Cisza leśna (tomik)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Tytuł Cisza leśna
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA PAWLIKOWSKA
CISZA LEŚNA
WARSZAWA 1928

NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA
Drukarnia Narodowa w Krakowie



NAJDROŻSZEJ
MAMIE
CISZA LEŚNA

Jak jednorożec z bajki, piękniejszy nad słowa,
cicho i dumnie —
wybiegłaś na skraj czasu ty miłości nowa
i patrzysz ku mnie.
O tylko nie zawracaj płochliwa, niegodna,
w głąb cienistego boru!
Podbiegnij i krzyknąwszy, wbij mi w serce do dna
tęczowy twój jednoróg!




ŚWIATU

Świat ten jest dla mnie i jam jest dla świata,
który ciężarem serce mi rozgniata
jak nieprzytomny kochanek.
Daję mu wszystko nie trwożąc się o nic,
choć grozi śmiercią, którą trzyma w dłoni,
mnie, najwierniejszej z kochanek.
Zabawki, skarby, umarłe motyle
kładzie przedemną i leżą przez chwilę,
aż znów je wicher rozmiecie.
Całuję usta jego wieloustne:
mów o miłości nim na zawsze usnę
w objęciach twoich mój świecie.




ZABITY W GÓRACH

Trawo, trawo zielona! szumiąca kołysko!
Żeby wzlecieć w obłoki trzeba upaść nisko!
Trzeba wspiąć się z mozołem na najwyższą turnię
odpaść od niej i kozła wywinąć poczwórnie!

Trawo, trawo zielona! Wspólne mamy sprawy!
Tylko umarli wiedzą o czem myślą trawy!
Co szepcze kość do kości, która obok leży?
„Ach, jak słodko jest leżeć! Ach, jak słodko nieżyć!“




WESTCHNIENIA

O, zaszumieć, jak morze! Otworzyć ramiona
i wszystkich brać w objęcia jak Marja z Magdali!
Nie czekać aż przypłynie fala przeznaczona!
Nie wierzyć że nas życie od życia ocali!

O, śpiewać jak Caruso! O, mówić jak Duse!
Rozkrzyczeć się szeroko w radości i w pysze!
Nie być sercem zdziwionem, które świat kołysze
jak ocean kołysze milczącą meduzę...




ZESZŁOROCZNE ŚNIEGI

Gdzie zeszłoroczne śniegi? Chcecie to wam powiem.
Na szczytach, het! na turniach pod nieba ołowiem,
w szczelinach, w skalnych ranach piargami pokrytych,
leżą kamienne, szare jak grobowe płyty.

Wiatr nad niemi przepływa, przechylając głowę,
siwą z chmur peleryną miotając po niebie.
Gdzie zeszłoroczne śniegi? Niebieskie? Różowe?
Śmierć ich strzeże jak skarbu w niedostępnym żlebie..




TAŃCZĄCY KOLIBER

Któż mi pomięszał wszystko?
Czyjeż rozkazy, czyjeż
myśli niechętne rozkoszy
spiętej w muzycznych fibrach?
Czegóż zazdrościsz, Boże?
I tak mnie przecież nakryjesz
prędzej czy później czapką
jak tańczącego kolibra.




GÓRY

Jak ciche są te góry gdy leżą pod śniegiem,
zaszyte w biały całun kosówkowym ściegiem!
Choć nieżywe na pozór są tylko w letargu.
Czasem wstrząsną się, z piersi zrzucą stosy piargów
i przeciągną się we śnie.
Wówczas jak garść liści
spadają z nich najlepsi, najpierwsi turyści...
Towarzysze ich potem zaszywają w płótno
i niosą ku nizinom, ścieżką bladą, smutną...




LAS CIEMNOSMRECZYŃSKI

Z gór stromych, z białych ścian,
z wyżyn wysokich i świętych,
stoczyło się grzeszne życie i w dół strumieniami ściekło.
Tam w dole się rozlało, wezbrało w kłęby i męty
i wyrósł las Ciemnosmreczyński.
Zielone piekło.
W górze zimno, ostro, cnotliwie.
— Tu — ciepło, duszno, zgniło —
czarny torf lepką piersią karmi potwory:
Rumianki ludzkiego wzrostu, paprocie jakich niebyło,
buki o mięśniach atletów, kukły i mandragory.
Tu zbiegła się reszta boginek,
Mnich zlazł tu i Krwawy Juhas.
Żyją i dyszą w ognisku zielonem
krzyczą i straszą wściekle.
Życie wygnane z gór czystych jeży się, ciska i bucha
i tańczą drzewa grzesznie zrośnięte w Ciemnosmreczyńskiem piekle.




STARA KOBIETA

Zmęczona, ledwie idzie,
na kiju się upiera,
przejechana przez życie
jak przez złego szofera.
Oblicze jej pocięte
jakgdyby ostrym mieczem,
wśród naszych młodych twarzy
zawiewa średniowieczem.
Jest złamana, pogięta,
pocięta, poorana,
i tylko jej kobiecość
to zagojona rana.




WIECZOREM

Gwiazda siadła na ganku
w obłocznych pałacach.
Podniosły się tytonie
dotychczas nieczułe.
Nietoperz jak bumerang
wyleciał i wraca,
już ich sześć krąży w koło,
fałszywych jaskółek.
Gwiazda schodzi na niebo,
szuka towarzysza,
na grzbiecie nietoperza
jeździ wkoło cisza.......




GOŁĄB

Niebo gołębio-siwe, mokre pióra stroszy,
pod wiatr nastawia skrzydła całe w drżących puchach.
Wciął jeszcze dalekiemi piorunami grucha
i burzy się jak gołąb w miłosnej rozkoszy.

Pryska ostatnim deszczem w słońce złotolice,
i już się pyszni tęczą: siedmiobarwnym brzuchem.
Chciałoby spaść na ziemię jak na gołębicę
i otulić jej piękność rozmarzonym puchem.




FESTYN W PARKU

Cały ten świat wiosenny, banalnie szalony,
jest jak festyn popularny w parku:
Papiery, konfetti, chorągwie, festony,
zakochane parki.
Jak festyn jest ten świat. Życie otwiera wiosnę.
Kosze szczęścia, kjoski z wróżbami,
tłumy bezmyślnie radosne
które afisz kolorowy zwabia,
służące w sztucznych jedwabiach,
krawcy z kochankami, studenci,
i zachodzące słońce, które się jak reklama
w oczach olśnionych kręci.
Dźwięczy orkiestra w liściach. Biedni starzy ludzie
przechodzą po ścieżkach majowych.
Płyną smutne, zabawne postacie
szare oczy, obojętne głowy.
— Pocóż tu przyszłam? Z ciekawości?
Z mej ławki patrzę na te obce typy,
na niedzielnych gości —
i słucham równie obcego mi szumu
rozpostartej na niebie lipy,
terkotek, gwizdków, trąbek papierowych

i dalekich ogrodowych słowików —
potem myślę o własnem sercu, o jego też niezrozumiałym krzyku...
i pytam się czemu wschodzi księżyc
czemu kręcą się kolorowe młynki
i dlaczego siadły nagle przy mnie
nieznajome, długonogie dziewczynki.
Już pierwszy nietoperz ogromne zero zakreślił na niebie
Wiatr zimny wieje..,
Ach! naiwnością było tu czekać na ciebie.
Wrócę chyba do domu.
Tu się nic nie zdarza.
Czas stracony. Wieczorna nadchodzi godzina.
— Tak jak sobie ciebie wyobrażam
to nie mógłbyś bywać na festynach...




TYTOŃ

Zadrżały kwiaty tytoniu bo księżyc wschodzi.
Wstają. Chcą się bez granic wydłużyć, wyprężyć.
Piją puste powietrze, które wieczór gwiazdami słodzi
zanim w usta spłynie im księżyc.

Coraz bledsze, czynią wonny zamęt
i całe się w rosach trzęsą,
wpatrzone uparcie w firmament
jak lwy w strażnika niosącego mięso.




LIST

Deszcz pada. Szara trucizna
po szybie toczy się w kroplach.
Listonosz mija drzwi moje.
Każdy krok jego mnie boli.
Ach, list wysłany za morze
mój mały, biały hydroplan
zaginął, zaginął bez wieści
tak jak Nungesser i Coli...




RODZINA CZAROWNICY

Przyrzekam wam miłość dozgonną
siwe dzwonki szaleju, błędna belladonno,
sowo, nowiu, ropucho, puchaczu i hjeno,
tytoniu bladolicy
i bzów czarnych posępna zżółkła walansjeno.
Ja, wiedźma bez ożoga,
z sercem opalonem
tęskniąca za dalekim ubogim demonem,
wpatrzona w świat jak w szklaną czarodziejską kulę,
kocham cię i do serca tulę
rodzino czarownicy
podejrzana, kochana...




PSZCZOŁA

Czyż na to poleciałam w tak dalekie strony
by zdobyć jeszcze trochę żalu,
tej esencji
tego gorzkiego miodu,
którym przepełniony
będzie wkrótce ul złoty
mojej egzystencji?




MEDUZY

Bałwanek płynie jak tryton
a z pyszczka kapie mu ślina.
Słońce na morze spokojnie spogląda
ondulowany blondyn.
Niebieska woda gęsta jest od ondyn:
to meduzy w przemoczonych muślinach.
Morze się przeciąga, rozciąga,
wkrótce cisza południa je zmorze.
Miedziane żagle rybackie
ledwie się przez sen kiwną.....
Fale pieszczą zabawkę dziwną:
meduzę, kwitnące morze.




II.

Raz gdy wracałam wybrzeżem
patrząc uważnie dokoła
bo nic już nie było na świecie
prócz tego co można widzieć —
meduza leżała na piasku
i czuła jak fala idzie
jak jej dosięgnąć nie może
i jak ją ku sobie woła.
Podniosłam z piasku tę bryłkę
smutną, fjołkową, kaleką,
(oby tak ze mną uczynił
Ten, który wszystko może)
i położyłam na fali —
i utonęła daleko
jak dzwon radości milczący
puszczony na pełne morze...




III.

Na piasku leży młodzieniec
który utonął przed chwilą.
Patrzy tępo jak w koncert morza
zasłuchany poważny muzyk.
Obcy i zimny dla ludzi
którzy mu życie przywrócić się silą —
a usta ma fjoletowe
jak krzyż na ciele meduzy.....




MORZE

Błyszczą fale niebieskie, fale zielone,
migoczą,
mrugają, jak setki oczu,
miotają się, jak ryby w sieci,
daleko roztoczonej,
i tańczą, i obiecują
szczęście, co śpiewa i świeci,
szczęście! szczęście szalone...
Płyną fale, ciężkie wagą platynową,
uderzają o brzeg,
światło, rozmawiające cichą, srebrną mową,
płynie w morzu tysiącem rzek.

Szklące się skiby
unoszą lekko w górę meduz blade grzyby —
wicher gorzki i świeży
pędzi wodę na piasków kobierce,
uderza nią o brzeg
i mówi, że tak szczęście niedługo uderzy
o czekające, nieruchome serce.
Grają świateł milczące kuranty:
— czemuż dnie być nie mają, jak świecące brylanty?
Śmieją się wszystkie fale białemi zębami:
— czemuż nie być szczęśliwym dniami i nocami?
Wicher przeszył tęsknotą
ukrytą szczeżuję
stado rybek i muszlę o ustach otwartych,

odmyka księgę morza niebieską i złotą
przewraca jej karty.
Czyta gorzkie nowele, czyta wiersze boże
o miłości i śmierci, ostrzonych, jak noże...
— Bałwan, jak indyk biały,
mokre pióra stroszy,
lecz nie gniewa się na nikogo.
Niebo najwyższą radość odstąpi niedrogo
i nic nie ma przeciw rozkoszy.
Flaga pomostu wieje, z pragnienia aż chora,
każda niebieska strzała chce być strzałą amora,
słońce, jak tęskny kwiatek,
kwitnie w wodnym rowie,

tęsknota, jak puls, bije w wodzie,
Wszystko jest z nami:
piasek chce być sypkiem wezgłowiem
dla głów, leżących blisko,
i w głębokiej zgodzie
patrzących w siwe niebo zwężonemi oczami...
Gwiazdki szczęścia na sieciach
brylantowych węcierzy
obiecują, obiecują niezaprzeczenie
że, jak fala o brzegi,
tak krew twoja uderzy
o moje milczące wzruszenie...




NOKTURNIK

Te na niebie rozwiane
atłasy,
długie szale malowane
w pasy,
krwawe hafty, które w oczach
gasną,
frendzla ciemna zmieniająca się
w jasną,
te nietrwałe malowane
szlaki,
te zygzaki zmieniające się
w ptaki,
białe róże zmieniające się
w sępy,
plusz gołębi rozerwany na
strzępy,
te blednące etole
z szynszyli:
to są stroje dla ubrania
chwili,

to ubranie dla szczęścia
uszyte,
w magazynie nazwanym
Błękitem.
Dla minuty tej radości co
będzie,
starczy suknia, którą obłok
przędzie.
Ubierz w szale z obłoków
nadzieję,
co się pierwej rozchwieje,
rozwieje?
Gdzie ta szarfa różowa,
złocona?
A gdzież ręka przed chwilą
chwycona?




KOBIETA — IKAR

Kobieta — Ikar leci dłużej
bo jest lżejsza.
Powietrze ją unosi i wiatr ją chwyta pod ramię.
Wzlatuje bez nadziei, uśmiechnięta jak gejsza —
poczem spada tak ciężko
jak kamień.




NAJPIĘKNIEJSZY SEN

Wczoraj śnił mi się znów, dla odmiany
najpiękniejszy mój sen — niezrównany!
o pływaniu w powietrzu jak w wodzie.

Ludzie ze snu nic o tem nie wiedzą.
Wciąż się szczycą postępem i wiedzą
i są z prawem grawitacji w zgodzie.

Siedzę z nimi, piję czarną kawę
omawiamy rzeczy nieciekawe
wychwalamy jakąś panią okropną...


Nagle strącam talerzyk i ciastko,
skaczę na stół, ręce składam spiczasto,
i wypływam przez otwarte okno.

W niebie czystem jak turkus i djament
słyszę z dołu dochodzący lament,
krzyk, że djabeł mnie porwał w powietrze!

Tłum ponury zalega ulice —
zapalają kadzidło, gromnice —
widzę twarze od papieru bledsze.


Więc odpływam coraz dalej i dalej,
bryły wiatru roztrącam jak fale,
zaśmiewając się z głupiej parafji —

z sercem twardem, unurzanem w dumie,
że tej sztuki nikt prócz mnie nie umie —
każdy patrzy a nikt nie potrafi.

Odpoczywam na drzewnych wierzchołkach,
i w obłokach udaję aniołka,
choć policjant z dołu na mnie woła.


I znów pływam najnowszą metodą,
wzdycham piersią niestrudzoną, młodą,
i jaskółki odgarniam z nad czoła.

Potem w dali doganiam pilota
co się w chmurach koziołkuje i miota,
głową na dół, wśród wspaniałych skrętów.

Ścigam jego samolot po niebie —
aż mnie wciąga silną ręką do siebie,
jak syrenę co się czepia okrętu.


O, nie całuj, nie całuj, pilocie!
Nie ogarniaj mnie ramieniem w locie
bo za prędko spadniemy na ziemię.

Twarz masz słodką, brązową i świętą,
ascetyczną jak mnich z quatrocento
szczęście moje pod Twem skrzydłem drzemie.

A wieczorem powracam piechotą —
siadam w domu pod żarówką złotą,
jakby nigdy nic nie było zaszło.

Wszyscy siedzą, uroczyści ogromnie,
obrażeni, nikt nie mówi do mnie —
przecierają okulary i kaszlą.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.