Clerambault/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Clerambault postanowił jeszcze raz odwiedzić Perrotina. Pomimo uczucia smutnego politowania, jakie w nim obudziło ich ostatnie widzenie się, rozumiał teraz lepiej jego ironiczne i ostrożne zachowanie się wobec świata. Nie miał już wprawdzie wielkiego szacunku dla charakteru Perrotina, ale zachował w całości podziw dla wysokiego rozumu sędziwego uczonego; widział w nim nadal przewodnika, któryby mu pomógł do rozniecenia światła w jego duszy.
Nie można twierdzić, by Perrotin był zachwycony ponownemi odwiedzinami Clerambaulta. Był zanadto subtelnym człowiekiem, by nie zachować przykrego wspomnienia małej podłości, jaką musiał owego dnia nietylko popełnić (toby dla niego nic nie znaczyło, był do tego przyzwyczajony...), ale do której musiał nadto milcząco się przyznać, pod spojrzeniem świadka nie dającego się przekupić. Przewidywał dysputę a czuł wstręt do dysput z ludźmi mającymi ustalone przekonanie. (Nie sprawia to żadnej przyjemności! Biorą wszystko na serjo!...). Ale był bardzo grzeczny; człowiek miękki, wentą dość dobry, niezdolny stawiać oporu, gdy się go brało szturmem. Zrazu próbował unikać kwestyj poważnych; później jednak, gdy widział, że Clerambault naprawdę potrzebuje jego pomocy i że być może powstrzyma go od popełnienia jakiej nierozwagi, zgodził się z westchnieniem poświęcić mu swój poranek.
Clerambault wyłożył mu wynik swoich zabiegów. Zdawał sobie sprawę z tego, że świat obecnie wyznawał inną wiarę, aniżeli jego ideały. On sam służył dawniej również tej wierze i podzielał ją; dziś jeszcze był dość sprawiedliwy, by przyznać jej pewną wzniosłość, pewną piękność. Ale po ostatnich przejściach poznał także jej niedorzeczność i ohydę; odsunął więc się od niej i poświęcił się innemu ideałowi, który na nieszczęście był w walce z poprzednim ideałem. Otóż Clerambault wyjaśnił mu ten nowy ideał w krótkich i namiętnych słowach i prosił Perrotina, aby mu wyjawił, czy go znajduje prawdziwym, czy fałszywym. Ale jasno, otwarcie, z pominięciem wszelkich grzeczności, wszelkiego oszczędzania. Perrotin, uderzony poważnym i tragicznym wyrazem Clerambaulta, zmienił zupełnie ton i zastosował się do jego nastroju.
— Ostatecznie, czy jestem w błędzie? — zapytał Clerambault z trwogą. — Widzę, że stoję samotnie, ale nie mogę inaczej postępować. Powiedz mi pan bez ogródek: czy jestem w błędzie, gdy myślę w ten sposób?
Perrotin odpowiedział poważnie:
— Nie, mój przyjacielu, pan masz słuszność.
— A więc powinnością moją jest zwalczać błąd zabójczy innych ludzi?
— Co do tego, to już inna rzecz.
— Jeżeli jestem w posiadaniu prawdy, czy po to, aby ją zdradzać?
— Prawda, mój biedny przyjacielu Nie, nie patrz pan na mnie temi oczyma! Pan sądzisz, że ja powiem, jak tamten: „Co to jest prawda?“... Ja ją miłuję tak samo, jak pan i może dłużej od pana... Prawda, mój przyjacielu, jest wznioślejsza i obszerniejsza, niż pan, niż my, niż wszyscy ci, którzy żyli, którzy żyją i którzy będą żyli. My zaś, sądząc, że jesteśmy w służbie Wielkiej Bogini, służymy zawsze tylko niższym bogom, dii minores, świętym z bocznych kaplic, których tłum po kolei uwielbia, a potem opuszcza. Ten, na którego cześć świat dzisiaj się morduje i kaleczy z szałem korybantów, nie może, rzecz jasna, być ani pańskim, ani moim bogiem. Ideał ojczyzny jest wielkim bogiem, pełnym okrucieństwa, który pozostawi w przyszłości po sobie obraz Kronosa, straszydła dla dzieci albo jego syna, Olimpijczyka, którego Chrystus strącił z tronu. Pański ideał ludzkości jest wyższym szczeblem, zapowiedzią nowego boga. A ten bóg zostanie kiedyś znów strącony z tronu przez innego, jeszcze wyższego, który ogarnie większy zakres wszechświata. Ideał i życie rozwijają się nieustannie w drodze ewolucji, a ten ciągły rozwój jest dla wolnego ducha prawdziwą treścią świata. Ale jeżeli duch może bezkarnie przeskakiwać stopnie rozwoju, w świecie faktów postępuje się krok za krokiem i w ciągu całego życia zyskuje się zaledwie kilka cali terenu. Ludzkość wlecze za sobą nogi. Pańską winą, jedyną pańską winą jest, że ją wyprzedziłeś o jeden lub więcej dni. Ale jest to właśnie jedna z tych win, które się najtrudniej wybacza... Być może, że nie bez słuszności. Gdy ideał starzeje się, jak oto ideał ojczyzny, wraz z formą społeczeństwa, na której się opiera, wtedy staje się rozdrażniony i sypie najstraszniejszym ogniem; najmniejsze powątpiewania co do jego uprawnienia a czyni go wściekłym, albowiem w nim samym obudziła się już wątpliwość. Niech się pan w tym względzie nie łudzi. Te miljony ludzi, którzy się mordują w imieniu ojczyzny, nie mają już tej młodej wiary z roku 1792 lub 1813, jakkolwiek ona sprawia dziś więcej spustoszenia i więcej hałasu. Wielu z tych, którzy giną i nawet z tych, którzy każą zabijać, czują w głębi duszy straszliwy ząb wątpliwości. Ale pochwyceni w tryby maszyny i za słabi, aby się stamtąd wydobyć albo nawet tam obmyśleć dla siebie drogę ocalenia, zawiązując sobie oczy i rzucają się w otchłań, wyznając z rozpaczą, że ich wiara jest raniona. Wrzuciliby tam zwłaszcza, w szale niewyznanej zemsty, tych którzy swemi słowami lub swojem zachowaniem się, obudzili w nich tę wątpliwość. Chcieć wyrwać złudzenie tym, którzy giną za nie, znaczy tyle, co chcieć sprawić, aby ginęli dwukrotnie.
Clerambault wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.
— Ach, pan nie potrzebujesz mi mówić, co mnie już i tak dręczy. Czy sądzisz pan, że ja nie odczuwam trwogi, wstrząsając tymi nieszczęśliwymi ludźmi? Szanować wiarę drugich, nie budzić zgorszenia w żadnym z tych maluczkich... Boże! Ale jak to zrobić? Pomóż mi pan wyjść z tego kłopotliwego położenia: albo pozwolić robić źle, dozwalać innym się gubić, — albo narazić się na to, by im sprawić boleść, zranić ich w ich wierze, próbując ich ocalić, ściągnąć na siebie ich nienawiść. Jak należy w tym wypadku postąpić?
— Ocalić siebie samego.
— Ocalić siebie znaczy zgubić siebie, jeżeli to ma być za cenę innych osób. Jeżeli nie uczynimy nic dla nich, — (pan, ja, żaden wysiłek nie będzie tu zbyteczny) — zagraża bezpośrednio zniszczenie Europie, całemu światu...
Perrotin z najwyższym spokojem oparł oba łokcie na poręczy fotelu, ręce splótł na swoim brzuchu, przypominającym brzuch Buddy i kręcąc wielkie palce, spojrzał dobrodusznie na przyjaciela, potrząsnął głową i rzekł:
— Pańskie szlachetne serce, pańska wrażliwość artysty, na szczęście zwodzą pana, drogi przyjacielu. Świat nie jest jeszcze bliski końca, widział już inne przejścia i będzie widział jeszcze wiele innych. To, co się dzieje dzisiaj, jest niezawodnie bardzo przykre, ale nie jest żadną miarą nienormalne. Wojna nigdy nie przeszkadzała ziemi obracać się i nie tamowała rozwoju życia. Jest nawet jedną z form jego ewolucji. Pozwól pan, aby stary uczony filozof przeciwstawił twemu świętemu człowiekowi boleści spokojną nieludzkość i jego myśli. Może znajdziesz pan w tem, mimo wszystko, pewne dobrodziejstwo. Ten kryzys, który pana tak przeraża, to wielkie zamieszanie, nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, jak tylko zwykłem zjawiskiem kurczenia się, ściąganiem się kosmicznem, hałaśliwem ale prawidłowem, podobnem do marszczenia się skorupy ziemskiej, któremu towarzyszą burzycielskie trzęsienia ziem. Ludzkość ścieśnia się. A wojna jest seismicznym objawem tego. Wczoraj, w każdem państwie toczyły ze sobą prowincje wojnę; przedwczoraj, w każdej prowincji miasta. Teraz, gdy jedność narodowa jest faktem dokonanym, przygotowuje się jedność o wiele obszerniejsza. Oczywiście należy nad tem ubolewać, że dzieje się to drogą gwałtu. Ale jest to sposób naturalny. Z burzliwego zmieszania się żywiołów, które uderzają o siebie, ma powstać nowe ciało chemiczne. Będzie — będzie — li to Zachód, czy Europa? Nie wiem tego. Ate to pewne, że to ciało złożone będzie obdarzone nowemi własnościami, bogatszemi aniżeli składniki poszczególne. I to jeszcze nie koniec. Chociaż ta wojna, której jesteśmy świadkami, jest tak piękna... (Proszę mi wybaczyć, piękna dla ducha, dla którego cierpienie już nie istnieje)... przygotowują się jeszcze inne piękniejsze, o wiele wspanialsze. Narody to poczciwe dzieci, które wyobrażają sobie, że wystrzałami dział budują pokój wieczny. Trzeba przedewszystkiem poczekać, aż cały wszechświat przejdzie przez tę retortę. Wojna między obydwiema częściami Ameryki, wojna nowego kontynentu z kontynentem żółtym, a potem wojna między zwycięzcą a resztą ziemi... oto, co nam jeszcze wypełni kilka wieków. A ja nie mam bardzo dobrego wzroku, ja wszystkiego jeszcze nie spostrzegam. Naturalnie, każde z tych wstrząśnień będzie miało, jako następstwa, zawzięte wojny domowe. Gdy to wszystko będzie dokonane za jakie dziesięć wieków (byłbym jednak skłonny do przypuszczenia, że to odbędzie się przecież szybciej, aniżeli się nam wydaje w porównaniu z przeszłością, albowiem chyżość powiększa się w spadaniu), ludzkość dojdzie wtedy do syntezy, bez wątpienia nieco uboższej: wiele czynników składowych, najlepsze i najgorsze ulegnie w drodze zniszczeniu; pierwsze zanadto delikatne, aby móc stawić opór burzom, drugie zanadto szkodliwe i stanowczo nie dające się zaomalgować. I wtedy powstaną owe wymarzone Stany Zjednoczone ziemi; ich związek będzie tem silniejszy, ponieważ ludzkość, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie zagrożona wspólnem niebezpieczeństwem: kanały Marsa, wysychanie planety, oziębienie temperatury, tajemnicze choroby epidemiczne, zegar wahadłowy Edgara Poe’go, widmo złowrogie śmierci zstępującej na ród ludzki... Ileżto pięknych rzeczy wtedy się zobaczy! A w tych chwilach najwyższej trwogi genjusz rodu ludzkiego będzie podniecony. Zresztą będzie mało wolności. Różnorodność ludzka pocznie znikać i nastąpi jednolitość woli. (Czyż już teraz nie objawia się wyraźnie dążenie w tym kierunku?) W ten sposób dokona się, bez gwałtownej zmiany, powrót tego, co jest złożone, do jedności, przemiana Nienawiści w Miłość, w duchu starego Empedoklesa.
— A co potem?
— Potem? Po czasie próby rozpocznie się prawdopodobnie znów wszystko na nowo. Nowe koło, nowy Kalpa. Świat pocznie się znów obracać, na kole świeżo kutem.
— A jakie jest rozwiązanie zagadki?
— Hindusi odpowiedzieliby: „Sziwa.“ Sziwa, który burzy i który tworzy, który tworzy i który burzy.
— Co za straszny sen!
— To rzecz temperamentu Mądrość zawsze wyzwala człowieka. U Hindusów Budda wyzwala. Co do mojej osoby, ciekawość jest mi dostateczną pomocą.
— Dla mnie nie. I nie mogę również zadowolić się mądrością egoistycznego Buddy, który wyzwala sam siebie, opuszczając innych. Znam Hindusów równie dobrze, jak pan. Kocham ich. Ale nawet u nich Budda nie wyrzekł jeszcze ostatniego słowa mądrości. Przypomnij pan sobie owego Bodhisattwę, owego mistrza litości, który złożył przysięgę, że nie stanie się Buddą, że nie schroni się do wyzwalającej nirwany, zanim nie wyleczy wszystkich cierpień, nie okupi wszystkich zbrodni, nie przyniesie ulgi i pociechy wszystkim boleściom!
Perrotin pochylił się z dobrotliwym uśmiechem ku znękanemu bólem obliczu Clerambaulta, pogłaskał mu przyjaźnie rękę i rzekł:
— Mój drogi Bodhisattwo, co chcesz pan właściwie począć? Co zamierzasz ocalić?
— O wiem dobrze, — odpowiedział Clerambault, pochylając głowę, — wiem dobrze, jak małą jestem figurą, wiem dobrze, jak małą mam władzę, znam niewielką wartość moich pragnień i moich protestów. Nie uważaj mnie pan za człowieka tak próżnego i zarozumiałego! Ale cóż mogę innego uczynić, jeżeli obowiązek rozkazuje mi mówić?
— Pańskim obowiązkiem jest to robić, co jest użyteczne i rozumne, nie zaś poświęcać się napróżno.
— A jakżeż możesz pan wiedzieć, czy coś jest napróżno? Czy jesteś pan z góry pewny, które ziarno będzie kiełkowało a które zgnije marnie? Czy jest to może powód, aby nie siać wogóle? Jakiż postęp możnaby było kiedy osiągnąć, gdyby ten, który nosił w sobie jego zaród, zatrzymał się przerażony przed olbrzymim blokiem starych nawyczek, grożącym mu zmiażdżeniem?
— Pojmuję, że mędrzec broni prawdy, którą odkrył. Ale czyż ta praca społeczna jest pańskiem zadaniem? Poeto, pozostań przy twoich marzeniach i niechaj twoje marzenia zostaną przy tobie!
— Jestem najpierw człowiekiem a dopiero potem poetą. Każdy uczciwy człowiek ma pewne posłannictwo do spełnienia na tym świecie.
— Pan masz w sobie zanadto cenne skarby ducha. Poświęcić je byłoby morderstwem.
— Tak, pan pozostawiasz poświęcenie się ludziom maluczkim, którzy nie mają wiele do stracenia...
Milczał chwilę, potem mówił dalej:
— Drogi przyjacielu, często myślałem o tem: nie wypełniamy naszych obowiązków. My wszyscy ludzie myślący, artyści... I to nietylko dzisiaj, ale już oddawna. Zawsze tak było. Mamy w sobie część prawdy, blaski światła, które kryjemy ostrożnie. Miałem z tego powodu już nieraz niejasne wyrzuty sumienia. Ale wtedy bałem się jeszcze wejrzeć w siebie samego. Dopiero przejście, jakiego doznałem nauczyło mnie widzieć. Jesteśmy ludzie uprzywilejowani i to nakłada na nas obowiązki. Nie wypełniamy ich jednak, albowiem obawiamy się śmieszności. Elita ducha jest arystokracją, która twierdzi, że zajęła miejsce arystokracji rodowej, ale zapomina o tem, że ta zaczęła od tego, iż płaciła krwią za swoje przywileje. Od wieków ludzkość słyszy dużo słów mądrości, ale rzadko kiedy widzi, aby mędrcy się za nią poświęcali. A toby przecież nie zaszkodziło światu, gdyby widziano kilku z nich, jak w czasach bohaterskich, oddających swe życie za swoje przekonanie. Bez ofiary nie może powstać nic istotnie płodnego. Aby drudzy wierzyli, trzeba wierzyć samemu, trzeba udowodnić, że się wierzy. Aby ludzie widzieli prawdę, nie wystarcza, by istniała. Trzeba także, aby miała życie. To życie możemy i powinniśmy jej dać: — nasze życie. Inaczej wszystkie nasze myśli są jedynie grą amatorów, teatrem, który ma tylko prawo do oklasków teatralnych. Tylko ci ludzie sprawiają, że ludzkość postępuje naprzód, który dają jej w ofierze swoje własne życie. Przez to odnosi zwycięstwo nad wszystkimi wielkimi ludźmi Syn cieśli z Galilei. Człowiek istnieje jedynie po to, aby stać się wolny.
— Wolny? — zapytał Perrotin, ze swoim spokojnym uśmiechem.
— Tak jest, wolny! Jest to najwyższe dobro, tak rzadkie, jak nazwa jego jest pospolita, tak rzadkie, jak to, co jest istotnie piękne, co jest istotnie dobre i wzniosłe. Za wolnego uważam tego, który się może wyzwolić od siebie samego, od swoich namiętności, od swoich instynktów ślepych, od instynktów swego środowiska i od instynktów danej chwili, nie aby iść za głosem rozumu, jak się powszechnie wyrażają, — (rozum w tem znaczeniu, jak wy go pojmujecie, jest wabikiem; jest to inna namiętność stwardniała) uduchowiona i tem samem sfanatyzowana), — ale aby starać się widzieć poprzez obłoki kurzu, które się wzbijają pod trzodami ludzkiemi na dzisiejszych drogach, aby objąć szerokie widnokręgi, aby wstawić to, co się dzieje, w całość wszystkiego i w porządek wszechświata.
— A zatem, — wtrącił Perrotin, — aby się następnie dostosować do praw wszechświata.
— Nic, — odpowiedział Clerambault, — aby się im przeciwstawić z pełną świadomością, jeżeli są sprzeczne z szczęściem i z tem, co jest istotnie dobre. Albowiem na tem właśnie polega wolność, że człowiek wolny sam w sobie jest prawem wszechświata, prawem świadomem siebie, jedynem, które ma stanowić przeciwwagę przytłaczającej go maszynie, automatowi Spittelera, spiżowej ananke. Widzę istotę wszechświata jeszcze w trzech czwartych częściach ugrzęzła w glinie, w korze, w kamieniu i podlegającą nieubłaganym prawom materji, w której jest osadzona. Tylko jej spojrzenie i oddech są wolne. — „Mam nadzieję“, mówi spojrzenie. A oddech powiada: „Chcę.“ I przy ich pomocy stara się ona uwolnić. Spojrzenie i oddech, to my, to człowiek wolny.
— Spojrzenie mi wystarczy, — rzekł półgłosem Perrotin.
Clerambault zaś odpowiedział:
— A ja, jeżeli nie mam oddechu, zginę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.