nim nie myślisz, i znika, zanim sobie przypomnisz, że należało go zatrzymać. To nie jest człowiek, lecz najwyższy z dżinnów, któremu nie oprze się nikt ze śmiertelników, a rusznicę jego sporządził szejtan, który mieszka w piekle. Wysyła ona kule po całej Saharze i dosięgnie cię, choćbyś się schował pod ziemię. Czy pustynia nie pokazała ci jeszcze ani jednego zabitego z raną nad nosem w samym środku czoła?
— Widziałem kilku.
— Oni polegli z jego ręki. On wszechwiedzący, zna wszystkich z gum i nie zabija nikogo innego.
Gdyby ten strażnik był wiedział, że ta wszechwiedza opiera się na nieszczęsnym znaku A. L., awanturnicze wyobrażenie o zacnym Emerym byłoby się zmieniło niebawem.
— Co złego wyrządziła mu gum?
— Ja nie wiem i nikt ci tego nie powie. Sam go zapytaj!
— Uczynię to, skoro go tylko spotkam.
— Zakaż słów tych swojemu językowi! Czyż nie wiesz, że duchy przychodzą, gdy się je zawoła? Słuchaj! On się już zbliża. Czy słyszałeś go?
Padł drugi strzał i to bliżej. Teraz byłem już pewien, że strzelcem jest Emery Bothwell. Wprawne ucho zdoła całkiem dobrze odróżnić huk jednej strzelby od drugiej, ja zaś zbyt często słyszałem głos tej niezawodnej kentuckiej rusznicy, by go nie rozpoznać od razu. Było to jasnem, że Anglik ze zwykłem chłodnem zuchwalstwem krążył dokoła gum, szukając celu dla swojej strzelby, a ci dwaj, których dosięgnął, należeli z pewnością do rozstawionych przez Hedżan-beja straży. Jeśliby zachował dotychczasowy kierunek, byłby musiał także przejść obok miejsca, na którem my staliśmy teraz.
W tym wypadku trzeba było i mnie dobrze mieć się przed nim na baczności, zarówno jak Arabowi, gdyż nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć mnie za jego towarzysza.
Wtem zbliżyły się kroki i dwa białe burnusy wynurzyły się z pomiędzy ławic. Strażnik wracał z jeszcze jednym Arabem, który natychmiast do mnie przystąpił, przypatrując mi się badawczo, o ile ciemność na to pozwoliła.
— Sallam leilet; szczęśliwej nocy — pozdrowił. — Chcesz widzieć się z Hedżan-bejem?
— Tak. Czy ty nim jesteś?
— Nie. Bej nie opuści teraz gum, dopóki nie odejdzie dusiciel, który krąży dokoła.
Wódz rozbójników bał się zatem Behluwan-beja i pod pozorem obrony swoich ludzi został pod ich osłoną. Dobrzeby było spotkać się z nim już teraz, ale ponieważ w pobliżu znajdował się Bothwell, przeto wolałem z nim najpierw się połączyć.
— Mam pomówić tylko z nim, a nie z tobą. Czemu on się kryje? Czy strach przed dusicielem skrępował mu nogi?
— Skrępuj swój język! Hedżan-bej nie zna strachu, ani obawy; on ma władzę nad wszystkimi szilugh i amazigh[90] pustyni, a ja jestem mudirem[91] tej gum. Pokaż anaję!
— Masz ją! — krzyknąłem prawie, cofnąwszy się, i wymierzyłem do niego ze strzelby. — Skoro jesteś mudirem tej gum, to idź pierwszy do dżehenny!
Chciałem wypalić, lecz ci trzej ludzie stali przedemną tacy osłupiali i bezbronni, że opuściłem strzelbę.
— Czyś zmysły postradał, człowiecze? — spytał dowódzca tonem najwyższego zdumienia. — Masz anaję i grozisz mi śmiercią? Czy moja kula ma ci serce rozszarpać?
— Czy moja nie byłaby ugodziła ciebie pierwej, rozbójniku? Czy strzał nie obezwładnił ci członków, że się nie mogłeś poruszyć? Wiedz o tem, że zanim strzelbę podniesiesz, będziecie wszyscy trzej dziećmi śmierci! Bej boi się dusiciela, a ty dowiedz się, że ja jestem bratem Behluwan-beja, który zniszczy gum do ostatniego człowieka.
Wytrzeszczył na mnie oczy, jakby istotnie uważał mnie za obłąkanego.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, może on dać rozum i odebrać go, jak mu się podoba. Ale prorok każe oszczędzać waryata. Chodź za nami!
— Drogi nasze są różne; moja prowadzi do el kasr, wasza natomiast do śmierci.
— Duch twój ciemny, jak noc, w której nie świecą gwiazdy. Czego chcesz w el kasr?
— Duch mój jasny jak dzień, w którym wszystko widać. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i udaję się do el kasr, aby uwolnić Franka, którego trzymacie tam w niewoli.
— Jesteś giaur i masz anaję. Giń, zdrajco!
Podniósł strzelbę, lecz w tej chwili huknęła moja rusznica, a on padł na ziemię. Drugi strzał ugodził jednego strażnika, a drugiego położyłem trupem kulą rewolwerową, zanim obydwaj zdołali użyć broni. Uspokoiłem moje sumienie tem, że nie zabiłem ich, dopóki wprzód nie powiedziałem, że jestem ich nieprzyjacielem.
Ledwie przebrzmiały moje strzały, doszedł mnie z niedaleka donośny głos:
— Hallo-i-oh!
Był to głos myśliwski, który zamienialiśmy zwykle z Emerym, ilekroć szliśmy rozdzieleni lasem lub preryą. Jak ja poznałem jego strzelbę, tak on poznał moją, a następujący po niej wystrzał z rewolweru upewnił go, że się nie myli.
— Hallo-i-oh! — odpowiedziałem mu, nie troszcząc się o Hedżan-beja i jego gum.
Idąc ku sobie, powtórzyliśmy jeszcze ten okrzyk, a po chwili dwaj ludzie, którzy w Stanach Zjednoczonych dali sobie słowo, że zobaczą się w Afryce, stali przed sobą w samym środku Sahary.
Anglik wziął mnie za ramiona, spojrzał mi w twarz i przycisnął do siebie w długim mocnym uścisku.
Welcome in the Sahar! — pozdrowił wkońcu i zaspokoił swoje serce.
Nie padło ani jedno pytanie o przeszłość; obecność zajęła całkiem naszą uwagę.
— Nabić! — rzekł krótko swoim zwyczajem.
W radości istotnie zapomniałem o tem, co nigdy mi się nie zdarzało. Naprawiłem oczywiście to zaniedbanie natychmiast.
— Trzy strzały i trzech zbójów? — zapytał.
— Tak.
— Ja tylko dwóch. Gdzie stoisz?
— Z kaffilą o dziesięć strzałów stąd.
— Ilu ludzi?
— Siedmnastu beze mnie.
— Tchórzliwi Arabowie?
— Tak i dwaj służący, którym można zaufać, Tebu i Niemiec.
— Khabir należy do Hedżan-beja?
— Tak. On i szech el dżemali nie żyją.
— Za twoją sprawą?
— Za moją. Czy wiesz gdzie Renald?
— Nie.
— Czemuż zamówiłeś mnie do Bab-el-Ghud?
— Bo w pobliżu muszą gdzieś zbóje mieć swoje składy. Każda gum tam powraca.
— Ja znam kryjówkę; to el kasr i tam zastaniemy Renalda.
Pomimo że zawsze zachowywał zimną krew, wydał teraz Anglik okrzyk zdziwienia.
— Ty wiesz o tem, a ja nie, choć dopiero przybywasz, ja zaś długo już tu krążę?
— Wydobyłem to z khabira, który mi ufał, ponieważ mam anaję beja.
— Masz jego znak? Kto ci go dał?
— On sam. Zabiłem lwa, pod którym leżał.
— Ty lwa zabiłeś? Człowiecze, masz ogromne szczęście!
Krew wzburzyła się w poczciwym Angliku.
— Lwa i parę czarnych panter. Zobaczysz skóry.
— Pshaw! One przecież nie moje! A beja spotkałeś przy lwie? Gdzie?
— W górach Aures.
— To nie może być. On teraz w Ghud!
— Jest ich dwu braci.
— Ach! — zawołał zdumiony. — A gdzie teraz drugi?
— Nie żyje.
Opowiedziałem mu w krótkości owe wypadki.
— Masz istotnie nieludzkie szczęście! — zawołał, kiedy skończyłem. — Naprzód, muszę znaleźć trzeciego, a co dalej, to potem zobaczymy!
— Ilu ludzi ma gum?
— Dziś rano było czterdziestu trzech, teraz pięciu sprzątnięto, zostaje trzydziestu ośmiu.
— Gdzie twoi towarzysze?
— Całkiem blizko. Okrążę gum, a potem przyłączę się do nich. Każdy strażnik, którego spotkam, zginie.
— Czemu tylko strażnicy? Jeśli zechcesz, to możemy dostać dziś całą gum.
Well, w takim razie zechcę!
— Chodź!
Poszedłem jeszcze niedaleko i stanąłem. Jeśli straż była w pobliżu, to na umówiony znak powinna była odpowiedzieć. Przyłożywszy więc ręce do ust, udałem, jakoby hyena wyła, powtarzając wyraz: „ommu, ommu“.
Nie pomyliłem się, gdyż nieopodal zabrzmiał ten sam głos.
— Zostań tu! — poleciłem Emeryemu i postąpiłem dalej.
Naprzeciw mnie zjawił się Arab.
— Gdzie Hedżan-bej? — zapytałem.
Czyś ty khabir? — odparł.
— Tak — potwierdziłem.
— Strzeż się Behluwan-beja! Czy nie słyszałeś jego strzałów?
— Słyszałem, widziałem jego samego; zamordował trzech ludzi z gum, przy których stałem. Powiedz bejowi, że muszę z nim pomówić.
— Czemu zatrzymałeś kaffilę w niewłaściwem miejscu? — zaczął teraz badanie.
— Czy mogę ją prowadzić tam, gdzie jest Behluwn-bej?
— Masz słuszność. Zaczekaj tutaj!
Odszedł, lecz wrócił wkrótce, czego się zresztą spodziewałem.
— Pokaż mi drogę do kaffili! — podjął rozmowę nanowo. — Jeśli się dusiciel więcej nie odezwie, przyjdzie gum.
Na to wskazałem ręką kierunek, mówiąc:
— Stoimy tam, dwadzieścia razy tak daleko, jak doniesie twoja strzelba.
— Ilu ludzi jedzie z kaffilą?
— Siedmnastu, pragnieniem i wysiłkami zmęczonymi.
— Mówiłeś z mudirem?
— Tak. Kula dusiciela zabiła jego i tamtych dwu u mego boku.
— Dziękuj Allahowi i chwal go za to, że umknąłeś. Wracaj i czuwaj, żebyś słyszał, gdy nadejdziemy!
Ten strażnik był zapewne nowym członkiem bandy, skoro nie znał khabira. Wróciłem do Emeryego i poszedłem z nim między ławice, gdzie stała jego mehara pod strażą służącego i przewodnika. Stamtąd zaprowadziłem ich do kaffili. Towarzysze moi słyszeli strzały i zaniepokoili się o mnie.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, sidi, że się zjawiasz! — rzekł wielki Hassan. — Słyszałem pięć wystrzałów i sądziłem, że Hedżan-bej zabił cię pięciokrotnie.
— Sidi Emir, Behluwan-bej! — zawołał Tebu, zobaczywszy Anglika.
Na ten okrzyk wszyscy członkowie karawany spojrzeli z pełnym szacunku niepokojem na wysoką postać „Englishmana“.
— Tak, ludzie, ten sidi, to Behluwan-bej, którego kule pożarły prawie całą gum. Ona nadejdzie, by na nas napaść, przygotujcie się więc na jej przyjęcie! — rozkazałem.
Wiadomość ta wywołała niemałe poruszenie. Arabowie uzbrojeni od stóp do głów zachowywali się, jak owce, obawiające się wilka. Lecz znane a zabawne pośrednictwo kompasu dodało im cokolwiek odwagi. Nikt się tak bardzo na nich z tego powodu nie oburzył jak Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! — huknął na nich. — On dodaje serca odważnym, a bohaterom siły pięści. Wy zaś jesteście jako pchły, uciekające przed ruchem palca. Czyż nie powiedziałem wam, że nazywam się Hassan-el-Kebihr, a jestem Dżezzar-bejer dusicielem ludzi? Dalejże, dlaczego się trwożycie? bójcie się mnie, a nie zbójów, których mięso zjem, a krew wypiję, jak merissę z wodą, zaprawioną chleb.
— Stul gębę! — upomniał go Korndorier — Ty Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/119 sam jesteś prawdziwą cibib, a gum cię pożre, nie pozostawiając z ciebie nic prócz wielkiej gęby, której nie przełknęłoby dziesięć tysięcy mężów. Zobaczę, gdzie będziesz siedział, gdy zacznie się strzelanina.
— Milcz! — wybuchnął zelżony. — Jam jest Kubaszi en Nurab, a ty tylko Jussef Koh-er-darb, zaś ojciec twój nazywał się tak samo jak ty. Czy wiesz, co to jest hadżi, pielgrzym, który był w Mekce? Byłem dwa razy w Mekce, mieście proroka, a raz w Medynie, chwałą okrytej; modliłem się w Dżiddzie, gdzie pochowana Ewa matka rodu ludzkiego, długa na pięćset stóp, a na dwadzieścia szeroka. A ty co uczyniłeś, gdzie byłeś, na jakiem, Bogu miłem, miejscu? Jesteś Frankiem, który jada świńskie mięso i musi udawać się do kraju wiernych, jeśli chce zobaczyć ziemię proroka. Powinieneś był raczej zostać w Koh-el-brun, a teraz zamknij usta i zamilknij!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to zły, że nie może jeść wędliny. Zato pije ma-el-cat, czyli sok żabi i jaszczurczy, i rozpycha się jak hipopotam. W Mekce i Medynie nie byłem, to prawda, ale skoro ci się zdaje dlatego, że jesteś lepszy odemnie, chrześcijanina, to tak ci dam po gębie, że zrobi się trzy razy dłuższa i szersza od twojej pięćsetkrotnej matki rodu ludzkiego w Dżiddzie!
Mężny Kubaszi wolał się teraz nie odzywać.
Po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy z Emerym wziąć zbójów w dwa ognie. W tym celu rozdzieliliśmy się w ten sposób, że on, aby obecnością swą utrzymać ducha w członkach karawany, został przy niej, ja zaś z jego towarzyszami, z Tebu i Józefem, a więc w pięciu, wyszedłem między ławice, by tam zaczekać na gum i uderzyć na nią z tyłu,
Strzały nasze widocznie dobrze zastraszyły Hedżanbeja, gdyż upłynęło sporo czasu, zanim zauważyliśmy pierwszy odgłos zbliżających się zbójców.
Dwu z nich szło przodem na zwiady, a reszta w pewnem oddaleniu za nimi. Przemknęli obok nas, nie spostrzegłszy nas wcale, chociaż byliśmy tuż za nimi. Obaj przewodnicy pochodu obeszli obóz karawany dokoła. Panował tam taki spokój i bezwładność, że zdawało się, jakoby wszystko zasnęło. Rozbójnicy zeszli się, by wysłuchać rozkazów wodza. Ściśnięta grupa ludzi przedstawiała nawet dla lichego strzelca pewny cel. Gdybyśmy ich byli puścili do obozu, byłoby zwycięstwo, o którem i w tym wypadku nie wątpiłem, połączone z większemi dla nas ofiarami. Emery musiał być tego samego zdania, gdyż zaledwie zdałem sobie sprawę z tej myśli, zabrzmiał między namiotami głos rozkazujący:
— Rrree, stać, mordercy! Zemsta Behluwan-beja wisi nad wami. Ognia, ludzie!
W następnej chwili huknęła między rozbójników salwa z tej i z tamtej strony. Trzy dwururki wysłały już po dwie kule, pochwyciłem więc za sztuciec. Zaledwie jednak drugi raz wypaliłem, miejsce było oczyszczone. Emery, Tebu i Korndorfer rzucili się na zaskoczonych napastników, lecz nie mieli już nic do roboty, gdyż, skoro tylko przeminął pierwszy strach, a Hedżanbej zobaczył liczbę tych, którzy leżeli na ziemi ranni lub nieżywi, zawołał:
— Allah inhal, niech Bóg ich zniszczy! Uciekajcie, uciekajcie stąd!
Rozbójnik pustynny napada na wędrowca dla łupu, a jeśli grożące mu przytem niebezpieczeństwo większe jest niż wartość zdobyczy, porzuca swój zamiar. Brak mu tej odwagi, która działa sama z siebie, a nie dla zysku. Wobec nadzwyczajnego strachu, jakiego powszechnie gum napędzała, nie natrafiła ona jeszcze nigdy na opór, godzien wzmianki, teraz zaś wystarczyła minuta do jej rozprószenia. Straszni podwładni Hedżanbeja zniknęli między ławicami, nie uszkodziwszy ani włoska na głowie naszym ludziom.
My nie myśleliśmy nawet o pościgu, ponieważ byliśmy pewni, że niedobitki gum jeszcze spotkamy.
Karawana podniosła teraz naprawdę ogłuszający okrzyk, a Tebu w swojej milczącej zawziętości rzucił się na rannych, by na nich zemstę wywrzeć.
— Maszallah do tysiąca dyabłów, a to była potyczka! — zrzędził Korndorfer. — Oni mają być zbójcami? Na zdrowie! To nicponie, którym należałoby podeszwy oćwiczyć! Człowiek cieszył się nadzieją po rządnej bijatyki, a teraz stoi, oblizuje się jak kot, któremu ptaszek się wymknął. Ale, gdy spotkam gum jeszcze raz, nie wezmę strzelby, lecz będę odrazu walił pięściami!
Wtem odchyliła się zasłona mego namiotu a stamtąd wysunęła się głowa, rozglądając się ostrożnie dokoła i badając, jak rzeczy stoją. Potem ukazał się za nią długi korpus, który szybkim skokiem wpadł pomiędzy Arabów, wykrzykując jeszcze z radości. Był to Hassan, który ukrył się był za zbliżeniem się nieprzyjaciół.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który nam dał moc przeciwko naszym nieprzyjaciołom! — ryczał głośniej od wszystkich. — Przyjęliśmy ich, jak bohaterowie; oni zaś drapnęli, jak tchórze. Przeraziły ich nasze oczy, a nogi ich uciekły przed naszem męstwem. Zobaczyli Hassana el Kebihr i przelękli się, ujrzeli Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, i zdjęło ich przerażenie, spostrzegli Hassana el Kebihr i zawyli ze strachu. Jego kula weszła im w serce, a nóż jego poprzecinał ich gardła. Teraz leżą martwi na ziemi. Cześć i chwała Allahowi, dzięki i sława niechaj zabrzmi dla Hassana el Kubaszi z ferkah en Nurab!
— Czy będziesz cicho, ty tchórzu z ferkach mazgajów! — odparł rozzłoszczony Józef. — Kto dotąd siedział w namiocie? Widziałem dobrze, jak tam wlazłeś, ty beju strachu, ty dusicielu ma-el-cat!
— Co to za żaba skrzeczy? — spytał dumnie Kubaszi. — Czy to Frank, który to uważa za prawdę, co mówi el kitab el mukaddas[92]? Ja jestem muzułmanin, który modli się wedle koranu. Czyż nie wiesz, że Adama Allah w piątek stworzył? Kobieta natomiast została powołana na świat w sobotę, który to dzień jest także dniem twoich narodzin, ty babo, ty synu baby i stryju babskiej córki. Czy słyszałeś już kiedy, żeby Kubabisz się kryli? Czy ja nie zabiłem dziesięciu zbójców, kiedy, ty giaurze, kryłeś się za mojemi plecami?
Tego było już za wiele poczciwemu Józefowi. Rzucił się ku Hassanowi, by go za kłamstwo ukarać, Arab jednak odskoczył daleko i pomknął za najbliższy namiot, dokąd podążył za nim natychmiast rozgniewany „syn babskiej córki“. Widocznie pochwycił tam wielkiego Hassana, gdyż dały się naraz słyszeć znane dobrze odgłosy, jakie silna dłoń wywołuje przez zetknięcie się z ludzkim policzkiem. W kilka chwil powrócił zadowolony, a Hassan wyszedł dopiero po pewnym czasie i skrobiąc się w brodę, przystąpił do mnie.
— Sidi, ty jesteś mądry i sprawiedliwy. Na co zasłużył niewierny, który nabił wiernego?
— Na tyle uderzeń, ile sam dał. Idź i oddaj mu!
— Każ mu więc stać cicho!
— A ty stałeś?
— Nie, broniłem się mężnie, jak przystoi Arabowi Uelad.
— To i on może się bronić, jak przystoi Frankow i Uelad.
— W takim razie poleć, żeby go bił kto inny! Ja tego nie uczynię, ponieważ nie jestem katem, który spełnia rozkaz prawa.
— Czy dżezzar nie znaczy: kat, a ty sam przecież nazywasz się Dżezzar-bejem, najwyższym z katów. Idź i obij go! Ja nie zmienię mego wyroku!
— Jesteś surowym sędzią, sidi, lecz ja jestem łaskawy i miłosierny i daruję mu karę, gdyż ręka moja spadłaby nań tak ciężko, że zmiażdżyłaby go doszczętnie!
To rzekłszy, odszedł w dumnej postawie.
Nie mogąc przez resztę nocy nic przedsięwziąć przeciw rozbójnikom, rozstawiliśmy straże i udaliśmy się na spoczynek. Przedtem jednak usiedliśmy z Emerym, żeby sobie opowiedzieć nawzajem, cośmy przeżyli od czasu rozstania się, i ułożyć plan postępowania na jutro.
On chciał natychmiast puścić się w pogoń za gum, ja zaś radziłem, żeby podążyć do Bab-el-Ghud, a stamtąd do el kasr, gdzie niewątpliwie także rozbójnicy się udali. Emery zgodził się na to w końcu, ponieważ jemu tak samo jak mnie zależało na tem, żeby Renaldowi przyjść jak najrychlej z pomocą. Członków karawany, którzy natychmiast ograbili zabitych zbójów, opanował dzięki zwycięstwu odważny i stanowczy nastrój, to też gotowi byli pójść z nami.
Czas do rana minął bez żadnego wypadku, potem zaś ruszyliśmy w drogę.
Zdarza się nieraz, że wielbłąd stanie na miejscu, nie nastręczającem nic ciekawego do widzenia i nie można go stamtąd ruszyć. Gdy wówczas jeździec zsiędzie, aby rzecz zbadać, znajdzie zawsze wilgotny piasek, tem wilgotniejszy, im dalej kopie, dopóki w głębi kilku stóp nie natrafi na wodę. Dziki Tuareg zataja takie studnie skrupulatnie. Nakrywa wodę skórą, zasypuje potem troskliwie piaskiem, wskutek czego miejsca takiego nie podobna odróżnić od otoczenia. Takie tajemne źródło umożliwia mu utrzymanie się w ukryciu przez dowolny czas wyprawy, z której zawsze do niego powraca.
My znaleźliśmy także taką studnię. Zwierzęta orzeźwiły się wodą, a ponieważ nadto na zdobyte poprzedniego dnia wielbłądy przełożyliśmy część ciężarów, przeto jechaliśmy teraz tak szybko, jak sobie tego życzyliśmy i dostaliśmy się do Bab-el-Ghud wkrótce po nastaniu nocy.
Już od pewnego czasu ławice wikłały się coraz bardziej, a wielbłądy musiały niemal do kolan brodzie w gorącym piasku, tu zaś pod Bab-el-Ghud natrafiliśmy na chaos skał i piasku, którego niebezpieczność wzmagała się jeszcze w ciemnościach nocnych. Od zachodu uderzały wysokie fale o skały Seriru, zatrzymując się w chwili największego wzburzenia, jakby na rozkaz potężnego ducha, na ostrych skałach kamienistej pustyni, których nie zdołały zatopić. Dzień tylko mógł nam ukazać szczegóły tej walki piasku ze skałami. A jednak nawet w tej dziczy postarał się Bóg dobrotliwy o studnie, podobne do wyżej opisanych. Tebu odkrył jedną i zaprowadził nas do niej, tam też rozbiliśmy w pobliżu namioty.
Nazajutrz udaliśmy się do Bab-el-Hadżar, czyli najokropniejszej części Bab-el-Ghud, która słusznie zupełnie nosiła nazwę: „Wrót kamiennych“.
Czy to tytani czasów przedhistorycznych spiętrzyli tu, w tej części pustyni, skały, by stąd szturmować niebo Jowisza? Może giganci zbudowali tu zamek, ze szczytami wśród gwiazd migocącymi, do którego wzięły się potem tysiące lat, aby mury rozsypać po pustyni, a zostawić tylko portal, gdzieśmy się zatrzymali, jak karły pod łukiem olbrzymiego tumu? Dwa słupy grubości kilkuset stóp, ustawione z kilku głazów, wznosiły się ku niebu i nachylały w górze ku sobie, tworząc ostry łuk, jakiegoby ręka ludzka wznieść nie zdołała. Poszczególne kamienie ponadgryzał w wielu miejscach ząb czasu, zdawało się, że jeden nie utrzyma drugiego, a mimoto całość zapewniała niejako widza, że zachowa swoją siłę jeszcze przez niejedno stulecie.
To była Bab-el-Hadżar, przez którą wedle wskazówki khabira musieliśmy się udać w drogę do el kasr.
Jechaliśmy ostro na wschód. Pustynia piasczysta kończyła się powoli, ustępując miejsca owej równinie kamiennej, którą Arab z powodu rozsianych na niej głazów nazywa „Warr“. Tu nie powstrzymywała nas już głębia piasku, dlatego jechaliśmy jeszcze szybciej, aniżeli dnia poprzedniego. Teren podnosił się widocznie, a pod wieczór ujrzeliśmy przed sobą wynurzające się pasmo górskie, którego masy, utworzone z dżiru[93], błyszczały ku nam w świetle zachodzącego słońca.
— To musi być Dżebel-Serir, o których mówił khabir — powiedziałem.
Well! — potwierdził Emery. — Czas się zgadza.
Nie przerywając jazdy, zbliżyliśmy się do gór. Ja wydobyłem rewolwer, a Bothwel zrobił to samo.
— El kasr — rzekł po chwili, wskazując ręką na środek pasma, rozciągającego się przed nami w kształcie podkowy.
Ja także rozpoznałem wznoszące się tam wysoko mury. Były to widocznie bezokienne ruiny budynku, podobnego do zamczyska, zbudowanego przed dawnym, dawnym czasem, jakby na dowód, że niektóre części pustyni nie były ongiś tak bezludne jak dzisiaj, kiedy kultura próbuje na nowo podjąć przerwaną walkę z nieurodzajnością.
— Czy mogę prosić o lunetę? — zapytał Józef, widząc, że ja prawie nie odrywam jej od oczu.
Gdy mu podałem dalekowidz, odezwał się pokornie Hassan:
— Sidi, jabym także chciał zobaczyć, co tam jest w środku?
Spełniłem z uśmiechem to życzenie i podtrzymałem mu lunetę przed okiem w odpowiednim kierunku.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, lecz ty, jesteś największym z mędrców na ziemi, gdyż w twojej rurze siedzi ksur[94] tak wielka, że może w niej stanąć tysiąc ludzi! Luneta poszła z rąk do rąk, jeden okrzyk zdumienia następował po drugim, co świadczyło wyraźnie o tem, jak szacunek dla nas rósł ustawicznie u Arabów.
— Z el kasr zobaczą nas — zauważył Emery.
— Teraz nas jeszcze nie rozpoznają. Musimy zmienić kierunek.
— Jak? Wejście jest z pewnością po tej stronie.
— Khabir mówił o schodach podziemnych, prowadzących do szotu. Tymczasem ja stąd nie widzę ani szotu, ani wogóle wody, musi się ona zatem znajdować po przeciwnej stronie góry.
— Słusznie. Objedźmy wzgórze!
Zwróciliśmy się na prawo. Dnia pozostawało już nie wiele, a przed nocą należało koniecznie dojść do jakiegoś wyniku. Wytężyliśmy więc wielbłądy, jak się dało, one zaś ze zdwojoną szybkością poniosły nas dokoła wzgórza, które się porozpadało tu w wielu miejscach. Dojechawszy do środka, spostrzegliśmy parów, którym mieliśmy pójść dalej. Skręciliśmy weń i dostaliśmy się do skalistej kotliny w samym środku gór. Większą część jej dna zajmował słony staw, zapełniający ją po brzegi, ponieważ słońce nie miało tu prawie dostępu, wskutek czego woda nie parowała tak, jak na otwartej Saharze. Skały, tworzące kocioł, sterczały dokoła prostopadle ku niebu, a na nich wprost naprzeciwko nas leżał el kasr.
— Uciążliwy teren! — mruknął Emery.
— Wątpię, czy dostaniemy się na drugą stronę tak, żeby nas nie spostrzegli z góry.
— Mógłby tego dokazać co najwyżej jeden lub dwaj, umiejący podchodzić.
— Do nocy czekać tutaj nie możemy. Ja spróbuję.
Well, ja także!
Zsiedliśmy z dromedarów i kazaliśmy naszym ludziom cofnąć się do parowu, ażeby ich z el kasr nie zobaczono. Korndorfer obawiał się, że spotka mnie jakieś niebezpieczeństwo, i upierał się przy tem, żeby mnie towarzyszyć. To też z wielkim trudem skłoniłem go do zaniechania tego zamiaru. Natomiast poczciwy Hassan został bez wahania; ani mu przez myśl nie przeszło wpraszać się na towarzysza, chociaż mię zapewnił, że uważa mnie za największego mędrca na świecie.
Skaliste mury kotliny miały dość wyskoków i szczelin, aby przy należytej ostrożności z naszej strony dać nam dobrą osłonę. Posuwaliśmy się, bądźto czołgając się powoli, bądź skacząc szybko naprzód i dostaliśmy Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/129 się do wązkiej i głębokiej szczeliny, wcinającej się w skałę tuż pod samem el kasr. Z niej to musiały prowadzić w górę ukryte schody. Innej możliwości nie było.
Wszedłszy w szczelinę, znaleźliśmy potwierdzenie naszego domysłu, gdyż niebawem ujrzeliśmy nizki, do drzwi podobny, otwór w skale, do którego uchodził szereg schodów, wiodących w górę.
— Na górę! — rozkazał Emery.
— Jeszcze nie! — sprzeciwiłem się. — Musimy się najpierw przekonać, dokąd ta szczelina prowadzi w dalszym ciągu.
Well, to idźmy dalej!
Postąpiliśmy znowu naprzód, lecz tylko kilkanaście kroków, gdyż rozpadlina skończyła się wkrótce, a w jej miejscu końcowem przedstawił się nam niespodziewany widok. Oto na kilka stóp wysoko leżały tam czaszki i kości ludzkie, na których widać było ślady, że obgryzywały je hyeny i szakale, albo sępy ścierwożerne. Podarte strzępy odzieży walały się pomiędzy kośćmi, a kilka takich strzępów, wiszących nad nami na ostrych krawędziach skały, pouczyło nas, w jaki sposób dostały się tu te kości. Znajdowaliśmy się na miejscu sądu Fedżan-beja, który przeznaczonych na śmierć kazał ze skały strącać w rozpadlinę. Działo się to z pewnością nie rzadko, gdyż naliczyliśmy zwyż dwudziestu czaszek.
— Oto los jego jeńców! — rzekł Emery.
— A może także tych z jego ludzi, którzy w jakiś sposób uchybili przeciw posłuszeństwu. Sądzę, że to się już nie powtórzy!
— Słusznie, chyba że mu się uda nas samych strącić.
— To mu się nie uda, gdyż dziesięciu takich Hedżan-bejów nie dorówna jednemu wodzowi. Siouksów. Ale pójdźmy na schody!
Skierowaliśmy się znów do wejścia. Zdawało się, jak gdyby tu trzęsienie ziemi podziałało na zwartą masę skały. Szczelina, którą szliśmy, była niewątpliwie następstwem tego, a wejścia na górę także nie wykuto sztucznie. Wydarte przez naturę posłużyło potem do założenia szeregu schodów.
Każdej chwili musieliśmy być przygotowani na to, że spotkamy rozbójnika, idącego po wodę, wchodziliśmy więc nadzwyczaj ostrożnie i bez szmeru. Szczelina była tak wązka, że szliśmy tylko jeden za drugim, wrazie zaś wrogiego spotkania bylibyśmy nie mogli sobie nawzajem pomagać. To wyrównywała jednak ta okoliczność, że przeciwko nam mogła stanąć tylko jedna osoba. Spotkanie nie nastąpiło, a my po długiem, oraz wobec rozmaitej wysokości stopni uciążliwem, wchodzeniu dotarliśmy wreszcie do końca schodów.
Drzwi z powodu braku drzewa w tych stronach nie spodziewaliśmy się, mimo to zastaliśmy wejście zamknięte. Przed niem znajdował się głaz, zasuwany od wnętrza za pomocą jakiegoś niewidocznego dla nas przyrządu. Wszelkie wysiłki celem odsunięcia go były daremne.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Bothwell. — Wejść przecież musimy!
— Albo zdobędziemy kasr od zewnątrz.
— Tylko w razie koniecznej potrzeby. Nie znamy siły załogi, a choć jechaliśmy prędko, mógł już bej przybyć razem z gum. Wolę podstęp, niż przemoc.
— Więc i tu poradzi anaja.
— Ach! A to jak?
— Nocy jeszcze niema, a mój hedżan jest rączy. Pojadę na zamek i otworzę go od środka.
— To zbyt niebezpieczne, my dear!
— Nie takie, jak się wydaje. A może sądzisz, że jest czego się bać?
Pshaw! Czy jednak wiesz, na jakie natrafisz okoliczności i przeszkody?
— Mam koral i dobrą broń.
Well, ale ja pójdę z tobą!
— To nie! Czy zostawiłbyś ludzi bez dowództwa?
— Słusznie! Ci Arabowie tacy niezdarni, że trudno im wprost zaufać.
— Korndorfer będzie mi towarzyszył.
— Dobrze, niech się tak stanie! Ale powiadam ci, że rozszarpię beja i jego łotrów na kawałki, jeśli cię tylko tam dotkną!
— Nie przypuszczam nic takiego. Do północy rozpatrzę się w położeniu; potem wejdziesz ty z ludźmi, a ja was wpuszczę.
— A jeśli nie zdołasz?
— To resztę zostawiam tobie. Nie mogę nic na ten wypadek z góry postanowić.
— Ja zaczekam tu do godziny pierwszej; jeśli nie otworzysz, to będziemy w godzinę potem przed zamkiem, a ja krzyknę jak sowa, aby ci dać znak. Jeśli nie wyjdziesz, to pewnem będzie, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, a wtedy ja wtargnę do el kasr. Chodź!
Wróciliśmy na dół i dostaliśmy się cało do naszych ludzi. Kiedy Tebu usłyszał, że udaję się z Korndorferem na zamek, prosił żeby mi mógł towarzyszyć. Musiałem jednak odmówić jego życzeniu, gdyż on ścigał gum, kilku z jej ludzi widziało go i mogli go poznać w el kasr, a to byłoby udaremniło lub przynajmniej utrudniło wykonanie naszego planu.
Ja wsiadłem na mego biszarina, a Józef wziął od Emeryego meharę i ruszyliśmy czemprędzej ku celowi naszej wyprawy. Przybywszy na odnogę podkowy, okrążyliśmy ją i pojechaliśmy prosto na zamek.
Słońce zapadało właśnie za widnokręgiem, kiedy dotarliśmy do wysokiego, otwartego wejścia. Aż dotychczas nie zauważyliśmy, mimo troskliwej obserwacyi murów, ani jednej ludzkiej istoty, z czego wnosiłem, że nie spostrzeżono całkiem naszego przybycia. Mieliśmy właśnie przekroczyć wejście, kiedy zza kolumn wystąpili czterej ludzie i wyciągnęli ku nam swoje długie flinty.
— Rrre, stój! Czego tu chcecie, cudzoziemcy?
— Jesteśmy w podróży, nie mamy jadła ani wody, chcemy na tę noc zostać u was i kupić od was, czego nam potrzeba.
— Jak weszliście tutaj i kto wam powiedział, że ludzie tu mieszkają?
— Widzieliśmy na równinie ślady waszych zwierząt. Wpuśćcie nas!
Spojrzeli pytająco po sobie, poczem jeden z nich, mężczyzna z mało obiecującą twarzą, odpowiedział:
— To wejdźcie!
— Czy przyjmiecie nas w imię koranu i proroka?
— Chodź!
Odkryliśmy ich siedzibę, żywi więc nie mogliśmy opuścić el kasr. To wyczytałem im z twarzy. Mimo to, nie tracąc pewności siebie, pytałem dalej, by go wypróbować.
— Czemu nie odpowiadasz na moje pytanie?
— Powiedziałem ci, że masz wejść!
— Czy koran osłoni mię u was?
— Czy uważasz nas za zbójców, którzy zabijają swoich gości?
— Bądźcie sobie, czem chcecie! Nie pozdrowiliście nas, dlatego żegnamy was!
Skierowałem wielbłąda ku pustyni, a w tej chwili zwróciły się do nas strzelby.
— Stój, musicie zostać! Tu mieszka Hedżan-bej. Nie zobaczycie już nigdy Sahary!
Ja nie dobyłem broni, lecz tylko zauważyłem:
— Czy oślepłeś, że śmiesz mi grozić? Czy nie widzisz strzelb, które z sobą mamy? A może sądzisz, że bawimy się niemi tylko? Czyż nie znasz zwierzęcia, na którem siedzę? Allah dał ci oczy, lecz one nie patrzą!
Teraz dopiero spojrzeli na mego dromedara.
— To biszarin beja. Kto ci go dał?
— On sam. Ocaliłem go z pazurów lwa, kiedy zdała stąd na północy czekał na Mahmuda Ben Mustafa Abd Ibrahim Jakub Ibn Baszar, którego posłał do miasta Franków. Patrzcie, oto jego anaja!
To długie, dobrze im znane, imię i koral przekonały ich, lecz oblicza ich zostały nadal pochmurne.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem.
— Niewierny? Co robisz tu na pustyni?
— Przybywam w gościnę do beja, z którym mam o czemś pomówić.
— To zatrzymaj się tutaj. Nie stanie ci się nic złego, dopóki on nie powróci.
Kazałem wielbłądowi uklęknąć i zsiadłem, a Józef poszedł za moim przykładem. Nad el kasr zakreślał sęp swoje koła szerokie. Czyżby przeczuwał, że znajdzie nas jako żer w rozpadlinie? Chwyciwszy strzelbę, wystrzeliłem i ściągnąłem go trupem na ziemię. Rozbójnicy byliby nie dokazali tego ze swoich flint, przeto zdumieli się, a ja właśnie tego chciałem.
— Wargi wasze nie pozdrowiły nas! Strzeżcie się przed mojem okiem i kulą!
— Masz odznakę i grozisz nam? Ty ją ukradłeś! Giń, giaurze!
Złożył się, lecz ja szybciej wypaliłem z rewolweru tylko dwa razy, Korndorfer przeszył kulą trzeciego, a czwartego powalił kolbą.
Nabiwszy zaraz na nowo, zaczekaliśmy najpierw chwilę, czy nie pokaże się nowy nieprzyjaciel, ale na dziedzińcu nic się nie poruszyło. Czyżby Hedżan-bej zostawił tylko czterech ludzi na straży w kasr. Wobec odosobnienia i pewności położenia zamku było to bardzo możliwe, ale należało to wpierw zbadać.
Wnętrze ruiny było lepiej zachowane, aniżeli wydawało się z zewnątrz. Przed nami wznosiła się wsparta na kolumnach hala, a do niej przytykały prawdopodobnie inne komnaty. Tak sama sala, jak owe boczne pokoje, były puste, nadto te ostatnie nie miały drzwi. Tylnem wejściem udaliśmy się na drugi dziedziniec. Gmach musiał powstać w ósmym wieku, kiedy potężni Uelad Mussa zalali Serir. Chciałem już wstąpić na dziedziniec, kiedy Korndorfer pochwycił mię za ramię:
— Stójcie, panie! Czy nie widzicie tam za kolumną jakiegoś draba? Odwrócony do nas plecyma i nie zauważył nas jeszcze.
Zanim zdołałem odpowiedzieć jemu, zwrócił się rozbójnik do nas, w tej chwili błysnął wystrzał, a kula drasnęła Józefa w ramię.
— Maszallah, a to nieostrożność z jego strony, jak łatwo mógł mnie zastrzelić!
Z tym okrzykiem na ustach rzucił się Józef w wielkich skokach przez dziedziniec i porwał Araba za gardło. Ja pospieszyłem za nim i wczas jeszcze zapobiegłem, uduszeniu go.
— Puść! Może nam będzie potrzebny.
Józef odjął rękę od gardła, ale trzymał go mocno.
— Czemu strzelasz do gościa Hedżan-beja? — zapytałem pojmanego.
Byłem już pewien, że oprócz niego niema w zamku nikogo. Zanim się odezwał, zaczerpnął głęboko powietrza.
— Gościa? Gdzie są ci, którzy was oczekiwali? Słyszałem strzały. Kto wy?
— Masz tu anaję! Ilu ludzi jest na zamku?
— Pięciu, dopóki bej nie powróci.
— Mylisz się! Jesteś tutaj sam jeden, gdyż czterech zginęło od naszych kul, ponieważ przyjęli nas jak nieprzyjaciele.
— Macie koral, a zabijacie ludzi bejowych! Co wy za jedni?
— Jestem bratem Behluwan-beja i przychodzę po Franka, którego tu trzymacie w niewoli. Gdzie on?
— Mówisz nieprawdę! Czy człowiek może być bratem ducha?
— Spytaj samego dusiciela. Przyjdzie on tu, skoro go tylko zawołam! Gdzie jest Frank?
— Tego nie wyjawię.
— To ja sam go znajdę, ale ty zginiesz!
— Bej mnie pomści!
— On nie może cię pomścić. Behluwan-bej pobił go i uśmiercił szesnastu z jego ludzi. Brat jego zaś, mudir, khabir i szech-el-dżemali padli od tej rusznicy. Ciebie także pochłonie dżehenna, jeśli mi nie będziesz posłuszny.
— Udowodnij mi, że mówisz prawdę, a uczynię, czego żądasz.
— To chodź! Pokażę ci dusiciela.
Przelazłem przez wyłom w murze na krawędzi kotliny wprost naprzeciwko parowu, gdzie czekał Emery. Rozbójnik poszedł za mną z wahaniem.
— Hallo-i-oh! — zawołałem z góry i natychmiast ukazał się Emery. — Chodźcie na górę!
— Wszystko bezpieczne?
— Kasr jest w mojej mocy!
Na to wystąpili także ludzie z kaffili i podnieśli okrzyk radości. Było jeszcze tak jasno, że można było widzieć dobrze wszystko, co się działo. Emery zostawił zwierzęta pod nadzorem trzech ludzi, przy których znajdował się także długi Hassan, a reszta udała się do wejścia, w którem były schody.
— Widzisz, że mówię prawdę? Czy będziesz więc mnie posłuszny?
— Tak, sidi.
— To odsuń kamień od schodów!
Odebrałem mu broń, poczem on wszedł do pokoju, z którego przyniósł pochodnię z łyka daktylowego i zapalił ją. Następnie udał się do ciemnej bramy, pod którą stał, kiedyśmy go zaskoczyli. Schody wiodły w dół do podziemnej komnaty, zapełnionej aż pod powałę rozmaitymi towarami. Tu składał Hedżan-bej swoją zdobycz. W najdalszym rogu leżał głaz na dwóch walcach, przymocowany sznurami do ściany.
— Oto są schody, sidi! — oświadczył jeniec.
Z powodu tych sznurów nie mogliśmy z Emerym ruszyć kamienia. Dopiero, gdy je odjąłem, odsunęliśmy wspólnie głaz. W kilka minut cała kaffila znalazła się w el kasr. Pouczyłem Bothwella w kilku słowach, o co mi chodzi i zwróciłem się znowu do jeńca.
— Gdzie jest Frank?
— Czy ja to muszę powiedzieć? Myśmy przysięgli, że będziemy milczeli.
— Musisz! Tu stoi Behluwan-bej, który zażąda od ciebie duszy, jeśli się będziesz ociągał.
— To chodźcie!
— W drugim rogu sklepionej komnaty wykuta była nizka nisza, zamknięta kilkoma tobołami towarów, zamiast drzwiami. W niej leżała na gołej ziemi, skrępowana sznurami, jakaś ludzka postać.
— Renaldzie!
Światło pochodni padło na wysoką postać Anglika.
— Emery! — wykrzyknął więzień radośnie.
— Wychodź prędzej, chłopcze!
Kilku szybkiemi cięciami uwolniliśmy go z więzów, a w chwilę potem padli sobie przyjaciele w objęcia.
W pół godziny później przeszukaliśmy cały zamek przy świetle pochodni. Wysłano posłańca, żeby sprowadził zwierzęta, ponieważ dowiedzieliśmy się od jeńca, że gum zaprowadzi swoje wielbłądy do szotu, a potem wejdzie na zamek schodami.
Radość ocalonego młodzieńca, który uważał się już za zgubionego, była oczywiście nadzwyczajna. Wdzięczność jego nie mogła słów znaleźć. Do późnej nocy siedzieliśmy potem razem, opowiadając o radościach i bolach, jakie przeszliśmy wszyscy. Potem udaliśmy się na spoczynek. Ustawione straże zabezpieczały nas przed niespodziewanem zaskoczeniem.
Kiedy wstawszy nazajutrz, wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Tebu przy okropnej robocie. Oto zamordował on w nocy rabusia i stał teraz na krawędzi muru, aby zakrwawionego trupa strącić w rozpadlinę. Gdy rozgniewany tem pociągnąłem go do odpowiedzialności, odpowiedział mi tylko to jedno:
— Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, życie za życie, krew za krew, sidi; przysiągłem i dotrzymuję przysięgi! Nasze zwierzęta nadeszły, a wielki Hassan przystąpił zaraz do mnie:
— Hamdulillah, dzięki Bogu, sidi, że znowu jesteśmy razem, bo bezemnie nie byłbyś... Allah inhal el bej, niech Bóg zniszczy beja! — przerwał nagle sam sobie. — Widzisz go? Oto tam nadchodzi on!
Rzeczywiście na dole zdążał przez równinę szereg Arabów. Szli pieszo, musieli więc wielbłądy już posłać do szotu. Czekało ich niespodziane przyjęcie. Hassana, który w walce byłby nam się nie przydał na nic, wysłałem na mur, żeby obserwował szot, my zaś stanęliśmy ze strzelbami, gotowemi do strzału. Ja ukryłem się z Korndorferem za kupą kamieni, wznoszącą się przy samem wejściu. Kto raz wszedł do el kasr, ten wyjść już nie mógł.
Nie czekaliśmy długo, a chociaż nieobecność pięciu strażników powinna była przybywających Arabów zastanowić, oni mim o to wstąpili bez obawy na dziedziniec. Przeszli go już byli prawie w połowie, kiedy naprzeciwko nich ukazał się nagle Emery. Przybysze osłupieli.
— Rree, stać! Jam jest Behluwan-bej; gum niechaj idzie do piekła! Ognia!
Huknęło ze wszystkich strzelb.
— Ja nie strzelam więcej; idę z pięścią! — zawoła ł Józef, odrzucił strzelbę i znalazł się z Emerym i z Tebu w najgęstszej kupie nieprzyjaciół. Mój sztuciec nie wpuszczał nikogo przez bramę, w dziesięś minut więc byliśmy panami placu.
Wtem zabrzmiał grzmiący głos Hassana:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; oni nadchodzą ze zwierzętami, a bej jest z nimi. Poznałem go po pancerzu!
Rzeczywiście stały wielbłądy na swych długich nogach w wodzie, a przy nich trzej ludzie. Jeden z nich zdjął burnus, a jego łańcuszkowy pancerz migotał z dołu jak czyste złoto. Umył się, zarzucił burnus napowrót na siebie i skinął na ludzi, żeby szli za nim. Wszyscy skierowali się ku wejściu, z którego prowadziły na górę schody.
— Ten już do mnie należy, tego muszę dostać żywcem! — zawołał Bothwell. — Cofnijcie się do hal!
Ja zbiegłem na dół, aby otworzyć wejście i wróciłem na górę.
Renald prosił mnie jeszcze wczoraj o rewolwer. Szukałem go teraz, ale nie mogłem znaleźć. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków. Z bramy wyszedł bej z dwoma towarzyszami na dziedziniec. Musiała go uderzyć jego pustka, bo stanął. Podobny był zupełnie do tam tego, którego spotkałem w górach Aures, a potem zastrzeliłem. Bystre jego oko błądziło dokoła badawczo, a wargi rozchyliły się do okrzyku zdumienia. Naraz podskoczył ku niemu z krużganku Renald z rewolwerem w ręku. Domyśliłem się, co miało nastąpić i podniosłem dwururkę.
— Stój, zostaw go mnie! — zawołał Emery, przebiegając obok mnie.
— Jestem wolny, rozbójniku, giń! — krzyknął Renald i wypalił do beja.
Kula odbiła się od pancerza, a bej pochwycił lewą ręką nizkiego a szczupłego Francuza, zamierzywszy się prawą do śmiertelnego ciosu. Ale nie zdołał go zadać, gdyż w tejże chwili pochwycił go Emery z tyłu. Teraz wszystko się zbiegło. Towarzysze beja, widząc, jak rzeczy stoją, zwrócili się do bramy, lecz nie dostali się do niej. Dwoma kulami położyłem ich trupem.
Emery trzymał beja w żelaznym uścisku.
— Czy znasz mnie, zbóju? Jam jest Behluwan-bej. Idź za swojemi ofiarami!
Straszne uderzenie pięścią w czoło ogłuszyło beja, poczem Anglik poniósł go do muru i zrzucił w szczelinę, gdzie leżały kości pomordowanych przez niego. Gum była wytępiona do ostatniego człowieka...
...W czternaście dni później przeszliśmy Serir, a przed nami roztoczył się cudowny obraz. Kilka tysięcy palm powiewało ciemnolistnemi koronami na smukłych pniach, lśniących złotawo od słońca. Stopy pni stały w ogrodzie bladoróżowych kwiatów brzoskwini, białego kwiecia migdałów i jasnej zieleni liści figowych, w których bilbil[95] odzywał się zachwycającym głosem. Była to oaza Safilah, do której szczęśliwie doprowadziliśmy karawanę.
Tu rozstał się z nami także Tebu po kilkudniowym pobycie.
— Niech Allah będzie z tobą, sidi — rzekł przy pożegnaniu. — Wzbogaciłeś ludzi z kaffili łupem z el kasr, ale sam nic sobie nie wziąłeś. Nie mam już synów, lecz mam błogosławieństwo. Zabierz je z sobą do kraju Franków, których Bóg jest także naszym Bogiem: Baid el bela alik, wszelkie zło niechaj będzie zdala od ciebie!
...I znów w kilka tygodni później wróciliśmy do Algieru, gdzie z nieskończoną radością przyjęła nas rodzina Latréaumont. Hassan towarzyszył nam aż tutaj, a Korndorfer nie chciał mnie już opuścić i ze mną i z Emerym, który dla mnie zmienił swój plan podróży, powrócił do ojczyzny.
Dla Latréaumonta i jego rodziny było rozstanie się z nami dość bolesnem, a walecznemu Kubaszemu en Nurab drgała także broda potężnie.
— Sidi, ty odchodzisz i może nie zobaczymy się już nigdy. Spodziewam się jednak, że i we Frankistanie przypomnisz sobie z radością Hassana-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli i zawsze będziesz go zwał Hassanem-el-Kebihr i Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, który razem z Behluwanbejem dopomógł ci do zabicia assad-beja i Hedżan-beja.
— Ja także nie zapomnę o tobie, Hassanie — zapewnił go Korndorfer — lecz opowiem moim rodakom o ma-el-cat-beju, dusicielu spirytusu!
— Język twój jest pełen jadu i nikt ci nie uwierzy. Przeciwnie ludzie z twojej ojczyzny powiedzą na ciebie: „Oto jest Jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koher-darb el Koh-el-brun, oszczerca, niewierny, szakal, który jada świńskie mięso!“ Zakazuję ci mówić o mnie teraz i po wszystkie wieki. Ale my, sidi, będziemy opowiadali o sobie, a imię moje rozebrzmi po wszystkich oazach i pod wszystkimi namiotami twojego kraju. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!




  1. Duar = wieś złożona z namiotów.
  2. Muzykantów.
  3. Źródło, studnia.
  4. Ptak z rzędu biegaczy, zwany także: strusiem nowoholandzkim.
  5. Karawana handlowa.
  6. Karawana zbójecka.
  7. Dowódzca gum.
  8. Liczba pojedyncza od Kubabisz.
  9. Panie.
  10. Nic.
  11. Nóż.
  12. Dwuręczny miecz.
  13. Włócznia.
  14. Przewodnik karawan.
  15. Ślady i tropy.
  16. Koran dzieli się na sury, rozdziały, te zaś na ajaty, okresy rymowane.
  17. Komentarz do koranu.
  18. Czciciel ognia, wyznawca religii Zoroastra.
  19. Uczeń teologii.
  20. Wybrzeże od Tripolis do Egiptu.
  21. Wrota piasczyste.
  22. Pustynia skalista.
  23. Duchach.
  24. Dyabłów.
  25. Prawnikiem.
  26. Wielbłądami.
  27. Płaskiej pustyni.
  28. Wielbłądy wierzchowe.
  29. Tchórz.
  30. Wiatr pustynny.
  31. Niebezpieczny wąż stepowy.
  32. Gatunek antylopy.
  33. Skarłowaciały daktyl.
  34. Piekła.
  35. Pies.
  36. Dom zajezdny.
  37. Plemię, szczep.
  38. Palaczy haszyszu.
  39. Usta pustyni.
  40. Lwa.
  41. Król oaz.
  42. Kraju niemuzułmańskiego.
  43. Widoku Boga.
  44. Jezusie.
  45. Najświętsza Panna.
  46. Potomkiem Hassana i Hosseina.
  47. Usta koranu.
  48. Wyżłobienia ziemi.
  49. Góry raju.
  50. Odmawiający modlitwy w meczecie.
  51. Gospodarz.
  52. Kawa.
  53. Domu.
  54. Kawiarz.
  55. Szatan strachu.
  56. Włókien daktylowych.
  57. Gérard.
  58. Czynach walczących.
  59. Czynach bohaterów.
  60. Meczetu.
  61. Kałuża.
  62. Jezioro.
  63. Martwe jezioro.
  64. Kąpieli.
  65. Morze robactwa.
  66. Warkocze.
  67. Chleb z mąki i suszonych daktyli.
  68. Soku daktylowego.
  69. Wsi, złożonej z budynków.
  70. Pustynię.
  71. Znak.
  72. Ojciec bez synów.
  73. Oazy.
  74. Tropach.
  75. Bramą kamieni.
  76. Sędziego.
  77. Wodza poganiaczy wielbłądów.
  78. Zamku.
  79. Górę.
  80. Ławnikiem.
  81. Esra.
  82. Św. Jana.
  83. Sztylet.
  84. Karawana pielgrzymów.
  85. Oddziały.
  86. Suszone daktyle.
  87. Chłodnik z żyta.
  88. W Arabii.
  89. Koral.
  90. Wolnymi ludźmi.
  91. Pułkownikiem.
  92. Pismo święte.
  93. Gipsu, wapna.
  94. Forteca.
  95. Słowik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.