Chwila obecna/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chwila obecna |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LVIII-LX |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III |
Indeks stron |
Ponieważ dziś między młodymi filologami stało się modą obrzucać błotem swoich profesorów, jako filolog więc, a przynajmniej jako niegdy uczeń filologicznego wydziału, pozwolę sobie niniejszem wynurzyć lekceważenie i głęboką pogardę dla mego profesora języka hebrajskiego. Nie przypominam sobie wprawdzie dokładnie, czy taki profesor za czasów byłej Szkoły Głównej istniał, ale jestem przekonany, że pod względem naukowo-hebrajskim wyszedłem z owej wszechnicy takiem samem niemowlęciem, jakiem do niej wszedłem. Wyobraźcie sobie, że utnij głowę — a nie wiem, co znaczy Hacfiro; jako felietonista zaś powinienem wiedzieć, choćby dlatego, że wy, czytelnicy, nie wiecie. Udałbym się nawet, dla dowiedzenia się, do czytelni, istniejącej przy Bibliotece głównej, w której przylepianie białych kartek na grzbietach książek, po kilkoletniem mozolnem mazaniu klajstrem rzeczonych grzbietów już się nareszcie skończyło; ale na nieszczęście wiadomość o Hacfiro zaskoczyła mnie niespodzianie, i do słownika udawać się jest już za późno.
A jednak niezrozumienie wyrazu Hacfiro nie przeszkodzi mi, jako felietoniście, zapatrującemu się na piękne przykłady moich współtowarzyszów, mówić o Hacfiro i puścić się na obszerne pole domysłów i przypuszczeń.
Zresztą ignorancya moja ma swoje granice. Nie rozumiem wprawdzie, co znaczy Hacfiro, ale wiem, czem będzie Hacfiro. Otóż będzie to dziennik, wydawany na większą cześć i chwałę izraelskiej tradycyi i separatystowsko-ultraizraelskich interesów w języku hebrajskim. Czy to będzie dziennik polityczny, czy społeczny, czy poświęcony sprawom krajowego handlu, jest to jeszcze tajemnicą tak wielką, jak i to, kto go będzie prenumerował, czytał i rozumiał. To pewna, że dziś krążą najrozmaitsze przypuszczenia. Niektórzy twierdzą, że będzie to pismo poświęcone specyalnie sprawom sprzedaży promes od premiowych pożyczek; ponieważ zaś tak sama sprzedaż i kupno, jak i skutki ich są tego rodzaju, że lepiej nie wtajemniczać w nie głupiej gawiedzi, przeto język hebrajski okazuje się najodpowiedniejszym, bo rozumieć go będą tylko wybrani. Jest to dobrze pomyślane, ani słowa! Gdyby tak owce rozumiały mowę ludzką i umiały mówić po polsku, wówczas w czasie strzyży, zamiast pozwalać robić z sobą strzygącym, co się tylko podoba, zawracałyby im mniej więcej wymownie głowę. Ale ponieważ owce nie umieją mówić po ludzku, przeto nie zawracają nikomu głowy, a jeżeli okazują nawet w czasie strzyży swoje nieukontentowanie, czynią to w sposób wprawdzie niezupełnie bon genre, ale zgoła niewinny i nikomu nic nie szkodzący. Otóż podobny stosunek potrzebny jest pomiędzy sprzedającymi a kupującymi promesy pożyczek premiowych, z czego względnie do Hacfiro taki wniosek, że jeżeli istotnie dziennik ten będzie temi sprawami się zajmował, będzie to sobie poprostu pismo, poświęcone sposobom ułatwionej strzyży owiec, a zatem w gospodarstwie krajowem nader pożyteczne i pożądane.
Jest to jednak tylko przypuszczenie, za którego publikacyę tylko, nie zaś za wiarogodność biorę na siebie odpowiedzialność. Istnieją wreszcie i inne przypuszczenia. Mówią naprzykład także, że ponieważ «Izraelita» mówi współwyznawcom swym same tylko komplementy, ponieważ całe złe, jakie istnieje w stosunku Żydów do nieżydów przypisuje tylko ostatnim, ponieważ, słowem, uważa współwyznawców swych za społeczność jedynie wybraną, doskonałą i świętą, za wiecznie uciśnioną niewinność, przeto Hacfiro ma stanowić odwrotną stronę medalu. Hacfiro ma mówić gorzkie prawdy w oczy swym współwyznawcom, a ponieważ francuskie przysłowie mówi: Il faut laver son linge en famille, dlatego Hacfiro będzie wychodził (czy też wychodziło) w języku hebrajskim.
Trzecia z kolei wieść mówi, że Hacfiro ma być objawem konserwatyzmu, oburzonego nieopatrzną postępowością «Izraelity», która to postępowość, zgubna dla czystej tradycyi, już w samym języku pomienionego organu się przebija, a z czasem mogłaby doprowadzić do zupełnego rozpuszczenia się pierwiastku izraelskiego w miejscowym. Coby to była za szkoda! A jednak niebezpieczeństwo jest blizkie, i ultratradycyjni konserwatyści wszędzie dopatrują jego śladów. Wieść niesie, że mężowie owi szczególnie są przerażeni takimi wyrazami, jak: pudełkies, szczotkies, mebles i «Twarde strasse», które mimo swej antykoszerności, nawet za Żelazną bramą, w owej Wandei tutejszo-izraelskiej, już się upowszechniły. Przeklęte wyrazy, raz zrobiwszy wyłom w pięknym, lubo także nie hebrajskim żargonie, gotowe są skazić i sam hebrajski, do tej pory trzymający się jeszcze jako tako, przynajmniej w literach na szyldach sklepów, sprzedających kawę, herbatę i inne niepokalane napoje na Grzybowie.
Nakoniec są i tacy, którzy w ewentualnem zjawieniu się Hacfiro dopatrują związku z założeniem pierwszego kantoru wekslowego przez pierwszego intruza między wybranymi — przez p. Porazińskiego. Co to będzie, jak i inni pójdą torem tego śmiałka? Co to będzie, gdy publiczność zacznie w takich kantorach sprzedawać i kupować? Kantory wekslowe, to przecie do tej pory był zwyczajny monopol — aż tu przychodzi ktoś i zadaje gwałt zwyczajom! Co tu robić? Ha! W razie wielkich niebezpieczeństw potrzebne są wielkie środki. Na Filistynów potrzeba Samsonów, więc, według ostatniej wieści, Hacfiro będzie tym Samsonem, mającym choćby z pomocą pierwszej lepszej oślej szczęki gromić nieprzyjacioły swego plemienia.
Wszystko to jednak są, jak to już powiedziałem, przypuszczenia. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a co to będzie? — nie wiadomo. Najpodobniejsze do prawdy jest, że Hacfiro przybierze charakter kościelny, talmudyczny. Zobaczymy to podobno zresztą niezadługo, zobaczymy to nawet, sądzę, prędzej, niż prenumeratorów tego pisma. Szkopułem, o który się pismo może rozbić, jest hebrajszczyzna. Kto dziś z Żydów, prócz rabinów, rozumie ten język? A przecież nie przypuszczam, żeby na podobieństwo napisów sklepowych, przyszłe pismo używało tylko liter hebrajskich, języka zaś żargonowego. Na tem skończymy o Hacfiro.
Przed kilku dniami mieliśmy zjazd kolejników. Przybyli dyrektorowie uradzili zrana pewne zmiany w taryfie przewozowej, w południe spożyli obiad u Bocquerella, wieczorem skonstatowali fakt, że panna Cholewicka, uważana ze stanowiska kolejowego, z powodu swej nadzwyczajnej lekkości, nawet bez żadnych zmian w taryfie, mogłaby, jako nie przenosząca czterdziestu funtów, odbywać darmo podróże wszystkiemi kolejami niemieckiemi. Przedstawienie w teatrze Wielkim ułożone było umyślnie w ten sposób, żeby niemieccy dyrektorowie nie siedzieli na niem tak, jak my siadujemy na niemieckiem kazaniu. Dawano jeden akt «Hrabiny» i balet pod tyt. «Twardowski». Niemcy zachwycali się podobno mistrzowską grą Żółkowskiego, a zarazem podziwiali zręczność i małe nóżki baletniczek, które to nóżki, po niemieckich systemu Kruppa nogach, mogły istotnie wydać się nadelbiańskim i nadreńskim gościom czemś zasługującem na podziwienie. Wogóle jednak, o ile się zdaje, obiad u Bocquerella, przedstawienie teatralne, nóżki, zachwyty, toasty i wynurzenia wzajemnych sympatyi, zajęły większą część programu tego zjazdu, niż narady. Była to sobie raczej prosta sąsiedzka wizyta, nie zaś obfity w przewozowo-taryfowo-kolejowe następstwa zjazd kolejników. Przynajmniej dotąd me słyszeliśmy o bezpośrednich jego skutkach. Mogą one okazać się później. Wszelkie zjazdy mają to do siebie, że zbliżają ludzi z sobą, przyczyniają się do zacierania wzajemnych uprzedzeń, ułatwiają stosunki, rozbudzają zajęcie się kwestyą i gorliwość uczestników, umacniają związki i wzajemne ugody. W ten sposób rozumiany zjazd, nawet z «Twardowskim», i p. Cholewicką, jako z głównemi częściami programu, może być pożyteczny.
Większego i bardziej bezpośredniego znaczenia ani przypisywać mu, ani żądać od niego nie można.
Wspomniałem, że w program przedstawienia teatralnego dla dyrektorów weszła i «Hrabina», niechże więc wolno będzie pomówić o autorze jej, Moniuszce. Wiadomo wam zapewne, czytelnicy, że p. Cypryan Godebski wykonał pomnik dla zgasłego artysty, obecnie znajdujący się w sali rzeźby na Wystawie Tow. Z. S. P. Losy tego pomnika tak są dziwne, a okoliczności towarzyszące tym losom tak każdego dobrego chrześcijanina budujące, że zamierzam bliżej poznajomić z niemi czytelników. Był ów pomnik pierwiastkowo przeznaczony do jednego z naszych kościołów. Tymczasem któż zdoła przewidzieć przyszłość? — właśnie teraz dopiero rozpoczęły się szkopuły. W chwili, kiedy wyszukiwano najodpowiedniejszego miejsca na pomnik, dostrzeżono: z jednej strony straszną odpowiedzialność, jaką na siebie ściągano, umieszczając pomnik w kościele, a z drugiej okropne skutki, jakie dla całego warszawskiego katolickiego świata z umieszczenia owego wyniknąćby mogły. Czy to herezya, czy nie herezya? czy profanacya, czy nie profanacya? — oto pytanie, które jak Hamletowskie: «być albo nie być?» powstało nagle w umysłach. Zmarły był wprawdzie genialnym i przez cały ogół ukochanym artystą, ale czy był takim, jak to rozumieją nasi modlący się z francuskich książek wychowańcy tutejszych salonów: czy był dostatecznie przekonany, że czarny pilśniowy kapelusz o nadzwyczajnie szerokich skrzydłach jest widocznym znakiem największej doskonałości chrześcijańskiej? czy zgadzał się zawsze ze świątobliwemi zasadami dzieła zatytułowanego: «Życie nie jest życiem, czyli wielki błąd dziewiętnastego wieku»? słowem: czy wierzył w powyższe i wiele innych najnowszych prawd, bez których żaden warszawski wyznawca nie może być w opinii dobrze urodzonych pań i panów zbawionym? Wszystko to były rzeczy niepewne, nierozstrzygnięte, albo też zgoła wątpliwe. Wobec tego, umieszczać jego pomnik w kościele równało się dobrowolnemu narażaniu własnej osoby na ewentualne nieprzyjemności na sądzie szczegółowym, jaki arystokratyczne damy dla rozrywki przy szyciu ornatów składają nad każdą duszą, jeszcze za dni jej śmiertelnego żywota. Zresztą kościół nie jest to muzeum, zatem pomników dla wielkich ludzi niema ani potrzeby, ani obowiązku umieszczać.
Ten ostatni argument szczególniej przyczynił się do rozproszenia resztek wątpliwości, zwłaszcza, że zauważono, że jakkolwiek muza ta jest od stóp do głowy pokryta szatą, jednakże pewne jej kształty są zbyt plastyczne, co sprzeciwia się stanowczo doświadczonym zresztą w tych rzeczach poglądom, a zatem żadną miarą nie może być w kościele cierpiane. Ale jeżeli tak jest, zwracam uwagę na kłopotliwe położenie tych osób, które porównanie z muzą pod względem plastyki wytrzymać mogą. Cóż winny te nieszczęśliwe istoty, i czy rzeczywiście dla tak niezależnych od siebie, jak zależnych od rozmaitych gustów przyczyn, mają być źle widziane? Potrzeba koniecznie uspokoić te strapione dusze, a zatem jedno z dwojga: albo powiększyć dotychczasowe plastyczne maximum, albo zgodzić się raz na zawsze, że owo maximum stosuje się tylko do muz pogańskich.
Tymczasem jednak nie wiem, co będzie dalej, wiem tylko, że muza nie została wpuszczona nawet do przedsionka kościelnego, jakkolwiek na pomniku obok muzy, która zresztą tak dobrze za chrześcijańskiego anioła smutku, jak i za pogańską muzę może uchodzić, znajduje się także i krzyż. Towarzystwo muzyczne, które chciało się zająć tym pomnikiem, nie wie teraz, jak i gdzie go umieścić. Co do mnie, sądzę, że skoro grobowiec naszego kompozytora nie znalazł ostatecznie miejsca w żadnym z naszych kościołów, należy umieścić go na Powązkach. Potrzeba tylko, dla ochronienia go przed deszczami, dać dach wsparty na czterech słupach, i oto wszystko. Lepiej mu tam będzie i stosowniej, niż w salce rzeźb na wystawie, gdzie pokrywa go kurz i pajęczyna.
Jedna tylko rzecz nie może mi się w głowie pomieścić. Dlaczego naprzykład we Włoszech, w kościołach przechowuje się tyle posągów, bez porównania bardziej plastycznych, a jednak nie cierpi na tem ani przyzwoitość publiczna, ani powaga kościoła? Dość przytoczyć kościoły rzymskie, gdzie wiele posągów przerobionych zostało na chrześcijańskich świętych ze statui bożków pogańskich. Dość przytoczyć grobowiec Medyceuszów we Florencyi, w którym kobieta, przedstawiająca noc, również jak i mężczyzna przedstawieni są plastycznie.
Ale pocóż szukać włoskich kościołów? Wszakże rycerz rzymski w pomniku Włodzimierza Potockiego ubrany jest nader lekko: wszakże takiż rycerz w grobowcu w Warszawie u Fary jest prawie nagi; wszakże Rzymianka na tym samym grobowcu, równie plastycznie, a więcej odkryte, niż muza p. Godebskiego, ma kształty!
Należy pamiętać, że Moniuszko był człowiekiem wielkiego dla naszego ogółu znaczenia, należy pamiętać, że był, jest i będzie chlubą naszą, i że sam jeden więcej jest wart, niż pięć tysięcy dewotek razem z ich pobożnymi galopantami i z całym tym kwaśno-słodkim taborem, na którego wszelkich ćwiczeniach pobożnych Pan Bóg niewiele zyskuje — ale i dyabeł z pewnością niewiele traci.
Jeżeli więc każdy, prywatny nawet człowiek ma prawo do umieszczenia swej tablicy grobowej i swego krzywego nosa na grobowcu w kościele — dziwną i zaiste dziwną rzeczą jest, że nie może tam znaleźć przytułku grobowiec takiego człowieka, jak Moniuszko.